Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Tuwim. Wylękniony bluźnierca

Tuwim. Wylękniony bluźnierca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0342-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tuwim. Wylękniony bluźnierca

Nazywano go księciem poetów, debiut porównywano do debiutu Adama Mickiewicza, a dzieło jego życia Kwiaty polskie zestawiano z Panem Tadeuszem. Napisał wiele wierszy i piosenek, które przeszły do legendy: Miłość ci wszystko wybaczy śpiewaną przez Hankę Ordonównę, Grande Valse Brillante w wykonaniu Ewy Demarczyk, Wspomnienie z muzyką Czesława Niemena. Jego Ptasie radio i Lokomotywa do dziś nie mają sobie równych w polskiej literaturze dziecięcej, Bal w Operze wciąż na nowo i z tą samą precyzją opisuje rzeczywistość Polski. A muzycy punkowi odkryli Tuwima anarchistę i alterglobalistę.

Książka Mariusza Urbanka opisuje meandry losu i kulisy twórczości Juliana Tuwima – poety, tekściarza kabaretowego, tłumacza, bibliofila, kolekcjonera, badacza i popularyzatora dziejów kultury.

Polecane książki

Przezabawna, słodko gorzka historia lekarza ginekologa, Augustyna Poniatowskiego, jego upiornej mamuśki, pani Piontek oraz kilku innych kobiet jego życia. Gertruda Poniatowska, de domo Piontek, to ekscentryczna kobieta, harpia i pirania, od której chcą trzymać się z daleka ci, których chciałaby ...
Niniejszy poradnik do gry Outlast zawiera kompletny opis przejścia gry, wraz z licznymi ilustracjami przedstawiającymi kolejne etapy rozgrywki. Znajdziesz w nim również dodatkowe, autorskie porady odnośnie przejścia danego rozdziału. Rozdziały zostały nazwane zgodnie z tymi zawartymi w grze. Oczywiś...
Księżniczka Valentina wiele by dała, by uniknąć niechcianego małżeństwa. Gdy na lotnisku w Londynie przypadkowo spotyka dziewczynę wyglądającą identycznie jak ona sama, wpada na szalony pomysł, by zamieniły się rolami. Teraz Valentina, przebrana za asystentkę, rusza do Nowego Jorku u boku aroganckie...
Książka opowiada o przygodach młodej dziewczyny, która znalazła i przeczytała fragment tajemniczej książki. Jej senne koszmary stają się rzeczywistością, a dziewczyna z czasem musi znaleźć sposób, aby uwolnić się od rzuconej na nią klątwy zanim dojdzie do tragedii. Czy dziewczynie się to uda i c...
Przyczyny uzasadniające przerwanie urlopu muszą być ważne. Tylko pracodawca, przełożony wie, kto i za co jest odpowiedzialny na danym stanowisku. Sytuacje, w których właśnie urlopowany pracownik jest niezastąpiony to np. nagła choroba innego pracownika, awaria specjalistycznego sprzętu, kontrola jak...
Polska B z nieproszoną wizytą w Polsce A. Młody pracownik supermarketu z dyplomem w kieszeni chce wyrwać się z małomiasteczkowej biedy i zarobić wielkie pieniądze w dużym mieście. Za wszelką cenę. W desperacji posuwa się do czynu ostatecznego. „Wybrany” to trzymająca w napięciu opowieść, która prowa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Urbanek

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Opie­ka edy­tor­ska: Agniesz­ka Dzie­wul­ska

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

Co­py­ri­ght © by Ma­riusz Urba­nek, 2013

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2013

ISBN 978-83-244-0327-1

Wy­daw­nic­two Iskry ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa tel./faks: (22) 827-94-15

e-mail:iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Polecam zgasić światłość wiekuistą

Śmier­ci Tu­wi­ma to­wa­rzy­szy­ła aneg­do­ta. W kie­sze­ni gar­ni­tu­ru po­ety zna­le­zio­no ser­wet­kę z któ­rejś z za­ko­piań­skich knajp z na­gry­zmo­lo­nym zda­niem: „ze wzglę­dów oszczęd­no­ścio­wych po­le­cam zga­sić świa­tłość wie­ku­istą, któ­ra mi może bę­dzie świe­cić”. To był kla­sycz­ny tu­wi­mow­ski rod­nik, po­mysł na nowy wiersz. Tak po­że­gnał się ze świa­tem po­eta li­czo­ny mię­dzy naj­więk­szych. Dow­ci­pem, pa­ra­dok­sem, iro­nią. Ale była w tym zda­niu tak­że pew­ność, że jest kimś nie­zwy­kłym, war­tym przej­ścia do hi­sto­rii… skrom­ność po­ety, któ­ry do­sko­na­le wie­dział, że ist­nie­je wy­star­cza­ją­co wie­le po­wo­dów, by nie mu­siał być skrom­nym.

Na­zy­wa­no go księ­ciem po­etów, de­biut po­rów­ny­wa­no do de­biu­tu Ada­ma Mic­kie­wi­cza, a dzie­ło jego ży­cia Kwia­ty pol­skie ze­sta­wia­no z Pa­nem Ta­de­uszem. na­pi­sał wie­le wier­szy i pio­se­nek, któ­re prze­szły do le­gen­dy. Mi­łość ci wszyst­ko wy­ba­czy śpie­wa­ną przez Han­kę Or­do­nów­nę, Gran­de Val­se Bril­lan­te w wy­ko­na­niu Ewy De­mar­czyk, Wspo­mnie­nie z mu­zy­ką cze­sła­wa Nie­me­na. JegoPta­sie ra­dio i Lo­ko­mo­ty­wa do dziś nie mają so­bie rów­nych w pol­skiej li­te­ra­tu­rze dzie­cię­cej, Bal w Ope­rze wciąż na nowo i z tą samą pre­cy­zją opi­su­je rze­czy­wi­stość Pol­ski… a mu­zy­cy pun­ko­wi od­kry­li Tu­wi­ma anar­chi­stę i al­ter­glo­ba­li­stę.

Całe ży­cie bluź­nił: bo­gom, lu­dziom, świa­tu. Me zga­dzał się na zło, nie­na­wiść, krzyw­dę ro­bio­ną słab­szym… sta­wał w ich obro­nie. Ale nie był bo­ha­te­rem, za­pła­cił za swo­ją od­wa­gę cięż­ką cho­ro­bą, żył w cie­niu, bał się otwar­tej prze­strze­ni. W Gran­de Val­se Bril­lan­te na­pi­sał o so­bie: wy­lęk­nio­ny bluź­nier­ca…

Wro­go­wie dłu­go od­py­cha­li go mor­der­czym w ich in­ten­cji epi­te­tem „żyd”, ale on do koń­ca ży­cia pol­sz­czy­znę na­zy­wał swo­ją oj­czy­zną. Jest w niej cią­gle obec­ny, choć może in­a­czej, niż są­dził. W jed­nym z afo­ry­zmów na­pi­sał: „Żyj tak, aby Two­im zna­jo­mym zro­bi­ło się nud­no, gdy umrzesz”. W jego przy­pad­ku te sło­wa się nie spraw­dza­ją. Nie żyje, ale dzię­ki temu, co na­pi­sał, cią­gle nie jest nud­no.

Rozsadzał jak dynamitem szarość i ubóstwo naszego życia.

Przy­szedł na świat w ro­dzi­nie za­sy­mi­lo­wa­nych łódz­kich Ży­dów. „Mat­ka moja Kru­kow­ska, bab­ka Ła­pow­ska, pra­bab­ka Dil­lon, a do­pie­ro pra­pra­bab­ka Gold­berg” – ma­wiał. Brat ojca, Al­bert, no­sił jesz­cze na­zwi­sko w ro­do­wej for­mie: To­wim, co po he­braj­sku zna­czy „do­bry”, oj­ciec pod­pi­sy­wał się już Tu­wim. Ro­dzi­ce roz­ma­wia­li mię­dzy sobą czy­stą pol­sz­czy­zną, mat­ka czy­ta­ła dzie­ciom do snu pol­skie wier­sze. „W ję­zy­ku ży­dow­skim pi­sać nie mogę, gdyż ani go nie znam, ani nie zna­łem, ani w domu nig­dy nie sły­sza­łem” – na­pi­sał.

Ro­dzi­ce: Izy­dor (Za­roch) Tu­wim, lat trzy­dzie­ści sie­dem i Ade­la Kru­kow­ska, lat dwa­dzie­ścia je­den, wzię­li ślub 22 grud­nia 1893 roku. W nie­speł­na dzie­więć mie­się­cy póź­niej, 13 wrze­śnia 1894 roku o go­dzi­nie trzy­na­stej, uro­dził im się syn. „Dziec­ku temu przy ob­rze­za­niu dano imię Ju­lian” – za­pi­sał w me­try­ce urzęd­nik ma­gi­stra­tu łódz­kie­go.

Ju­lek miał trzy lata, gdy Tu­wi­mo­wie prze­pro­wa­dzi­li się do trzy­po­ko­jo­we­go miesz­ka­nia w Pa­sa­żu Szul­ca nr 5 w Ło­dzi, dziś ale­ja 1 Maja, a w 1902 (lub 1903) roku do pię­ciu po­koi, du­żych, ale zim­nych, na trze­cim pię­trze ka­mie­ni­cy przy uli­cy Świę­te­go An­drze­ja 42, dziś An­drze­ja stru­ga… z pierw­sze­go miej­sca chło­piec za­pa­mię­tał głów­nie ogród i ochot­ni­czą straż ognio­wą, zło­żo­ną z oko­licz­nych ło­bu­zia­ków; peł­nił w niej od­po­wie­dzial­ną funk­cję pom­pia­rza. Wspo­mnień z An­drze­ja było o wie­le wię­cej. W ofi­cy­nie miesz­kał maj­ster fa­brycz­ny Pet­zold, pi­jak i ty­ran, któ­ry bił swo­ją cór­kę, bla­dą i ślicz­ną Ernę. „Ko­cha­łem się taj­nie w tej nie­szczę­śli­wej kró­lew­nie” – wspo­mi­nał Tu­wim. Obok Pet­zol­dów był warsz­tat sto­lar­ski pana Lau­ke­go, gdzie Ju­lek lu­bił prze­sia­dy­wać i przy­glą­dać się pra­cy rze­mieśl­ni­ka. Przy­cho­dził też na po­dwór­ko ży­dow­ski że­brak, iro­nicz­nie na­zy­wa­ny Po­znań­skim, jak je­den z naj­bo­gat­szych łódz­kich fa­bry­kan­tów.

Izy­dor Tu­wim był urzęd­ni­kiem w łódz­kiej fi­lii Azow­sko-Doń­skie­go Ban­ku Han­dlo­we­go, ale wiel­kiej gło­wy do in­te­re­sów nie miał.

W tak ge­szef­ciar­skim, jak twier­dził Tu­wim, mie­ście jak Łódź, nie do­ro­bił się ma­jąt­ku, choć oka­zji nie bra­ko­wa­ło. Wra­ca­jąc z ban­ku do domu, ku­po­wał nowy nu­mer fran­cu­skie­go dzien­ni­ka „Le Fi­ga­ro” i czy­tał przez całe po­po­łu­dnie. Ję­zy­ka na­uczył się pod­czas stu­diów i kil­ku lat pra­cy w Pa­ry­żu; do koń­ca ży­cia za­cho­wał na­wet lek­ki fran­cu­ski ak­cent. Mat­ka, Ade­la, po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny zna­ne­go łódz­kie­go dru­ka­rza, Le­ona kra­kow­skie­go. To z dru­kar­ni jej ojca wy­szło pierw­sze w Ło­dzi pol­skie pi­smo, „Dzien­nik Łódz­ki”, ku­zy­na­mi Tu­wi­ma ze stro­ny mat­ki byli Ka­zi­mierz Kru­kow­ski – Lo­pek, ak­tor i au­tor tek­stów ka­ba­re­to­wych, oraz ak­tor i pi­sarz Wło­dzi­mierz Bo­ruń­ski.

Sześć lat po Jul­ku uro­dzi­ła się Ire­na, przy­szła tłu­macz­ka Ku­bu­sia Pu­chat­ka. „Ju­lek w ma­gicz­ny spo­sób był (i miał już zo­stać do koń­ca ży­cia) pa­na­ceum na wszyst­kie nie­szczę­ścia” – pi­sa­ła po la­tach. Star­szy brat po­tra­fił kil­ko­ma sło­wa­mi wy­cza­ro­wać w smut­nym miesz­ka­niu przy uli­cy Świę­te­go An­drze­ja świat z ba­śni – pe­łen du­chów, do­brych wró­żek, mo­ty­li, wę­żów i gier, któ­rych re­gu­ły ro­zu­mie­li tyl­ko Ire­na i Ju­lek.

„Oj­ciec i mat­ka, do­brzy, cisi, skrom­ni lu­dzie” – pi­sał Tu­wim, choć Ire­na bar­dziej za­pa­mię­ta­ła na­pię­tą, cięż­ką at­mos­fe­rę w domu i cią­głe kon­flik­ty, wy­wo­ła­ne nie­do­bra­nym mał­żeń­stwem ro­dzi­ców. „Mat­ka prze­bą­ki­wa­ła cza­sa­mi o ja­kiejś ci­chej tra­ge­dii swe­go ży­cia”, a oj­ciec co­raz bar­dziej za­my­kał się w swo­im świe­cie, do któ­re­go młod­sza o szes­na­ście lat żona nie mia­ła wstę­pu… ona mia­ła do nie­go pre­ten­sje, że zbyt mało an­ga­żu­je się w wy­cho­wa­nie i kształ­ce­nie dzie­ci, on do niej, że na­wet w domu nie może mieć spo­ko­ju. Ona, wiel­bi­ciel­ka po­ezji, sama też pró­bo­wa­ła coś pi­sać, on po­gar­dli­wie na­zy­wał to „me­mu­ara­mi”. Tu­wim na­pi­sze po la­tach, że w dniu ślu­bu dla ojca skoń­czy­ło się wszyst­ko, co było w jego ży­ciu istot­ne. A nie za­czę­ło się nic, co uznał­by za dość waż­ne, by mo­gło mu to za­stą­pić. „Na­ra­sta­ły wza­jem­ne żale i pre­ten­sje, ro­sła ob­cość, któ­ra z cza­sem w mat­ce wy­wo­ła­ła cięż­ką ner­wi­cę i ja­kąś wy­raź­ną nie­chęć do ojca” – wspo­mi­na­ła Ire­na Tu­wim. Na sze­ścio­ty­go­dnio­we urlo­py, któ­re przy­słu­gi­wa­ły Izy­do­ro­wi w ban­ku raz na dwa lata, wy­jeż­dżał zwy­kle sam. Ade­la w tym cza­sie je­cha­ła z sy­nem i cór­ką do Ino­wło­dza. Nie do­skwie­ra­ła im bie­da, ale nie­do­sta­tek pie­nię­dzy był sta­łym te­ma­tem pod­czas do­mo­wych roz­mów. Dzie­ciom to­wa­rzy­szył do­dat­ko­wo ir­ra­cjo­nal­ny lęk przed śmier­cią ojca. Izy­dor miał do­pie­ro pięć­dzie­siąt lat, gdy dwu­na­sto­let­ni Ju­lek ogło­sił sio­strze, iż oj­ciec jest już tak sta­ry, że nie­dłu­go umrze. „Lada mie­siąc osie­ro­ce­ni, bę­dzie­my mu­sie­li za­opie­ko­wać się Mat­ką” – za­pa­mię­ta­ła Ire­na uro­czy­stą prze­mo­wę star­sze­go bra­ta.

Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz po­znał ro­dzi­ców Tu­wi­ma w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku, kie­dy przy­ja­cie­le po­ety przy­jeż­dża­li do Ło­dzi na wie­czo­ry czy­ta­nia po­ezji. Za­pa­mię­tał pięk­ną mat­kę i ojca, po­staw­ne­go męż­czy­znę, w mło­do­ści być może na­wet przy­stoj­niej­sze­go od syna. „Kie­dy go zna­łem, był już tro­chę po­my­lo­nym ma­łym urzęd­ni­kiem z ja­kie­goś biu­ra, tro­chę z Kaf­ki czy z ja­kichś ro­syj­skich no­we­lek, może na­wet z E.T.A Hof­f­man­na” – wspo­mi­nał Izy­do­ra Tu­wi­ma Iwasz­kie­wicz. – „Przy­pusz­czam, że dla nie­go po­ezja Jul­ka była eks­hi­bi­cją i cie­sząc się z niej bar­dzo, wsty­dził się jej w głę­bi swe­go go­łę­bie­go ser­ca”.

Po ojcu, któ­ry gro­ma­dził słow­ni­ki, a na sta­rość za­czął uczyć się wło­skie­go, Ju­lek odzie­dzi­czył za­mi­ło­wa­nia lin­gwi­stycz­ne; po mat­ce mi­łość do pol­skiej po­ezji. Wspo­mi­nał, jak w la­tach, gdy sam jesz­cze nie umiał czy­tać, słu­chał re­cy­to­wa­nych przez Ade­lę naj­pięk­niej­szych pol­skich wier­szy. Po bab­ce, Ewe­li­nie Ła­pow­skiej, i mat­ce odzie­dzi­czył al­bu­my, w któ­rych obie za­pi­sy­wa­ły uko­cha­ne utwo­ry; bab­ka – o te­ma­ty­ce hi­sto­rycz­nej (pierw­szym wier­szem w al­bu­mie był Le­szek Bia­ły Niem­ce­wi­cza), mat­ka – wier­sze ro­man­tycz­ne i mi­ło­sne: Mic­kie­wi­cza, Sło­wac­kie­go, Sy­ro­kom­li, Asny­ka, Ko­nop­nic­kiej. „To, że sta­łem się po­etą, Jej przede wszyst­kim za­wdzię­czam” – wspo­mi­nał Tu­wim mat­kę.

Ro­dzin­na Łódź była w tym cza­sie mia­stem nie­miec­ko-ży­dow­sko-ro­syj­skim. Po­la­ków na­le­żą­cych do in­te­li­gen­cji było nie­wie­lu, do­mi­no­wa­li za to wśród ro­bot­ni­ków pra­cu­ją­cych w czer­wo­no­bru­nat­nych fa­bry­kach włó­kien­ni­czych. „Taka Wi­dzew­ska Ma­nu­fak­tu­ra lub za­kła­dy Sche­ible­ra i Groh­man­na to były do­praw­dy po­tę­gi” – wspo­mi­nał Tu­wim po la­tach prze­my­sło­we pej­za­że Ło­dzi. – „Hale jak pla­ce. Trzask, ru­mor, pęd, bły­ska­nie kół, pa­sów trans­mi­syj­nych, wal­ców, wrze­cion: me­cha­nicz­na bu­rza na trzy zmia­ny sza­le­ją­ca, ogłu­sza­ją­ce pan­de­mo­nium pro­duk­cji, któ­rą daw­niej po­że­rał ry­nek ro­syj­ski”.

Obok fa­bryk wy­ra­sta­ły pa­ła­ce „lo­dzer­men­schów”, bez­względ­nych wła­ści­cie­li for­tun li­czo­nych w mi­lio­nach ru­bli. Były jesz­cze jed­ną ozna­ką fi­nan­so­we­go suk­ce­su, ale na wszel­ki wy­pa­dek wzno­szo­no je tuż obok fa­brycz­nych hal, żeby ich miesz­kań­cy na­wet na mo­ment nie tra­ci­li z oka „in­te­re­su”. „Pie­try­na wre. Gryn­ber­gi, Gryn­fel­dy, Gryn-ste­iny i Gold­ber­gi uwi­ja­ją się w mie­ście jak opę­ta­ni, wy­ska­ku­ją z do­ro­żek, wska­ku­ją do ka­wiar­ni, te­le­fo­nu­ją, za­pi­su­ją, te­le­gra­fu­ją, jadą, wra­ca­ją, zno­wu jadą, no­tu­ją, ob­li­cza­ją (…). Sto ty­się­cy ska­czą­cych, nie­przy­tom­nych Gryn­ma­che­rów wpra­wia Łódź w drgaw­ki ge­sze­ftu. Ten fe­brycz­ny stan łódz­kiej uli­cy ma fa­cho­wą na­zwę «Ru­szy­ło się»” – pi­sał Tu­wim.

Lo­dzer­men­sche sta­li się über­men­scha­mi, wspo­mi­nał. Za­pa­mię­tał włó­kien­ni­cze dy­na­stie, któ­rych oby­cza­je i ka­pry­sy prze­szły do le­gen­dy. Spro­wa­dza­ną przez łódz­kie­go fa­bry­kan­ta zupę pro­sto z Pa­ry­ża, tory ko­le­jo­we uło­żo­ne pod sam pa­łac fa­bry­kan­to­wej wy­jeż­dża­ją­cej za gra­ni­cę, a jed­no­cze­śnie ka­ry­ka­tu­ral­ną brzy­do­tę ro­dzin­ne­go mia­sta. Łódź w cią­gu stu kil­ku­na­stu lat roz­ro­sła się mon­stru­al­nie (z za­le­d­wie ośmiu­set miesz­kań­ców do sze­ściu­set trzy­dzie­stu ty­się­cy), ale nikt o nią nie dbał.

Miał sie­dem­na­ście lat, kie­dy na­pi­sał:

Jak by tu mia­sto przy­stro­ić w rym?

Mia­sto je­sie­nią po­sęp­ne, nud­ne.

Sza­ry i siny, i bury dym,

I kra­ty ulic, sku­pio­ne, brud­ne.

Z okien swych wi­dzę mdły nie­ba łach,

Po­dwó­rze peł­ne wap­na i gli­ny,

Mury fa­brycz­ne, spę­ka­ny dach

I roz­rzu­co­ne wszę­dzie ko­mi­ny.

Ale za­pa­mię­tał też nę­dzę łódz­kie­go pro­le­ta­ria­tu, po­żół­kłych oj­ców, wy­chu­dłe mat­ki i gruź­li­cze dzie­ci. Za­szczu­rzo­ne po­dwór­ka, cuch­ną­ce rynsz­to­ki i ciem­ne nory uda­ją­ce miesz­ka­nia, któ­re do­pie­ro po la tach na­zwa­no „gro­ba­mi” Lu­dzie, któ­rzy w nich miesz­ka­li, od­dy­cha­li ku­rzem, sa­dzą, odo­rem far­biar­ni i wy­chod­ków. „Łódź, któ­rej ko­mi­ny nie dy­mią, to cmen­tarz” – pi­sał. A taką wła­śnie Łódź po la­tach zo­ba­czył. Roz­kła­da­ją­ce­go się, ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne­go prze­my­sło­we­go ko­lo­sa, któ­ry bły­ska­wicz­nie zmie­nia się w kulę u nogi rol­ni­czej Rze­czy­po­spo­li­tej. „Łódź bez­ro­bot­na to ab­surd” – zro­zu­miał wte­dy.

Na za­wsze też po­zo­stał mu w pa­mię­ci ob­raz łódz­kich Ży­dów, na­ro­du, z któ­rym nie czuł w tam­tym cza­sie żad­nej wspól­no­ty.

Czar­ni, chy­trzy, bro­da­ci,

Z obłą­ka­ny­mi oczy­ma,

W któ­rych jest wiecz­ny lęk,

W któ­rych jest wie­ków spu­ści­zna,

Lu­dzie,

Któ­rzy nie wie­dzą, co zna­czy oj­czy­zna,

Bo żyją wszę­dy,

Tra­gicz­ni, ner­wo­wi lu­dzie,

Przy­błę­dy.

Szwar­go­cą, wiecz­nie szwar­go­cą,

Wy­ma­chu­ją dłu­gi­mi rę­ko­ma,

Opo­wia­da­ją so­bie ja­kieś trwoż­ne rze­czy

I uśmie­cha­ją się chy­trze…

„Strasz­ne mnó­stwo czar­nych «uni­for­mów» ży­dow­skich. Ich no­si­cie­le uży­wa­ją po­czwar­nej, char­czą­cej mowy, zno­wu na pół nie­miec­kiej” – za­pa­mię­tał. Czar­na ha­ła­stra cha­sydz­ka zo­sta­ła we wspo­mnie­niach jak kosz­mar, do­dał. Zbó­je, ło­try, szal­bie­rze, „chy­tre ar­jo­żer­ce”, zwa­rio­wa­ni fa­na­ty­cy, opę­ta­ni mści­cie­le, ciem­no­ta z wil­got­nych piw­nic, „O pra­oj­ce wy moje! O dzia­dy strasz­li­we, / Co cią­ży­cie nade mną ca­łych wie­ków grze­chem” – zwra­cał się do przod­ków, z któ­ry­mi nie chciał mieć nic wspól­ne­go. Po la­tach mia­ło oka­zać się, że dla wie­lu lu­dzi jest ta­kim sa­mym „ob­cym” jak Ży­dzi za­pa­mię­ta­ni z Ło­dzi. Wier­sze, w któ­rych zma­gał się ze swo­im po­cho­dze­niem, od­czu­wa­nym jak nie­usu­wal­ne pięt­no, zo­sta­ną wy­ko­rzy­sta­ne prze­ciw­ko nie­mu. Bo tym sa­mym ję­zy­kiem, któ­rym Tu­wim pró­bo­wał na­zy­wać to, co uwa­żał w ży­dow­sko­ści za złe i szko­dli­we, an­ty­se­mi­ci wal­czy­li ze wszyst­ki­mi Ży­da­mi… a ży­dow­scy na­cjo­na­li­ści uzna­li go po pro­stu za zdraj­cę.

Jed­nak wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa zo­sta­ły zdo­mi­no­wa­ne przez trau­ma­tycz­ne do­świad­cze­nia zwią­za­ne ze zna­mie­niem na po­licz­ku. Przy­sło­ni­ły one na­wet wy­da­rze­nia, któ­re, wy­da­wa­ło­by się, po­win­ny być dla kil­ku­let­nie­go chłop­ca naj­waż­niej­sze na świe­cie; po­ja­wie­nie się na po­dwór­ku Pa­sa­żu szul­ca ka­ta­ry­nia­rza z pa­pu­gą albo świn­ką mor­ską, wi­zy­ta w cyr­ku, któ­ry roz­sta­wił na­mio­ty za mia­stem czy świa­tła pierw­sze­go tram­wa­ju na Piotr­kow­skiej.

Oj­ciec prze­ko­ny­wał Jul­ka, że zna­mię to nic strasz­ne­go i moż­na z nim żyć, ale Ade­la Tu­wi­mo­wa wi­dzia­ła w mysz­ce na po­licz­ku syna prze­kleń­stwo losu. Wo­zi­ła chłop­ca do pro­fe­so­ra Ko­siń­skie­go w War­sza­wie i sław­ne­go pod­ów­czas pro­fe­so­ra izra­ela w Ber­li­nie, ale ża­den nie chciał pod­jąć się ope­ra­cji. Prze­ko­ny­wa­li, że pró­ba usu­nię­cia mysz­ki może za­szko­dzić dużo bar­dziej… ire­na Tu­wim za­pa­mię­ta­ła mat­kę wda­ją­cą się w ja­kieś kon­szach­ty z wróż­ką, któ­ra mia­ła „uzdro­wić” Jul­ka od dia­bel­skie­go pięt­na… sta­ra cy­gan­ka z in­diań­ski­mi war­ko­cza­mi ka­za­ła mat­ce na­rwać le­czą­cych ziół, gdy księ­życ bę­dzie w no­wiu, i przy­kła­dać je w lnia­nym wo­recz­ku do zna­mie­nia na po­licz­ku syna. „A zo­ba­czysz, zgu­bi się…” – prze­ko­ny­wa­ła. Nie zgu­bi­ło się.

Pla­ma „z ma­łe­go Jul­ka, chłop­ca niby to ta­kie­go jak wszy­scy inni, uczy­ni­ła upo­śle­dzo­ne­go od­mień­ca, na­pięt­no­wa­ne­go przez na­tu­rę, wy­ty­ka­ne­go na uli­cach pal­ca­mi, przed­miot drwin i do­ku­czań w szko­le” – wspo­mi­na­ła sio­stra. Ska­za na twa­rzy była przy­czy­ną, dla któ­rej po­eta zre­zy­gno­wał na­wet ze wspól­nych z mat­ką spa­ce­rów. Po la­tach tłu­ma­czył, że nie chciał, by cier­pia­ła, słu­cha­jąc drwin i prze­zwisk ko­le­gów.

Być może to tak­że było po­wo­dem jego pro­ble­mów szkol­nych. Uczył się źle, „z pią­tej kla­sy do szó­stej mia­łem tak zwa­ną dryn­dę (po­praw­kę) z geo­gra­fii. Fakt nie­no­to­wa­ny w dzie­jach żad­ne­go gim­na­zjum”. „A to on nie­nor­mal­nyj: smie­jot­sia biez wniesz­nich pri­czin” – po­in­for­mo­wał dy­rek­tor gim­na­zjum mat­kę Tu­wi­ma. Choć on sam pew­nie uwa­żał, że po­wo­dów do śmie­chu nie bra­ku­je. Na na­le­żą­cym do Ade­li ze­szy­cie z wier­sza­mi na­pi­sał: „Do­zwo­lie­no cen­zu­ro­ju, 25 mar­ta 1905 goda – Ju­lian Tu­wim, ucze­nik pri­go­to­wi­tiel­no­wo Has­sa”. „Bu­dził się już we mnie, jak wi­dać, przy­szły sa­ty­ryk” – sko­men­to­wał po la­tach.

Pań­stwo­we Gim­na­zjum Re­al­ne imie­nia Ro­ma­no­wych przy uli­cy Mi­ko­ła­jew­skiej 44 (dziś Sien­kie­wi­cza 46) mie­ści­ło się w bu­dyn­ku ufun­do­wa­nym przez naj­bo­gat­sze­go w Ło­dzi fa­bry­kan­ta Sche­ible­ra i było szko­łą ro­syj­ską. Do­stać się do niej było nie­ła­two, chęt­nych na kil­ka­dzie­siąt miejsc były set­ki. „Zda­wać trze­ba było eg­za­mi­ny wstęp­ne (…) na same piąt­ki albo być sy­nem usto­sun­ko­wa­ne­go fa­bry­kan­ta czy za­słu­żo­ne­go urzęd­ni­ka. Albo też suto po­sma­ro­wać go­tów­ką któ­re­goś z pe­da­go­gów” – wspo­mi­nał Je­rzy Sza­pi­ro, ko­le­ga Tu­wi­ma z gim­na­zjum. Ucznio­wie byli zbie­ra­ni­ną na­ro­do­wo­ści i wy­znań. Skła­da­li się na nią: Niem­cy, Ży­dzi, Ro­sja­nie, Po­la­cy; ka­to­li­cy, pro­te­stan­ci i pra­wo­sław­ni.

Lek­cje od­by­wa­ły się po ro­syj­sku, a na­uczy­cie­le, na cze­le z mon­sieur Bro­qu­etem od ję­zy­ka fran­cu­skie­go, byli gru­pą dość przy­pad­ko­wą i ra­czej gro­te­sko­wą. Na lek­cjach fran­cu­skie­go ucznio­wie ga­da­li, je­dli, gra­li w kar­ty, prze­pi­sy­wa­li za­da­nia na na­stęp­ne lek­cje, a je­den, „łotr i ło­buz” z ostat­niej ław­ki, co lek­cję wsta­wał i gło­śno de­kla­mo­wał baj­kę Kry­ło­wa Kot i ku­charz. Na­zy­wał się Ju­lian Tu­wim.

Dwie go­dzi­ny ję­zy­ka pol­skie­go raz w ty­go­dniu pod ko­niec dnia na­uki nie były na­wet lek­cja­mi obo­wiąz­ko­wy­mi. W do­dat­ku część chłop­ców sła­bo mó­wi­ła po pol­sku i na­uczy­ciel mu­siał do­sto­so­wy­wać się do ich po­zio­mu. A na­chal­na ru­sy­fi­ka­cja po­tra­fi­ła znie­chę­cić uczniów na­wet do po­ezji Pusz­ki­na; Tu­wim po­ko­chał ją do­pie­ro wie­le lat póź­niej. Na­uczy­cie­la ro­syj­skie­go Alek­san­dra Wa­si­lie­wi­cza Pro­zo­row­skie­go za­pa­mię­tał przez to na całe ży­cie. Pre­ten­sjo­nal­ny idio­ta czy­nił wszyst­ko, by obrzy­dzić mu po­etę. Jed­nak ukoń­cze­nie „rzą­do­wej szko­ły” da­wa­ło lep­sze per­spek­ty­wy na zro­bie­nie ka­rie­ry niż któ­ra­kol­wiek z pry­wat­nych szkół pol­skich. A Ade­la Tu­wi­mo­wa chcia­ła wy­kształ­cić syna tak, żeby, broń Boże, nie po­wtó­rzył dro­gi ojca i nie zo­stał bu­chal­te­rem w ja­kimś ban­ku. Jemu sa­me­mu pro­fe­sja urzęd­ni­ka ban­ko­we­go też mu­sia­ła wy­da­wać się ba­nal­na i nud­na. W jed­nym z mło­dzień­czych wier­szy pi­sał:

Gdy jest się sy­nem bu­chal­te­ra

I ma na twa­rzy my­sie zna­mię

Gdy się w dzien­ni­ku pał­ki zbie­ra

A wy­skro­bu­je je, wy­cie­ra

I po­ka­zu­je czwór­ki ma­mie.

„Tę­po­ta moja ma­te­ma­tycz­na była nie­mal upior­na” – wspo­mi­nał, ale jesz­cze bar­dziej nie zno­sił od­ra­bia­nia nud­nych za­dań do­mo­wych z ga­tun­ku: Po­dróż­ny A wy­szedł z mia­sta B o go­dzi­nie siód­mej rano, ro­biąc tyle ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, ile kosz­tu­je funt her­ba­ty zmie­sza­nej z trzech ga­tun­ków. Po ko­lej­nej dwói na pół­ro­cze, kie­dy nie uda­ło się już dłu­żej zwo­dzić ro­dzi­ców kłam­stwa­mi, że wszyst­ko w po­rząd­ku i na pew­no po­ka­że im szkol­ny dzien­ni­czek, ale ju­tro albo po­ju­trze, prze­stra­szo­ny Ju­lek po­sta­no­wił uciec z domu i nig­dy nie wra­cać. „Że­gnaj­cie na za­wsze, nie je­stem god­ny być wa­szym sy­nem” – na­pi­sał w li­ście do ro­dzi­ców. Miał przy so­bie osiem ko­pie­jek, więc pla­no­wał po­dróż do Ame­ry­ki, ale na ra­zie po­sta­no­wił po­je­chać do ciot­ki Ro­za­lii w Sie­ra­dzu. To ona czy­ty­wa­ła albo mó­wi­ła ma­łe­mu Jul­ko­wi z pa­mię­ci wier­sze Go­ethe­go i He­ine­go, a on „za­chły­sty­wał się każ­dym zro­zu­mia­nym i nie­zro­zu­mia­nym sło­wem”, pi­sa­ła ku­zyn­ka Tu­wi­mów Ewa Droz­dow­ska. Prze­ko­ny­wał ciot­kę, że przy­je­chał, bo… tro­chę wcze­śniej za­czę­ły się wa­ka­cje, jed­nak szyb­ko wszyst­ko się wy­da­ło.

Szó­stą kla­sę gim­na­zjum mu­siał po­wta­rzać. „Dla­cze­go – nikt nie umiał po­wie­dzieć” – wspo­mi­nał Sza­pi­ro – „był już wte­dy oto­czo­ny nim­bem sła­wy po­ety, a w ca­łej szko­le zna­ny z dow­ci­pu, po­my­sło­wo­ści, zdol­no­ści w wie­lu kie­run­kach – prócz umie­jęt­no­ści zdo­by­wa­nia do­sta­tecz­nych stop­ni”. Tu­wim w jed­nym ze wspo­mnień wy­tłu­ma­czył dla­cze­go. Miał sie­dem­na­ście lat, wio­sna wy­bu­chła osza­ła­mia­ją­cym pięk­nem, wszyst­ko, zwłasz­cza mi­łość, było waż­niej­sze niż na­uka: „oświad­czy­łem dy­rek­to­ro­wi sza­le­nie krót­ko i nie­zmier­nie wę­zło­wa­to, że eg­za­mi­nów nie będę zda­wał i że go­tów je­stem zo­stać w szó­stej kla­sie na dru­gi rok”. A dy­rek­tor naj­wi­docz­niej ową go­to­wość przy­jął do wia­do­mo­ści. Ale już dwa­na­ście mie­się­cy póź­niej dru­go­rocz­niak Tu­wim otrzy­mał list po­chwal­ny za do­bre wy­ni­ki w na­uce. Po­ra­dził so­bie na­wet z try­go­no­me­trią, któ­rą trzy­dzie­ści lat póź­niej z pod­szy­tą lę­kiem fa­scy­na­cją wspo­mi­nał w Kwia­tach pol­skich:

Mi­stycz­ną, apo­ka­lip­tycz­ną,

Z abra­ka­da­brą li­ter grec­kich,

Sza­tań­skich szy­frów, cięć zdra­dziec­kich:

Z ka­ba­łą try­go­no­me­trycz­ną.

W siód­mej kla­sie za­czął na­wet da­wać ko­re­pe­ty­cje w bo­ga­tych fa­bry­kanc­kich do­mach. Za pierw­sze za­ro­bio­ne w ten spo­sób pie­nią­dze ku­pił cho­in­kę. „Była ob­wie­szo­na od góry do dołu naj­wy­myśl­niej­szy­mi ozdo­ba­mi, ja­kie tyl­ko moż­na było w Ło­dzi do­stać” – wspo­mi­na­ła sio­stra. Przy­nie­sio­ne przez Jul­ka bo­żo­na­ro­dze­nio­we drzew­ko było dla wszyst­kich wiel­kim za­sko­cze­niem. W domu Tu­wi­mów nie ob­cho­dzi­ło się żad­nych świąt, na­wet ży­dow­skich, a tym bar­dziej chrze­ści­jań­skich.

W gim­na­zjum ucznio­wie upra­wia­li sznep­sa, czy­li wy­my­śla­li ab­sur­dal­ne dow­ci­py, któ­rych ofia­ra­mi byli naj­czę­ściej ko­le­dzy, choć by­wa­ło, że i na­uczy­cie­le. „Szli­śmy w za­wo­dy o to, kto naj­śmie­lej i naj­da­lej po­su­nie się w po­my­słach” – wspo­mi­nał Sza­pi­ro. Sznep­sem był na przy­kład pod­da­ny przez Jul­ka Tu­wi­ma i Mak­sa Ba­ra­ca po­mysł, by w dzien­ni­ku lek­cyj­nym na­zwy wszyst­kich przed­mio­tów na­pi­sać w ję­zy­ku pol­skim. Pew­ne­go dnia w po­ło­wie dzien­ni­ków zna­lazł się „ro­syj­ski” za­miast „ru­skij ja­zyk” albo po pro­stu „przy­ro­da” za­miast „je­ste­stwo-wie­die­nie”. W ro­syj­skiej szko­le mu­sia­ło to zo­stać ode­bra­ne jako pro­wo­ka­cja po­li­tycz­na.

– Ro­zu­miem was, ale je­ste­ście w szko­le ro­syj­skiej, pań­stwo­wej – prze­ko­ny­wał nie­sfor­nych uczniów Edward L., je­dy­ny w ca­łym gim­na­zjum na­uczy­ciel pol­skie­go, któ­ry szyb­ko się do­my­ślił, kto był au­to­rem po­my­słu. – Nie na­ra­żaj­cie sie­bie i mnie. Są inne, lep­sze spo­so­by pod­kre­śle­nia, że jest się do­brym Po­la­kiem.

Je­rzy Sza­pi­ro za­pa­mię­tał tak­że stud­niów­ko­wą po­pi­ja­wę, któ­rą urzą­dzi­li so­bie ma­tu­rzy­ści w pa­ła­co­wym miesz­ka­niu krew­ne­go jed­ne­go z uczniów. „Nie miał Ju­lek moc­nej gło­wy” – wspo­mi­nał. Jak zwy­kle wo­dził rej, ale w pew­nym mo­men­cie znik­nął. Po dłuż­szych po­szu­ki­wa­niach ko­le­dzy zna­leź­li go śpią­ce­go pod zwi­nię­tym za­po­bie­gli­wie przez go­spo­da­rzy dy­wa­nem.

Po śmier­ci po­ety na daw­nym gim­na­zjum Ro­ma­no­wych w Ło­dzi umiesz­czo­no ta­bli­cę upa­mięt­nia­ją­cą na­ukę Tu­wi­ma w szko­le. Zna­la­zły się na niej daty 1905-1914. Nie uwzględ­nio­no po­wta­rza­nej przez po­etę szó­stej kla­sy, na­praw­dę roz­po­czął na­ukę w roku 1904.

Miał je­de­na­ście lat, był w dru­giej kla­sie gim­na­zjum, gdy na uli­cach mia­sta roz­po­czę­ły się wal­ki, któ­re hi­sto­ry­cy na­zwą póź­niej re­wo­lu­cją 1905 roku. Pierw­sze ozna­ki za­uwa­żył już wcze­śniej. „Za­czął się w Pol­sce ruch. Roz­da­wa­no pa­pier­ki, za­dru­ko­wa­ną bi­bu­łę: «Precz z ca­ra­tem», bro­szur­ki, ten i ów miał na­wet re­wol­wer” – wspo­mi­nał. Po­tem na uli­cach po­ja­wi­li się ma­ni­fe­stan­ci z czer­wo­ny­mi sztan­da­ra­mi i ro­syj­scy żan­dar­mi, tra­tu­ją­cy ro­bot­ni­ków. Sły­chać było strza­ły ka­ra­bi­no­we i wy­bu­chy bomb.

Tu­wim ob­ser­wo­wał z bal­ko­nu miesz­ka­nia wuja roz­ru­chy na uli­cy Piotr­kow­skiej. Wi­dział (albo wy­obra­ził so­bie, wspo­mi­na­jąc po la­tach tam­te wy­da­rze­nia) mło­de­go chłop­ca, któ­re­go do­pa­dli żan­dar­mi. „Kula w czo­ło. Chło­piec roz­krzy­żo­wał się na pło­cie, zdzi­wio­ny, że go za­bi­li – i ru­nął w ka­łu­żę wła­snej krwi. Kał­mu­cy pę­dzą da­lej” – pi­sał. Za­pa­mię­tał ba­ry­ka­dę „na Pie­try­nie”, zbu­do­wa­ną z wy­wró­co­ne­go tram­wa­ju, ja­kichś be­czek, de­sek i dra­bin. Mia­ła chro­nić lu­dzi przed zbli­ża­ją­cy­mi się uzbro­jo­ny­mi po­li­cjan­ta­mi. Nie ochro­ni­ła. Na dźwięk strza­łów mat­ka po­rwa­ła syna z bal­ko­nu, ale gdy wyj­rzał zno­wu, zo­ba­czył le­żą­cych nie­ru­cho­mo za­bi­tych lu­dzi. „I mio­ta się, le­żąc, zdy­cha­ją­cy koń z przy­tro­czo­nym ko­za­kiem” – wspo­mi­nał. Za­pa­mię­tał ru­de­go ko­za­ka cwa­łu­ją­ce­go po tro­tu­arze Piotr­kow­skiej. „Do­go­nił mło­de­go ślu­sa­rza w gra­na­to­wej blu­zie. Ten le­d­wo zdą­żył ręce pod­nieść do góry, jak zwa­lił się od kuli re­wol­we­ro­wej roz­wście­czo­ne­go ko­za­ka ze srebr­nym kol­czy­kiem w uchu”. Rok 1905 to je­dy­na le­gen­da Ło­dzi, mia­sta bez tra­dy­cji, bez mi­tów, bez ogniw łącz­no­ści z hi­sto­rią i kul­tu­rą na­ro­du, na­pi­sał po la­tach. „Któż z nas wie­dział wte­dy, że wła­śnie te­raz, na na­szych oczach, od­by­wa się hi­sto­ria Pol­ski?” – wtó­ro­wa­ła mu sio­stra. Kie­dy już w la­tach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych po­eta mó­wił o so­bie: „syn pro­le­ta­riac­kiej Ło­dzi”, pew­nie te wła­śnie wspo­mnie­nia przy­cho­dzi­ły mu na myśl.

Strajk wy­buchł tak­że w łódz­kich gim­na­zjach. Ucznio­wie upo­mnie­li się o moż­li­wość na­uki po pol­sku. Tu­wim nie przy­stą­pił do bun­tu, uczest­ni­czył w lek­cjach wraz z Ro­sja­na­mi i czę­ścią Po­la­ków. Za­żą­da­ła tego mat­ka, oba­wia­ją­ca się, by syn nie zła­mał so­bie ka­rie­ry. Ale dla straj­ku­ją­cych ko­le­gów ozna­cza­ło to zdra­dę, opo­wie­dze­nie się po stro­nie za­bor­cy. Or­ga­ni­za­cja Wzlot ska­za­ła ła­mi­straj­ków na boj­kot, a je­den z uczniów pu­blicz­nie Tu­wi­ma spo­licz­ko­wał. „Kie­dy­śmy tro­chę doj­rze­li, w kla­sach wyż­szych, sta­ra­li­śmy się po­kryć tę hań­bę, współ­za­wod­ni­cząc z ko­le­ga­mi ze szkół pol­skich w zna­jo­mo­ści ro­dzi­mej hi­sto­rii i li­te­ra­tu­ry” – wspo­mi­nał Je­rzy Sza­pi­ro. Po 1905 roku tak jak Tu­wim po­zo­stał w ro­syj­skim gim­na­zjum, choć po­wsta­wa­ły w Ło­dzi tak­że szko­ły, w któ­rych uczo­no już po pol­sku.

Po spa­cy­fi­ko­wa­niu re­wo­lu­cji w mie­ście zro­bi­ło się nie­bez­piecz­nie.

– Przy­je­cha­ła z Ro­sji czar­na sot­nia. Bedo dziś w nocy rżnąć – taką wia­do­mość przy­nio­sła ze skle­pu Ma­nia, słu­żą­ca Tu­wi­mów. Na uli­cach po­ja­wi­ły się tłu­my „czar­no­se­cin­nych chu­li­ga­nów”, co­raz gło­śniej mó­wio­no o rze­ziach cze­ka­ją­cych Ży­dów, w ży­dow­skich ka­mie­ni­cach or­ga­ni­zo­wa­no gru­py sa­mo­obro­ny lo­ka­to­rów. Wspo­mnie­niem nocy, pod­czas któ­rych trze­ba było ucie­kać z miesz­ka­nia w oba­wie przed po­gro­mem, była na­pi­sa­na przez Tu­wi­ma w 1914 roku Pieśń o bi­ciu.

Ży­dów biją! We­so­ło! Haha-ha!

Ży­dów biją! Będą i mnie bili:

Ba­to­giem w pysk.

Na­haj­ką w ple­cy,

Że­la­stwem w gło­wę, We­so­ło!!!

Biją Po­la­cy, Ro­sja­nie,

Tak, tak: sło­necz­ni Sło­wia­nie!

MNIE tak­że będą bić!

A co pan my­śli, mój pa­nie?

Jak bić – to bić!

Haha-ha! Za moje obłą­ka­nie,

Żem chciał naj­droż­sze uko­cha­nie

Przez Pol­skę śnić,

Będą mnie bić – a moc­no bić!!!

Po jed­nej z ta­kich nocy Tu­wi­mo­wie po­sta­no­wi­li wy­je­chać na ja­kiś czas do nie­miec­kie­go Wro­cła­wia – „tam, o iro­nio dzie­jów! szu­ka­jąc ra­tun­ku przed po­gro­mem”. Po­eta wspo­mi­nał wy­jazd do Bre­slau po wie­lu la­tach, gdy w Niem­czech rzą­dzi­li na­zi­ści; w 1905 roku Ży­dzi sta­no­wi­li waż­ną część spo­łecz­no­ści mia­sta. Nie­wie­le z po­by­tu w Niem­czech za­pa­mię­tał. Pło­ną­cą cho­in­kę, od któ­rej za­ję­ły się fi­ran­ki, wiel­kie rol­mop­sy i wy­ma­rzo­ną ma­szyn­kę pa­ro­wą, któ­rą ku­pi­li mu ro­dzi­ce. „I była tam Ohlau­er­stras­se (Oław­ska). To wszyst­ko” – wspo­mi­nał Bre­slau. Ro­dzi­ce my­śle­li na­wet o emi­gra­cji na sta­łe do Ro­sji. Zre­zy­gno­wa­li, gdy zro­zu­mie­li, że dla Ży­dów wy­jazd do Ro­sji ozna­czał­by tra­fie­nie z desz­czu pod ryn­nę.

Kon­se­kwen­cje po­sta­wy wy­mu­szo­nej przez mat­kę pod­czas straj­ku w 1905 roku cią­gnę­ły się za Tu­wi­mem dłu­go. Le­gen­dar­na dzia­łacz­ka PPS Li­dia Cioł­ko­szo­wa jesz­cze w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku wspo­mi­na­ła wa­ka­cje 1907 roku, spę­dza­ne z ubra­nym w mun­du­rek i czap­kę ro­syj­skie­go gim­na­zjum Jul­kiem. Na­mó­wio­na przez star­szych ku­zy­nów zor­ga­ni­zo­wa­ła „szaj­kę dzie­ci”. Mia­ła wte­dy pięć lat. „Bie­ga­li­śmy za Tu­wi­mem, wo­ła­jąc z wiel­ką ra­do­ścią: «Ła­mi­strajk, ła­mi­strajk», nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, co to sło­wo zna­czy” – wspo­mi­na­ła. Ju­lek okrop­nie się zło­ścił, co wszyst­kich bar­dzo ba­wi­ło, a Li­dia cioł­ko­szo­wa za­pa­mię­ta­ła tę wy­mie­rzo­ną w „ła­mi­straj­ka” Tu­wi­ma ak­cję jako pierw­szą lek­cję pa­trio­ty­zmu. Ju­lek pró­bo­wał od­pra­co­wać re­wo­lu­cyj­ną nie­obec­ność pod­czas wa­ka­cji spę­dzo­nych po pierw­szej kla­sie gim­na­zjum pod Ło­dzią, w Krzy­żów­ce koło An­drze­jo­wa. Zbie­rał chłop­skie dzie­ci w ja­kimś pa­ro­wie i uczył abe­ca­dła. „Pro­wa­dzi­łem te wy­kła­dy kon­spi­ra­cyj­nie, roz­glą­da­jąc się, czy ja­kiś szpi­cel nie śle­dzi. Nikt nie­ste­ty nie śle­dził. A tak tego pra­gną­łem!” – wspo­mi­nał.

Pod­czas tych sa­mych wa­ka­cji ro­dzi­ce Tu­wi­ma po­sła­li syna do krew­nych w War­sza­wie. W śro­do­wi­sku, gdzie nikt go nie znał, miał ode­tchnąć od łódz­kich prze­żyć. Ale oka­za­ło się, że wy­je­chać to za mało, styg­ma­ty­zu­ją­ce zna­mię na po­licz­ku w no­wym miej­scu bu­dzi­ło nową cie­ka­wość. Ewa Droz­dow­ska, ku­zyn­ka po­ety, wspo­mi­na­ła „pa­niu­sie” w Ogro­dzie Sa­skim, któ­re na wi­dok Tu­wi­ma za­krzyk­nę­ły:

– Je­zus, Ma­ria, jaką ten chło­pak ma pla­mę na twa­rzy! „Ju­lek sta­nął jak wry­ty, spoj­rzał na mnie strasz­nie smut­ny­mi, zroz­pa­czo­ny­mi oczy­ma, szu­ka­jąc po­cie­sze­nia” – pi­sa­ła. Po­tem za­uwa­ży­ła, że od­tąd już za­wsze sta­rał się ukry­wać ska­zę, za­sła­nia­jąc po­li­czek. Gło­wę pod­pie­rał tyl­ko z le­wej stro­ny. Na­wet jeż­dżąc sa­mo­cho­dem, sta­rał się sia­dać tak, by nie było wi­dać mysz­ki na po­licz­ku.

Psy­cho­lo­go­wie będą pew­nie dłu­go jesz­cze roz­wa­żać, jak da­le­ce szpe­cą­ce zna­mię na po­licz­ku mo­gło wpły­nąć na losy po­ety. Może gdy­by nie ko­niecz­ność kry­cia się w mu­rach miesz­ka­nia w mło­do­ści, nie roz­wi­nął­by się lęk przed otwar­tą prze­strze­nią, unie­moż­li­wia­ją­cy mu nor­mal­ne ży­cie w la­tach do­ro­słych. Wte­dy nie był już „tym chłop­cem z mysz­ką”, był Tu­wi­mem, Księ­ciem Po­etów, ale cho­ro­ba zdą­ży­ła na­si­lić się na tyle, że przy­po­mi­na­ła o so­bie za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dził z domu. Kie­dy po la­tach do­szły jesz­cze sta­ny lę­ko­we wy­wo­ła­ne na­pa­ścia­mi w ga­ze­tach i po­czu­ciem fi­zycz­ne­go za­gro­że­nia, co­raz trud­niej było się przed nią bro­nić.

O pięt­nie po­zwa­la­ły mu za­po­mi­nać tyl­ko ko­lej­ne „bzi­ki”, któ­re opa­no­wy­wa­ły chło­pię­cą wy­obraź­nię. Wie­le pa­sji ro­dzi­ło się, roz­kwi­ta­ło i wię­dło rów­no­le­gle. „Było ich w moim dzie­ciń­stwie dużo” – na­pi­sał. Zbie­ra­nie znacz­ków i mo­ty­li to był ba­nał, szyb­ko prze­szedł do ho­dow­li chrząsz­czów, jasz­czu­rek i za­skroń­ców. Spra­wy się skom­pli­ko­wa­ły, gdy po­sta­no­wił prze­nieść ho­dow­lę do domu, a wąż oka­zał się sa­mi­cą i po miesz­ka­niu na Świę­te­go An­drze­ja za­czę­ły uwi­jać się nie tyl­ko zie­lo­ne jasz­czur­ki, ale spod łó­żek wy­peł­zły węże. „W domu po­wsta­ła pa­ni­ka. Ju­lek mu­siał ustą­pić” – wspo­mi­na­ła sio­stra. Węże zo­sta­ły wy­ła­pa­ne i za­wie­zio­ne do par­ku Po­nia­tow­skie­go, gdzie od­zy­ska­ły wol­ność. Po ga­dach przy­szedł czas na ko­lek­cjo­no­wa­nie ga­zet i ty­go­dni­ków, po jed­nym nu­me­rze każ­de­go ty­tu­łu. Szcze­gól­nie dum­ny był z dzien­ni­ka ja­poń­skie­go – któ­ry kosz­to­wał go za­wrot­ną sumę, bo aż pół ru­bla – i li­tew­skie­go. A na­stęp­nie wpadł w szał che­micz­ny, prze­rwa­ny do­pie­ro przez ro­dzi­ców po nie­uda­nej pró­bie wy­sa­dze­nia w po­wie­trze (oczy­wi­ście nie­chcą­cy!) ro­dzin­ne­go domu. „Po­zba­wio­ny swe­go za­cza­ro­wa­ne­go świa­ta czu­je się po­krzyw­dzo­ny, boć prze­cież nie on jest wi­nien temu, że eks­pe­ry­ment tak się fa­tal­nie skoń­czył” – pi­sa­ła ku­zyn­ka Ewa. Przez kil­ka ty­go­dni mu­siał no­sić rękę na tem­bla­ku, co było o tyle przy­jem­ne, że uwal­nia­ło od ko­niecz­no­ści no­to­wa­nia w szko­le i od­ra­bia­nia za­dań w domu. Po che­mii przy­szła me­cha­ni­ka, bu­do­wa­ne z naj­dziw­niej­szych czę­ści, dru­ci­ków, kor­bek, pu­de­łek po cy­ga­rach, ma­szy­ny, któ­re dzia­ła­ły, żeby dzia­łać. „Ale po co? Nie wia­do­mo do dziś” – wspo­mi­nał.

Naj­trwal­szym „bzi­kiem” oka­za­ła się jed­nak fa­scy­na­cja ję­zy­kiem. Po­zo­sta­nie pew­nie bez od­po­wie­dzi py­ta­nie, dla­cze­go to wła­śnie za­szcze­pio­ne przez ojca za­in­te­re­so­wa­nia lin­gwi­stycz­ne wchło­nę­ły kil­ku­na­sto­let­nie­go chłop­ca tak bez resz­ty. Wo­lał przez wie­le go­dzin ślę­czeć wśród ksią­żek, bo bał się nie­przy­ja­zne­go świa­ta? Czy może zo­sta­wał w domu, bo przy­ku­wa­ły go tam ta­jem­ni­ce, któ­re od­kry­wał w spro­wa­dza­nych z księ­garń i an­ty­kwa­ria­tów en­cy­klo­pe­diach, słow­ni­kach i sa­mo­ucz­kach w naj­dziw­niej­szych ję­zy­kach? Owo­cem spę­dza­ne­go nad nimi cza­su były ka­je­ty za­peł­nio­ne rów­nym pi­smem. No­to­wał w nich sło­wa za­chwy­ca­ją­ce go eg­zo­tycz­ną uro­dą, ono­ma­to­pe­icz­nym dźwię­kiem, ra­czej brzmie­niem niż sen­sem. Za­pi­sy­wał, że ży­wi­ca po ma­laj­sku zwie się „da­mar”, gło­wa po da­ho­mej­sku „afo”, ry­bak po ja­kuc­ku „ba­łyk­syt”, pie­kło na Tha­iti „tia­ho­bu”, kwiat po sta­ro­mek­sy­kań­sku „szo­czitl”, a świ­nia po ma­oryj­sku „pu­aka”. Uło­żył li­stę li­czeb­ni­ków od jed­ne­go do dzie­się­ciu w bli­sko dwu­stu ję­zy­kach… oj­ciec na­pi­sał mu po nie­miec­ku list do zna­nych an­ty­kwa­riu­szy w Lip­sku z proś­bą o ka­ta­lo­gi dzieł lin­gwi­stycz­nych. Pod­pi­sał je „Prof. Dr Ju­lian Tu­wim”, słusz­nie po­dej­rze­wa­jąc, że ucznia gim­na­zjum nikt po­waż­nie nie po­trak­tu­je. A tak już po kil­ku dniach do­stał pacz­kę ka­ta­lo­gów, z któ­rych wy­no­to­wał – sześć stron drob­nym macz­kiem! – li­stę ksią­żek, któ­re chciał­by mieć. Nie było go oczy­wi­ście na nie stać, ale już sama przy­jem­ność pa­trze­nia na ty­tu­ły, ta­kie jak Zur Ken­nt­niss der me­la­ne­si­schen, mi­kro­ne­si­schen und pa­pu­ani­schen Spra­chen alboCu­adro de­scrip­ti­voy com­pa­ra­ti­vo de las len­gu­as in­di­ge­nas de Me­xi­co by­ła­bez­cen-na. Jed­no­cze­śnie z tym przy­szło za­in­te­re­so­wa­nie espe­ran­to, a Ju­lek je­śli już czymś się zaj­mo­wał, to na ca­łe­go.

Kil­ka­na­ście lat póź­niej po­ka­zał je­den z za­cho­wa­nych z dzie­ciń­stwa ze­szy­tów ze zdo­by­cza­mi lin­gwi­stycz­ny­mi Ro­ma­no­wi Zrę­bo­wi­czo­wi, wy­daw­cy i po­ecie. „Ka­jet ten jest kla­sycz­nym do­ku­men­tem ilu­stru­ją­cym, czym jest bio­lo­gia sło­wa dla Tu­wi­ma, w jak bo­ga­tych, pier­wot­nych ka­te­go­riach dzie­ciń­stwa żyje cała wy­obraź­nia po­ety (…). Dla­te­go cała po­ezja Tu­wi­ma pach­nie roz­kosz­nie jak las. Każ­dy wiersz po­sia­da swój spe­cy­ficz­ny aro­mat” – na­pi­sał Zrę­bo­wicz. Lin­gwi­stycz­ne fa­scy­na­cje to­wa­rzy­szy­ły Tu­wi­mo­wi do koń­ca ży­cia. Jesz­cze po II woj­nie no­to­wał brzmie­nie róż­nych słów, na przy­kład „ko­cham cię” czy „mo­tyl”, w naj­bar­dziej eg­zo­tycz­nych ję­zy­kach świa­ta.

Ka­je­ty do no­to­wa­nia ję­zy­ko­wych od­kryć i za­chwy­tów oraz słó­wek w espe­ran­to za­bie­rał ze sobą na­wet do Ino­wło­dza, gdzie od 1907 roku wy­jeż­dżał z sio­strą i mat­ką na każ­de wa­ka­cje. W let­ni­sku (wła­ści­wie „sta­cji kli­ma­tycz­nej le­śnej”) nad Pi­li­cą spę­dził lata naj­szczę­śliw­sze, wol­ne od szkol­nych i ro­dzin­nych traum oraz ogra­ni­czeń.

W Ino­wło­dzu miesz­ka­li w wil­li Re­gi­na, ofe­ru­ją­cej dość umiar­ko­wa­ne luk­su­sy, ale też Ino­włódz był „ku­ror­tem” dla ra­czej śred­nio­za­moż­nych ło­dzian (dla Tu­wi­mów i tak wa­ka­cyj­ny wy­jazd był po­waż­nym wy­dat­kiem), bo­gat­si wy­jeż­dża­li do „ba­dów” w Szwaj­ca­rii. Ale nie luk­sus był pod­czas po­by­tu w Ino­wło­dzu naj­waż­niej­szy. Atrak­cją były wy­ciecz­ki ło­dzią po Pi­li­cy i kon­ne eska­pa­dy po oko­licz­nych wsiach. „Ino­włódz usu­wał wsze­la­kie ha­mul­ce – i od pierw­sze­go dnia sta­wa­łem się ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym ło­bu­zer­ki i roz­pę­ta­ne­go tem­pe­ra­men­tu” – wspo­mi­nał Tu­wim. Włó­czył się ca­ły­mi dnia­mi z ban­dą rów­nie spra­gnio­nych wol­no­ści na­sto­lat­ków, wy­ry­ki­wał pod­szy­te ero­ty­ką lu­do­we pio­sen­ki, któ­rych uczy­li się od oko­licz­nych chło­pów, po­sma­ko­wał pierw­szy raz w ży­ciu al­ko­ho­lu („urzy­na­łem się po karcz­mach”). A wie­czo­ra­mi w drew­nia­nej sali let­ni­ska „wal­co­wał” z pan­na­mi, któ­re też przy­jeż­dża­ły do Ino­wło­dza spra­gnio­ne wra­żeń. O jed­nym z ta­kich wła­śnie wie­czo­rów, gdy „wód­ka za wód­ką w bu­fe­cie”, a po­tem gran­de val­se bril­lant z „pan­ną ma­don­ną, le­gen­dą tych lat” pi­sał w Kwia­tach pol­skich. „Wal­co­wał na­mięt­nie, pra­wą nogą za­ta­cza­jąc sze­ro­kie, za­ma­szy­ste pół­ko­la” – wspo­mi­na­ła sio­stra. A gdy emo­cji nadal było za mało, szło się jesz­cze z pan­ną na „ru­in­ki”, czy­li sta­ry cmen­tarz z po­zo­sta­ło­ścia­mi po „sta­ro­żyt­nym” ko­ście­le. „Prze­lęk­nio­na dziew­czy­na moc­niej przy­tu­la­ła się do dy­go­cą­ce­go ka­wa­le­ra. Ta­kie to były cmen­tar­ne bal­la­dy i ro­man­se” – pi­sał. Ale w li­ście, któ­ry wy­słał nie­speł­na mie­siąc przed śmier­cią do uczniów szko­ły w Ino­wło­dzu, wspo­mnie­nia były o wie­le bar­dziej grzecz­ne: „Przy­po­mi­nam so­bie ślicz­ne dni dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, kie­dy ha­sa­łem po ino­włodz­kich la­sach i łą­kach albo prze­cha­dza­łem się po ryn­ku i ulicz­kach wa­sze­go mia­stecz­ka, tak dro­gie­go mo­je­mu ser­cu i pa­mię­ci”.

To w Ino­wło­dzu po raz pierw­szy po­waż­nie się za­ko­chał. Miał lat pięt­na­ście, ona, Ha­lin­ka Kon – cór­ka ad­wo­ka­ta z To­ma­szo­wa – czter­na­ście. Była bo­ha­ter­ką (jako H.K.) wie­lu wier­szy z tam­te­go okre­su. „Ko­cha­łem się dwa lata, bar­dzo moc­no i na całe ży­cie, ale dziw­nie się ta mi­łość uło­ży­ła: pan­na Hala nic o niej nie wie­dzia­ła” – wspo­mi­nał po la­tach. Tak­że w Ino­wło­dzu pod­ko­chi­wał się w pan­nie Kwiat­ków­nie, ale naj­wię­cej, szyb­ko zresz­tą zmie­nia­nych, gim­na­zjal­nych uczuć prze­ży­wał w Ło­dzi. „By­łem bar­dzo ko­chli­wy! Pen­sjo­nar­czarz i pan­niarz, że coś strasz­ne­go” – wspo­mi­nał nie­mal co­dzien­ne po­lo­wa­nie na to, któ­ra pa­nien­ka, z któ­rej pen­sji, o któ­rej go­dzi­nie i któ­rą uli­cą bę­dzie aku­rat prze­cho­dzi­ła, by moż­na było ją zo­ba­czyć i na­sło­dzić się na kil­ka go­dzin wi­do­kiem. A na­wet na kró­cej, je­śli z roz­pi­ski wy­ni­ka­ło, że trze­ba się po­spie­szyć, bo za chwi­lę Dziel­ną albo Wi­dzew­ską przej­dzie ko­lej­na Zo­sia, Ola, Niu­sia, Ma­ry­sia, Ta­nia albo Fra­nia.

Przy­szłą żoną Ste­fa­nię Mar­chwiów­nę zo­ba­czył pierw­szy raz na Piotr­kow­skiej w 1912 roku. Za­ko­chał się od pierw­sze­go wej­rze­nia. „Była wte­dy tak pięk­na, że wszyst­kie Afro­dy­ty, We­nu­sy i inne wzo­ry pięk­no­ści nie war­te jej były sznu­ro­wa­deł za­wią­zy­wać” – na­pi­sa­ła Iza­be­la Czaj­ka-Sta­cho­wicz. A ci, któ­rzy na po­cząt­ku wąt­pi­li w sta­łość tego uczu­cia, szyb­ko się prze­ko­na­li, że nie mie­li ra­cji. Mi­łość po­ety oka­za­ła się rów­nie trwa­ła jak ofia­ro­wy­wa­ne i de­dy­ko­wa­ne uko­cha­nej po­ezje.

Ste­fa­nia miesz­ka­ła w To­ma­szo­wie Ma­zo­wiec­kim, za­le­d­wie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Ino­wło­dza. To uła­twia­ło kon­tak­ty tak­że w cza­sie wa­ka­cji. „W dwu ostat­nich przed­wo­jen­nych la­tach wy­cho­dzi­łem czę­sto na dro­gę, wy­pa­tru­jąc po­wo­zu z To­ma­szo­wa. Nie chciał przy­je­chać. Aż kie­dyś zja­wił się, przy­wiózł Naj­błę­kit­niej­szą i tak dłu­go wy­cze­ki­wa­ną” – wspo­mi­nał po­czą­tek mi­ło­ści. A po la­tach na­pi­sał w Kwia­tach pol­skich.

A może by­śmy tak, je­dy­na,

Wpa­dli na dzień do To­ma­szo­wa?

Może tam jesz­cze zmierz­chem zło­tym

Ta sama ci­sza trwa wrze­śnio­wa.

To­ma­szów ma jesz­cze jed­ną za­słu­gę dla pol­skiej po­ezji. „W bu­fe­cie na sta­cji, gdy wra­ca­łem z Ino­wło­dza do Ło­dzi, strze­lił mi do gło­wy Piotr Płak­sin, po paru la­tach do­pie­ro na­pi­sa­ny” – wspo­mi­nał Tu­wim. Wiersz o te­le­gra­fi­ście, któ­ry nie umiał grać na klar­ne­cie „Na sta­cji Chan­dra Unyń­ska / Gdzieś w mor­do­bij­skim po­wie­cie…”.

Wier­sze Ju­lek za­czął ukła­dać jesz­cze w gim­na­zjum. Za­de­biu­to­wał jako au­tor zja­dli­wej sa­ty­ry, dru­zgo­cą­cej wia­ro­łom­ne­go ko­le­gę z kla­sy o na­zwi­sku Kon. „W strasz­nym ści­sku na wrot­ni­sku / z pan­ną Ja­dzią pę­dzi Kon. / «O mój słod­ki, po­praw wrot­ki!» / pro­si Ja­dzia, speł­nia on. / Wtem Ma­ry­sia, słod­ka My­sia, / na wrot­ni­sku zja­wia się…”. Co było da­lej, po­eta nie pa­mię­tał, a na­stęp­ny wiersz był już śmier­tel­nie, w do­słow­nym sen­sie, po­waż­ny: „Bu­du­ję dom, bu­du­ję dwór, / a czar­na moja ce­gła, / a młot i łom w mój walą mur, / w fun­da­ment trum­na le­gła. / Ro­bot­nik trup tam ko­pie grób…”.

Po­tem pod wzglę­dem li­te­rac­kim było co­raz le­piej, choć rów­nie gorz­ko z po­wo­du pierw­sze­go mi­ło­sne­go za­wo­du, któ­ry prze­ży­wał gim­na­zja­li­sta. „Pierw­sze moje wier­sze były peł­ne tra­dy­cyj­ne­go «We­lt­sch­me­rzu» i naj­czar­niej­sze­go pe­sy­mi­zmu, wo­bec któ­re­go pe­sy­mizm By­ro­na był ni­czym” – opo­wia­dał po la­tach Ro­ma­no­wi Brand­sta­et­te­ro­wi. Pi­sał w ta­jem­ni­cy, z sio­strą i mat­ką dzie­lił się tyl­ko ko­lej­ny­mi po­etyc­ki­mi fa­scy­na­cja­mi. W swo­im po­ko­ju za­wie­sił na ścia­nie por­tre­ty po­etów, któ­rych uwa­żał za du­cho­wych przod­ków: Fran­cu­za Je­ana Ar­thu­ra Rim­bau­da i Ame­ry­ka­ni­na Wal­ta Whit­ma­na. „Cho­ro­wał na Staf­fa, z ak­tor­ską em­fa­zą de­kla­mo­wał Sta­tek pi­ja­ny, upa­jał się Ver-la­ine­em i Bau­de­la­ire­em, od­kry­wał mło­dą Ro­sję w oso­bach Bal­mon­ta, Briu­so­wa i Bło­ka, ale ni­ko­mu z nas nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, co się świę­ci” – wspo­mi­na­ła sio­stra. Sta­tek pi­ja­ny znał na pa­mięć w ory­gi­na­le. „Roz­sa­dzał jak dy­na­mi­tem sza­rość i ubó­stwo na­sze­go ży­cia” – do­da­ła.

Ale naj­waż­niej­szy był i tak Staff. „Czy­ta­łem Staf­fa przed snem i na­tych­miast po obu­dze­niu, w szko­le i na wi­zy­tach, bo bra­łem ze sobą jego to­mi­ki i re­cy­to­wa­łem pan­nom oraz ko­le­gom” – wspo­mi­nał Tu­wim. Pod wpły­wem fa­scy­na­cji po­ezją Staf­fa za­czął pi­sać już na po­waż­nie: „Mia­ło się ku wio­śnie roku 1911 [w in­nym miej­scu na­pi­sał, że było to w roku 1910 – M.U.], gdy w miesz­ka­niu przy uli­cy An­drze­ja roz­bi­ła się ba­nia z po­ezją”. Ko­lej­ne czar­ne ka­je­ty gro­ma­dzi­ły wier­sze „be­zec­nie ze Staf­fa zrzy­na­ne”. Bar­dzo dłu­go nikt o nich nie wie­dział. Do­pie­ro za­gu­bio­ny klu­czyk do szu­fla­dy biur­ka i ko­niecz­ność we­zwa­nia ślu­sa­rza ujaw­ni­ły ta­jem­ni­cę ukry­tą w czar­nym bru­lio­nie z wy­tło­czo­nym na okład­ce zło­tym pió­rem. Ju­lek w se­kre­cie przed ro­dzi­ca­mi, a na­wet przed sio­strą, pi­sał wier­sze. Ro­dzi­ce po­trak­to­wa­li to jako jed­no z ko­lej­nych opę­tań syna, za­pa­mię­ta­ła sio­stra, ale jak mia­ło się oka­zać, nie­słusz­nie. W je­de­na­stu ze­szy­tach ju­we­ni­liów z lat 1911-1918 zna­la­zło się po­nad sześć­set wier­szy, kil­ka­dzie­siąt utwo­rów pi­sa­nych pro­zą po­etyc­ką i kil­ka­na­ście tłu­ma­czeń, głów­nie z ro­syj­skie­go. Były wśród nich wier­sze „grzecz­ne”, mi­ło­sne wes­tchnie­nia do Ste­fy, Li­sty do pięk­nej Pani, po­etyc­ki Ma­ni­fest, na­iw­ny w mło­dzień­czej bu­cie, ale i wier­sze, któ­re mo­gły za­nie­po­ko­ić ro­dzi­ców, zwłasz­cza gdy­by tra­fi­ły w ręce Ire­ny. Bo w Fal­licz­nej pie­śni Ju­lek wprost opi­sy­wał akt sek­su­al­ny, roz­war­te ko­bie­ce uda, wznie­sio­ne­go ku gó­rze fal­lu­sa, „mę­sko­ści świę­tą do­sko­na­łość” i mo­ment, gdy „…łą­czy się cia­ło męż­czy­zny / Z cia­łem ko­bie­ty…”.

Aż wresz­cie chwi­la okrop­na przy­cho­dzi,

Kie­dy ich roz­kosz prze­szy­wa jak strza­ła,

Jak bły­ska­wi­ca, ja­sne szczę­ście bije

I wy­try­sku­je na­sie­nie męż­czy­zny

W ko­bie­ce łono.

Nie­wiel­ka część tych wier­szy tra­fi­ła póź­niej do trzech pierw­szych to­mi­ków po­etyc­kich Tu­wi­ma. Z tego okre­su sio­stra za­pa­mię­ta­ła tak­że le­żą­cy na obi­tym zie­lo­ną ce­ra­tą sto­le w po­ko­ju bra­ta por­ce­la­no­wy krzyż z gło­wą chry­stu­sa w cier­nio­wej ko­ro­nie. „Na od­wrot­nej stro­nie krzy­ża wy­pi­sał Ju­lek nie­bie­skim atra­men­tem: «Kto raz się zgo­dził nieść swój krzyż, tego nań wiecz­nie wbi­jać będą»”. Póź­niej wie­lo­krot­nie przy róż­nych oka­zjach wra­cał do tych słów, któ­re co­raz moc­niej zra­sta­ły się z jego wła­snym lo­sem, wspo­mi­na­ła Ire­na Tu­wim.

Dru­kiem za­de­biu­to­wał w 1911 roku jako… tłu­macz. Prze­ło­żył wiersz W je­sien­nym słoń­cu uko­cha­ne­go Le­opol­da Staf­fa na espe­ran­to, któ­rym to ję­zy­kiem fa­scy­no­wał się od roku. Li­stow­nie po­pro­sił trzy­dzie­sto­trzy­let­nie­go wów­czas po­etę o zgo­dę na druk prze­tłu­ma­czo­ne­go utwo­ru, a pi­sarz, pew­nie nie bar­dzo po­waż­nie trak­tu­jąc proś­bę eg­zal­to­wa­ne­go gim­na­zja­li­sty, zgo­dził się; chciał tyl­ko do­stać eg­zem­pla­rze pi­sma z tłu­ma­cze­nia­mi. Póź­niej Tu­wim prze­ło­żył na espe­ran­to jesz­cze sześć ko­lej­nych wier­szy mi­strza.

Wspo­mi­nał, że po­czuł się am­ba­sa­do­rem Staf­fa na mia­sto Łódź i oko­li­ce, a dzię­ki espe­ran­to tak­że na cały świat. „Przy­szło ocza­ro­wa­nie, opę­ta­nie. Do póź­nej nocy i od wcze­sne­go ran­ka, po dro­dze do gim­na­zjum i na lek­cjach, w cza­sie przerw mię­dzy lek­cja­mi, na ze­bra­niach ko­le­żeń­skich – Staff, Staff i Staff” – pi­sał. Po kil­ku mie­sią­cach cała siód­ma gim­na­zjal­na z pa­mię­ci re­cy­to­wa­ła za Tu­wi­mem Deszcz je­sien­ny i roz­czy­ty­wa­ła się w Snach o po­tę­dze, choć wcze­śniej Staf­fa nikt nie znał, wspo­mi­nał Je­rzy Sza­pi­ro. Na­wet ich na­uczy­ciel pol­skie­go po eg­za­mi­nie ma­tu­ral­nym przy­znał się uczniom, że po­ezję Staf­fa po­znał dzię­ki Tu­wi­mo­wi. Deszcz mó­wio­ny przez Jul­ka sta­wał się praw­dzi­wym desz­czem, a deszcz bi­ją­cy o szy­by przy­po­mi­nał staf­fow­ską stro­fę, na­pi­sa­ła sio­stra.

Wresz­cie ze­brał się na od­wa­gę i po­słał Staf­fo­wi wła­sne wier­sze, pro­sząc o wy­rok: czy war­to pi­sać. „Co prze­ży­łem, wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi, tego nie opi­szę” – wspo­mi­nał. Po­tra­fił w cza­sie du­żej pau­zy biec z Mi­ko­ła­jew­skiej, gdzie mie­ści­ło się gim­na­zjum, do domu na Świę­te­go An­drze­ja, spraw­dzić, czy jest list ze Lwo­wa. Dłu­go nie było. Gdy po wie­lu ty­go­dniach wresz­cie nad­szedł, „Jesz­cze go nie prze­czy­ta­łem, a już wie­dzia­łem, że «jest do­brze», sko­ro po­eta tak się roz­pi­sał”, wspo­mi­nał. Czte­ry stro­ni­ce za­pi­sa­ne drob­nym macz­kiem nie mo­gły za­wie­rać zdaw­ko­we­go znie­chę­ce­nia do dal­sze­go pi­sa­nia. Staff pi­sał, że do­strze­ga ta­lent, że mło­dy au­tor po­wi­nien pi­sać i na­wet „rzeź bez­li­to­sna” wo­bec nie­któ­rych wier­szy nie po­win­na go od tego od­strę­czyć. „Wła­śnie to, że sta­ną­łem wo­bec ta­len­tu, ka­za­ło mi być dla jego do­bra su­ro­wym” – oce­nił Staff utwo­ry gim­na­zja­li­sty. Bo są wśród nich wier­sze „ład­ne”, ale ich ład­ność po­le­ga je­dy­nie na bra­ku wad. Są przez to po­praw­ne, jest w nich rym i rytm, ale w praw­dzi­wej po­ezji cho­dzi o coś wię­cej. Nie­któ­re wier­sze spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by prze­rwa­no im od­dech, dla­te­go Staff ra­dził „pi­sać mniej, a dać rze­czy zjędr­nieć, na­brać soku”. Utwo­rów na­praw­dę skoń­czo­nych jest jesz­cze wśród wier­szy Tu­wi­ma nie­wie­le, ale na­wet wśród tych nie­go­to­wych są zwrot­ki i ustę­py „du­żej pięk­no­ści”. Jed­nak naj­bar­dziej z li­stów Staf­fa za­pa­mię­tał dwa zda­nia: „Kto się w sie­dem­na­stym roku ży­cia nie bu­rzył, ten nie był nig­dy mo­rzem, chy­ba mi­ską wody”. I dru­gie, że ta­kie mio­ta­nie się, roz­ter­ki i cią­gła go­to­wość, by się wspi­nać, gdy tyl­ko po­ja­wi się na ho­ry­zon­cie szczyt, to jest jak „czy­ha­nie na swe­go Boga”. Te sło­wa kil­ka lat póź­niej sta­ły się ty­tu­łem pierw­sze­go tomu wier­szy Ju­lia­na Tu­wi­ma, a list Staf­fa do koń­ca ży­cia prze­cho­wy­wał on jak naj­więk­szą re­li­kwię. Tym­cza­sem za­chę­co­ny pi­sał co­raz wię­cej. A roz­po­czę­ta w 1911 roku ko­re­spon­den­cja trwa­ła czter­dzie­ści dwa lata, aż do śmier­ci – pa­ra­dok­sal­nie – młod­sze­go z po­etów. Naj­pierw łą­czył ich sto­su­nek mi­strza i adep­ta, po­tem dwu rów­no­praw­nych gwiazd na po­etyc­kim nie­bie, wresz­cie przy­jaźń.

Oso­bi­ście Tu­wim po­znał swe­go mi­strza la­tem 1913 roku. Pod­czas wa­ka­cji spę­dza­nych tra­dy­cyj­nie w Ino­wło­dzu do­wie­dział się, że Staff przy­je­chał ze Lwo­wa (włą­czo­ne­go jak cała Ga­li­cja do Au­stro-Wę­gier) do za­bo­ru ro­syj­skie­go, i miesz­ka u bra­ta w Ru­dzie Ma­le­niec­kiej pod Koń­ski­mi. „Dzi­siaj sa­mo­cho­dem po do­brej szo­sie trwa­ła­by ta po­dróż nie­speł­na go­dzi­nę” – pi­sał Tu­wim po II woj­nie świa­to­wej; wte­dy jaz­da z prze­siad­ka­mi roz­kle­ko­ta­ną ciuch­cią, a przede wszyst­kim wy­naj­mo­wa­ny­mi brycz­ka­mi trwa­ła dobę. Jed­nak war­to było! Na po­cząt­ku roz­mo­wa się nie kle­iła, wy­da­wa­ło się, że dłu­ga dro­ga nie mia­ła jed­nak sen­su, ale po obie­dzie było już le­piej. Dłu­go roz­ma­wia­li, spa­ce­ru­jąc po nie­wiel­kim ogro­dzie. Staff dzie­lił się z gim­na­zja­li­stą swo­imi po­etyc­ki­mi roz­ter­ka­mi, jak z rów­nym so­bie. „Wra­ca­łem do Ino­wło­dza wy­so­ki, skrzy­dla­ty, śpie­wa­ją­cy”.

Le­opold Staff prze­żył swe­go ucznia. Pod­czas spo­tka­nia gru­py pi­sa­rzy w przed­dzień po­grze­bu Tu­wi­ma wspo­mi­nał wi­zy­tę roz­e­mo­cjo­no­wa­ne­go sztu­ba­ka sprzed czter­dzie­stu lat.

– Ten mło­dy chło­pak mó­wił o Whit­ma­nie, o Rim­bau­dzie. Oczy mu pło­nę­ły. Nikt inny nie mógł być tym przy­szłym wiel­kim po­etą, tyl­ko on, ten chu­dy chło­pa­czek w gim­na­zjal­nej blu­zie z pa­skiem rze­mien­nym o mo­sięż­nej klam­rze… – za­pa­mię­tał opo­wieść Staf­fa Jó­zef Brodz­ki.

„Mia­ło się wra­że­nie, że ani przez chwi­lę nie przy­jął do wia­do­mo­ści fak­tu śmier­ci Tu­wi­ma” – za­no­to­wał po tym spo­tka­niu Ana­tol Stern.

Wte­dy, w 1913 roku wia­ry mło­de­go po­ety w wer­dykt Staf­fa nie były w sta­nie zmie­nić na­wet pierw­sze po­etyc­kie nie­po­wo­dze­nia, kie­dy ko­lej­ne re­dak­cje, któ­rym pro­po­no­wał swe wier­sze, mil­cza­ły „A po­sy­ła­łem je do wie­lu pism, po­le­co­ny­mi li­sta­mi, «z uprzej­mą proś­bą o za­miesz­cze­nie na ła­mach po­czyt­ne­go itd.». Nikt się słów­kiem nie ode­zwał…” – wspo­mi­nał. Nie od­po­wie­dzie­li na­wet ci, któ­rzy po kil­ku la­tach roz­pły­wa­li się nad tymi sa­my­mi wier­sza­mi, gdy uka­za­ły się już w książ­kach.

Do­pie­ro w grud­niu 1912 roku, i to nie z Ło­dzi, na­de­szła pro­po­zy­cja dru­ku. Szó­ste­go stycz­nia na­stęp­ne­go roku w „Ku­rie­rze War­szaw­skim” zo­stał opu­bli­ko­wa­ny wiersz Proś­ba, za­czy­na­ją­cy się sło­wa­mi „Jed­ni niech będą ry­ce­rze…”. Pod­pi­sał go, mimo na­le­gań re­dak­cji, nie na­zwi­skiem, ale ini­cja­ła­mi St.M., jak Ste­fa­nia Mar­chwiów­na, skła­da­jąc hołd dziew­czy­nie, któ­ra za kil­ka lat mia­ła zo­stać jego żoną. „Do mego chro­nicz­ne­go «roz­staf­fie­nia» przy­łą­czy­ło się nie­ba­wem «roz­ste­fie­nie»” – wspo­mi­nał. Choć dru­gim, rów­nie waż­nym ar­gu­men­tem, by ukryć się za kryp­to­ni­mem, była szko­ła. „Uczeń gim­na­zjum łódz­kie­go, na do­miar złe­go dru­go­rocz­niak, nie mógł pod wła­snym na­zwi­skiem dru­ko­wać wier­szy” – na­pi­sał po la­tach.

Już w tym pierw­szym opu­bli­ko­wa­nym utwo­rze wi­dać wy­raź­nie, ja­kie miej­sce w świe­cie wi­dział dla sie­bie.

Jed­ni niech będą ry­ce­rze,

Wo­jen­ne niech no­szą sza­ty,

Niech mają mie­cze, pu­kle­rze.

…Inni niech będą jak kwia­ty.

Jed­ni niech będą za czy­nem,

Niech skroń lau­ra­mi okrę­cą…

…inni – kwit­ną­cym ja­śmi­nem,

Inni niech ci­cho się smę­cą.

Dzie­sięć lat póź­niej, już pew­ny sie­bie i swo­ich ra­cji na­pi­sze to samo znacz­nie ostrzej w wier­szu Do ge­ne­ra­łów.

Po de­biu­cie znów na wie­le mie­się­cy za­pa­dła ci­sza. Do­pie­ro w 1914 roku na­wią­zał dzię­ki mat­ce kon­takt ze Sta­ni­sła­wem Chrusz­czew­skim z re­dak­cji „No­we­go Ku­rie­ra Łódz­kie­go”. Przy­niósł rę­ko­pis. „Targ w targ, wiersz zo­stał na­by­ty. Nie­znacz­ne ho­no­ra­rium zna­la­zło się w kie­sze­ni au­to­ra” – wspo­mi­nał Chrusz­czew­ski (i szyb­ko zo­sta­ło „upłyn­nio­ne” w jed­nej z cu­kier­ni przy Piotr­kow­skiej). Pierw­szy utwór uka­zał się pod­pi­sa­ny tyl­ko li­te­rą „j”, na­stęp­ne pseu­do­ni­mem Roch Pe­kiń­ski. Po­tem były ko­lej­ne, sa­ty­ry i li­ry­ki, ale z in­nych re­dak­cji da­lej przy­cho­dzi­ły od­po­wie­dzi nie­zo­sta­wia­ją­ce złu­dzeń: „Nie sko­rzy­sta­my”.

Jed­nak na­masz­cze­nia staf­fow­skie­go nie były w sta­nie prze­kre­ślić ani pro­ble­my z re­dak­cja­mi, ani na­wet dru­zgo­cą­ca opi­nia dru­gie­go z bo­gów na po­etyc­kim nie­bie Tu­wi­ma – Bo­le­sła­wa Le­śmia­na. Po­pro­szo­ny o od­po­wiedź na od­wiecz­ne py­ta­nie wszyst­kich po­cząt­ku­ją­cych po­etów: – Czy war­to da­lej pi­sać?, od­rzekł: – Nie war­to. Bo to, co mło­dy po­eta dał mu do oce­ny, to wca­le nie wier­sze. Bo po­ezja to zu­peł­nie coś in­ne­go. Bo sło­wa od­po­wied­nio do­bra­ne mu­szą chwy­tać ta­jem­ni­cę, a sło­wa Tu­wi­ma nie chwy­ta­ją. „Mó­wił z tru­dem, sam szu­ka­jąc naj­traf­niej­szych ze­sta­wień słów dla zo­bra­zo­wa­nia roz­mia­rów mo­jej klę­ski” – wspo­mi­nał Tu­wim roz­mo­wę z Le­śmia­nem.

Ale na­wet Le­śmian nie był już w sta­nie za­wró­cić go z raz ob­ra­nej dro­gi. W ko­lej­nym ze­szy­cie, któ­ry wy­peł­niał wier­sza­mi od grud­nia 1913 do stycz­nia 1914, roku zna­lazł się utwór Moje sło­wa, po­ka­zu­ją­cy,zja­ki­mi mi­strza­mi sło­wa mie­rzył się dzie­więt­na­sto­la­tek. Ja­kim po­etyc­kim gi­gan­tom czuł się rów­ny, może na­wet lep­szy, a co naj­mniej od­waż­niej­szy! Bo im wy­star­cza­ło słów, ja­kie ofia­ro­wa­ła pol­sz­czy­zna, on chciał zna­leźć nowe, inne, wła­sne…

Pi­sał Ko­cha­now­ski, Mic­kie­wicz i Skar­ga,

Pi­sał Nor­wid, pi­sał Sło­wac­ki i Rej:

A żad­ne­go nig­dy nie tra­pi­ła skar­ga,

Że jest bied­na mowa, że zbyt mało Jej…

I nig­dy od razu nie za­bra­kło słów im,

Każ­dy rad był z tego, że i tyle ma…

Aż tu się po la­tach zja­wia… Ju­lian Tu­wim.

– Resz­tę Ty mi wy­bacz, Pol­ska Mowo ma!

Gdy­by w 1916 roku Tu­wim uwie­rzył Le­śmia­no­wi, może nie na­pi­sał­by już ani tego, ani żad­ne­go in­ne­go wier­sza: „Bo Le­śmian był TO, nie TEN. Stwór o struk­tu­rze Ab­so­lut­ne­go Po­ety (…). Wiel­bię dużo jego wier­szy. Je­że­li się po­ezje do pe­reł i kosz­tow­no­ści przy­rów­na – do­ro­bek Le­śmia­na jest nie­prze­bra­nym skar­bem”. Ale na szczę­ście naj­wy­raź­niej mu nie uwie­rzył. Dwa lata póź­niej w więk­szo­ści te same, zdys­kre­dy­to­wa­ne przez Le­śmia­na wier­sze zło­ży­ły się na pierw­szy po­etyc­ki to­mik Tu­wi­ma Czy­ha­nie na Boga. Sie­dział w ka­wiar­ni, ro­biąc ko­rek­tę, gdy do­siadł się doń Le­śmian. Za­czął czy­tać ar­ku­sze z wier­sza­mi. Pierw­szy, dru­gi… szó­sty. Co­raz bar­dziej za­chwy­co­ny wy­krzy­ki­wał, że są cu­dow­ne. Tu­wim nie chciał uwie­rzyć, prze­cież to były te same wier­sze, któ­re dwa lata wcze­śniej dał mu do re­cen­zji.

– Niech mi pan wy­ba­czy – uspra­wie­dli­wił się Le­śmian. – Prze­cież ja wte­dy na­wet nie zaj­rza­łem do pań­skie­go ka­je­tu.

Był rok 1918, War­sza­wa, Tu­wim miał już na kon­cie suk­ce­sy po­świad­cza­ją­ce po­etyc­ki ta­lent, ła­two więc przy­szło mu wy­ba­czyć nie­spra­wie­dli­wą kry­ty­kę. Ale co by­ło­by, gdy­by pierw­szą re­cen­zję usły­szał nie z ust Staf­fa, ale wła­śnie Le­śmia­na? Czy wraż­li­wy chło­piec zniósł­by cios? Zwłasz­cza że przed nim były jesz­cze ma­tu­ra i woj­na.

Woj­na, któ­ra wy­bu­chła w sierp­niu 1914 roku, to­czy­ła się w Ło­dzi jak­by obok nor­mal­ne­go ży­cia. Po pro­stu wła­dze ro­syj­skie i po­li­cja zo­sta­ły za­stą­pio­ne przez wła­dze i po­li­cję nie­miec­ką. Na­ma­cal­nym i bo­le­snym świa­dec­twem, że wszyst­ko to dzie­je się na­praw­dę, była ko­niecz­ność po­wro­tu z ostat­nich przed woj­ną wa­ka­cji (spę­dza­nych oczy­wi­ście w Ino­wło­dzu) wy­na­ję­tą chłop­ską fur­man­ką. Po­cią­gi za­re­zer­wo­wa­ne były już dla woj­ska. Ale w mie­ście (Tu­wi­mo­wie nie miesz­ka­li już wte­dy na Świę­te­go An­drze­ja, tyl­ko w dużo mniej­szym miesz­ka­niu w ofi­cy­nie ka­mie­ni­cy przy uli­cy Dziel­nej) nor­mal­nie dzia­ła­ły ka­ba­re­ty i te­atrzy­ki re­wio­we, uka­zy­wa­ły się ga­ze­ty, to­czy­ło się ży­cie li­te­rac­kie, w któ­rym świe­żo upie­czo­ny ma­tu­rzy­sta brał co­raz bar­dziej ak­tyw­ny udział. „No­sił się z fan­ta­zją, cho­dził w roz­pię­tym szy­ne­lu, w czap­ce po­dziu­ra­wio­nej jak sito pa­pie­ro­sa­mi, co na­le­ża­ło do ele­gan­cji, roz­bi­jał się do­roż­ka­mi i skra­piał so­bie wło­sy wodą brzo­zo­wą Dral­le­go” – wspo­mi­na­ła sio­stra.

Wiecz­nie zi­ry­to­wa­na, szu­ka­ją­ca co­raz to no­wych po­wo­dów do zmar­twień i mio­ta­ją­ca się po domu mat­ka pró­bo­wa­ła ja­koś wpły­wać na po­stę­po­wa­nie syna, ale oj­ciec za­cho­wy­wał po­god­ny dy­stans wo­bec pro­ble­mów, któ­re Ju­lek spra­wiał. W efek­cie wol­no mu było wszyst­ko. Zręcz­nie la­wi­ru­jąc mię­dzy nie­ustan­nie sfru­stro­wa­ną mat­ką a obec­nym w domu tyl­ko cia­łem oj­cem, uni­kał gro­żą­cych mu nie­mal co­dzien­nie awan­tur; o zbyt póź­ny po­wrót do domu, nie­od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo, brak po­stę­pów w na­uce, pa­pie­ro­sy.

Wra­ca­jąc po wie­lo­go­dzin­nej nie­obec­no­ści, zdy­sza­ny, w roz­pię­tym sza­rym płasz­czu i z błysz­czą­cy­mi ocza­mi, za­da­wał cze­ka­ją­cej przy drzwiach sio­strze sa­kra­men­tal­ne py­ta­nie:

– Awan­tu by? – w ję­zy­ku ro­dzeń­stwa ozna­cza­ło to py­ta­nie, czy była awan­tu­ra, czy może tym ra­zem obe­szło się bez wy­ła­do­wań. Z cza­sem wy­wal­czył so­bie pra­wo, by wszę­dzie cho­dzić wła­sny­mi ścież­ka­mi… chciał się uczyć – do­brze, nie chciał – też do­brze, ro­dzi­ce, a wła­ści­wie mat­ka, prze­sta­li pro­te­sto­wać.

Za­czę­ło się jesz­cze przed ma­tu­rą od po­ta­jem­nych, bo nie­do­zwo­lo­nych przez szkol­ne wła­dze, wi­zyt w ka­ba­re­tach, po któ­rych wy­śpie­wy­wał zbul­wer­so­wa­nym ro­dzi­com za­pa­mię­ta­ne re­fre­ny. Szyb­ko jed­nak oka­za­ło się, że to mło­de­mu po­ecie nie wy­star­czy. Na­wią­zał współ­pra­cę z ka­ba­re­tem Bi-Ba-Bo, któ­ry wła­śnie roz­po­czął dzia­łal­ność w ho­te­lu Sa­voy (am­bi­cją wła­ści­cie­li naj­więk­szych łódz­kich ho­te­li było po­sia­da­nie wła­snej sce­ny ka­ba­re­to­wej), za­czął pu­bli­ko­wać sa­ty­rycz­ne wier­szy­ki po dwie ko­piej­ki za wers w re­da­go­wa­nych przez Kon­ra­da Toma pi­sem­kach: „Śmiech” i „Ży­cie Łódz­kie”. Pod­pi­sy­wał się jak daw­niej pseu­do­ni­mem Roch Pe­kiń­ski, żeby nie draż­nić na­uczy­cie­li.

Tym bar­dziej że nie­któ­re z wier­szy za­po­wia­da­ły już te same uczu­cia i na­mięt­no­ści, któ­re za kil­ka lat, po uka­za­niu się Wio­sny, mia­ły wy­wo­łać jed­ną z naj­więk­szych burz w hi­sto­rii pol­skiej po­ezji. Zwra­ca­jąc się do pa­nien nie­do­stęp­nie po­nęt­nych, ta­jem­nych, prze­ślicz­nych jak mo­ty­le w mi­mo­zach, Tu­wim pi­sał:

Excu­sez… mam wra­że­nie, że się… hm!… wam po no­cach

Pa­rob­ko­wie rzeź­nic­cy śnią, jak lwy mu­sku­lar­ni,

Że się czę­sto atle­ci ma­rzą w słod­kich prze­mo­cach,

Sil­ni, tę­dzy, ogrom­ni… O, nar­cy­zy z cie­plar­ni!

Ta­kich ma­rzeń i fan­ta­zji po­ezja, przy­najm­niej ta ofi­cjal­na, pu­bli­ko­wa­na w ogól­nie do­stęp­nych pi­smach, jesz­cze wte­dy nie ujaw­nia­ła.

W 1915 roku łódz­ki te­atrzyk ogród­ko­wy Ura­nia wy­sta­wił na swo­jej sce­nie spek­takl Ro­cha Pe­kiń­skie­go. Re­wia, w któ­rej wy­stę­po­wa­li naj­lep­si wów­czas w Ło­dzi ak­to­rzy ka­ba­re­to­wi (mię­dzy in­ny­mi słyn­ny Jó­zef „Pi­kuś” Ur­ste­in), była dość re­wo­lu­cyj­na. Tu­wim „szy­dził w niej z fa­bry­kan­tów, ka­mie­nicz­ni­ków i in­nych do­rob­kie­wi­czów”, a oni mimo to ku­po­wa­li bi­le­ty, prze­ko­na­ni, że sa­ty­ra go­dzi wy­łącz­nie w ich kon­ku­ren­tów. „Sły­szysz, Ku­per­man, to do cie­bie pite, a nie do mnie, bo kto pod­wyż­szył ko­mor­ne, ty czy ja?” – wspo­mi­nał ów­cze­sne ko­men­ta­rze lo­dzer­men­schów Sta­ni­sław Chrusz­czew­ski. Lo­dzer­mensch, ten szcze­gól­ny typ czło­wie­ka, bę­dą­cy skrzy­żo­wa­niem praw­dzi­we­go prze­my­słow­ca z ta­nim ge­szef­cia­rzem, wy­stę­pu­ją­cy tyl­ko w tym jed­nym miej­scu i cza­sie na świe­cie, był wdzięcz­nym te­ma­tem kpin.

Mło­dy au­tor, za­le­d­wie prze­cież ma­tu­rzy­sta, sta­wał się co­raz bar­dziej po­pu­lar­ny. Pi­sał, jako Roch Pe­kiń­ski, opo­wia­da­nia pu­bli­ko­wa­ne w do­dat­ku li­te­rac­kim „No­we­go Ku­rie­ra Łódz­kie­go” i wy­gło­sił, pod wła­snym na­zwi­skiem, w Sali Kon­cer­to­wej (obec­nie Fil­har­mo­nia Łódz­ka) od­czyt na te­mat ro­syj­skie­go i wło­skie­go fu­tu­ry­zmu Apo­sto­ło­wie bru­tal­ne­go ju­tra. Re­cen­zen­ci pi­sa­li, że z całą mło­dzień­czą zu­chwa­ło­ścią nie zo­sta­wił na fu­tu­ry­stach su­chej nit­ki, ale słu­cha­czom się po­do­ba­ło. „Mło­de­go an­ty­fu­tu­ry­stę na­gro­dzo­no okla­skiem” – na­pi­sał S.B. w „No­wym Ku­rie­rze Łódz­kim”. Dla ka­ba­re­tu No­wo­ści Roch Pe­kiń­ski na­pi­sał re­wię Mr. Pip­kins z Chi­ca­go w re­dak­cji łódz­kie­go „He­rol­da”, z ła­twy­mi do od­czy­ta­nia przez łódz­kich wi­dzów alu­zja­mi do kon­kret­nych lu­dzi: po­etów i dzien­ni­ka­rzy. Dla łódz­kie­go Te­atru Wiel­kie­go prze­ło­żył dra­mat Dy­mi­tra Me­reż­kow­skie­go Car Pa­weł I, a dla war­szaw­skie­go te­atrzy­ku re­wio­we­go Czar­ny Kot, z któ­rym po prze­pro­wadz­ce do War­sza­wy po­łą­czy­ło się Bi-Ba-Bo (prze­pro­wadz­ka do­ty­czy­ła ra­czej tyl­ko na­zwy, a nie ze­spo­łu), ad­ap­to­wał na sce­nę fe­lie­to­ny ro­syj­skie­go sa­ty­ry­ka, Ar­ka­di­ja Awer­czen­ki. Tu­wim zgło­sił się do kie­row­ni­ka li­te­rac­kie­go czar­ne­go Kota, Ka­zi­mie­rza Wro­czyń­skie­go, pod­czas go­ścin­nych wy­stę­pów scen­ki w Ło­dzi i… „wkrót­ce stał się fi­la­rem te­atrzy­ku”. Na­pi­sał dla nie­go mię­dzy in­ny­mi skecz Ło­dzia­nie, szmon­ces kpią­cy z łódz­kich ge­szef­cia­rzy Kan­to­ro­wi­cza i Hen­del­ma­na (je­den sprze­da­je dru­gie­mu ze­ga­rek), któ­rzy za­plą­tu­ją się na­wza­jem w ko­lej­nych oszu­stwach.

Prze­rób­ki tek­stów Awer­czen­ki to był po­czą­tek ka­ba­re­to­wej ka­rie­ry po­ety w sto­li­cy. Ad­ap­ta­cje były bar­dzo uda­ne, „jęły się cie­szyć co­raz więk­szym po­wo­dze­niem, a co­raz więk­sza fre­kwen­cja pu­blicz­no­ści gwa­ran­to­wa­ła zwięk­sza­nie się tan­tiem au­tor­skich” – wspo­mi­nał Wro­czyń­ski. Kie­dy w 1916 roku Tu­wim za­pi­sał się w War­sza­wie na stu­dia praw­ni­cze, któ­re go zresz­tą kom­plet­nie nie in­te­re­so­wa­ły, szyb­ko jako naj­bar­dziej zdol­ny au­tor zo­stał sta­łym współ­pra­cow­ni­kiem ka­ba­re­to­wej scen­ki. Pi­sał ske­cze, mo­no­lo­gi, pa­ro­die, me­lo­re­cy­ta­cje, po­tem tak­że pio­sen­ki (Baj­ka­mi we wła­snym wy­ko­na­niu na­tych­miast uwiódł wi­dow­nię te­atrzy­ku), mnó­stwo drob­nych utwo­rów róż­nej tre­ści na ak­tu­al­ne te­ma­ty, któ­re sy­pa­ły się jak z rogu ob­fi­to­ści, wspo­mi­nał Wro­czyń­ski. „Jego ma­no­metr psy­chicz­ny dy­go­tał sta­le w za­kre­sie naj­wyż­szych po­dzia­łek; po­eta ro­bił wra­że­nie cze­goś, co za­raz ule­gnie wy­bu­cho­wi”. Kie­dy ro­syj­scy re­wo­lu­cjo­ni­ści za­bi­li cara Mi­ko­ła­ja II Ro­ma­no­wa, przy­niósł Rap­sod ża­łob­ny na śmierć puł­kow­ni­ka Ro­ma­no­wa. To była tak zwa­na duma, czy­li wiersz, któ­ry Ma­ria Stroń­ska re­cy­to­wa­ła przy akom­pa­nia­men­cie mu­zy­ki:

Nie biły dzia­ła na twój zgon,

Nie dzwo­nił to­bie w Krem­lu dzwon,

Ni cer­kwie boże.

Ani cię z wiel­ką pom­pą wiózł

Ża­łob­ny sze­ścio­kon­ny wóz,

Im­pe­ra­to­rze!

Ale dumy nie przy­ję­ły się w pol­skich ka­ba­re­tach, ga­tu­nek „nie roz­krze­wił się buj­nie, lecz wy­strze­liw­szy jak aga­wa kwia­tem – uwiądł”, wspo­mi­nał Wro­czyń­ski.

Spra­gnio­ny suk­ce­sów i bar­dzo płod­ny au­tor do­star­czał tek­sty – pod pseu­do­ni­mem J. Wim – tak­że dla kon­ku­ru­ją­ce­go z Czar­nym Ko­tem ka­ba­re­tu Mi­raż (Czar­ny Kot był scen­ką o am­bi­cjach bar­dziej te­atral­nych, Mi­raż ra­czej ka­ba­re­tem sa­ty­rycz­nym). Wy­ko­ny­wa­na przez Wła­dy­sła­wa Lina i cie­szą­ca się du­żym po­wo­dze­niem pio­sen­ka O, kup pan to! prze­szła do hi­sto­rii pol­skiej sa­ty­ry. Nie­win­na zda­wa­ło się pio­sen­ka o skle­po­wej za­chę­ca­ją­cej ojca do ku­pie­nia syn­ko­wi oło­wia­ne­go żoł­nie­rzy­ka w błysz­czą­cym heł­mie pod wpły­wem in­ter­pre­ta­cji zmie­nia­ła się w an­ty­za­bor­czy ma­ni­fest. Była opar­ta „na po­my­sło­wym fo­ne­tycz­nym chwy­cie, po­zwa­la­ją­cym wy­ko­naw­cy na nada­wa­nie po­wta­rza­ją­cym się w każ­dym re­fre­nie sło­wom: «O, kup pan to!» brzmie­nia: «Oku­pant to»” – wspo­mi­nał Ta­de­usz Że­rom­ski. Wła­dze oku­pa­cyj­ne szyb­ko jed­nak zo­rien­to­wa­ły się w dow­ci­pie i wio­sną 1918 roku te­atrzyk zo­stał za­mknię­ty.

W roku 1917 Tu­wim na­pi­sał Re­wo­lu­cję w Niem­czech, zja­dli­wą sa­ty­rę an­ty­nie­miec­ką. Uka­za­ła się w na­kła­dzie pięć­dzie­się­ciu eg­zem­pla­rzy, oso­bi­ście pod­pi­sa­nych przez Tu­wi­ma i au­to­ra ilu­stra­cji Ar­tu­ra Szy­ka, ale znacz­nie wię­cej osób mo­gło wy­słu­chać jej w ka­ba­re­cie. „Nikt wów­czas nie stwo­rzył bar­dziej szy­der­czej wi­zji na­ro­dzin przy­szłej re­wo­lu­cji na­ro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej” – wspo­mi­nał Ana­tol Stern.

Pro­fe­sor Otto Got­tlieb Schmock

Pra­cu­je już dzie­sią­ty rok

Nad dzie­łem, któ­re za ty­leż lat

Prze­czy­ta kul­tu­ral­ny świat:

„Gott, Ka­iser, Deutsch­land Und Pro­le­ta­riat”.

Pro­fe­sor Schmock jest zda­nia, iż

Niem­cy – to boża stal i spiż,

Z któ­rych sam Stwór­ca dla swej chwa­ły

Wy­kuł na za­wsze po­mnik trwa­ły;

Że to je­dy­na w świe­cie na­cja,

Że trzy­ma ją orr­r­ga­ni­za­cja,

Że Bóg jej sprzy­ja, wszech­świat sprzy­ja,

Że pań­stwo cią­gle się roz­wi­ja,

Że moc­no stoi Wacht am Rhe­in,

(- Lieb Va­ter­land magst ru­hig sein!).

Oprócz pro­duk­cji ka­ba­re­to­wych (wCzar­nej gieł­dzie szy­dził z lo­dzer­men­schów roz­pa­cza­ją­cych, że zbli­ża­ją­cy się ko­niec woj­ny ozna­cza kres świet­nych in­te­re­sów) Tu­wim da­wał od­czy­ty po­etyc­kie. Mó­wił, w Ło­dzi i War­sza­wie, o po­ezji uwiel­bia­ne­go Wal­ta Whit­ma­na io źró­dłach mu­zy­ki, czy­tał wła­sne wier­sze. Je­sie­nią 1917 roku w wie­czo­rze Tu­wi­ma na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim uczest­ni­czy­ła Iza­be­la Szwarc, póź­niej­sza pi­sar­ka Iza­be­la Czaj­ka-Sta­cho­wicz. Po po­wro­cie do domu roz­go­rącz­ko­wa­na oświad­czy­ła ro­dzi­com: „Sta­ła się wiel­ka rzecz – wcho­dzi­my w nową epo­kę. Żyje i jest wśród nas na­tchnio­ny, praw­dzi­wy po­eta!”. Pi­sa­ła to po la­tach, kie­dy ła­two było się chwa­lić, że od razu po­zna­ła się na ta­len­cie Tu­wi­ma, ale co­raz bli­żej był dzień, gdy jego na­zwi­sko na­praw­dę mie­li po­znać wszy­scy.

Tu­wim zde­cy­do­wał się na nud­ne stu­dia praw­ni­cze, bo ani po­etyc­kie pró­by, na­wet te co­raz bar­dziej uda­ne, ani pier­wo­ci­ny ka­ba­re­to­we nie wzbu­dza­ły en­tu­zja­zmu ro­dzi­ców. Po­ezja to nie było coś, co da­wa­ło­by gwa­ran­cję spo­ko­ju i do­stat­nie­go ży­cia, a mat­ka wy­ma­rzy­ła prze­cież dla Jul­ka ki­tel le­kar­ski albo togę ad­wo­ka­ta, ja­kie no­si­li jej bra­cia. „Do­bry syn, po­wol­ny ży­cze­niom ro­dzi­ców, acz nie­chęt­nie, po­je­chał do War­sza­wy i za­pi­sał się na pra­wo” – wspo­mi­na­ła Ire­na Tu­wim. Ale my­śle­nie ka­te­go­ria­mi praw­ni­czy­mi było mu cał­ko­wi­cie obce. Owszem, za­li­czył pierw­szy rok pra­wa, mógł stu­dio­wać da­lej, ale gdy się oka­za­ło, że ży­cie ma tyle znacz­nie cie­kaw­szych stron, syn bu­chal­te­ra uznał, że jed­nak nie zo­sta­nie kau­zy­per­dą. Pró­bo­wał ja­koś udo­bru­chać ro­dzi­ców, zmie­nił kie­ru­nek stu­diów na po­lo­ni­sty­kę, ale też na krót­ko.

„Swo­ich stu­diów na se­rio nie brał” – wspo­mi­na­ła sio­stra. A po­tem po pro­stu prze­sta­ły mu być po­trzeb­ne.