Strona główna » Obyczajowe i romanse » Tytani

Tytani

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-426-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tytani

Teksas na początku XX wieku. Jego mieszkańcy wciąż podróżują konno, telefonu prawie nie znają, ale oto nadciąga wielka rewolucja przemysłowa, powstaną ogromne fortuny, trzeba będzie walczyć o przyszłość, a prawość zostanie poddana próbie. Jedni poniosą klęskę, inni staną się potężni na podobieństwo mitologicznych Tytanów. Na tle tych historycznych przemian amerykańskiego Południa nieodwracalnie splatają się losy dwojga niezwykłych ludzi, Samanthy Gordon, inteligentnej, uprzywilejowanej i pięknej dziedziczki ogromnego rancza hodowlanego Las Tres Lomas w pobliżu Fort Worth i Nathana Hollowaya, uroczego chłopca z farmy w północnym Teksasie. W krótkim czasie zmiany ogarniają cały stan i Tytani przemysłu albo się do nich szybko przystosują, albo upadną. Wpływowe rodziny Samanthy i Nathana toczą walkę o dominację w nowym świecie, a czytelnik z zapartym tchem śledzi losy bohaterów połączonych niewytłumaczalną więzią, która swój początek wzięła w rodzinnych sekretach i wstydzie, razem z nimi przeżywając miłość, stratę i zdradę.

Polecane książki

Radości z kobiecości to niezwykłe kompendium wiedzy dla kobiet (i nie tylko!) w każdym wieku. To książka, która w lekki, zabawny, a przy tym wyczerpujący i bezpośredni sposób odpowiada na pytania, które często wstydzimy się zadać. Choć istnienie żeńskich narządów płciowych to żadne nowe odkrycie, ...
„Obserwator” to fantastyka bez niezwyciężonych, czterorękich rycerzy i równie walecznych księżniczek. Ale i tu zdarzają się rzeczy dziwne i niesamowite, jest też miłość i subtelny wątek filozoficzny. A losem bohaterów rządzi przypadek i on – Obserwator.  Bohaterowie tej opowieści przypadkiem lub nie...
Kinga pogrąża się w rozpaczy po stracie ukochanego, zaniedbując pracę i przyjaciół. Czy otrząśnie się na czas, by nie stracić tego, co najważniejsze i co dotąd trzymało ją przy życiu? Nie jest to łatwe, bo ilekroć Kinga wyjdzie na prostą, powracają do niej koszmary… Tymczasem Hania, przyjaciółka Kin...
Pewnego wieczoru Greta, Alex i ich czteroletnia córeczka Smilla wypływają łódką na cieszące się złą sławą jezioro Mara. Docierają do maleńkiej wysepki i ojciec z córką schodzą na ląd, żeby ją zbadać. Greta zasypia w łódce, ukołysana mgłą i leciutkim bujaniem. Kiedy się budzi, Alexa i Smilli wciąż ni...
Poradnik do strategii ekonomicznej Anno 1701. Po przeczytaniu tego poradnika, zapoznaniu się z instrukcją gry i przejściu samouczka powinniście dysponować już wiedzą całkowicie wystarczającą do samodzielnego przeprowadzenia skutecznej kolonizacji. Anno 1701 - poradnik do gry zawiera poszukiwane prz...
Jest to pierwsza w Polsce monografia poświęcona kompleksowo ujętym zagadnieniom private asset & wealth management, ze szczególnym uwzględnieniem ich istoty oraz rodzajów inwestycji i narzędzi wykorzystywanych w tych usługach. Jej celem jest rzetelna i szczegółowa prezentacja jednych z najnowszyc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Leila Meacham

Tytuł oryginału:

TITANS

Copyright © 2016 by Leila Meacham

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-285-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Z krzesła przy łóżku Leon Holloway nachylił się nad pobladłą żoną. Leżała w czystej pościeli, wyczerpana po trwającym dziewięć godzin ciężkim porodzie, z zaciśniętymi powiekami, uczesana i z obmytą twarzą.

– Millicent, chcesz zobaczyć bliźnięta? Trzeba je nakarmić – odezwał się Leon cicho, gładząc żonę po czole.

– Tylko jedno – powiedziała, nie otwierając oczu. – Przynieś tylko jedno. Nie zniosę dwójki. Ty wybierz. Niech akuszerka weźmie drugie i odda je temu swojemu doktorowi dobroczyńcy. Doktor znajdzie mu dobry dom.

– Millicent. – Leon odsunął się gwałtownie. – Nie możesz tego zrobić.

– Mogę, Leonie. Zniosę jedno przekleństwo, ale nie dwa. Zrób, jak mówię, albo, Boże dopomóż, utopię oboje.

– Millicent, kochanie… jeszcze na to za wcześnie. Na pewno zmienisz zdanie.

– Zrób, co mówię, Leonie. Ja nie żartuję.

Leon podniósł się ociężale. Żona nie otworzyła oczu, usta miała zaciśnięte. Przepełniająca ją gorycz mówiła mu, że spełni swoją groźbę. Opuścił sypialnię i po schodach zszedł do kuchni, gdzie akuszerka już obmyła i zawinęła krzyczące bliźnięta.

– Trzeba je nakarmić – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Kto to widział, żeby zamiast nakarmić dzieci, matka kazała się wpierw umyć! W życiu o czymś takim nie słyszałam. Już sama chciałam je przystawić do piersi, bez obrazy, panie Holloway. Bóg jeden wie, że mleka mam aż nadto.

– Nic się nie stało, pani Mahoney – odparł Leon – i… byłbym zobowiązany, gdyby nakarmiła pani jedno z nich. Żona mówi, że z dwójką sobie nie poradzi.

Twarz pani Mahoney stężała z pogardy. Z pochodzenia była Irlandką, a jej obfite, pełne mleka piersi zdradzały, że sama niedawno powiła dziecko, już trzecie. Nie lubiła leżącej w sypialni na piętrze wyniosłej kobiety o rudozłotych włosach, która tak bardzo dbała o swoją urodę. Chętnie wygarnęłaby mężowi tej paniusi, co myśli o zimnym i bezdusznym stosunku jego żony do nowo narodzonych dzieciątek, choć po prawdzie nikt się nie spodziewał, że będzie ich dwoje. Teraz jednak martwiła się tylko, aby nakarmić jedno z dzieci. Zaczęła odpinać stanik sukni.

– Dobrze, panie Holloway. Które to ma być?

Leon zacisnął powieki i odwrócił się tyłem do kobiety. Wybór, które dziecko przystawi do piersi jego matka, a które ktoś obcy, był dla niego tragedią nie do zniesienia.

– Niech je pani położy inaczej… albo zostawi tak, jak leżą – polecił akuszerce. – Wskażę to, które pani weźmie.

Słyszał, jak akuszerka wypełnia jego polecenie; po chwili, nie patrząc, wskazał palcem. Kiedy się odwrócił, ujrzał, że wzięła młodsze z bliźniąt, to, które po przyjściu na świat w pośpiechu zawinął w znalezione naprędce dziurawe prześcieradło. Szybko chwycił drugiego noworodka. Jego siostra już ssała łapczywie swój pierwszy posiłek.

– Jeszcze tu wrócę, pani Mahoney. Proszę poczekać. Będziemy musieli porozmawiać.

CZĘŚĆ INathanRozdział 1

FARMA BARROWSÓW W POBLIŻU GAINESVILLE, TEKSAS, 1900 ROK

Dzień, w którym życie Nathana Hollowaya zmieniło się na zawsze, zaczął się jak zwykle. Zak, owczarek niemiecki, którego Nathan uratował i wychował od szczeniaka, polizał go po twarzy ciepłym jęzorem. Niezbyt zachwycony mokrą pobudką odepchnął psa.

– Auć, Zak – powiedział, ale szeptem, żeby nie obudzić młodszego brata, który spał w łóżku po drugiej stronie pokoju.

Do wschodu słońca została jeszcze godzina i w pomieszczeniu było zimno i ciemno. Nathan, w samej tylko koszuli nocnej, zadygotał z chłodu. Bielizna, koszula i spodnie leżały na krześle obok, gdzie je zostawił, żeby po cichu i bez trudu się w nie ubrać. Randolph mógł pospać sobie jeszcze z godzinkę i Nathanowi zdrowo by się oberwało, gdyby brata obudził.

Z butami i skarpetkami w ręce oraz z nieodstępującym go psem wyszedł do holu i usiadł na ławie, żeby ubrać się do końca. Z kuchni docierały zapachy smażonego bekonu i cebuli. Nie ma nic lepszego niż bekon i jajka na śniadanie w zimny poranek, gdy ma się przed sobą długi i pracowity dzień, pomyślał Nathan. Zak, jak zawsze bezbłędnie odczytujący każdy gest i myśl swojego pana, pomachał ogonem, całkowicie zgadzając się z Nathanem. Młodzieniec zaśmiał się pod nosem i poczochrał psi kark. Będą też ziemniaki i gorące herbatniki z dżemem.

Matka stała przy piecu, obracając bekon. Była już ubrana, z włosami starannie upiętymi w kok i w czystym fartuchu.

– Dobry, mamo – powiedział Nathan zaspanym głosem, śpiesząc do wychodka. Żaden mężczyzna w rodzinie nie mógł korzystać rano z nocnika, nawet zimą. Tylko jego siostra księżniczka miała do tego prawo. Panowie musieli chodzić do wychodka na zewnątrz. Później Nathan umyje się w przedsionku przy kuchni, gdzie było ciepło, a woda w dzbanku wciąż była gorąca.

– Obudziłeś brata? – zapytała matka, nie odwracając się od pieca.

– Nie. Jeszcze śpi.

– Dzisiaj ma ten ważny sprawdzian. Powinien się wyspać.

– Tak, mamo. Tato już wstał?

– Poszedł po drewno do pieca.

Nathan zapinał właśnie kurtkę, kiedy ojciec wszedł tylnymi drzwiami z naręczem dębiny, której narąbali jesienią.

– Dzień dobry, synu. Dobrze spałeś?

– Tak, tato.

– Grzeczny chłopak. Czeka cię pracowity dzień.

– Tak, tato.

Co rano odbywali taką samą rozmowę. Każdy dzień Nathana był pracowity, odkąd dwa lata temu skończył szkołę. W sobotę, jak w pozostałe dni tygodnia, miał do wypełnienia swoje obowiązki, co mu jednak nie przeszkadzało. Lubił pracę na farmie, świeże powietrze i samotność; tylko on, niebo, ziemia i zwierzęta. Wziął od ojca zapaloną latarnię, chwycił sprany worek po mące z wiadrem i ręcznikiem i poszedł do wygódki. Zak podreptał za nim i kiedy jego pan się załatwiał, on zrobił to samo na skraju ciemnego lasu. Potem obaj skierowali się do obory, gdzie Nathana czekały pierwsze poranne obowiązki.

Mleczna krowa, Daisy, zaryczała radośnie ze swojej zagrody.

– Hej, staruszko – powiedział Nathan. – Zaraz się tobą zajmiemy.

Zanim wziął stołek i otworzył zagrodę, poświecił latarnią po oborze, żeby sprawdzić, czy niechciany gość nie schronił się w niej przed chłodem marcowej nocy. Bywało, że jakiś włóczęga ukrył się na stryszku, a czasem przy cieplejszej pogodzie w kącie czaił się zwinięty wąż. Kiedyś rozjuszony ranny lis siedział w szopie na narzędzia.

Uspokojony, że tym razem nie znalazł żadnego intruza, Nathan powiesił latarnię i otworzył zagrodę. Daisy wyszła z niej nieśpiesznie, kierując się prosto do swojego koryta z paszą. Kiedy będzie jadła, Nathan ją wydoi. Najpierw oczyścił boki zwierzęcia z sierści i brudu, które mogłyby wpaść do mleka, potem wyjął z worka wiadro i ręcznik, którym wytarł krowie sutki. Wreszcie podstawił wiadro pod napęczniałe wymię. Zak tymczasem usiadł przy swoim panu, niecierpliwie czekając na pierwszy strumień ciepłego mleka.

Daisy pozwalała się wydoić tylko Nathanowi. Z nikim innym nie chciała współpracować. Nathan dotykał ręką jej prawego boku, a ona posłusznie cofała tylne nogi, żeby mógł wziąć się za dojenie. Przy ojcu i rodzeństwie zapierała się, a kiedy siłą odsuwali jej nogi, muczała żałośnie i dygotała, chociaż opróżniali jej nabrzmiałe boleśnie wymię. „Tylko ty wiesz, jak z nią postępować” – mawiał ojciec.

Nie przeszkadzało to ani Nathanowi, ani jego rodzeństwu, bratu młodszemu o dwa lata i siostrze młodszej o trzy. Oboje się wysypiali i nie musieli zimnym świtem chodzić do obory. Nathan jednak lubił te chwile samotności. Zapach siana i ciepło bijące od zwierząt, zwłaszcza zimą, uspokajały go przed czekającym go dniem.

Osłonił wypełnione mlekiem wiadro i postawił je wysoko, żeby Zak nie mógł go dosięgnąć, kiedy on będzie karmił i poił konie oraz wyprowadzał krowę na pastwisko. Wschodzące słońce zalewało złocistym blaskiem akry brązowej ziemi farmy Barrowsów. Wkrótce zazielenią się kiełkującą pszenicą. Gospodarstwo, które od 1840 roku przechodziło z ojca na syna, wciąż nazywano farmą Barrowsów. Liam Barrows, ojciec matki Nathana, był ostatnim z męskich potomków noszących to nazwisko. Jego dwaj synowie zmarli, zanim zdążyli odziedziczyć farmę, i ziemia przypadła jedynej córce, Millicent Holloway. Nathan wiedział, że któregoś dnia farma będzie należała do niego. Przeznaczeniem jego młodszego i mądrzejszego brata były wznioślejsze rzeczy, natomiast siostra, Lily, wyjdzie za mąż. O ślicznotkę już zabiegali synowie zamożnych rodzin z Gainesville, Montague i Denton, a nawet z miast po drugiej stronie granicy, na Terytorium Indiańskim. „Nie spędzę życia w płóciennej sukni i kuchennym fartuchu” – nieraz oznajmiała rodzinie jego siostra księżniczka.

Lecz i temu Nathan się nie sprzeciwiał. Z rodzeństwem żył w zgodzie, ale nie łączyła ich bliska więź. Brat i siostra byli niemal jak bliźnięta. Mieli podobne marzenia – chcieli być bogaci i poważani – i taki sam cel: opuścić farmę. W wieku prawie dwudziestu lat Nathan doszedł do wniosku, że ten, kto czuje się szczęśliwy, będąc tym, kim jest, robiąc to, co lubi, i nie pragnąc niczego więcej, może się uważać za prawdziwego bogacza.

I tak tego ranka, gdy wychodził z obory z wiadrem mleka w ręce, myślał tylko o gorącej cebuli z bekonem i posmarowanych masłem herbatnikach, które zje na śniadanie, zanim wyruszy na południowe pastwisko, żeby naprawić ogrodzenie. Kiedy wszedł do kuchni, rodzina siadała właśnie do stołu. Jak zwykle jego rodzeństwo zajęło miejsca po obu stronach matki na jednym krańcu stołu, on zaś – koło ojca, naprzeciwko. Odkąd Nathan pamiętał, zawsze tak siedzieli: Randolph, Lily i matka w jednej grupie, on i ojciec osobno, w drugiej. Jak o wielu innych rzeczach wiedział o tym, ale się nad tym nie zastanawiał, dopóki późnym popołudniem nie zawitał do nich nieznajomy.

Rozdział 2

Kiedy Nathan schował młotek, piłę i gwoździe i ze skrzynką na narzędzia oraz pudełkiem na lunch w ręce ruszył do domu, za jego plecami zachodziło już słońce. Dawno zdążył zjeść przygotowane przez matkę kanapki z dodatkową cebulą i bekonem, które zapakowała mu do pudełka razem z piklami, pomidorem i gotowanym jajkiem, i teraz głodny niecierpliwie wyglądał kolacji. Będzie już na niego czekała, ale chwilę potrwa, zanim do niej usiądzie. Najpierw będzie musiał wydoić Daisy. Przed zachodem słońca brat i siostra oporządzą konie, świnie i kury, zostanie mu więc tylko Daisy, zanim umyty dołączy do rodziny przy stole.

Na to właśnie czekał, kiedy pod koniec dnia wracał do domu. Jego matka była wyśmienitą kucharką i suto ich karmiła, on zaś lubił przed pójściem spać posiedzieć w towarzystwie rodziny. Niedługo jego rodzeństwo wyjdzie z domu. Siedemnastoletni Randolph, uczeń ostatniej klasy, już został przyjęty na Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku, gdzie miał studiować prawo. Szesnastoletnia siostra za rok, może dwa, na pewno wyjdzie za mąż. Nie wyobrażał sobie rodzinnych wieczorów bez nich. Sam niewiele mówił. Podobnie jak ojca rzadko pytano go o zdanie i jak ojciec w zasadzie się nie odzywał. Był milczącym słuchaczem, czwartym do kart i gier planszowych (matka nie grała), przynosił drewno, dokładał do ognia i dolewał kakao do kubków. Mimo to, choć przeważnie ignorowany, czuł się częścią rodziny, równie niezastąpioną jak zegar na kominku.

Zak dreptał przy jego nodze, chyba że trzeba było rozpędzić stadko gołębi albo pogonić królika. Nathan odetchnął głęboko zimnym marcowym powietrzem, najbardziej rześkim właśnie o zmierzchu, kiedy słońce już zaszło, a wiatr ucichł, i wypuścił je z poczuciem zadowolenia. To był udany dzień. Ojciec się ucieszy, słysząc, że synowi udało się naprawić całe południowe ogrodzenie; zakup dodatkowego drewna się opłacił. Czasem się nie zgadzali, że trzeba coś zrobić, ponosząc przy tym dodatkowe koszty, ale ojciec zawsze liczył się ze zdaniem syna i często mu ustępował. Nieraz słyszał, jak mówi do żony: „Chłopak naprawdę zna się na rzeczy, bez dwóch zdań”. Matka rzadko odpowiadała, niekiedy tylko prychała z cicha albo mówiła „yhy”, lecz Nathan wiedział, że zwyczajnie nie chce, żeby mu się poprzewracało w głowie.

Tak jakby to w ogóle było możliwe, pomyślał sobie, zwłaszcza w porównaniu z bratem czy siostrą. Nathan był przekonany – choć raczej rzadko się nad sobą zastanawiał – że jest zwyczajny jak bochenek chleba. Poza wzrostem, silną budową ciała i oczami w dziwnym błękitno-zielonym kolorze niczym się nie wyróżniał. Czasem z lekkim żalem myślał sobie, że kiedy Pan Bóg obdzielał wyjątkowym intelektem, talentami, charakterem i urodą, on znalazł się gdzieś pośrodku, podczas gdy Randolphowi i Lily dostało się wszystko co najlepsze. Przyjmował swój los bez urazy, bo po co komu być przystojnym i ujmującym do uprawiania pszenicy i zajmowania się farmą?

Od zabudowań dzieliło go jeszcze jakieś trzydzieści metrów, gdy przed białym drewnianym domem rodzinnym zauważył powóz zaprzężony w dwa konie. Nie miał pojęcia, do kogo mogły należeć dwa rasowe konie i elegancki, drogi powóz. Nie znał nikogo w Gainesville, kto posiadałby tak wspaniały zaprzęg. Domyślał się, że właścicielem jest jeden z bogatych konkurentów Lily, który przybył z Denton albo nawet z Montague po drugiej stronie granicy. Siostra poznała kilku kawalerów parę miesięcy temu, kiedy najbogatsza kobieta w mieście, chrzestna jego matki, wydała przyjęcie, na którym Lily wystąpiła jako debiutantka i została wprowadzona do towarzystwa. Nathan się dziwił, że konkurent zjawił się w trakcie roku szkolnego, i to o tak późnej porze. Ojciec na pewno jest niezadowolony, ale miał niewiele do powiedzenia. Jeśli chodziło o Lily, to do Millicent należało ostatnie słowo, a bogatym młodym kawalerom zawsze była przychylna.

Nathan skręcił w stronę obory, gdy w oknie powozu pojawiła się czyjaś głowa. Mężczyzna w średnim wieku, widząc Nathana, otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię.

– Patrzcie państwo, oto i nasz młodzieniec! – wykrzyknął. – Ty jesteś ten chłopak, co to żeśmy po niego przyjechali?

Irlandczyk, bez dwóch zdań, i najwyraźniej woźnica, pomyślał Nathan. Odruchowo obejrzał się za siebie, niemal pewny, że mężczyzna nie mówi do niego. Popatrzył z powrotem na gościa.

– Ja? – zapytał.

– Tak, ty.

– Na pewno nie.

– Jeśli to ty, to lepiej wejdź do domu. On nie lubi, jak mu się każe czekać.

– Kto nie lubi, jak mu się każe czekać?

– Mój pracodawca. Pan Trevor Waverling.

– Nigdy o nim nie słyszałem. – Nathan skierował się w stronę obory.

– Czekaj! Czekaj! – krzyknął mężczyzna i zdenerwowany pobiegł za nim. – Trza ci iść do domu, chłopaku. Bo inaczej pan Waverling nie odjedzie. – Woźnica dogonił Nathana. – Zimno mi… i cały się trzęsę. Nic żech nie jadł od śniadania – zajęczał.

Mimo jego nieskrywanej rozpaczy i ubioru – schludnego żakietu, spodni w prążek i cylindra – godnego woźnicy tak eleganckiego powozu, mężczyzna wydał się Nathanowi komiczny. Nie był jakoś szczególnie niski, ale nogi miał nieproporcjonalnie krótkie w stosunku do tułowia. Wydatny brzuch zdawał się opierać wprost na nich, a uszy i irlandzkie rude włosy sterczały spod wysokiego cylindra, przez co wyglądał, jakby na głowie miał rurę od piecyka. Przypominał Nathanowi cyrkowego klauna, którego kiedyś widział.

– Cóż, to fatalnie się składa – powiedział Nathan – ale ja muszę wydoić krowę.

Przyśpieszył, zaciekawiony, kim też może być ów pan Waverling i dlaczego chce się z nim widzieć. Gdyby faktycznie przyjechał spotkać się z nim, ojciec posłałby po niego parobka; teraz jednak Nathan musiał zająć się Daisy.

Woźnica pobiegł z powrotem w stronę domu, Nathan zaś czym prędzej ruszył do obory. Zanim jeszcze do niej dotarł, usłyszał, jak Randolph bije Daisy.

– Stójże, zarazo!

– Co ty robisz? – krzyknął Nathan, stając w otwartych drzwiach, zdziwiony, że Randolph i Lily usiłują wydoić Daisy.

– A jak myślisz? – warknął Randolph.

– Odsuń się od niej – rozkazał Nathan. – To moja robota.

– Niech on to zrobi – poprosiła błagalnie Lily. – Nie potrafię jej utrzymać.

– Nie – odparł Randolph. – Tata powiedział, że jak się tylko zjawi, od razu ma iść do domu.

Rodzeństwo często rozmawiało o nim tak, jakby go przy tym nie było, w trzeciej osobie. Kiedy grali w karty albo w jakąś grę planszową, zachowywali się, jakby nie siedział naprzeciwko nich, po drugiej stronie stołu. „Ciekawe, jakie ma karty – mówili do siebie. – Myślisz, że ma mojego króla?”

– Odsuńcie się od niej – rozkazującym tonem powiedział Nathan. – Nigdzie nie idę, dopóki nie wydoję Daisy. Spokojnie, staruszko. – Pogładził dłonią drżący bok krowy. – Nathan już tu jest.

Daisy ryknęła przeciągle, a siostra i brat się odsunęli. W sprawach dotyczących farmy Nathan zaraz po ojcu miał decydujący głos.

– Kim jest pan Waverling i czemu chce się ze mną widzieć? – zapytał Nathan.

Brat i siostra spojrzeli po sobie.

– Nie wiemy – odezwali się jednocześnie, a Lily dodała: – Ale jest bogaty.

– Kiedy się pojawił, kazali nam wyjść z domu – rzekł Randolph – ale mama i tata kłócili się z nim o ciebie.

– O mnie? – zdziwił się Nathan, ciągnąc za krowie wymiona. Kto by się o niego kłócił? – Nic więcej nie wiecie?

Zak usiadł przy nim i udało mu się chłepnąć trochę świeżego mleka.

– Nie, ale wydaje się nam… wydaje się, że przyjechał, żeby cię zabrać, Nathanie – powiedziała Lily. Drobniutka i delikatna, podeszła od tyłu do starszego brata, objęła go ramionami i obronnym gestem przytuliła się do jego pleców. – Boję się – dodała cichutko.

– Ja też – zawtórował jej Randolph. – Masz kłopoty? Chyba nie zrobiłeś niczego złego, prawda, Nathanie?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Nathan.

Zabrać go? O co tu chodziło?

– Co to za głupie pytanie, Randolphie – zezłościła się Lily. – Nathan nigdy nie robi niczego złego.

– Wiem, ale musiałem zapytać – wyjaśnił jej brat. – Ten człowiek to ktoś ważny. Mama prawie zemdlała, kiedy go zobaczyła. A tato kazał nam się natychmiast wynosić z domu. Domyślasz się, kto to może być?

– Ani trochę – rzekł zdziwiony Nathan. – Niby skąd?

– Nie wiem. Wydawało się, że cię zna. I jesteś do niego podobny… tak jakby.

Ktoś wszedł do obory. Obejrzeli się wszyscy. W drzwiach stał ojciec. Chrząknął.

– Nathanie – odezwał się smutnym głosem – jak skończysz, przyjdź do domu. Randolphie i Lily, wy zostańcie tutaj.

– Ale mam zadanie do odrobienia – zaprotestował Randolph.

– Później to zrobisz – rzekł Leon, odwracając się do wyjścia. – Na kolację wypijcie mleko.

Nathan skończył doić Daisy i wprowadził ją do boksu, po czym wyszedł z obory odprowadzany zaniepokojonymi spojrzeniami rodzeństwa. Zmierzch zdążył już zapaść i nastało przenikliwe zimno. Ojciec czekał na niego w połowie drogi do domu. Nathan zauważył, że klaun schował się na powrót w powozie.

– O co chodzi, tato? – zapytał Nathan.

Ojciec nachylił się nagle i obiema dłońmi ujął jego twarz.

– Tato! Co, u licha… – Czyżby ojciec płakał? – O co chodzi? Co się stało?

Na ganku pojawiła się wysoka postać. Mężczyzna przystanął, po czym zszedł po schodkach i zbliżył się do nich, mając za plecami światło padające z otwartych drzwi. Był bogato ubrany, w płaszcz ze świetnej wełny, i biła od niego pewność siebie. Przystojny, szczupły, o nieco drapieżnym wyglądzie. Jak zgadywał Nathan, musiał być po czterdziestce.

– To z mojego powodu – odezwał się.

Nathan przyjrzał mu się od stóp do głów.

– Kim pan jest? – zapytał, wbijając wzrok w zielone jak morska woda oczy, tak bardzo podobne do jego własnych. Nigdy by się nie odważył, ale chciał objąć ojca ramieniem w obronnym geście.

– Jestem twoim ojcem – rzekł mężczyzna.

Rozdział 3

Nathan zmarszczył brwi i przekrzywił głowę, jakby słyszał dobiegające echo, tylko nie potrafił powiedzieć skąd.

– Słucham?

Mężczyzna uniósł dłonie jak ktoś, kto chce uciszyć tłum.

– Przykro mi, że dowiadujesz się w ten sposób. Liczyłem, że nasze spotkanie nie będzie… takie szokujące, ale jesteś moim synem, Nathanie. Obecny tu pan Holloway – wskazał na Leona – jest twoim ojczymem, ale to ja jestem twoim ojcem.

Nathan nie zdołał się opanować. Z natury nie był zaczepny, ale tym razem w nagłym przypływie wściekłości niemal podniósł rękę, żeby zdzielić pięścią przystojną twarz. Za kogo uważa się ten mężczyzna, zjawiając się na ich ziemi i swoimi słowami doprowadzając jego ojca do płaczu, czego Nathan nigdy nie widział ani nie spodziewał się ujrzeć? Chciał pobiec do obory po widły, zapędzić obcego do powozu i wygnać go jak najdalej stąd. Nie pojmował, dlaczego ojciec jeszcze tego nie zrobił.

– Uciekłeś pan z domu wariatów? – powiedział, zapominając o wrodzonym szacunku dla osób starszych, którego rodzice nigdy nie musieli go uczyć. – Nie inaczej, sądząc po tych bzdurach. Albo okrutnie się pan pomyliłeś. – Wskazał na Leona, który wyprostował się i odwrócił, żeby otrzeć twarz rękawem kurtki. – To jest mój ojciec.

– Ten człowiek cię wychował, ale synem jesteś moim – odparł przybysz. – Twoja matka może o tym zaświadczyć. Może wejdziemy do środka i tam porozmawiamy? Chętnie ogrzałbym się nieco przy ogniu.

– Nie mamy o czym rozmawiać i jeśli o mnie chodzi, to możesz pan sobie tu zamarznąć. – Potężniejszy i wyższy od ojca Nathan zasłonił sobą Leona. – Wynocha z naszej farmy.

– Synu… Nathanie – przemówił Leon, wycierając nos w wielką chustkę. – Musisz go wysłuchać. Ten człowiek mówi prawdę. Wejdźmy lepiej do domu.

Nathan nie zamierzał ustąpić.

– Tatusiu… – Ogarnięty przerażeniem, zwrócił się do ojca, jak robił to w dzieciństwie. – O czym on mówi?

– Mówi, że jest twoim ojcem, synu, i tak jest.

W uszach Nathana te słowa zabrzmiały niczym wystrzał. Leon uspokajającym gestem ujął syna za łokieć.

– Przepraszam, że w ten sposób dowiadujesz się… prawdy – powiedział, a w jego głosie słychać było przepełnioną smutkiem rezygnację.

Nieznajomy spróbował ująć Nathana za drugie ramię, chłopak jednak odtrącił go i odsunął się od nich obu. Spojrzał za siebie na brata i siostrę, wysuwających głowy zza drzwi obory. Mieli zmartwione, przestraszone twarze. Był ich starszym bratem, obrońcą, solidnym, znajomym elementem ich życia. Nigdy, nawet przez chwilę, nie wątpili, że zawsze przy nich będzie. Nathan wiedział, że to ojciec powinien ich uspokoić, mimo to krzyknął do nich.

– Nic się nie dzieje. Zostańcie tam jeszcze jakiś czas. Uspokójcie Daisy. Przestraszyła się.

– Dobrze – odparł Randolph niepewnie. – Ale… przyjdziesz po nas niedługo?

– Obiecuję – rzekł Nathan.

Trzej mężczyźni ruszyli ku domowi, a Zak, wyczuwając napięcie, dreptał przy nodze swojego pana.

– Widzę, że byłeś dobrym bratem dla rodzeństwa, Nathanie – powiedział Trevor Waverling.

– Nie byłem. Jestem! – oznajmił Nathan zdecydowanie.

– Hm, bez trudu wychwytujesz też niuanse – rzucił Trevor.

Nathan milczał. Usta miał tak wysuszone, że nawet nie potrafił splunąć. Niuanse? Kim był ten człowiek i czemu ojciec tak spokojnie godzi się na to szaleństwo? Gdy mężczyzna uprzejmym gestem wskazał, by Nathan wraz z ojcem weszli po schodach przed nim, chłopak pomyślał, czyby nie zatrzasnąć i nie zaryglować mu drzwi przed nosem.

Matka siedziała na twardej wiktoriańskiej sofie, w salonie, z którego korzystali, tylko przyjmując gości. Na jej widok Nathan gwałtownie przystanął. Ledwo rozpoznawał piękną twarz matki, teraz zimną i pobladłą. Nigdy też nie widział u niej tak czarnych oczu. Nie zwracając uwagi na niego ani na ojca, morderczy wzrok skierowała na stojącego za Leonem mężczyznę.

– Miejmy to już za sobą, Leonie, żebyśmy mogli się go pozbyć – rozkazała, niemal nie poruszając zbielałymi ustami, ani na chwilę nie odrywając oczu od nieznajomego.

Nathan patrzył na rodziców bezradnie.

– Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, o co chodzi?

– Z radością – rzekł Trevor Waverling. – Wiele lat temu, dokładnie dwadzieścia jeden, między twoją matką i mną doszło do… zbliżenia…

– Zgwałciłeś mnie, ty piekielny pomiocie! – wrzasnęła matka.

– Millicent, nic podobnego nie miało miejsca. Byłaś tak samo chętna jak ja.

– Proszę was, bardzo was proszę. – Leon zamachał rękami. – Przestańcie! Chłopak nie musi znać wszystkich plugawych szczegółów. I tak przeżył wielki wstrząs, dowiadując się w ten sposób, że człowiek, którego miał za ojca… tak naprawdę nim nie jest. – Spojrzał na Nathana, a do oczu znowu napłynęły mu łzy. – To twój ojciec. – Drżącym palcem wskazał na Trevora.

– Możesz temu zaprzeczyć? – Trevor postąpił ku Nathanowi. – Popatrz na nas. Gdyby nie dzielący nas wiek, moglibyśmy być braćmi: ten sam wzrost, podobna budowa ciała i bez wątpienia kolor oczu. Mamy je po mojej matce. Jeszcze żyje i nie może się doczekać, żeby cię poznać… twoja babcia.

Nathan odsunął się od niego. Szczupła twarz mężczyzny, wysokie, ostro zarysowane kości policzkowe i smukła sylwetka w niczym go nie przypominały.

– Nie wierzę panu – powiedział. Rozgorączkowany popatrzył na matkę, szukając potwierdzenia, że ten mężczyzna to złośliwy kpiarz, a całe zajście jest tylko okrutnym żartem, ona jednak nie odrywała wzroku od przybysza. Obrócił się do ojca i serce w nim zamarło, gdy ujrzał w jego oczach rozpacz. – Tato…?

– Prawdą jest to, co mówi, Nathanie. Nie jesteś moim synem… w biologicznym sensie. Twoja matka, kiedy za mnie wychodziła, była w ciąży. Z tym mężczyzną. – Leon skinieniem głowy wskazał Trevora. – Twoja matka wie, że to prawda.

– Ale ja nie wiedziałem o ciąży, Nathanie. Gdyby tak było, przyjechałbym po ciebie wcześniej. Bóg mi świadkiem, że tak bym zrobił – oznajmił Trevor Waverling.

Wstrząśnięty i oniemiały Nathan osunął się na jeden z pięknych kwiecistych foteli, na których tak rzadko siadał. Popatrzył na matkę.

– Mamo? Czy on mówi prawdę?

– Prawdą jest tylko to, że jesteś jego synem. Reszta to same kłamstwa. On mnie zgwałcił. Chociaż mówi inaczej, nigdy tego nie chciałam, poza tym już wcześniej wiedział o twoim istnieniu. Dawno temu kierownik poczty powiedział mi, że ktoś go wypytywał o najstarszego syna Hollowayów. Miałeś wtedy czternaście lat, Nathanie. Ten… ten podlec wysłał kogoś, żeby się wywiedział, czy jesteś wart zachodu. Ale nie zniżył się do tego, żeby przyjechać osobiście. – Matka obrzuciła Trevora spojrzeniem tak nienawistnym, że Nathanowi włos zjeżył się na głowie. – Potem, w zeszłym roku, spotkałam twoją nauczycielkę, która powiedziała mi, że niedługo przed końcem szkoły rozmawiał z nią jakiś człowiek i pytał o ciebie. Jak ci idzie w szkole? Czy jesteś bystry? Zdrowy? Tłumaczył się, że szuka uczniów, którym można przyznać stypendium na studia.

Słysząc to, Leon się ożywił.

– Czemu nic nie mówiłaś, że wypytują o niego jacyś ludzie?

– Ponieważ znając ciebie, tylko byś jeszcze bardziej namieszał, doszedłbyś do wniosku, że trzeba chłopakowi powiedzieć, że szuka go jego ojciec, i byś się zastanawiał, jak najlepiej nie dopuścić do skandalu.

Trevor z niesmakiem popatrzył na Millicent.

– Więc martwiłaś się tylko skandalem? Jakie to typowe dla ciebie, Millicent.

– Och, daj sobie spokój z tym moralizowaniem, Trevorze Waverling! Uwierz mi, ten człowiek – Millicent wskazała na Trevora – nie przyjechałby tutaj, gdybyś się okazał nieudacznikiem, Nathanie. Zostawiłby mnie i Leona samych z tym kłopotem.

Nathan aż się skulił, zdumiony wściekłością matki. Jej cienkie, rozciągnięte wargi były zupełnie blade. W nagłym oślepiającym przebłysku Nathan zrozumiał źródło bólu, który ćmił się w nim, odkąd był na tyle duży, żeby zauważyć różnicę, z jaką matka traktowała jego i rodzeństwo. Darzył ją jednak zbyt wielką miłością i szacunkiem, by to przyznać. Był najstarszy. Matka oczekiwała od niego więcej, rzadziej go chwaliła. Ale teraz już wiedział. Przypominał jej mężczyznę, którego nienawidziła, choć instynkt podpowiadał Nathanowi, że w zakamarkach duszy wciąż coś do niego czuła.

Rozdział 4

Nathan podniósł wzrok na mężczyznę. Musiał przyznać, że łączy ich pewne podobieństwo.

– Po co pan przyjechał?

Trevor Waverling wyprostował się, a doskonale skrojony wełniany płaszcz podkreślił siłę i szerokość jego barków.

– Żeby uznać cię za mojego syna. I zabrać ze sobą do domu, jeśli zgodzisz się pojechać.

– Dlaczego?

Zadane błyskawicznie pytanie zdumiało Trevora. Otworzył usta, zanim umysł zdołał znaleźć odpowiedź.

– Dlaczego? – powtórzył, gdy już wiedział, co powiedzieć. – Ponieważ chciałbym, żebyś uczestniczył w moim życiu, oto dlaczego. I chcę dla ciebie czegoś lepszego niż to, co tu masz.

– Żadne życie nie jest od tego lepsze.

Mężczyzna podszedł i stanął nad Nathanem.

– Skąd wiesz, Nathanie? Znasz tylko to miejsce. Jestem bogatym człowiekiem i chcę swoją fortunę dzielić z tobą. Jeżeli wszystko się ułoży, uczynię cię swoim dziedzicem…

– A jeśli się nie ułoży? – zaatakował Nathan. – Co wtedy? Zwolni mnie pan ze stanowiska spadkobiercy?

Po raz kolejny Trevor spróbował odpowiedzieć, ale zabrakło mu słów.

– Ta rozmowa nie przebiega tak, jak bym tego chciał. Opacznie rozumiesz moje słowa. Może poszlibyśmy porozmawiać gdzie indziej, żebym mógł ci o sobie opowiedzieć… wytłumaczyć, co mam ci do zaoferowania…

Nathan poderwał się gwałtownie z fotela.

– Nie jestem zainteresowany. To jest mój dom i to są moi rodzice. Nigdzie z panem nie pójdę.

Trevor rozłożył ręce w błagalnym geście.

– Nathanie, proszę. Nie chcesz poznać swojego ojca?

– A pan nie chciał wcześniej poznać swojego syna?

– Nie, nie chciał! – krzyknęła gniewnie Millicent.

– Dobrze już. Dobrze! – rzucił Trevor podniesionym głosem, w którym dało się słyszeć zniecierpliwienie. – Przyznaję. Wypytywałem o ciebie. Każdy na moim miejscu by tak zrobił, ale przysięgam, nie wiedziałem, że twoja matka była w ciąży, kiedy ją zostawiłem. Dopiero sześć lat temu jeden z moich sprzedawców przejeżdżał przez Gainesville i powiedział mi, że widział w sklepie chłopca, który mógłby być moim synem. Wspomniał o tym mimochodem, żartobliwie pytając, czy nie spędziłem kiedyś nocy w miasteczku w hrabstwie Cooke.

Millicent krzyknęła z oburzeniem i chciała zaprotestować, ale Leon odzyskał już panowanie nad sobą.

– Zamilcz, Millicent – rzekł cichym, lecz nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Nathan musi to usłyszeć.

Millicent zdumiona popatrzyła na męża i w milczącym uporze zacisnęła usta.

Trevor mówił dalej.

– Wobec tego wysłałem tutaj zaufanego pracownika, żeby się rozeznał w sytuacji. Zrobił ci zdjęcie…

Z wewnętrznej kieszeni dobył portfel i wyjął z niego fotografię, którą podsunął Nathanowi. Nathan stał na niej na drodze koło ogrodzenia. Pamiętał dzień, w którym jakiś mężczyzna zapytał, czy może mu zrobić zdjęcie na tle falujących za nim pól pszenicy. Powiedział, że jest fotografem i pracuje dla czasopisma „Progressive Farmer”.

– Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, od razu wiedziałem, że jesteś moim synem – ciągnął Trevor, odbierając od niego fotografię. – W wieku czternastu lat wyglądałem dokładnie tak samo jak ty. Nie przyjechałem po ciebie, bo… cóż, jakżebym mógł? Chodziłeś jeszcze do szkoły i wyglądałeś na szczęśliwego, mieszkając tu z matką i… mężczyzną, którego uważałeś za ojca. Nie chciałem tego niszczyć, ale teraz, gdy minęły dwa lata, odkąd skończyłeś szkołę, uznałem, że mam prawo i obowiązek przyjechać. Zaczekałem aż do dnia twoich dwudziestych urodzin. Sądziłem, że to odpowiednia chwila, abyś mnie poznał.

Nathan wpatrywał się w niego. Dzisiaj są jego urodziny? Powinien był pamiętać. To ważny dzień w życiu chłopaka, ale całkiem zapomniał, bo odkąd skończył szkołę, dni mijały niezauważenie, każdy podobny do poprzedniego, i tylko zmieniające się pory roku przynosiły ważne wydarzenia.

Ale rodzina także zapomniała.

– Skąd pan wiedział, że dzisiaj są moje urodziny? – zapytał Trevora.

– Sprawdziłem twoje dokumenty w budynku sądu hrabstwa.

Leon obrócił się do Millicent.

– Upiekłaś mu tort?

– Ja… zapomniałam. Myślałam tylko o tym, że dzisiaj wypada pranie…

– I że musisz skończyć szyć suknię Lily na to przyjęcie w Denton, na które została zaproszona – powiedział Leon lodowatym tonem.

– Boże, Millicent! – Trevor patrzył na kobietę z niechęcią. – Widzę już, jak się tu rzeczy mają. Nathan haruje niczym najemny parobek, ale ty szyjesz suknie dla swojej córki i oszczędzasz każdy grosz, żeby drugiego syna posłać na Uniwersytet Columbia. – Wyglądał, jakby chciał z obrzydzeniem splunąć Millicent pod nogi. Ona jednak skrzyżowała tylko ręce na piersiach i odwróciła głowę w stronę kominka, zupełnie obojętna.

Leon zwrócił się do Nathana, który z przerażeniem obserwował całą scenę.

– Mówię to z pękającym sercem, ale cóż w tym złego, że wysłuchasz tego człowieka. W końcu jest twoim ojcem.

Trevor znowu rozłożył dłonie w proszącym geście. Były duże i silne, lecz gładkie i zadbane.

– Może moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności…

Zdumiony, zakłopotany i dotknięty Nathan wyjąkał:

– Nie ma gdzie. Mój brat i siostra muszą wrócić do domu. W oborze jest zimno, a brat musi się uczyć w naszym pokoju.

– W takim razie my chodźmy porozmawiać do obory – zaproponował Trevor. – Proszę, Nathanie.

Już dwa razy powiedział „proszę”, co, jak się Nathan domyślał, człowiekowi takiemu jak on nie przychodziło łatwo. Nathan był zdezorientowany, jakby nagle znalazł się w zawiei śnieżnej, w której znikło wszystko znajome.

– Nie dzisiaj – rzekł. – Potrzebuję czasu, żeby sobie przemyśleć… wszystko, co usłyszałem. Potem zobaczymy.

W kącikach ust Trevora pojawiło się rozczarowanie, w oczach zgasła nadzieja.

– Chyba nie mogę prosić o więcej. Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo. Dobrze więc. – Otworzył skórzany portfel, schował w nim fotografię, wyjął natomiast wizytówkę. – Tutaj są informacje, jak możesz się ze mną skontaktować, kiedy będziesz już gotowy mnie wysłuchać. Tu jest adres mojej firmy albo… – Piórem napisał coś na odwrocie wizytówki. – …możesz pisać na adres mojej rezydencji. Jak widzisz, jedna i druga mieszczą się w Dallas. Przyjedź, zobacz, gdzie pracuję, albo jeśli wolisz, możemy spotkać się w Gainesville. Gdybyś chciał, mogę nawet przyjechać tutaj.

– Nie tutaj, Trevorze. – Millicent popatrzyła na niego z gniewem. – Nigdy więcej nie chcę cię widzieć na swojej ziemi, słyszysz? Jeśli jeszcze kiedyś cię tu ujrzę, zastrzelę cię. – Popatrzyła ostro na Nathana. – I zabierz stąd tego psa, Nathanie. Wiesz, że nie wolno mu tu wchodzić.

Nathan spojrzał na matkę. Na jej progu stanął obcy, którego nigdy wcześniej nie widział, oznajmiając, że jest jego ojcem, a ona myśli tylko o swojej do niego nienawiści i o tym, że pies nie ma prawa przebywać w jej salonie. Nie przejęła się wstrząsem, jaki przeżył jej syn, jego niedowierzaniem, cierpieniem. Bolesna prawda mieszała się z okrutnym odkryciem. Matka go nie kochała. Nie kochała i nigdy nie pokocha. Pod taksującym wzrokiem syna Millicent się speszyła. W jednej chwili uświadomiła sobie, że odtąd Nathan już nigdy nie będzie myślał o niej tak samo.

– Zak, chodź ze mną, piesku – rzucił Nathan, klepiąc się w udo.

Wyszedł z salonu. Rodzice, tak jak i Trevor, bez słowa pozwolili mu odejść. Zrozumieli, że chłopak dotarł do punktu, w którym dalsza rozmowa nie ma sensu. Wyszedł w zapadający zmierzch, nie bacząc na zimno kąsające go w twarz. Nie czuł już głodu. Mimo cienkiej roboczej kurtki spadek temperatury nie zrobił na nim wrażenia. W oknie powozu, w którym woźnica skrył się przed zimnem, pojawiła się jego twarz.

– Mój szef niedługo przyjdzie? – zawołał.

– Nie ma powodu, żeby tu zostać – odkrzyknął Nathan, nie zwalniając kroku.

Randolph i Lily, przykryci końską derką, leżeli na sianie. Na przemian pili mleko z wiadra.

– Możecie wracać – odezwał się Nathan, zanim głos mu się załamał.

Lily odrzuciła derkę i podbiegła do niego.

– Nathanie, co się stało? Kim jest ten mężczyzna w domu?

– Nie mam pojęcia.

– Po co przyjechał? – zapytał Randolph.

– Przyjechał w rodzinnej sprawie – odparł Nathan.

Lily niespokojnie wpatrywała się w niego.

– Co on ci zrobił?

– On… zniszczył coś, czego nie da się naprawić.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręce wizytówkę, którą dał mu nieznajomy. Spojrzał na nią i nazwisko Trevor Waldo Waverling poraziło mu oczy jak rozżarzony pręt. I z przerażającą jasnością zrozumiał, że nie jest Hollowayem. Wstrząśnięty do głębi musiał się chwycić belki, żeby ustać na nogach. Oślepiły go napływające do oczu łzy. Ścisnęło go w gardle. Był Waverlingiem. W jego żyłach nie płynęła krew mężczyzny, który opiekował się nim troskliwie od dnia narodzin, który uczył go chodzić, czytać, jeździć konno, pracować na farmie, którego kochał i do którego, jak wierzył, był podobny.

– O Boże! Ty płaczesz? – pisnął Randolph.

Lily dotknęła ramienia Nathana.

– Co się dzieje? – zapytała błagalnie.

– Dajcie mu spokój, dzieci, i wracajcie do domu. Kolacja czeka. – Od drzwi rozległ się rozkazujący głos Leona.

Randolph stęknął z ulgą.

– Nareszcie – powiedział. – Mamy wziąć mleko?

– Jeśli chcecie je na kolację.

Randolph chwycił wiadro, wzdychając niezadowolony, że musi się wysilić, Lily natomiast wspięła się na palce i pocałowała starszego brata w ucho.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęła cichutko i wybiegła za Randolphem z obory.

Rozdział 5

Nie będzie dobrze. Nathan o tym wiedział. Leon podszedł do niego, powłócząc nogami, zgarbiony w swojej farmerskiej kurtce, z rękami wepchniętymi w kieszenie ogrodniczek.

– Nie wiem, co powiedzieć – odezwał się.

Na zewnątrz rozległ się stukot końskich kopyt i skrzypienie kół odjeżdżającego powozu. Nathan domyślał się, że Trevor Waverling sądził, że jego syn spakuje swoje rzeczy i pojedzie razem z nim. Inaczej przybyłby pociągiem.

Wzruszył ramionami i otarł oczy.

– Dla ciebie to musi być tak samo trudne jak dla mnie.

Leon odwrócił do góry dnem dwa wiadra i postawił je na podłodze obory.

– Bo ja straciłem syna, a ty ojca? Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą, Nathanie. Musisz w to wierzyć. Pokrewieństwo to nie kwestia krwi, ale tego, co czujemy. Jesteś moim synem. Zawsze nim byłeś i zawsze będziesz. A ja zawsze będę twoim ojcem. Nic na tym bożym świecie… niczyje żądanie… nie jest w stanie tego zmienić. – Po raz kolejny Leon wyjął z kieszeni chusteczkę. Ze łzami w oczach wydmuchał w nią nos.

– No tak, ale… – rzekł Nathan, siadając na przygotowanym przez Leona wiadrze. – Prawda wszystko zmienia, no nie?

Leon usiadł na drugim wiadrze. Zak czujnie zajął miejsce między nimi.

– Wszystko poza tym, co czujemy.

Nathan podał Leonowi wizytówkę.

– Co on robi?

Leon przeczytał na głos.

– WAVERLING TOOLS. Powiedział, że głównie produkują maszyny wiertnicze do drążenia studni wodnych i szybów solnych.

– Nie znam się na tym i wcale mnie to nie obchodzi.

– Powiedział też, że był dwukrotnie żonaty, teraz jest rozwiedziony i ma jedno dziecko, opóźnioną w rozwoju córkę, Rebeccę. Dwunastolatkę. Mieszka z jego matką, twoją babcią. On sam ma czterdzieści sześć lat.

– Wierzysz, że zgwałcił mamę?

Leon oddał mu wizytówkę i wsparł się o biodro, żeby schować chusteczkę do kieszeni.

– Wierzę, że twoja matka w to wierzy. Nigdy nie miałem pewności. Dawniej uchodziła za piękność nie tylko w Gainesville, ale i w Denton. Jako śliczna jedynaczka zamożnych rodziców i oczko w głowie bogatej, bezdzietnej matki chrzestnej była rozpuszczona jak dziadowski bicz i dorastała w przekonaniu, że cały świat należy do niej, tak samo jak nauczyła tego Lily. Zakochałem się w niej, kiedy byłem w czwartej klasie, a ona zaczęła chodzić do szkoły, była jak z obrazka, najładniejsza ze wszystkich. Nosiłem jej książki. Pilnowałem, żeby nikt jej nie dokuczał. Byłem dla niej jak starszy brat. Mogła mi powiedzieć o wszystkim, i mówiła. Gdy miałem osiemnaście lat, zacząłem pracować na farmie jej rodziców. Widziałem, jak chłopcy ustawiają się do niej w kolejce, kiedy była jeszcze w szkole, potem, gdy skończyła szkołę dla panien, też nie mogła się opędzić od adoratorów. Ale wszystkich trzymała na dystans, dopóki w mieście nie zjawił się Trevor Waverling. Musiał mieć wtedy z dwadzieścia pięć lat.

Nathan nigdy nie słyszał tej historii.

– Po co przyjechał do Gainesville?

– Zmarła jego ciotka. Zostawiła mu sklep z siodłami i uprzężami, który odziedziczyła po swoim mężu. Trevora nie interesowało prowadzenie interesu w takiej mieścinie jak Gainesville, został tu więc do czasu, aż go sprzedał.

– I wtedy poznał matkę.

Leon wstał i przyłożył zapaloną zapałkę do lampy.

– Tak. Widziałem go z dwa, może trzy razy. Przystojny był z niego diabeł. Słyszałem, że panie oszalały na jego punkcie, ale on upatrzył sobie twoją matkę, a przynajmniej ona tak twierdzi. Nie odstępował jej na krok, póki nie sprzedał sklepu, po czym się ulotnił, zostawiając ją w ciąży. Jej ojciec zwrócił się do mnie. Powiedział, że żaden przyzwoity mężczyzna jej nie zechce. – Leon spróbował się uśmiechnąć kwaśno, ale mu się nie udało. Znowu usiadł na wiadrze. – Dokładnie tak mi powiedział.

Nathan nigdy nie lubił ojca matki. Liam Barrows nie miał czasu dla pierworodnego wnuka i opędzał się od niego jak od natrętnej muchy, Nathan jednak nie lubił dziadka głównie dlatego, że zięcia traktował niczym najemnego parobka. Dzisiaj w końcu dowiedział się, jaki był powód jego niechęci. Zmarł, kiedy Nathan miał dziesięć lat, żona zaś przeżyła go zaledwie o rok. Farmę odziedziczyła Millicent.

– Mówił prawdę, gdy twierdził, że nie wiedział o ciąży matki? – zapytał Nathan.

Leon wygrzebał źdźbło z beli siana i włożył je sobie do ust.

– Tak, w to akurat wierzę. Nie twierdzę, że coś by zrobił, ale z całą pewnością nie wiedział.

– Skąd masz tę pewność?

– Ponieważ nawet twoja matka nie wiedziała, zorientowała się dopiero dwa miesiące po wyjeździe Trevora.

– Więc nienawidzi go za to, że się z nią nie ożenił, a nie dlatego, że miała z nim dziecko?

– Tak mi się wydaje.

– Dziwne, że kobieta nienawidzi mężczyzny przez tyle lat, chociaż ma najlepszego męża pod słońcem i trójkę udanych dzieci.

– Trevor Waverling był jedynym mężczyzną, którego twoja matka nie mogła mieć. To była dla niej obraza i nigdy mu tego nie zapomniała. Wydaje mi się, że nawet nie chodziło o gwałt. Przez niego została zmuszona do poślubienia mężczyzny z niższej sfery i do zostania żoną farmera, a nie takiego życia się spodziewała, i nigdy Trevorowi tego nie wybaczyła.

I urodziła syna, którego nie chciała, pomyślał Nathan. Teraz wszystko nabrało sensu. Zrozumiał, czemu matka nigdy nie zwracała się wprost do niego, a kiedy mówiła, odwracała głowę bokiem. Wyjrzał przez otwarte okno obory na niebo, na którym pojawiła się właśnie pierwsza gwiazda. Przyznanie tego sprawiało mu okrutny ból, ale musiał się zgodzić z ojcem: nie był dzieckiem zrodzonym z gwałtu, lecz i tym nie miał szans zasłużyć sobie na miłość matki.

– Zastanawiam się, czemu przyjechał akurat teraz – powiedział.

Leon ssał słomkę.

– Może jest tak, jak mówił. Że chce mieć dziedzica.

Nathan otulił się szczelniej kurtką.

– Cóż, pojawił się o dwadzieścia lat za późno, ale czuję, że kryje się za tym coś więcej. Przyjechał z jakiegoś innego powodu.

– W takim razie może powinieneś się tego dowiedzieć – rzekł Leon.

Nathan popatrzył na niego zdziwiony.

– Po co? Nie chcę znać tego człowieka. Sam powiedziałeś, że jesteś moim ojcem. Na co mi on?

Leon wydawał się wyraźnie skrępowany. Nathan bez trudu się domyślił, że jest coś, o czym ojcu ciężko mówić. Znowu poczuł niepokój.

– Tato, o co chodzi?

Leon wypluł przeżutą słomkę.

– No cóż, synu, w zasadzie możesz usłyszeć resztę. Przyjąć wszystkie ciosy naraz. W ten sposób rany szybciej zaczną się goić.

– O czym ty mówisz, tato?

– O farmie, Nathanie. Nie będzie twoja… moja też nie, ale o tym wiedziałem, żeniąc się z twoją matką. Farmę dostaną w spadku Randolph i Lily.

Nathan zerwał się na równe nogi.

– Co?! Dlaczego? Nie mają zielonego pojęcia o farmerstwie. Nienawidzą tego miejsca. Od razu ją sprzedadzą!

– Wiem o tym. Ty wiesz, Millicent też, ale to nie ma najmniejszego znaczenia.

Nathan znowu opadł na wiadro, zbyt wstrząśnięty, żeby stać.

– Jak ona może, tato? Wie, jak bardzo kocham tę farmę, że dla niej żyję i że w każdym innym miejscu będę jak ryba wyrzucona z wody.

– To się nie liczy, synu. Chciałbym, żeby było inaczej, jest w końcu twoją matką, ale farma nic dla niej nie znaczy, nie wtedy, kiedy dzięki niej można zapewnić finansową przyszłość Randolphowi i Lily, i dlatego… – Leon skubnął się w wargę.

Nathana przeszył dreszcz.

– Dlatego co, tato?

– Twoja matka wystawia farmę na sprzedaż. Chce kupić dom w Gainesville, zanim Randolph wyjedzie na studia.

– Boże! – Nathan znowu się poderwał, nie wierząc własnym uszom. Rozpaczliwym gestem przeczesał włosy.

– Co się stanie z tobą, kiedy ją sprzeda?

– Mówi, że mogę pracować u nowych właścicieli albo zamieszkać z nią w mieście.

Nathan się zachwiał. Niemal poczuł, jak poruszyła się ziemia pod jego stopami. Jego poukładany, pewny świat w jednej chwili runął, a wszystko, w co wierzył i co kochał, leżało roztrzaskane jak po przejściu tornada. Chwycił się rękami za głowę.

– My się dla niej w ogóle nie liczymy, prawda?

Leon zaśmiał się gorzko.

– Och, liczymy się dla Millicent, synu, tyle że Randolph i Lily liczą się o wiele bardziej. Ale tu nie chodzi o mnie. Porozmawiajmy o tobie… o tej szansie, która ci się trafiła jak ślepej kurze ziarno.

Rozdział 6

– O szansie?

– Którą chce ci dać Trevor Waverling – powiedział Leon. – Myślę, że powinieneś z niej skorzystać, bo tutaj nie ma dla ciebie przyszłości. Musisz to zrozumieć. – Daisy, jakby wyczuwając, o czym mowa, zaryczała melancholijnie, a dwa konie pociągowe zastrzygły uszami i odwróciły łby, żeby spojrzeć na nich ponad ścianką boksu. – Żaden chłopak w swoje dwudzieste urodziny nie powinien usłyszeć takiej dawki prawdy, ale takie są fakty, synu.

Nathan znowu usiadł, wyczerpany.

– Od kiedy wiedziałeś, że mama nie ma zamiaru zostawić mi farmy?

– Dowiedziałem się dopiero kilka tygodni temu, gdy znalazłem kopię jej testamentu. Ponieważ farma należy do rodziny od kilku pokoleń, zakładałem, że chce ją zapisać waszej trójce. Ty byś ją prowadził, a zyskami dzielił się z rodzeństwem.

– Przyrodnim rodzeństwem – poprawił go Nathan, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że brat i siostra tylko w połowie są tej samej krwi co on. Pewnie dlatego zawsze czuł, że coś ich dzieli.

– Zapytałem Millicent o testament – mówił dalej Leon. – Okropnie się wtedy pokłóciliśmy. Zmieszała się… choć tyle miała przyzwoitości… i oznajmiła, że początkowo wszystko miało zostać po staremu do czasu jej śmierci, chyba że będą potrzebne pieniądze. Wtedy się dowiedziałem, że postanowiła sprzedać farmę.

– Zapytałeś ją, co będzie ze mną?

Leon pogładził się po kolanie, jak zwykle, kiedy miał przekazać niepomyślne wieści, a smutek pogłębił jeszcze bardziej zmarszczki na jego pooranej twarzy.

– Zapytałem. Powiedziała, że jeśli postanowi sprzedać farmę przed śmiercią, ty cieszysz się taką dobrą opinią, że pracę znajdziesz wszędzie. Ludzie chętnie cię zatrudnią, pewnie nawet zrobią zarządcą.

Nathanowi wprost nie mieściło się to w głowie. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Podszedł do Daisy i poklepał ją po boku. Niemal wszystkie prawdy, jakie znał, prawie całą swoją wiedzę i mądrość posiadł, obcując z przyrodą. Przypomniał mu się przejrzysty, błękitny strumień, który uwielbiał jako dziecko. Fruwało nad nim mrowie motyli. Któregoś dnia strumień wysechł i zostało po nim tylko wyżłobienie w piachu. Nathan pamiętał, jak stał nad suchym korytem i głęboko zasmucony zastanawiał się, jak najpiękniejsze i najważniejsze rzeczy na ziemi mogą ot tak po prostu zniknąć. Jak teraz. Dzisiaj rano szedł na południowe pastwisko i myślał, jakim jest szczęściarzem, że może robić to, co kocha, na ziemi, którą kocha, mieć wspaniałą rodzinę i dom, które na niego czekają, kiedy dzień ma się ku końcowi. Minęło dwanaście godzin i wszystko to znikło niczym poranna rosa tuż przed wschodem słońca.

Wrócił do ojca i usiadł na wiadrze.

– Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? – zapytał.

– Najpierw próbowałem wymyślić, jak to zrobić, i musiałem załatwić jedną rzecz. No i nie chciałem ukrywać przed tobą jeszcze jednego sekretu.

– Jakiego sekretu? – Nathan poderwał głowę w oczekiwaniu na kolejny cios.

Leon poczerwieniał aż do nasady rzednących jasnych włosów.

– Ach, zapomnij o tym. To nie ma z tobą nic wspólnego, więc nie dręcz mnie.

Nathan mu nie uwierzył. Jeśli sekret nie miał z nim nic wspólnego, to czemu ojciec nie chciał mu go zdradzić?

– A co jeszcze chciałeś załatwić? – zapytał przekonany, że to, co nieomal się ojcu wymsknęło, na pewno dotyczyło jego, czuł jednak, że teraz nic z Leona nie wydusi.

– Odłożyłem na boku trochę pieniędzy, o których twoja matka nie wie. Oszczędzałem je dla ciebie. Stary Man Sawyer myśli, czyby nie sprzedać kawałka ziemi, i pomyślałem sobie, że z nim pogadam, czy nie zgodziłby się na zaliczkę, jak przyjdzie pora. W banku mam dobrą opinię i resztę mógłbym pożyczyć. Moglibyśmy pracować jak dotąd, tyle że na swoim. Matka mogłaby zamieszkać z nami, gdyby chciała. Albo… – Leon wzruszył ramionami. – To by zależało od niej. Nic więcej nie mogłem zrobić, synu.

Nathan potrząsnął głową, czując, jakby dawno wyschnięty strumień znowu zaczął płynąć.

– To czemu tak nie zrobimy? – zapytał. – Ja też trochę przyoszczędziłem z moich zarobków.

Leon pochylił się ku niemu.

– Bo teraz masz wróbla w garści, Nathanie. Nie wiemy, co przyniesie jutro. Dopiero co się przekonałeś, że niczego nie można być pewnym. Przez dwa tygodnie, licząc na cud, próbowałem wybić matce z głowy zamiar sprzedania farmy. Myślałem, że może ruszy ją sumienie i zmieni zdanie. Nie miałem pojęcia, że ten cud pojawi się w osobie Trevora Waverlinga.

– On mi się nie podoba – powiedział Nathan.

– To nie powód, żeby go nie wysłuchać, synu, zobaczyć, co ma do zaproponowania. Wiesz przecież, że ma rację. Znasz jedynie to miejsce.

– Nigdy nie chciałem poznawać niczego innego.

– W takim razie, na litość boską – wykrzyknął Leon, uderzając dłonią w kolano – upewnij się, że naprawdę nie chcesz. Przekonaj się, że interesuje cię tylko farmerstwo, że do niczego innego się nie nadajesz. Przekonaj się, że nie chcesz mieć nic wspólnego z Trevorem Waverlingiem. Uwierz mi, synu, jeśli teraz tego nie zrobisz, przyjdzie czas, że będziesz żałował.

Nathan pokiwał głową.

– Jak matka.

– Codziennie o tym myśli.

Popatrzył na wizytówkę.

– Jeśli pojadę i porozmawiam z nim, i nie spodoba mi się to, co usłyszę, będziesz gotów dać zaliczkę panu Sawyerowi?

– Przyrzekam ci to, synu.

Nathan wyciągnął rękę.

– Zawsze będziesz moim ojcem, tato. Nie mógłbym mieć lepszego.

Leon wyciągnął swoją i uścisnęli sobie dłonie.

– Ani ja lepszego syna.

– Powiedziałem Nathanowi o twoim testamencie, Millicent. Miał prawo wiedzieć – oznajmił Leon, rozbierając się do snu w sypialni.

Siedząca przy toaletce żona spojrzała na niego ostro w lustrze.

– Byłeś przekonany, że musisz to zrobić, prawda? Teraz już na pewno mnie znienawidził.

– Nie nienawidzi cię, moja mała Millie. To do niego niepodobne, ale na pewno już nigdy nie będzie czuł do ciebie tego samego co dawniej.

Millicent wykrzywiła wargi.

– A ty dopilnujesz, żeby tak było, prawda?

– Nie – odparł Leon, zdejmując buty. – Znasz mnie przecież. Ale na pewno nie będę go więcej zwodził. I nie martwiłbym się, że powie komukolwiek o tym, czego się dzisiaj dowiedział, nawet Randolphowi i Lily. Wstydzi się tak samo jak ty. Chyba nie zamierzasz im powiedzieć, że Nathan jest ich przyrodnim bratem?

– Oczywiście, że nie. Nic dobrego by z tego nie wynikło.

Leon uśmiechnął się drwiąco.

– Skoro już tyle się wydało, powiesz mu o tej ostatniej rzeczy?

Millicent odwróciła się gwałtownie od lustra. Miała na sobie koszulę nocną, długą, wykończoną koronką przy szyi i rękawach. Włosy, w ciągu dnia upięte w kok, teraz wyszczotkowane spływały długą, lśniącą falą na jej ramiona. Ani jeden siwy włos nie kalał ich złocistorudego blasku. W wieku czterdziestu jeden lat Millicent Barrows nadal była najpiękniejszą kobietą, jaką Leon widział w swoim życiu, i jej uroda wciąż zapierała mu dech w piersiach.

– Absolutnie nie, i niech nawet przez myśl ci nie przejdzie, żeby mu powiedzieć, Leonie Holloway. Wystarczająco źle się stało, że wie już, że nie jesteś jego ojcem. Gdyby się jeszcze dowiedział, że oddaliśmy jego siostrę bliźniaczkę, nie miałby powodu, żeby milczeć. Pomyśl tylko, przez taki skandal Lily nigdy nie wyszłaby dobrze za mąż… i jaką przyszłość miałby Randolph?

– Na własnej skórze się o tym przekonałaś, prawda, Millicent? – rzekł Leon, uśmiechając się szeroko. – Tylko nie zapominaj, że to ty oddałaś naszą córkę. Ja tego na siebie nie wezmę.

Millicent machnęła lekceważąco ręką, ale wyraźnie się zaniepokoiła.

– Leonie, obiecałeś mi, że dotrzymasz naszego sekretu. Do śmierci cię z tej obietnicy nie zwolnię. Jak dotąd nigdy nie złamałeś danego słowa, ale gdybyś to zrobił, zapomnę, co do ciebie czuję. A moje uczucia są chyba dla ciebie ważne?

Leon westchnął.

– Tak, Millie, są bardzo ważne, chociaż szczerze tego żałuję. – Stanął za żoną i zaczął masować jej ramiona. – Nigdy o niej nie myślałaś? Gdzie jest, czy jest bezpieczna, zdrowa, szczęśliwa, jak wygląda?

W odbitych w lustrze oczach Millicent pojawiło się wahanie. Przymknęła powieki i rozluźniła się pod dotykiem Leona.

– Staram się tego nie robić. Co by mi z tego przyszło?

– No właśnie, co by ci z tego przyszło? – Nagle Leon zapragnął sprawić jej ból. Sięgając od tyłu, z całej siły ścisnął piersi żony. – A co do tych uczuć, które dla ciebie żywię mimo twojego podłego serca… – powiedział. – Musimy coś z nimi zrobić.

SamanthaRozdział 7

FORT WORTH, TEKSAS, 23 MARCA 1900 ROKU

Samantha Gordon patrzyła na zaproszonych na jej dwudzieste urodziny gości siedzących przy długim, oświetlonym blaskiem świec stole. Przyszły jej dawne koleżanki z klasy, a także znajomi ranczerzy, od dawna zaprzyjaźnieni z Gordonami, wraz z dziećmi. Samantha wolałaby, żeby przyjęcie odbyło się na farmie Las Tres Lomas de la Trinidad, bo wtedy mogliby w nim uczestniczyć wszyscy pracownicy, matka jednak uparła się, że wielki salon w stylu rustykalnym w wiejskim domu jest zbyt nieformalny, by świętować w nim tak ważne urodziny.

– Na miłość boską, Neal! – Estelle spierała się z mężem, który zwrócił się do niej w imieniu Samanthy. – Znając twoją córkę, najchętniej urządziłaby przyjęcie w baraku, a goście częstowaliby się jedzeniem z kuchni polowej.

Kiedy się o tym dowiedziała, Samantha śmiała się z jak zwykle lubiącej przesadzać matki, chociaż w gruncie rzeczy nie było to dalekie od prawdy. Teraz jednak, patrząc na znajome twarze, słysząc śmiech i gwar rozmów, musiała przyznać, że dwudzieste urodziny powinny być obchodzone w gronie ludzi, którzy znali ją całe życie. Parobkowie przychodzą i odchodzą. Tylko Grizzly, kucharz na farmie, i Wayne Harris, zarządca, pracowali u nich od chwili, gdy Samantha, mając zaledwie cztery dni, trafiła w ramiona swoich rodziców.

Przy długim stole siedziało dwadzieścia osób. Każdego roku Estelle Gordon dodawała jednego gościa, by było ich dokładnie tylu, ile jej córka kończyła akurat lat. Zestawiano stoły i przesuwano meble, żeby wszystkich pomieścić. Matka na pewno będzie rozczarowana, ale Samantha już postanowiła, że po raz ostatni w ten sposób obchodzi swoje urodziny. Dwadzieścia jeden lat dla samotnej kobiety oznaczało początek staropanieństwa, które według Samanthy było jej pisane i nie widziała powodu, żeby je świętować, ponieważ jedyny mężczyzna, którego skłonna byłaby poślubić, siedział naprzeciwko tegorocznego dodatkowego gościa, olśniewającej piękności, która z całą pewnością zostanie jego żoną.

W tej chwili jednak Anne Rutherford nie wzbudzała aprobaty Sloana Singletona, sąsiada Gordonów i towarzysza dziecinnych zabaw Samanthy. Na jego przystojnej twarzy malował się lekko gniewny wyraz, podobny do tego, jaki słał Anne ojciec Samanthy z drugiego końca stołu. Anne trwała przy swojej teorii – „na podstawie obserwacji” – że za niektóre ludzkie zachowania, cechy charakteru, kolor oczu, włosów czy pewne „inklinacje” (wyszukane słowo okrasiła kokieteryjnym uśmiechem) odpowiadają geny, czasem dobre, czasem złe.

– Jak sądzę, to wyjaśnia moją skłonność do służenia społeczeństwu – zakończyła z olśniewającym uśmiechem skierowanym do gościa, który komplementując ją za jej działalność charytatywną, zapoczątkował dyskusję. – Moja babcia zawsze przejmowała się losem ubogich.

Tak jak ty się przejmujesz, czy wszyscy cię podziwiają, pomyślała Samantha, czując dreszczyk zadowolenia na widok skrępowania Sloana wywodem Anne na temat genów w obecności jej i państwa Gordonów. Samantha nic nie mogła powiedzieć o swoim pochodzeniu, ponieważ została adoptowana, o czym Anne aż nadto dobrze wiedziała.

Adoptowana. Nigdy się tym określeniem nie przejmowała. Kiedy była dzieckiem, rodzice i krewni chronili ją przed tym stygmatem. Indiańskie plemiona „adoptowały” porwane wcześniej białe dzieci. Sieroty były „przygarniane” przez krewnych. Oba te słowa oznaczały „branie w niewolę” i „porzucenie”, sugerowały, że dziećmi zajmowano się wyłącznie z dobroci serca, nie czyniąc ich pełnoprawnymi członkami rodzin.

Jednak od samego początku Samantha nie tylko była pełnoprawnym członkiem rodziny, ona była osią, wokół której kręciło się życie jej rodziców adopcyjnych. O tym, że została adoptowana, dowiedziała się, mając sześć lat, gdy z Nowego Jorku przyjechała w odwiedziny niewidziana od dekady kuzynka matki. Rzekomo przybyła podziwiać nowo wybudowany dom Gordonów. W 1886 roku hodowla bydła, w której ojciec Samanthy był potentatem w północnym Teksasie, przeżywała okres prawdziwej prosperity i Fort Worth, po ekonomicznej zapaści wojny domowej, okresie odbudowy, surowych zimach i suszach, rozkwitał, zdobywając miano „Królowej Prerii”.

Bogactwo ojca i względnie cywilizowane warunki panujące w mieście sprawiły, że matka nalegała, aby zbudować w nim dom. Dzięki temu ich córka będzie mogła chodzić do szkoły i poznawać „bardziej kulturalne aspekty życia”. Samantha pamiętała, jak mama mówiła to kuzynce Elli, gdy ta wysiadła z wagonu pierwszej klasy pociągu kolei pacyficznej.

– A to kto? – zapytała Ella, spoglądając na nieśmiałą małą dziewczynkę, która zerkała na nią, schowana za spódnicą matki. – Skąd u niej takie rude włosy?

Matka wzięła Samanthę za rączkę.

– To Samantha, nasza córka.

– Córka? A mnie się wydawało, że nie możesz mieć dzieci, Estelle.

Mocno trzymając Samanthę za rękę, matka ujęła kuzynkę pod ramię.

– To prawda – powiedziała i zniżając głos, dodała: – Porozmawiamy o tym w domu.

W ten sposób Samantha stopniowo zaczynała pojmować, że nie została fizycznie wydana na świat przez matkę, jako córka jej i ojca. „Dostali” ją jako cud od Boga, co czyniło ją tym bardziej wyjątkową. Mimo to, by uniknąć ewentualnych nieprzyjemności, przyjaciele i rodzina nigdy nie wspominali o adopcji, i tak z czasem ów fakt został zapomniany, a wielu o nim nawet nie wiedziało. Samantha jednak zawsze pamiętała, w czyje kochające ręce trafiła i kto uratował ją przed być może okrutnym losem.

Zorientowała się, że Todd Baker, świeżo upieczony absolwent wydziału geologii na teksańskim uniwersytecie i jej dawny kolega ze szkoły, którego znała od kołyski, zaczął raczyć towarzystwo opowieściami z ich szkolnych czasów, kiedy to Samantha jako jedyna dziewczynka uczęszczała z nim na zajęcia z nauk ścisłych i „spuszczała chłopakom manto”. Prawie nie słuchała toczącej się rozmowy, która z teorii dziedziczenia przeszła na nauki geologiczne.

– Czym dokładnie jest paleontologia, Samantho? – zwróciła się do niej Anne Rutherford.

Samantha domyśliła się, że to uprzejme pytanie było próbą zaskarbienia sobie przychylności Sloana, niestety, bez powodzenia. Spochmurniał jeszcze bardziej. Wszyscy poza jej rodzicami zwrócili się ku niej z zaciekawieniem. Zainteresowanie Samanthy historią Ziemi i związane z tym badanie skał, skamielin i życia roślin było kolejnym krepującym tematem dla państwa Gordonów.

Udzieliła zwięzłej odpowiedzi, opierając się na wiedzy, jaką wyniosła z dawnych szkolnych podręczników.

– To nauka o formach życia istniejących w czasach prehistorycznych – powiedziała.

– Które określa się na podstawie starych skał i skamielin? – dociekała Anne, sceptycznie marszcząc gładkie czoło.

– Owszem, choć może brzmi to dziwnie – odparła Samantha. – Od ponad wieku geolodzy, badając skały, zdobywają zdumiewającą wiedzę o ewolucji Ziemi. Można powiedzieć, że to dokumenty i zapiski z przeszłości. Marcio, opowiedz nam o swojej podróży do San Francisco – zwróciła się do koleżanki siedzącej przy stole, zirytowana, że Todd skierował rozmowę na kolejny temat, którego, jak powinien wiedzieć, jej rodzice woleli unikać.

Nie słuchała jednak, co Marcia odpowiada. Myślała o Sloanie i porozumiewawczym mrugnięciu, jakie posłał jej, kiedy tak sprytnie zmieniła temat rozmowy. Odwróciła od niego wzrok, bo a nuż zdołałby właściwie odczytać rumieniec, jaki pojawił się na jej policzkach. Uczucie, jakie żywiła dla tego chłopca, który stał się już dorosłym mężczyzną i z którym dokazywała w dzieciństwie, było jedynym sekretem, którym się z nim nie podzieliła. Nie miała wątpliwości, że jest skazana na staropanieństwo. Nie pokocha przecież nikogo innego, skoro jej serce należało do Sloana Singletona.

Doktor Donald Tolman przeczytał na głos list, który właśnie napisał. W ten sposób mógł spojrzeć na jego treść z innej perspektywy, niż gdyby czytał w milczeniu. Łatwiej było mu się postawić w sytuacji człowieka, do którego list zaadresował. Jak by się czuł, gdyby był czytającym list Nealem Gordonem? Podarłby go. A może spalił na popiół i nikt by się nie dowiedział, co w nim było. A może by go schował i pozwolił, by po jego śmierci został znaleziony pośród innych dokumentów. Pokazałby go pani Gordon? Samancie? Nie, był przekonany, że Neal Gordon, twardy, szorstki, bezwzględny ranczer, całym sercem oddany swojej adoptowanej córce, nigdy, przenigdy nie pokazałby jej listu. Neal Gordon znany był z tego, że zazdrośnie strzeże swojej własności, a nikogo nie strzegł równie czujnie jak młodej kobiety, którą przyjął na wychowanie.

Tego Donald Tolman był absolutnie pewny. Śledził losy Gordonów i dziewczynki, którą im zostawił dwadzieścia lat temu. Zwróciłby się do nich wcześniej, gdyby nie byli ludźmi, za których ich uważał – przyzwoitymi, troskliwymi i spragnionymi dziecka. Wiedział o tym od zmarłej siostry, która mieszkała w Fort Worth i przyjaźniła się z Estelle Gordon. Zmarła nie wiedziała o tłumoczku, z którym jej brat zjawił się u Gordonów w środku nocy pod koniec marca. Gdy pani Mahoney, jego akuszerka, przyszła do niego z porzuconym bliźniakiem, uroczą dziewczyneczką, od razu wiedział, komu powierzy dziecko. Nie sporządzono żadnych dokumentów. Nie przeprowadzono formalnej adopcji. W 1880 roku rejestracja osieroconych bądź porzuconych dzieci na granicy Oklahomy była, mówiąc delikatnie, niedbała. Dziewczynka trafiła prosto w ręce Gordonów, bez udziału jakiejkolwiek agencji rządowej.

Teraz jednak Donald Tolman nie mógł odejść z tego świata, nie zostawiwszy żadnego dowodu stwierdzającego, kim byli prawdziwi rodzice dziewczynki, na wypadek gdyby ktoś się tym kiedyś zaczął interesować, a tym kimś byłaby prawdopodobnie Samantha. Wiedziała, że Gordonowie nie są jej rodzicami. Byłoby to raczej niemożliwe, zważywszy że oni byli ciemni, postawni, mocno zbudowani, ona zaś jasna, drobna i delikatna, o włosach w kolorze zachodzącego jesienią słońca.