Strona główna » Obyczajowe i romanse » Uciec przed prawdą

Uciec przed prawdą

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-320-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uciec przed prawdą

"Czwarty tom bestsellerowego cyklu „Złoty wiek” Cykl obejmuje cały XX w. i przedstawia losy kilku pokoleń rodu Lauritzenów. Lata 40. XX wieku. Szwecji jeszcze nie objęła pożoga II wojny światowej. Wojna rozdziera nie tylko Europę, lecz całą rodzinę Lauritzenów. Najstarszy syn Lauritza, Harald, jest oficerem SS i stacjonuje w Oslo. Najstarsza córka, Johanne, pracuje dla norweskiego ruchu oporu, jego drugi syn jest oficerem szwedzkiej marynarki, a najmłodsza córka wydaję się być kimś w rodzaju szpiega. Za każdym razem, gdy pojawia się jakiś promyk nadziei, szybko zostaje zduszony. Nawet w idyllicznym Saltsjöbaden, z dala od pól bitewnych, nie można się już schronić przed ciemnością. Teraz liczy się tylko przetrwanie – fizyczne i moralne. Za wszelką cenę…"

Polecane książki

Dogmatyka „z muszelką” to pierwszy od wielu lat w Polsce, od dawna postulowany, nowoczesny, sześciotomowy, rodzimy podręcznik akademicki teologii dogmatycznej, stworzony zespołowo, pod redakcją Elżbiety Adamiak, ks. Andrzeja Czai i Józefa Majewskiego. Autorzy poszczególnych...
Z poczwarek w motyle to opowieść o dwóch kobietach. Ich losy, kiedyś złączone przyjaźnią, w pewnym momencie się rozdzieliły. Każda poszła własną drogą. Spotykają się znów, w tak ważnych dla nich momentach, kiedy jedna z nich przyjechała pożegnać się z matką, a druga walczy z chorobą i depresją. ...
Excel ma wbudowanych kilkadziesiąt funkcji finansowych, z których wybraliśmy kilkanaście najbardziej przydatnych. Na praktycznych przykładach wyjaśniamy, jak z nich korzystać. Autor wyjaśnia krok po kroku, jak przygotować harmonogram spłaty kredytu, czy sposobu określenia wewnętrznej stopy zwrotu. D...
Dzieci - te mniejsze i te większe - czasami się buntują, a swoją niezgodę na świat wyrażają w najrozmaitszy sposób: robią coś z włosami i ubraniami, słuchają "dziwnej" muzyki, na autorytety wybierają podejrzane indywidua, a czasami, jak bohaterka "Klary Wierszokletki", tracą zdolność mówienia prozą ...
   Damian Kanclerz razem z rodziną robią zakupy w osiedlowym markecie. Już na parkingu zostają brutalnie zaatakowani przez dwóch mężczyzn. Jeden z nich ciężko rani szwagra, wtedy Kanclerz, walcząc o życie swoje i rodziny, zabija obu napastników.   Mimo że następnego...
Lee Harvey Oswald, człowiek, który oddał śmiertelny strzał w stronę Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, przez prawie trzy lata przebywał na terenie ZSRR. Dziewiętnastoletni zdemobilizowany żołnierz z prowincji, oczarowany marksizmem, demonstracyjnie zrzekł się amerykańskiego paszportu i w latach 1959-196...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Guillou

Tytuł oryginału:

ATT INTE VILJA SE

Copyright © Jan Guillou 2014

Published by agreement with Salomonsson Agency

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Barbara Meisner, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-320-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Złoty wiekTom IV1940

W całym ciele czuł uderzenia kafara, jak pełen otuchy puls. I tak właśnie szły naprzód prace, powoli, ale niepowstrzymanie. Tym razem im się uda i nikt nie zginie.

Jak należało się spodziewać, ludzie mieszkający nad brzegiem rzeki uskarżali się na te nieustanne hałasy. Jeśli chodzi o niego, było wręcz przeciwnie: wynajął sobie mieszkanie w jednym z domów najbliżej plaży. Zdawał sobie sprawę, że kusi w ten sposób los. Gdyby również i tym razem budowany most zawalił się do rzeki, fala mogła zmyć lub powalić pierwsze domy, jakie stały jej na drodze.

Ale coś takiego nie wydarzy się ponownie. Powtarzał to sobie niczym zaklęcie i między innymi dlatego wolał zakwaterować się w prostym, niemalowanym drewnianym domku niedaleko budowy niż razem z innymi inżynierami zamieszkać w Centralhotellet w Kramfors. Chciał być blisko odgłosów kafara, gdy wbijano drewniane bale w dno rzeki. Powoli i systematycznie. Kafar osadzony był na dwóch betonowych barkach i wyposażony w młot spadowy ważący trzy tony. Wyliczyli, że przy wysokości spadu wynoszącej jeden metr, pal z każdym uderzeniem wbijano na szesnaście milimetrów. Były to niewielkie kroki, ale wciąż posuwali się naprzód. A on chciał przy tym być, słyszeć kolejne uderzenia i czuć to całym ciałem. Kiedy nie siedział w swoim pokoju na poddaszu, by od nowa przejrzeć rysunki, albo gdy któryś z pali wbił się krzywo i trzeba było go wymienić, mógł sobie od czasu do czasu pozwolić na krótką przerwę; kładł się wtedy na pościelonym łóżku i wsłuchiwał się w te hałasy zupełnie jak w muzykę Beethovena albo Brahmsa.

To był jeden z powodów.

Drugim było towarzystwo, jakie wieczorami przesiadywało w Kramfors. I nie chodziło o to, by w samym towarzystwie było coś złego. Większość gości hotelowych stanowili inżynierowie, podobnie jak on. I gdyby rozmowy przy kolacji dotyczyły prób obciążenia grup liczących po dwadzieścia sześć pali albo liczby pali w każdej grupie czy też przyszłych problemów związanych z tym, by na owych palach zbudować być może największą na świecie drewnianą konstrukcję z kratownicy, to chętnie brałby w tym udział. Podczas takich rozmów można było wpaść nagle na jakiś nowy pomysł lub zauważyć konieczną zmianę.

Ale takie pożyteczne rozmowy nigdy się nie zdarzały. Po kolacji, w salonie i przy grogu, istniały tylko dwa tematy – jeden bardziej nieprzyjemny od drugiego. Kobiety i wojna.

Choć jego koledzy po fachu byli dojrzałymi mężczyznami, rozmawiali o kobietach w sposób, który go przygnębiał i wprawiał w zażenowanie. Salon z meblami obitymi zielonym pluszem i matowymi białymi lampionami zmieniał się wtedy w izbę dla parobków, a może nawet w koszary. Czuł się tak, jakby cofnął się w czasie do swoich studenckich lat w Dreźnie. Studentom żółtodziobom, którzy nie mieli żon, można było jednak to wybaczyć; sam kiedyś zachowywał się podobnie. Ale żonaci, ustatkowani mężczyźni to coś zupełnie innego.

Drugim tematem rozmów naturalnie była wojna. Co prawda, jeśli chodziło o potworne poczynania bolszewików na drugim brzegu Bałtyku, wszyscy byli zgodni. Dopóki trwała wojna, każdy przyzwoity człowiek popierał sprawę Finlandii. Również teraz, po drogo okupionym pokoju, który kosztował dzielnych Finów Karelię oraz wielkie obszary na południowym wschodzie, nie było za bardzo o czym dyskutować. Promyk nadziei niósł fakt, że Finlandia poradziła sobie o wiele lepiej niż jej sąsiedzi, Estonia, Łotwa i Litwa, które pochłonęli barbarzyńcy i przekształcili w radzieckie republiki.

O takich rzeczach można było rozmawiać, bo w tym punkcie wszyscy się zgadzali i nie mogło dojść do żadnych kłótni.

Inaczej było już natomiast z ofensywą Niemiec na Zachodzie. Jakakolwiek rozmowa na ten temat przypominała stąpanie po polu minowym, każde niebacznie wypowiedziane słowo mogło doprowadzić do bardzo przykrej eksplozji.

Oczywiście, jeśli chodzi o podbój Francji, stał po stronie Niemiec. Francuzi, te nieznośnie aroganckie pajace, sami nawarzyli sobie piwa. Poza tym również i tym razem to oni wypowiedzieli wojnę, bez żadnych sensownych powodów. To było niemal satysfakcjonujące, myślał w duchu. Na głos, oczywiście, by tego nie powiedział. Sprawiło mu jednak przyjemność czytanie o tym, jak francuscy generałowie i politycy musieli podpisać kapitulację w tym samym wagonie kolejowym, w którym dyktowali pierwsze postanowienia tego bezbożnego traktatu wersalskiego. Przy niemieckiej organizacji i technice w tym francuskim kurniku mógł wreszcie zapanować przyjemny ład i porządek.

Francja nie stanowiła problemu. Podobnie zresztą jak Dania. W prasie obszernie opisywano przyjazne stosunki panujące między duńską ludnością a niemieckimi gośćmi. Dania wciąż miała króla i zachowała dawny rząd, i wyglądało na to, iż współpraca w ramach germańskiej wspólnoty przebiega doskonale.

Anglia również nie stanowiła problemu, bo nie istniały żadne powody, by litować się nad tymi nieludzkimi Anglikami. Zaczęli mordować ludność cywilną, bombardując nie tylko Berlin, lecz również inne niemieckie miasta. A jednak Luftwaffe i armia niemiecka potraktowały przegrywających pod Dunkierką Anglików w najłagodniejszy możliwy sposób. Niemal pół miliona angielskich żołnierzy zostało stłoczonych na niewielkim odcinku plaży, bez możliwości obrony. Gdyby wówczas Niemcy zaatakowali czołgami i lotnictwem, doszłoby do najgorszej masowej rzezi w historii. Niemcy ich jednak oszczędzili i pozwolili im spokojnie uciec do domu na swoją wyspę, by mogli lizać rany. I na taką wspaniałomyślność Anglicy odpowiedzieli zmasowanym bombardowaniem cywilnych celów.

Jednak próby dyskusji o takich rzeczach prowadziły donikąd. Anglicy mieli zdumiewająco wielu sympatyków wśród Szwedów i ten temat był wyjątkowo drażliwy. Jednak przynajmniej dla niego samego, w cichości ducha, Anglia nie stanowiła żadnego problemu.

Bolesna była natomiast sprawa Norwegii. Tam, w przeciwieństwie do Duńczyków, ludność nie przyjęła z otwartymi ramionami niemieckich sił ekspedycyjnych. Wręcz przeciwnie. W dzielnej, lecz pozbawionej sensu próbie stawiania oporu zatopiono trzy niemieckie krążowniki i kilka niszczycieli. Zwłaszcza na północy Niemcy ponieśli ciężkie straty. Tym samym niemal udaremniono szanse na jakiekolwiek normalne i przyjazne stosunki pomiędzy Norwegami a Niemcami. Król Haakon i jego dawny przyjaciel z żeglarskich czasów, Olaf – następca tronu – przebywali obecnie w Londynie, razem z norweskim rządem na uchodźstwie.

O tych rzeczach nie dało się rozmawiać z żadnym Szwedem, a temat był nieprzyjemnie bliski. Wszyscy na budowie wiedzieli przecież, że był Norwegiem – bez względu na to, jak bardzo się „uszwedczał”, jak nazywano tę mieszankę językową na Hardangervidda – to gdy tylko otwierał usta, od razu było słychać, że jest Norwegiem.

Nie, o sytuacji w Norwegii nie chciał rozmawiać z nikim postronnym ani nawet podczas kolacji w domu w Saltsjöbaden.

Hardangervidda. Kolej Bergeńska. To od tego rozpoczęło się jego inżynierskie życie, gdy był jeszcze zupełnym żółtodziobem, i teraz, pod koniec swej zawodowej kariery, czuł się tak, jakby zaczynał od początku. Wydawało się wręcz, że musi się za tym kryć jakiś wyższy cel.

Ludzie mówili, że to najsurowsza zima od stu lat albo przynajmniej jak daleko sięgano pamięcią. Zdarzało się, że słupek rtęci spadał do minus czterdziestu, choć wiatr nie był tu tak uciążliwy jak na górskich wyżynach. A jednak czuł się tak, jakby od nowa przeżywał swoją młodość, tyle że tym razem z lepszym sprzętem. Stare wilcze futro przydawało mu się, gdy nad ranem, w całkowitych ciemnościach, rozpoczynali pracę nad ogrzewaniem drewna.

Gdy dowożono drewniane bale, były tak przemarznięte, że wykluczało to obróbkę. Szwedzkie lasy mogły dostarczyć porządnych bali długości dwudziestu metrów, jednak do robót na rzece potrzebowali dwukrotnie dłuższych. Tak więc trzeba była spoić dwa bale, by otrzymać czterdziestometrowej długości pal. W zwyczajnych okolicznościach nie nastręczałoby to żadnych problemów; do łączenia używano prostej i sprawdzonej techniki podkładek i bolców. Jednak gdy bale były zamarznięte, ta metoda się nie sprawdzała. Jeśli próbowało się wprowadzić bolce, przypominało to wiercenie w szkle. Trzeba więc było rozgrzewać materiał nad ogniem, a do tego opracować system obracania bali, co mniej więcej przypominało obracanie barana nad ogniskiem. Teoretycznie rozwiązanie wydawało się bardzo proste. W praktyce było już nieco trudniej. Gdy zbyt długo ogrzewano bale, zaczynały się z nich sączyć wrzące soki i żywica, włókna drewna stawały się zbyt miękkie i nie dało się osadzić bolców; to było jak wkręcanie śruby w gąbkę. A później, gdy drewno znów zamarzało, miejsca łączenia pękały i cały pal stawał się bezużyteczny. Albo ściśle mówiąc, wykorzystanie go pociągałoby za sobą duże ryzyko. A tym razem wszystko musiało pójść jak należy, trzeba było pilnować najdrobniejszych szczegółów.

Żadne z dochodzeń, jakie przeprowadzono, nie dało odpowiedzi na pytanie, dlaczego pierwsza budowa runęła do rzeki, zabijając osiemnastu ludzi. Nie popełniono żadnego błędu, a przynajmniej ani on, ani nikt z pozostałych nie umiał go wskazać.

A jednak popełniono gdzieś jakiś błąd, bo cała forma do odlewu przęsła runęła w ostatnim etapie pracy. To jedno było pewne.

Tak więc trudno powiedzieć, czy jego obecność podczas ostatniego etapu wylewania, gdy doszło do wypadku, coś by zmieniła. Technika była sprawdzona, używał jej już wcześniej. Używał jej również główny wykonawca, Skånska Cement, i wszystko szło dobrze. Prawdopodobnie zupełnie bez powodu przeklinał tych dwóch niemieckich pisarzy, którzy nie mogli zatrzymać się równocześnie w Grand Hotelu w Saltsjöbaden, więc jeden z nich, niestety nie ten laureat Nagrody Nobla, tylko ten bolszewik, musiał zamieszkać u nich w willi Bellevue. A to z kolei sprawiło, że musiał pojechać do domu, by pełnić honory gospodarza przy kolacji. Myśl o tym, że ten trywialny wymóg etykiety mógł doprowadzić do śmierci osiemnastu ludzi, była dla niego nie do zniesienia. Okazało się jednak, że wcale tak nie było.

Teraz, gdy zaczynali wszystko od początku, było jednak oczywiste, że na każdym etapie pracy trzeba dmuchać na zimne. Na swój sposób wydawało się niemal komiczne, że przy budowie powrócono do techniki z dawnych czasów, sprzed betonu. Na Hardangervidda budował kamienne mosty. Wtedy trzeba było zaczynać od drewnianego łuku pomiędzy dwoma punktami, które należało połączyć. Żeby ten łuk nie runął przy mocnym wietrze, należało zbudować kratownicę z bali i desek od samego dna doliny. Trzeba było mnóstwo drewna, by zbudować wystarczająco mocną podporę. Tak pracowali w roku tysiąc dziewięćset piątym. Teraz był tysiąc dziewięćset czterdziesty i powrócono do punktu wyjścia. Czuł się tak, jakby od nowa budował most Kleivebron.

Różnica oczywiście polegała na tym, że wtedy, gdy musieli połączyć bale, nie trzeba ich było przygotowywać nad otwartym ogniem. A to dlatego, że tam budowa mostów zimą była niemożliwa. O tej porze roku zajmowano się wyłącznie drążeniem tuneli.

I w ten sposób powrócił do swoich początków.

Lubił zapach szarego mydła. To również przypominało mu młodzieńczą przygodę na Hardangervidda, gdzie wszystko się zaczęło, a przynajmniej jego inżynierska kariera. Surowe podłogowe deski w jego pokoju na poddaszu z widokiem na rzekę były starannie wyszorowane szarym mydłem. Ładne szmaciane dywaniki też pewnie prano w mydle, bo proszek do prania był reglamentowany. W steatytowym kominku palił świeżym drewnem, odpadami z obróbki bali, których było mnóstwo. Wieczorami przy lampie naftowej siedział nad rysunkami i obliczeniami; światło elektryczne było tylko na parterze. Umiał tak mocno napalić w kominku, że w końcu musiał się rozbierać do samego podkoszulka. Rano, gdy budził się pod norweską puchową kołdrą, jedyną rzeczą, jaką wniósł do wyposażenia pokoju – Szwedzi dalej woleli marznąć pod zwykłymi kocami – wodę do mycia w dzbanku pokrywała cienka skorupa lodu. Czasem zdarzało się nawet, że zamarzały też siki w stojącym pod łóżkiem nocniku w niebieskie wzorki.

Wszystko to dawało mu jakieś niewytłumaczalne poczucie wewnętrznego spokoju. Również to, że rano golił się przed pękniętym lustrem przy świetle lampy naftowej albo wychodził na ganek odziany w swoje wilcze futro i wciągał głęboko powietrze przez nozdrza. To był taki prosty test. Gdy temperatura spadała poniżej minus czterdziestu stopni, zamarzało w dziurkach od nosa.

Gdyby spróbował zrozumieć to przyjemne uczucie, jakie wiązało się z mrozem, ciemnością i ciężką pracą, wytłumaczyłby sobie, że to dzięki tej swego rodzaju pielgrzymce do źródeł. Jakby oczyszczał ciało i duszę, żyjąc jak prości robotnicy.

Gdy wrócił z Hardangervidda i, wbrew przepowiedniom wszystkich mądrali, Kolej Bergeńska stała się rzeczywistością, jego życie miało już nigdy nie być takie samo. Jakimś cudownym sposobem, a może za sprawą boskiej opatrzności jego brat Oscar dorobił się w Afryce pokaźnego majątku. To właśnie te pieniądze legły u podstaw dobrobytu całej rodziny. A nawet można by powiedzieć zbytku.

Zaledwie dwa lata później podczas regat w Kilonii popłynął po zwycięstwo najpiękniejszym i najszybszym jachtem w tamtych czasach i siedział przy cesarskim stole podczas uroczystego bankietu, świeżo zaręczony z Ingeborg.

Każda z tych rzeczy była wręcz nieprawdopodobna. Ojciec Ingeborg, baron von Freital, nie wierzył w miłość. Wierzył natomiast w pieniądze i urodzenie, a zwłaszcza w korzystne połączenie obu. A więc gdyby nie majątek Oscara, zbity na mahoniu i kości słoniowej, Ingeborg nigdy nie zostałaby żoną prostego norweskiego inżyniera, nawet jeśli był najlepszy na roku w Technische Hochschule w Dreźnie.

Nie potrafił pojąć, dlaczego Bóg obdarzył ich wszystkich taką łaską, podobnie zresztą jak i tego, że gdy byli dziećmi, powołał do siebie ich ojca i stryja, którzy nie powrócili z morza.

Jedno i drugie było równie niezbadane.

Przypuszczalnie po ukończeniu prac na wyżynach powróciłby do Bergen i wiódł zupełnie inne życie. Będąc inżynierem w służbie norweskiego państwa, zarabiałby sześćset koron rocznie, do tego miałby jeszcze dach nad głową i wyżywienie. Mieszkałby tak jak teraz, tylko że pod domem miałby sześcio- czy siedmiometrowe zaspy śnieżne.

On i Oscar mogli oczywiście otworzyć firmę inżynierską w Bergen, zarobiliby wtedy nie tylko na zaspokojenie podstawowych życiowych potrzeb, ale na pewno nie aż tyle, by dostać się do bergeńskiej śmietanki towarzyskiej. W swoim czasie ożeniliby się z jakimiś kobietami z Bergen i pewnie mieszkaliby tam aż do dziś, prowadząc zupełnie inne życie.

Ale bez Ingeborg to życie byłoby uboższe. Tak to właśnie wyglądało. Ponad wszystko inne w doczesnym życiu kochał Ingeborg. I nawet myślał w ten sposób wyłącznie o niej, o dzieciach już nie. To by były zbyt wielkie słowa w odniesieniu do czegokolwiek prócz wiary w Boga.

Największą łaską bożą nie były pieniądze, lecz Ingeborg. No cóż, ale pieniądze z Afryki były dla barona von Freitala warunkiem absolutnie koniecznym; aż do dnia ślubu córki uważał się za jej właściciela i było to dla niego równie oczywiste jak to, że posiadał jachty i zamki.

Woń szarego mydła, trzask świeżego, żywicznego drewna w steatytowym kominku i warstewka lodu na sikach były więc oczyszczeniem dla duszy, wysublimowanym przypomnieniem, ile zawdzięcza Bogu.

Przede wszystkim zaś było to przypomnienie o wszystkich tych rzeczach, nad którymi nieczęsto się zastanawiał, zwłaszcza w ostatnich latach, o tym, jak łatwo było od ubóstwa dojść do bogactwa, choć nie lubił tego słowa. Jednak ten wniosek był nie do uniknięcia. Same posiadane przez rodzinę nieruchomości w Berlinie i Dreźnie przedstawiały trudną do oszacowania wartość. I była to wyłącznie zasługa Oscara. Szczerze mówiąc, dopomogła mu w tym w pewnym stopniu niemiecka hiperinflacja z lat dwudziestych. Jednak on sam był jedynie budowniczym mostów, którego Bóg obdarzył szczególną łaską.

Doprawdy, ta podróż powrotna do mrozu i mroków stała się pożytecznym przystankiem w jego życiu. Pociąg stał teraz na stacji, bo przeprowadzano prace konserwacyjne, a on w tym czasie mógł oddać się rozmyślaniu. Czasem nocami śnił o życiu na Hardangervidda i gdy na wpół pogrążony we śnie opuszczał nogi na lodowate deski, by załatwić sprawę, która zmuszała mężczyzn w jego wieku do przerwania nawet najgłębszych i najprzyjemniejszych snów, czuł się tak, jakby wciąż był tam, na wyżynach.

Jednak kucharki na budowie Kolei Bergeńskiej w niczym nie przypominały Britty, jego gospodyni i, jak zakładał, właścicielki drewnianego domku nad brzegiem rzeki. Kucharki na Hardangervidda były wyjątkowo silnymi kobietami, duchem i ciałem. Niczym niekwestionowane królowe baraków bez problemu utrzymywały dyscyplinę wśród dwudziestu chłopa. A byli to mężczyźni wyjątkowo wygłodniali po kilku miesiącach spędzonych w górach.

Britta pod wieloma względami stanowiła przeciwieństwo tamtych kucharek, można by wręcz powiedzieć, że była uroczą kobietą. A właściwie nie można by tego powiedzieć. Nie, jeśli było się mężczyzną w jego wieku; coś takiego mogłoby zostać błędnie zrozumiane. Skończył sześćdziesiąt pięć lat i po prostu tak nie wypadało. Chodziło jednak o spostrzeżenie, którego nie sposób było uniknąć. A to, co myślał sobie po cichu na poddaszu, nie mogło przecież nikomu zaszkodzić ani nikogo wprawić w zakłopotanie.

Zatem naprawdę była uroczą kobietą. Zawsze wesołą i pełną życia, zawsze z szerokim, życzliwym uśmiechem, zawsze chętną do pomocy i pracowitą. Nigdy nie zauważył, by miała skwaszoną minę. Przed południem sprzątała w hotelu w Kramfors, potem wracała do domu autobusem i obsługiwała robotników podczas lunchu w barakach, a później biegła do niego, by podać mu kolację, zawsze szybko i sprawnie i zawsze w wyśmienitym humorze.

Takiego człowieka po prostu nie dało się nie lubić. Wręcz ją podziwiał, bo nie miała łatwego życia. Jej syn uczył się w prywatnej szkole średniej w Härnösand i bez wątpienia finansowała jego edukację swoją ciężką harówką. Teraz chłopak, jak wszyscy inni, dostał powołanie do wojska, a ponieważ jeszcze się uczył, czekała go długa służba i promocja na stopień podoficera.

I w tym właśnie, po pierwszych nieśmiałych próbach, odnaleźli bezpieczny wspólny temat do rozmów. Oboje mieli synów w wojsku, „gdzieś w Szwecji”, jak to się mówiło. Ona się niepokoiła, że służba wojskowa zabiera zbyt dużo czasu. Jej Hjalmar powinien przecież dostawać przepustki, by pomagać w utrzymaniu rodziny. W pewien sposób to była podobna sytuacja jak z jego synem Karlem, który teraz na czas nieokreślony został powołany do floty. Studia w Wyższej Szkole Handlowej ukończył przed rozpoczęciem wojny, miał też za sobą różnego rodzaju staże. Jeśli jednak było się porucznikiem marynarki w czasach wojny, wszystkie inne sprawy schodziły na dalszy plan. Tak po prostu było.

Jej syn Hjalmar miał w przyszłości awansować na sierżanta. Wyglądało na to, że wojna potrwa jeszcze co najmniej dwa lata, Anglicy twardo się bronili na tej swojej wyspie. I jak próbował wyjaśniać, po wojnie każdy pracodawca będzie spoglądał szczególnie łaskawym okiem na tych z ubiegających się o pracę, którzy uzyskali stopień przynajmniej podoficerski. To dotyczyło syna zarówno jej, jak i jego.

W rzeczywistości sytuacja nie była jednak aż tak podobna i świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Karl powróci z wojny jako kapitan rezerwy marynarki wojennej, będzie miał dyplom ukończenia Wyższej Szkoły Handlowej i gwarantowaną pracę w ich rodzinnej firmie. Jej syn Hjalmar odejdzie z wojska jako sierżant, bez wyższego wykształcenia. Ale zasadniczo to było to samo, na różnice klasowe nie dało się przecież nic poradzić.

Niepokoiła się o przyszłość finansową syna i dlatego unikał pytania, czy gdy Hjalmar zostanie wypuszczony do domu, chciałby dalej się uczyć. Matura była przecież dopiero pierwszym krokiem w dorosłe życie. Ona jednak zdawała się uważać białą maturalną czapkę za kres jakiejkolwiek nauki i wstęp do wyższej klasy społecznej, a tym samym za bilet do uzyskania lepszej posady. Starannie unikał mówienia jej, co na ten temat myśli.

Poczynił też dwie proste obserwacje. Na tych nielicznych listach, które do niej przychodziły – zazwyczaj z banku w Kramfors – tytułowano ją „panna Britta Karlsson”. Wyglądała na kobietę, która nie skończyła jeszcze czterdziestki. Skoro jej syn miał około dwudziestu lat, oznaczało to, że urodziła go, gdy sama miała szesnaście czy siedemnaście lat.

Była więc niezamężną matką, a ojciec Hjalmara najwyraźniej się ulotnił. Nigdy nie wspominała o ojcu chłopaka, brzmiało to niemal tak, jakby syn przyszedł na świat wskutek dzieworództwa.

Nie osądzał jej, pod tym względem miał pryncypialne podejście, nie tylko z powodu własnych przekonań, lecz również z powodu tego, co przez wiele lat wpajała mu Ingeborg i jej najlepsza przyjaciółka, a jego szwagierka Christa. W młodości spędzonej w Niemczech obie były lewicowymi radykalistkami, a Christa prowadziła do tego przez kilka lat edukację seksualną dla berlińskich robotnic. W swoim czasie też parę razy poddała się aborcji. I obie miały rację, gdy nie bez ironii wytykały mu, jakie to dziwne, że samotna i opuszczona matka jest uważana za dziwkę, a ojcu, który tchórzliwie ucieka, wszystko uchodzi na sucho. Tak więc bynajmniej nie uważał, że samotne matki stanowią łatwy cel, gdy szukało się chwilowego związku.

Była jednak dzielna. Wyraźnie odmawiała poczuwania się do winy i chodziła z podniesioną głową, choć była jedyną niezamężną matką w małym Lunde. Nietrudno było sobie wyobrazić, co myśleli o tym wieśniacy tu, na północy Szwecji. Dokładnie to samo co ludzie ze wsi z jego rodzinnych okolic w Vestland.

A jednak zawsze miała ten promienny uśmiech i zaróżowione policzki, gdy pędziła z jednej pracy do drugiej, a potem do domu, do swojego gościa. W swej prostocie i bezpośredniości była prawdziwym dzieckiem natury i zdawała się wręcz nieświadoma swoich wdzięków. Gdy się pochylała, by wytrzeć coś na podłodze w kuchni, wypinała w jego stronę powabne pośladki i kołysała nimi, energicznie sprzątając, zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że być może ta poza jest nieco wyzywająca. Takiego człowieka po prostu nie dało się nie lubić.

I zawsze mogli rozmawiać o tym, jak się wiedzie ich synom w wojsku. Był to jedyny aspekt wojny, którym się przejmowała, oprócz kartek na żywność, więc wszystkie rozmowy pomiędzy nimi były proste i bezpośrednie. Już po jakimś miesiącu zaproponował, by zwracali się do siebie po imieniu, jeśli byli sami w domu, zamiast trzymać się tych śmiesznych form jak „pan inżynier” i „pani Karlsson” (nawet nie przyszło mu do głowy, by zwracać się do niej per „panno” – była matką, więc w jego oczach była „panią”).

Nie mógłby sobie znaleźć lepszej kwatery na czas budowy mostu. Zapachy, szare mydło, mroźne poranki, uderzenia kafara, który za każdym razem posuwał budowę o szesnaście milimetrów. Ponownie miało to być największe przęsło na świecie. To był jego tajemny, prywatny świat: proste robocze ubranie, kolacje złożone ze smażonej wątróbki z kaszą albo siekanego kotleta, bez picia do jedzenia, co najwyżej jeden pilzner, a już na pewno nie wino.

W niewielkiej szafie na piętrze – właściwie była to tylko pusta przestrzeń między dwiema belkami sufitowymi z pstrokatą zasłoną zamiast drzwi – przechowywał swoje ubrania na wizyty w domu. Gdy wracał tam na weekendy, umyślnie wyjeżdżał o takiej porze, gdy nie było jej w domu. Szybko przebierał się w miejskie ubrania, a potem wychodził do czekającej taksówki z silnikiem na gaz drzewny.

Choć trwała najmroźniejsza zima stulecia, pociąg zawsze przyjeżdżał punktualnie, śnieg pokrywał lokomotywę jak futro niedźwiedzia polarnego. W przedziałach pierwszej klasy było przyjemnie ciepło; za każdym razem, gdy pociąg podskakiwał na łączeniach szyn, lekko pobrzękiwały kryształowe karafki z wodą. Zza matowych kloszy lamp do czytania w kształcie kwiatów na składane stoliki padało łagodne światło, czerwone pluszowe obicia nigdy nie były za ciepłe ani za zimne, a za pokrytymi szronem oknami przedziału szalał wiatr. Pierwsza klasa rzadko bywała zatłoczona tak jak reszta pociągu, ponieważ wydawało się, że nie mają tu wstępu wojskowi poniżej podpułkownika. Gdy jeździł pośpiesznym do Sztokholmu, często się zdarzało, że siedział zupełnie sam.

Wracając do domu na weekend, zawsze czuł ten sam błogi spokój. Choć po tygodniu czy dwóch chodzenia w grubym ciepłym obuwiu ręcznie szyte włoskie buty z początku wydawały się za ciasne, wracał do innego świata, do rodziny. Kiedy znajdował się w tym pierwszym świecie, na brzegu rzeki, gdzie o tej porze roku trzeba było rozpoczynać każdy dzień pracy od tego, że dwa wynajęte holowniki łamały lód po nocy, rzadko się zdarzało, by tęsknił do domu. Gdy przyjeżdżał do drugiego świata, do willi Bellevue, i przebywał z Ingeborg i rodziną, zdarzało się coraz częściej, że tęsknił za budową.

Nigdy nie wiedział, jak będzie wyglądał powrót do Saltsjöbaden ani ilu członków rodziny zasiądzie do stołu podczas niedzielnej kolacji. Karl służył we flocie, a tam nikt się nie przejmował takimi rzeczami jak rodzinne kolacje. Rosa chyba znajdowała się w podobnej sytuacji. Zaczęła pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako obiecująca aspirantka, dostała się tam, choć kandydatów nie brakowało. Teraz jednak przeniesiono ją do jakiegoś anonimowego biura, położonego daleko od ministerstwa, gdzieś przy Karlaplan. To, czym się tam zajmowała, było bardzo niejasne i najwyraźniej również tajne. Mógł się tylko domyślać, że ma to jakiś związek z tym, że mówiła lepiej po niemiecku niż większość Niemców. Nie chciał wiedzieć więcej.

Jakoś podobnie było też z najstarszą córką, Johanne. Zrobiła doktorat z historii literatury, dostała jednak tylko jakiś mało ważny lektorat wskutek intryg na uczelni; tak przynajmniej brzmiała jej wersja. Przypuszczalnie obracała się w kręgach sztokholmskiej literackiej bohemy, a w każdym razie wśród przyjaciół, których nie miała ochoty przedstawiać rodzicom. Nie było sensu rozpamiętywać, z czego to wynikało, mogło przecież istnieć wiele wyjaśnień. Bardziej niepokoiło ich to, że wyjątkowo często jeździła do okupowanej Norwegii, zawsze pod pretekstem, że chce odwiedzić swoją babcię w Osterøy. I wszystko wskazywało na to, że faktycznie tak robiła. Zwykle wracała z wędzoną jagnięcą szynką albo jakimś innym wyraźnym dowodem, że naprawdę tam była. Wydawało się to trochę dziwne, ale nigdy nie próbował jej wypytywać.

Powrót do domu na weekend niemal zawsze w jakiś sposób go zaskakiwał. Zdarzało się, że przez całą sobotę i niedzielę byli tylko we dwoje, on i Ingeborg. Mogła też czekać kolacja na dziesięć osób, jeśli ktoś miał na przykład urodziny, o czym często zdarzało mu się zapominać, a wtedy nawet Oscar z rodziną przychodzili z drugiej strony Käll­vägen.

Nawet lepiej było nie wiedzieć z góry, strój do kolacji właściwie niczym się nie różnił bez względu na to, jak liczne towarzystwo zebrało się przy stole. Jednak gdy on i Ingeborg byli tylko we dwoje, rozmowa stawała się o wiele łatwiejsza, bo żadne z nich nie miało tak zdecydowanych poglądów na tę wojnę, jak niektórzy inni członkowie rodziny. Poza tym często się zdarzało, że kłócili się z tego powodu i w najgorszym wypadku mogło to nawet popsuć cały wieczór.

Pociąg przyjechał na Dworzec Centralny w Sztokholmie z pięciominutowym opóźnieniem.

Było to niezwykłe i trochę irytujące, ale jeśli dopisze mu szczęście i złapie tramwaj do Slussen, powinien bez problemu zdążyć na kolejkę do Saltsjöbaden o osiemnastej. A wtedy jak zwykle przyjedzie do domu punktualnie o siódmej.

W tramwaju panował straszny tłok, młodzi ludzie wybierali się do kina i restauracji. Były tylko miejsca stojące na zewnętrznej platformie, a również tutaj, w Sztokholmie, zimno przenikało do szpiku kości. Nie żeby się tym przejmował; zdążył się już przyzwyczaić, że nie jest wożony samochodem, gdy tylko zechce dokądś pojechać; poza tym zahartowały go mrozy w Ångermanland. A jeśli dobrze pomyśleć, to chyba najszybszym sposobem, by dostać się z Dworca Centralnego do Saltsjöbaden, był tramwaj i kolejka. Do Saltsjöbaden docierało się szybciej kolejką niż samochodem. Doprawdy, wojna skłaniała do zaskakujących wniosków.

W kolejce było niewielu pasażerów, ale za to na końcowym przystanku czekało mnóstwo ludzi. Sąsiedzi i znajomi wybierali się do miasta, by spędzić czas w restauracjach. Uważał za oczywiste, że mieszkańcy Saltsjöbaden nie szukali tanich rozrywek w kinie. Reglamentowanie żywności w absurdalny sposób sprawiało, że łatwiej było dobrze zjeść i wypić w restauracji niż w domu.

Droga do Grand Hotelu została skrupulatnie odśnieżona. Zaspy po obu stronach piętrzyły się na kilka metrów. Cały odcinek od hotelu aż do Strandpromenaden był w niemal równie dobrym stanie. Od domu dzieliło Lauritza niecałe dziesięć minut spacerkiem.

Willa Bellevue stała mroczna i cicha na wzgórzu. Wszystkie światła na piętrze były pogaszone. Oznaczało to, że żadnego z dzieci nie ma w domu. Przy głównym wejściu nie płonęły pochodnie, poza tym schody prowadzące do budynku nie były odśnieżone. A więc dziś nie spodziewają się gości.

Przystanął przy głównym wejściu i spojrzał w górę, w stronę ciemnego domu. Otoczyła go biała mgiełka oddechu. Niepotrzebnie szedł do domu tak szybko. Zdał sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy zobaczył samotną świecę w wykuszowym oknie. Pojedyncza świeca; w ten sposób dawała mu sygnał, że będą tylko we dwoje, przynajmniej w sobotni wieczór. Właśnie na to liczył.

Ruszył pod górę Källvägen w stronę kuchennego wejścia. W Akwarium po drugiej stronie ulicy paliły się słabe światła. Tak nazywano funkcjonalistyczną willę Oscara, ze względu na ogromne okna. Wyglądało na to, że również tam nie szykuje się żadna uroczysta kolacja.

Kiedy zszedł ze stromych kamiennych schodów, stwierdził, że całe podwórze przed kuchennym wejściem jest odśnieżone. W śniegu zobaczył ślady opon ciężarówki. Zaradny Karlsson, szofer bez samochodu, najwyraźniej wpadł na pomysł, jak sobie radzić, nie odgarniając przez cały dzień śniegu łopatą. Jednak na stoku prowadzącym do placu zabaw i huśtawek śnieg pozostał nietknięty. To właśnie tam chłopcy zawsze urządzali sobie skoki na nartach; teraz te czasy już dawno minęły. Chłopcy poszli na wojnę. Przynajmniej Karl. Nie śmiał nawet myśleć o tym, co robił ani gdzie się znajdował Harald.

W kuchni paliło się światło, widział, że ktoś się w niej krząta. Pewnie Ingeborg też tam była, ale przecież trochę głupio by wyglądało, gdyby czekała na niego przy głównym wejściu po drugiej stronie domu, a on wszedłby od kuchni. Zadecydowały jednak ogromne sterty drewna na opał, które zagradzały drogę wokół budynku; zauważył to dopiero teraz. Nie można już było używać węgla i koksu do ogrzewania domu. Był na to za duży; przydziały nie wystarczały. Tak więc pozostaje wejście od kuchni. A jeśli skorzysta z dzwonka, wszyscy się domyślą, że to on wrócił.

Zadziałało. Gdy trzymał Ingeborg w objęciach, uderzyło go, jaka jest ciepła, choć odniósł wrażenie, że schudła. Przytulali się w milczeniu. Przez krótką chwilę chciał pozostać w jej objęciach, nic nie mówić, nie puszczać jej, tylko stać dalej bez słowa i chłonąć narastające w nich uczucie. Magiczna chwila prysła, gdy zaczęła pomagać mu zdejmować płaszcz, a on ściągał galosze. Powiedziała, że na kolację będzie norweska niespodzianka. Zdążył się już zorientować po zapachach dochodzących z kuchni.

Szybko poszedł na górę do sypialni, żeby przebrać się do kolacji. Podróżny strój się nie nadawał, a Ingeborg była już przebrana.

Jedyną rzeczą, która zawsze pozostawała absolutnie niezmienna podczas tych powrotów do domu w sobotnie wieczory, była jego sypialnia. Poza tym mógł się natknąć na licznych gości stojących ze szklanką musującego wina w jednej ręce i papierosem w drugiej i rozmawiających, całą rodzinę albo pół rodziny, ze Sverrem albo bez niego, inne meble, jakieś nowe firanki albo nowe obrazy na ścianach. Zawsze coś nieoczekiwanego. Jego sypialnia nie zmieniła się jednak, odkąd wprowadzili się tutaj ponad dwadzieścia lat temu.

Duże dębowe łoże pomalowane ciemną bejcą. Szafy z tego samego materiału, który pokrywał ścianę naprzeciwko łóżka, przy łóżku stolik z lampką i Biblią, proste biurko pod oknem i tylko dwie ozdoby na ścianie: krucyfiks po prawej stronie łóżka, a po lewej wielkie zdjęcie jachtu „Ran” ze spinakerem w norweskich barwach narodowych. Szkoda, że w tamtych czasach nie było kolorowej fotografii.

Szybko się rozebrał, wyjął bieliznę ze swojej torby lekarskiej z krokodylej skóry – to był jedyny bagaż, z jakim podróżował – i wrzucił ją do kosza na brudne rzeczy. Wszystkie pozostałe stroje w Lunde prała mu Britta. Ale nie bieliznę, to byłoby niestosowne. Przeszedł do łazienki i szybko się ogolił. Nie zaciął się. W niecałe dziesięć minut był gotowy i przebrany.

Ingeborg czekała jak zwykle w wykuszu przy oknie. Zdążyła już zapalić drugą świecę i najwyraźniej sama odnalazła pół butelki mozelskiego wina. Pochwalił ją za to, a ona powtórzyła dowcip o tym, że wojna powoduje najdziwniejsze przemiany w życiu kobiet, skłaniając je na przykład do tego, by nauczyły się trafiać do piwniczki na wino.

Tak wyglądał ich rytuał, gdy byli sami. Zawsze rozpoczynali tutaj wieczór. Wypytywał ją o jej pracę w charakterze przewodniczącej Czerwonego Krzyża w Saltsjöbaden i chciał wiedzieć, jak jej idzie z praktyką teraz, gdy ograniczyła pracę do trzech dni w tygodniu, by mieć czas na wypełnianie honorowych zadań dla Czerwonego Krzyża. W ostatnich czasach działalność skupiła się na dwóch rzeczach: pomocy dla Norwegii oraz kursach udzielania pierwszej pomocy ofiarom poparzeń. Do tego jak zwykle dochodziły zbiórki odzieży i robienie na drutach. Zapotrzebowanie na ciepłe wełniane skarpety wydawało się nie mieć końca.

Uważał, że brała na siebie za dużo obowiązków. Z całym szacunkiem dla leczenia oparzeń, ale nie istniały żadne powody, by sądzić, że na Saltsjöbaden zaczną spadać bomby. Gdy zobaczył jej zatroskaną minę, natychmiast pożałował swego trochę żartobliwego tonu.

– To nie w tym tkwi szkopuł – odparła po chwili namysłu, demonstracyjnie po niemiecku. – Chodzi o to, że z urodzenia jestem Niemką, wszyscy o tym wiedzą. Muszę okazywać moją solidarność z nami, a nie… rozumiesz.

– Wszyscy, którzy słyszą, jak mówisz, uważają, że jesteś Norweżką – zaprotestował bez przekonania, zauważył, że automatycznie odpowiedział jej po niemiecku, i jeszcze raz, z większym przekonaniem, powtórzył całe zdanie po norwesku.

– Brednie – odparła, dalej po niemiecku. – Wszyscy dokładnie wiedzą, jak jest. To tak jak z twoimi bratankami w szkole w Tattby. Koledzy albo im dokuczają, albo podziwiają ich za to, że są Niemcami, jedno gorsze od drugiego. Dlatego pomyślałam, że należałoby zrobić to samo co Johanne i zostać Szwedami.

– Chcesz powiedzieć, że powinniśmy ubiegać się o szwedzkie obywatelstwo?

– Tak, sprawdziłam, jak to wygląda. Po tylu latach w kraju to zwykła formalność.

Zaskoczyła go ta propozycja. Oczywiście był Norwegiem, ale od dawna mieszkał i pracował w Szwecji. Chyba kolor paszportu nie miał żadnego znaczenia?

Owszem, odparła, teraz miał. Niemieckiej machinie wojennej nic nie było w stanie się oprzeć, widzieli już na to dość dowodów. W niemieckiej prasie Norwegię nazywano już „Nordland” i uważano ją za prowincję germańskich Wielkich Niemiec, podobnie jak Austrię czy Prusy Wschodnie. Norwegia praktycznie przestała istnieć jako niepodległy kraj. Bez względu na to, jak trudno było im to przyznać, tak wyglądała rzeczywistość. Bycie norweskim obywatelem oznaczało więc bycie niemieckim poddanym, jeśli nie teraz, to w przyszłości.

Nie wiedział, co odpowiedzieć, w politycznych dyskusjach z Ingeborg zawsze przegrywał. Całe jej życie było polityką, jeszcze od czasów walki o prawa wyborcze, i ona, i Christa wciąż potrafiły prowadzić ożywione, zawiłe dyskusje o socjaldemokracji i bolszewizmie.

– Ale – zaprotestował po chwili – jeśli teraz mielibyśmy zostać Szwedami, to znaczy, w tak trudnych dla Norwegii czasach, to czy w pewien sposób nie byłaby to ucieczka? A jeśli Hitlerowi wpadnie do głowy, żeby zaanektować również Szwecję albo „Svealand”, czy jakby to się miało nazywać, to przecież wyjdzie na to samo. Szwedzka armia nie oprze się Niemcom, może wytrwa trochę dłużej niż Norwegia, ale na dłuższą metę nie ma szans.

– O to będziemy się martwić później. Ale to nie ucieczka, jeśli człowiek zmienia paszport, żeby nie stać się niemieckim poddanym. A w obecnej sytuacji nie mam na to najmniejszej ochoty.

Poczuł się kompletnie zagubiony. Nie zastanawiał się nigdy nad obywatelstwem, a już tym bardziej nad tym, że norweski paszport miałby uczynić z niego Niemca. Z kłopotliwej sytuacji uratowała go jedna ze służących, która weszła i poinformowała, że w małej jadalni podano kolację.

– Dziś w domu mamy tylko Anne? – Skorzystał z okazji, by zmienić temat, gdy wstali, by przejść do jadalni. Świetnie jednak zdawał sobie sprawę, że nie ucieknie przed kwestią obywatelstwa.

– Tak – odparła. – Dałam Jorunn i Signy wolne i trochę pieniędzy na kino. Przygotowywanie kolacji nie było dziś zbyt skomplikowane. Zresztą zaraz się przekonasz.

W charakterze przystawki podano wędzoną ikrę makreli z sosem pieprzowym na śmietanie. Z nakrycia wynikało, że głównym daniem będzie ługowany sztokfisz, bo sztućce były nowoczesne, ze stali nierdzewnej, a nie tak jak zwykle srebrne. Te ostatnie zabarwiały się od sztokfisza na niebieskofioletowy kolor i potem godzinami trzeba je było czyścić, by doprowadzić je do porządku.

Do ikry makreli podano mu sznapsa i piwo, ale na stole stały też kieliszki do wina, co wzbudziło jego ciekawość. Doprawdy, niełatwo znaleźć takie wino, które pasowałoby do sztokfisza.

Pochwalił posiłek oraz to, że udała jej się sztuka, by wyczarować tak trudno dostępne towary. Choć ikra makreli i sztokfisz bynajmniej nie były reglamentowane, zdobycie ich musiało ją kosztować sporo wysiłku, był przecież dopiero pierwszy tydzień adwentu, mówił dalej. Nie przerywała mu. Gdy pił sznapsa, wznosiła z nim toasty słabym alkoholem i opowiadała, że to Johanne przywiozła ze sobą te towary z Osterøy. Tak więc nie był to pierwszy lepszy sztokfisz.

Rozmowa się urwała, przez chwilę słychać było tylko brzęk noży i widelców.

– No i jak? – spytała, odkładając sztućce do przystawek. – Powiedz, co sądzisz?

Przeszła na norweski.

– O ikrze makreli?

– Nie wygłupiaj się, wiesz, co mam na myśli.

– Rozmawiałaś z Karlem i Rosą? – Próbował zyskać na czasie, ale natychmiast zdał sobie sprawę, jak głupie było to pytanie.

Karl był szwedzkim oficerem, Rosa pracowała w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Sztokholmie. Oczywiście już od dawna mieli szwedzkie obywatelstwo. Było to tak nieistotne albo raczej tak oczywiste, że aż do teraz nikt tego tematu nie poruszał.

Ingeborg nie pofatygowała się nawet, by odpowiedzieć. Uśmiechnęła się tylko pod nosem na bezmyślną uwagę męża.

– Czyli – ciągnął – tylko ty i ja wciąż jesteśmy formalnie obywatelami Norwegii? Jeśli tak, to się poddaję, zrobimy, jak mówisz. Jak to wygląda w praktyce?

– Mam już przygotowane papiery w gabinecie, wystarczy, że je podpiszesz – odparła i zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem, by zasygnalizować, że pora podać sztokfisza.

Okazał się naprawdę wyśmienity, z dorsza najwyższej jakości, nie z molwy, przy której bez sensu upierali się Szwedzi. Może inaczej nie umieli. Nie było też żadnych wygłupów z sosem beszamelowym, tylko porządny chrupiący boczek, purée z zielonego groszku i musztarda. Gdy podano do stołu, wszystko wyglądało jak należy.

– A teraz moja mała niespodzianka – powiedziała Ingeborg, gdy już się obsłużyli. – Udało mi się znaleźć wino, które doskonale pasuje do tego egzotycznego dania.

Znów zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem i Anne, która musiała czekać pod drzwiami, wniosła długą, wąską, zieloną butelkę, zapewne z mozelskim winem. Okazało się jednak inaczej.

– To riesling z Alzacji, przeznaczony zwłaszcza dla upartych Norwegów, którzy odmawiają picia francuskich win – oświadczyła uroczystym tonem Ingeborg i parsknęła śmiechem. Upłynęło kilka sekund, nim pojął to, co oczywiste.

Alzacja i Lotaryngia powróciły do niemieckiej ojczyzny i już nigdy nie miano ich nazywać Alsace­-Lorraine. Właściwie to przyszło mu już do głowy, że teraz można by zacząć degustować trochę francuskich win, na początek chociażby szampana. W towarzystwie było parę osób, które kręciły nosem na jego wybryki i ciągłe serwowanie musujących win. Tak więc przynajmniej w tak drobnych sprawach wojna miała swoje dobre strony.

A poza tym Ingeborg miała rację. To alzackie wino faktycznie idealnie pasowało do prawdziwego norweskiego sztokfisza.

Po kolacji obejrzeli kilka nowych obrazów, które z pomocą Sverrego kupiła od pewnego żydowskiego artysty, mieszkającego teraz w dawnej willi tabakowego króla Ljunglöfa, kilkaset metrów dalej przy Strandpromenaden. Bez wątpienia były to dzieła typowo modernistyczne, mające bardziej przypominać sny niż rzeczywistość, i niezupełnie w jego guście. Zgodził się z nią jednak, że paleta barw dobrze się prezentowała na tle płowożółtych ścian w małej jadalni. Modernistyczne dzieła najlepiej pasowały do codzienności i do bardzo jasnych pomieszczeń.

Jak zwykle, gdy byli sami, wrócili do wykuszowego okna i zauważyli, że dwie świece prawie się wypaliły. Biadoliła, że zapomnieli je zdmuchnąć, gdy szli do jadalni. Pomyślał, że przesadza z tą oszczędnością.

Ponieważ był sobotni wieczór, mogli wybierać i przebierać wśród audycji radiowych. Zdecydowali się na program niemieckiego radia, gdzie nadawano wieczór Beethovena, który miał się rozpocząć od sonaty Kreutzerowskiej. Po niej orkiestra Filharmonii Berlińskiej zagra symfonię Pastoralną. Wyjątkowo spokojna muzyka jak na niemiecką stację w dzisiejszych czasach. Anne podała im kawę, likier i brandy i przyniosła dwie nowe świece. Przyszło mu do głowy, że teraz mógłby zacząć pijać koniak, choć oczywiście trudno będzie go kupić, póki nie skończy się wojna.

Podczas drugiej części sonaty skrzypcowej rozparł się wygodnie, przymknął oczy i próbował pogrążyć się w muzyce, jakby nie istniało nic innego prócz Ingeborg siedzącej naprzeciw niego. Ona była zawsze, nawet na północy nad Ångermanälven, i od wielu lat mogli siedzieć razem i milczeć, zwłaszcza gdy słuchali muzyki. Wspólne milczenie było sztuką.

Fantazjował o tym, że gdyby Bóg dał mu dar komponowania muzyki zamiast budowania mostów, byłby taki jak Beethoven, nie jak porywający Mozart, nie wspominając już o kompozytorach, którzy bardziej podobali się kobietom, takich jak Szopen, Schumann czy Czajkowski. Natychmiast zawstydził się swojej dziecinnej arogancji. Ale teraz tylko Bóg mógł go przejrzeć. Może zresztą Ingeborg też. Zawsze wiedziała, co myślał, a on zawsze musiał ją pytać, by się dowiedzieć, co ona myśli.

W przerwie między sonatą skrzypcową a symfonią, gdy z radioodbiornika dobiegały tylko hałasy, gwar publiczności i dźwięki orkiestry strojącej instrumenty, spojrzał na nią i zobaczył wyraz udręki na jej twarzy. Dostrzegł to bardzo wyraźnie, mimo słabego światła dwóch świec. Nagle zrobiło mu się zimno. Musiał coś powiedzieć, musiał ją zapytać.

– Ale… kochana Ingeborg, co ci się stało? – wyszeptał. Spojrzała na niego, jakby przyłapał ją na gorącym uczynku.

– Ach… Nic, trochę boli mnie… Nie, to nie to. Chodzi o ciebie, Lauritz. Ty nie chcesz wiedzieć. Gdyby Oscar mi nie wyjaśnił, że strusie nigdy nie chowają głowy w piasek, powiedziałabym, że taki właśnie jesteś. Dobry, kochany… struś.

– Ale czego takiego nie chcę widzieć?

– Chyba rozumiesz, że Johanne nie jeździ tam i z powrotem do babci w Osterøy, żeby przywozić suszone ryby czy wędzoną ikrę makreli?

– Nie, szczerze mówiąc, nie wiem, o czym mówisz.

– Lauritz, proszę cię! Używa swojej niemieckiej tożsamości, dobrych rekomendacji, naszego członkostwa w towarzystwie przyjaźni szwedzko-niemieckiej, wszystkiego, dzięki czemu może dostawać wizę na wjazd. I uważasz, że robi to po to, żeby przywozić jagnięcinę i suszone ryby? Chyba sam w to nie wierzysz.

– Ale co…

Umilkł. Z początku przyglądała mu się surowo, potem uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Lauritz, Lauritz, Lauritz… – Westchnęła. – Nie rozumiesz, że ona pracuje dla norweskiego ruchu oporu? Przewozi tajne wiadomości, za każdym razem ryzykuje życie i nikt nie może jej przemówić do rozumu. A przynajmniej ja. Ale możemy porozmawiać o tym później, teraz znów zaczyna się muzyka.

Znów rozparł się wygodnie, przymknął oczy i próbował pogrążyć się w muzyce równie głęboko, jak podczas sonaty skrzypcowej. Zupełnie mu to jednak nie wychodziło.

Symfonia Pastoralna była najłagodniejszą i najbardziej przyjazną spośród symfonii Beethovena. A może po prostu dał się zwieść tytułowi? Zawsze widział przed oczyma pasące się owce, ale nie te, z którymi dorastał, krępe, zahartowane, odporne, walczące z wiatrem i deszczem, z sierścią poszarzałą od wilgoci w Vestland. Zupełnie inne. Owce z tej melodii były bardziej południowe, szczęśliwsze, wiodły prostsze i przyjemniejsze życie wśród zielonego, pagórkowatego krajobrazu i miały pod dostatkiem soczystej paszy. Może w oddali wznosiły się jakieś niebieskawe góry, krajobraz jak w południowej Saksonii, rodzinnych stronach Ingeborg.

Teraz jednak obrazy, jakie podsuwała mu wyobraźnia, całkowicie się zmieniły. Widział twarz Johanne, gdy była dzieckiem w Bergen, gdy była nastolatką w Saltsjöbaden, gdy wywołała „skandal” na maturze i teraz, gdy była dorosłą kobietą, inteligentną i odważną, a do tego piękną, i to nie tylko w oczach kochającego ojca.

Odwaga i siła woli należały do jej najważniejszych cech. Podobnie jak ideologiczne przekonania, które „odziedziczyła” po matce.

Już w tym tak zwanym skandalu podczas matury, gdy pyskowaniem doprowadziła do tego, że obniżono jej stopień akurat z niemieckiego, choć posługiwała się tym językiem znacznie lepiej niż ten głupi egzaminator, w gruncie rzeczy chodziło o politykę. A teraz najwyraźniej robiła to samo, działała z pobudek politycznych, nie myśląc o konsekwencjach. Tym razem jednak chodziło o coś znacznie gorszego niż obniżona ocena maturalna z niemieckiego. Nie dało się uciec przed bezlitosną prawdą. Teraz to była kwestia życia i śmierci.

Taki wniosek nasuwał się nieuchronnie. Kuriera pracującego dla norweskiego ruchu oporu uważano za szpiega. A schwytanych szpiegów rozstrzeliwano. Wszyscy tak robili. Francuzi rozstrzelali wielu Niemców jako szpiegów, również po wojnie, gdy okupowali Zagłębie Ruhry i właściwie panował pokój. Anglicy też by się nie patyczkowali. Nie wspominając nawet o Rosjanach, którzy nie wahali się stosować długotrwałych tortur, po których strzał w tył głowy był jak wybawienie.

I co mógł na to poradzić ojciec mający taką córkę jak Johanne? Zdał sobie sprawę, że niewiele. Argumenty do niej nie przemówią, a zwłaszcza takie, jakie miał do zaoferowania, że z jednej strony uczestnictwo w walce o wolność jest odważne i moralnie słuszne, ale z drugiej strony jest bezsensowne, bo może zakończyć się tylko śmiercią i klęską. Poza tym opór do niczego nie prowadził. Bo jakkolwiek wydawałby się moralnie usprawiedliwiony, skutkowałby tym, że późniejsze pojednanie, gdy Niemcy i Norwegowie będą musieli się nauczyć koegzystować, okaże się jeszcze boleśniejsze i trudniejsze dla obu stron.

Ale to był jego realistyczny sposób myślenia, wolny od idealizmu i polityki. Johanne i jej matka myślały zupełnie inaczej. Dla nich najważniejsza była ideologia, dopiero potem zastanawiały się nad praktycznymi konsekwencjami.

Byłoby najlepiej, gdyby Niemcy jak najszybciej zwyciężyli, żeby w Europie zapanował spokój i życie zaczęło wracać do normy. Ale Johanne i jej matka chciały najwyraźniej, by Niemcy przegrali wojnę, nawet jeśli miałoby to oznaczać całe lata cierpienia i wiele ofiar. I pragnęły tego wyłącznie z przyczyn ideologicznych. Trudno mu było zrozumieć taki duchowy luksus, ponieważ graniczył on z cynizmem. Obie nienawidziły Hitlera i wszystkiego, co sobą reprezentował. Coś takiego można było zaakceptować. Nie dało się zaprzeczyć, że w przemówieniach Hitlera pojawiały się elementy, które wydawały się wręcz niesmaczne. Niemcy będą jednak istnieć długo po Hitlerze. A jeśli zaprowadzą porządek w Europie, również świat stanie się lepszy niż dziś, a Hitler zostanie tylko na stojących tu i ówdzie pomnikach. Niemcy były czymś nieskończenie większym niż ten krzykacz, podobnie jak cesarstwo rzymskie było nieskończenie większe niż Kaligula. A po Kaliguli w Rzymie nastało czterysta lat rozkwitu, nim barbarzyńskie hordy ze wschodu dotarły do granic cesarstwa.

Ale one nie potrafiły tak myśleć, ani Ingeborg, ani Johanne. I nic nie mógł na to poradzić. To było tak, jakby one nagle zaczęły dyskutować z nim o wierze w Boga.

Coś takiego nigdy nie przyszłoby im do głowy, choć żadna z nich nie podzielała jego wiary; można by raczej powiedzieć, że miały do niej pobłażliwe podejście. Obie były chyba kimś w rodzaju agnostyczek. Na to również nie miał żadnego wpływu.

Nasuwał się jeden wniosek, a tym samym mógł podjąć tylko jedną decyzję.

Gdy przebrzmiały ostatnie nuty symfonii, wciąż siedział, rozmyślając o swej najstarszej córce, i ocknął się dopiero, gdy publiczność w Berlinie znów zaczęła rozmawiać. Ingeborg przyglądała mu się niemal ubawiona.

– No i? – spytała. – Kończymy na tym słuchanie muzyki?

– Tak – odparł. – Naleję nam jeszcze po kieliszku wina.

Wstał, po drodze wyłączył radio, poszedł do kuchni i powiedział Anne, że na dzisiejszy wieczór już jej dziękują, po czym ruszył na dół do piwnicy.

W pierwszych dużych pomieszczeniach na dole minął ustawione jak żołnierze w szeregach, przycięte, zimowane pelargonie. Zawsze uważał, że zajmowały za dużo miejsca. Ingeborg mówiła jednak, że kocha pelargonie. Uważał, że to słowo było zbyt górnolotne na opisanie czegoś tak prostego.

Gdy dotarł do piwniczki z winami, zauważył, że coś się zmieniło, i musiał przez chwilę buszować po półkach, nim zauważył zupełnie nowe butelki. Na próbę wyciągnął kilka z przegródek i stwierdził, że nowy asortyment składa się z win z Alzacji, choć na etykietach wciąż była dawna francuska nazwa. Dziwne. Czyżby Ingeborg udało się kupić więcej niż tę jedną butelkę, którą wypili do sztokfisza? Zdobycie większej ilości wina w tych czasach nie należało do spraw łatwych.

Wybrał spätlese z Rheingau i szybko ruszył z powrotem do kuchni. Otworzył wino, wyjął dwa kieliszki z szafki i wrócił do Ingeborg.

– Gdzie udało ci się znaleźć to wino z Alzacji? – zapytał, rozstawiając kieliszki i nalewając do nich trunek.

– Wymieniłam się z naszym sąsiadem, któremu skończyły się reńskie wina. To ten od zakazanego konia, no wiesz.

Upłynęła chwila, nim skojarzył to nieco zagadkowe określenie.

– Ach tak, ten nasz pan kuplecista? To on ma piwnicę z winami? No cóż, władze miały całkowitą rację, zakazując tej jego bezwstydnej piosenki o koniu. Na zdrowie!

Wzniosła toast, ale nie spierała się z nim. Posłała mu tylko to swoje szczególne, ironiczne spojrzenie. Świetnie wiedział, co oznaczało: że po raz kolejny usiłował uciec przed trudnym tematem.

Tym razem to było niesprawiedliwe. Miałby dużo do powiedzenia na temat zakazywania tekstów politycznych, ale ta piosenka naprawdę była bez znaczenia. Teraz jednak nie chciał się w to zagłębiać, bo sprawa Johanne rzucała cień na wszystko.

– Zastanawiałem się trochę nad Johanne – powiedział.

– Rozumiem. I do czego doszedłeś?

Westchnął głęboko i wziął się w garść. Upił kolejny łyk wina.

– Johanne postępuje moralnie słusznie. Ale według mnie niemądrze. Tyle że moralność ma większe znaczenie niż mądrość. Teraz możemy się tylko za nią modlić. I powiem jej tylko, że to, co robi, jest godne podziwu i że się za nią modlę.

Poszło tak łatwo. Miał to z głowy. Ingeborg wydawała się zdumiona, ale też jakby jej ulżyło. Zakładał, że ona przeznaczyła symfonię Pastoralną na znalezienie całego arsenału argumentów. Teraz mogli przez chwilę razem pomilczeć.

Gdy zostało już tylko ćwierć butelki wina, kiwnęła mu głową, że już pora. Zostawili kieliszki na stoliku, zdmuchnęli świece, a potem ruszyli w górę po schodach, sami w tym wielkim domu, z wyjątkiem Anne na poddaszu. Jorunn i Signy nie wróciły jeszcze z miasta.

I właśnie za takim spokojnym wieczorem tęsknił i za tym, by rano obudzili się przytuleni w jej trochę za ciepłej, ale przyjemnej sypialni.

Już od dawna tak nie było, bo tyle rzeczy stawało im na drodze w ostatnie weekendy, gdy bywał w domu. Dzieciaki, które za głośno puszczały murzyńską muzykę na dole w salonie i biegały po korytarzach. Ale teraz będą mieli noc tylko dla siebie.

Gdy już znaleźli się na piętrze i minęli drzwi jej łazienki, zwolniła trochę kroku. Przystanęli przed jej sypialnią. W pierwszej chwili, gdy otworzyła drzwi, miał niemal wrażenie, że odejdzie bez słowa, ale wtedy odwróciła się szybko, jakby chciała go tylko pośpiesznie pocałować w policzek.

O nie, pomyślał. Przyciągnął ją do siebie i pocałował naprawdę. Objął ją ręką w pasie, przytulił jeszcze mocniej i zaczął pieścić jej pierś.

Jęknęła cicho, jakby zrobił jej krzywdę, zesztywniała, łagodnie odsunęła go od siebie i pokręciła głową, niemal ze smutkiem.

– Nie dziś, kochany – szepnęła mu do ucha, położyła chłodne dłonie na jego policzkach, szybko pocałowała go w usta, po czym odwróciła się i znikła za drzwiami, zamykając je cicho i ostrożnie za sobą.

Jak skamieniały stał w ciemnym korytarzu. Nie słyszał jej kroków za drzwiami, w pokoju był parkiet, a ona miała buty na wysokich obcasach. Doszedł do wniosku, że stała tuż obok, oparta o drzwi po drugiej stronie.

Nie chodziło o to, że go odtrąciła. W życiu spotkało go to już wiele razy, z różnych przyczyn. Natomiast całkowicie zaskoczył go sposób, w jaki to zrobiła.

W każdym razie nie mógł tak dalej stać jak jakiś idiota. Ruszył na palcach korytarzem do swojej sypialni, rozebrał się, nie zapalając światła, potem przeszedł do łazienki i po wieczornej toalecie ubrał się w pidżamę.

Najpierw to, co najważniejsze, pomyślał, gdy już leżał w ciemności pod puchową kołdrą. Najważniejsza była zawsze modlitwa albo raczej rozmowa z Bogiem – jak zwykle myślał o tej wieczornej chwili, ostatniej sprawie kończącej dzień. Nigdy się nie modlił ani nie rozmawiał z Bogiem o czymkolwiek, co miałoby związek z wojną. Byłoby arogancją dołączać do olbrzymiego chóru modlitw w tej samej sprawie wypowiadanych po niemiecku, francusku i angielsku, które bez wątpienia co wieczór płynęły ku niebu.

Ale teraz chodziło o jego córkę, a to już coś innego. Nie zasługiwała na śmierć, on nie zasługiwał na to, żeby ją stracić. Długo rozmawiał o tym z Bogiem.

Potem spróbował zasnąć. Przede wszystkim usiłował siłą woli stłumić wszelkie myśli o tym, jak mniej więcej o tej porze przeszedłby boso do pokoiku łączącego sypialnie jego i Ingeborg, tego, gdzie wisiał aparat telefoniczny i gdzie mieli dodatkową garderobę, jak ostrożnie otworzyłby drzwi do jej pokoju, gdzie przy łóżku paliła się piękna secesyjna lampa, zbliżyłby się do niej i…

Nie, musi wziąć się w garść, pomyśleć o następnym odcinku pracy, gdy już skończą wbijanie pali, o wylewaniu betonowych platform nad każdą grupą pali wbitych w dno, by mieć porządne oparcie i bezpiecznie budować w górę największą kratownicę na świecie. Długo odsuwał od siebie wszelkie inne myśli, fantazjując na temat budowy. Nie pamiętał, kiedy w końcu zasnął. Obudził się jednak na długo przed świtem z potężnym porannym wzwodem i wymknął się do łazienki, by samemu się zaspokoić. Usprawiedliwiał się, że w przeciwnym razie nie zdołałby już zasnąć.

Rano, gdy zszedł na dół do małej jadalni, siedziała już i jadła śniadanie; rozbijała akurat skorupkę jajka. Pachniało tostami i pomarańczową marmoladą. Pocałował ją na dzień dobry w oba policzki i usiadł obok. Nie był pewien, czy powinien coś wspominać o ostatnim wieczorze, a jeśli tak, to co miałby powiedzieć.

Natychmiast uratowała go z kłopotliwej sytuacji, pytając, czy ma jakiś pomysł, jak mogliby się wybrać na nabożeństwo; był przecież pierwszy tydzień adwentu, a oni wprawdzie mieli szofera, brakowało im jednak działającego samochodu.

Ten drobny problem do rozwiązania poprawił mu humor. Był całkowicie przekonany, że Ingeborg wymyśli jakąś wymówkę, a sam zamierzał wybrać się na nabożeństwo pieszo. Tam i z powrotem było tylko niecałe pół mili. Taki odcinek przeszedłby bez problemu, nawet przy minus czterdziestu stopniach. Zerknął pośpiesznie przez drzwi tarasu. Było bezwietrznie, pochmurno i mgliście; musiało się ocieplić. Wstał i sprawdził temperaturę na termometrze przy drzwiach na taras. Minus dwadzieścia dwa stopnie. Niemal ciepło jak na najmroźniejszą zimę stulecia.

– Rozwiążemy jakoś problem transportu, mamy kilka możliwości – powiedział wesoło, gdy wrócił do stołu, po czym usiadł i sięgnął po koszyk z chlebem i opiekacz. – Wolisz iść szybko czy wolno?

– Wolałabym wolno. A czemu pytasz?

– Jeśli idzie się powoli, to przy tej temperaturze trzeba się ubrać co najmniej w trzy warstwy. Dwa porządne swetry z Osterøy, a na to włóż swoje futro z nutrii. Do tego wysokie skórzane buty i podwójne wełniane skarpety.

– Przecież wtedy wejdę do kościoła zakutana jak jakiś tobołek.

Wydawała się urażona i nie był pewny, czy nie żartowała sobie z niego.

– No dobra – powiedział po chwili zastanowienia. – W takim razie cię zawiozę!

– Ale przecież nie mamy benzyny!

– Nie, ale mamy fińskie sanki. Jeśli wystarczają dziewczynom do przywożenia mleka i mąki, to nadadzą się też dla nas. Przyniosę ze strychu futro renifera, żebyś miała na czym siedzieć, i jedno ze starych wilczych futer, których używaliśmy, gdy kiedyś jeździliśmy saniami na pasterkę. Ale i tak musisz włożyć wysokie skórzane buty i wełniane skarpety, rękawiczki z foczej skóry i niedźwiedzią czapkę uszatkę. Wtedy będziesz odpowiednio ubrana nawet na znacznie większy mróz niż dzisiejszy.

– Ale będę musiała wejść do kościoła w tych topornych skórzanych butach.

Teraz już wiedział, że żartowała sobie z niego.

Zorganizował wszystko dokładnie tak, jak powiedział. Gdy wytaszczył sanki przez drzwi garażu, usiadła na futrze renifera jak wielki, ciepły tobołek i natychmiast zdała sobie sprawę, że było dokładnie tak, jak mówił; w tym stroju wytrzymałaby nawet większe mrozy.

Z początku droga prowadziła pod górę Källvägen. Nie śpieszył się. Wyjaśnił jej, że podczas mrozów jedna rzecz to podstawa – nie pocić się. Inaczej człowiek ryzykował życie. Po chwili rozpiął podszyty karakułami płaszcz.

Po chwili cichego posapywania zapytał ją o Christę. Od dawna o niej nie rozmawiali, może dlatego, że tak rzadko bywał w domu, wolał mówić o przyjemniejszych sprawach. A może dlatego, że oboje się o nią niepokoili. Ale to Ingeborg była lekarzem i nie mógł zapytać nikogo innego.

Christa była chora, to jasne. Ale nie aż tak chora i nie w ten sposób, jak to sama dawała do zrozumienia. Fakt, że zamieszkała w dwupokojowym apartamencie w Badhotellet, niecały kilometr od domu, by być pod ciągłą opieką lekarską, dowodził hipochondrii i niczego poza tym. Z kolei to, że kilku lekarzy cackało się z nią i stawiało na wyścigi różnorodne diagnozy, świadczyło jedynie o zupełnie innej chorobie, którą można by nazwać gorączką złota. Naturalnie Christa była wyjątkowo lukratywną pacjentką, choć wszystkie jej choroby zostały wymyślone, a większość podawanych jej leków stanowiła placebo. Nieszkodliwe pigułki z cukru z wydumanymi łacińskimi nazwami.

Tym samym Ingeborg znalazła się w beznadziejnej sytuacji. Nie mogła przecież powiedzieć Chriście, że jej leczenie to niemal żart; to by tylko doprowadziło do niesnasek, a Christa była jej najlepszą przyjaciółką. Niemal równie niemożliwa wydawała się rozmowa z kolegami po fachu z Badhotellet. Nie chodziło o to, że zaprzeczali, iż chodzi o hipochondrię, nie zaś o jakieś faktyczne fizyczne dolegliwości. Skądże. Argumentowali jednak, że hipochondrii nie da się wyleczyć zaprzeczaniem, a już tym bardziej łajaniem pacjentki i wytykaniem jej, że skąpe zasoby leków powinny zostać wykorzystane w lepszy sposób. W najgorszym wypadku doprowadziłoby to do kłótni, a wtedy pacjentka przeniosłaby się na przykład do szpitala Sophiahemmet w Sztokholmie.

Z medycznego punktu widzenia stan Christy należałoby określić jako psychiczną traumę, której prawdziwą przyczyną było niemieckie prawodawstwo w kwestii Żydów. To od tego wszystko się zaczęło, gdy rodzina musiała opuścić Niemcy, ponieważ Christę nagle zdeklasowano do „pół-Żydówki”, a dzieci jej i Oscara zaczęto określać mianem Mischlingów. Z łatwością można zrozumieć, iż to doświadczenie było dla niej szokiem. Ale już nie to, że wywierało na nią tak głęboki wpływ. Christa przez całe życie bardzo angażowała się w politykę, od walki o prawa wyborcze kobiet aż po rewolucję i bolszewizm. Dlatego wydawało się niemal niepojęte, że nie potrafiła wznieść się ponad to, wręcz wyśmiać głupoty nazistów. Poza tym z urodzenia była baronową von Moltke i zapewne z jej punktu widzenia można było to postrzegać jako coś w rodzaju ciężaru. Rzecz jasna, jeśli chodzi o pozycję klasową, nie genetykę. Zresztą i jedno, i drugie było zupełnie nieistotne.

Jednak zajrzenie w głąb duszy pacjenta było dla lekarza zadaniem najtrudniejszym, a najczęściej wręcz niemożliwym. Nawet dla lekarza, który blisko przyjaźnił się z pacjentką od czasów dzieciństwa.

Fizycznie natomiast Christa nie była chora. Dowodził tego chociażby fakt, że jeśli okoliczności jej pasowały, wracała z Badhotellet do domu na „przepustkę”. Z całą pewnością spotkają się z nią na kolacji w Akwarium. A nawiasem mówiąc, to czy pamiętał, że obiecał im zanieść koszyk win?

Przez całą drogę pod górę przysłuchiwał się jej w skupieniu. Naprawdę chciał to zrozumieć, Christa była nie tylko jego szwagierką, lecz również bliską przyjaciółką i matką dzieci jego brata. Najtrudniejsze w tym wszystkim było to kompletne poczucie bezsilności, świadomość, że nie mógł nic na to poradzić.

Gdy dotarli na szczyt Källvägen i spojrzał w dół w stronę Ring­vägen i zatoki Neglingeviken, nagle kompletnie zdziecinniał. Taką przynajmniej postawiła mu później diagnozę.

Rozpędził sanki, silnie odpychając się nogą, mocno złapał uchwyty, by nie stracić równowagi, pochylił się do przodu i popędzili tak szybko, że na zimnym wietrze aż łzawiły im oczy. Po chwili szybkość była już zbyt duża, by próbować hamowania pojedynczym kolcem, który przymocował sobie pod prawym galoszem. Trzeba było o tym zapomnieć i skupić się na kierowaniu. Po kilku niebezpiecznych poślizgach w ostatniej chwili odzyskał kontrolę nad sankami, skręcili w prawo i wypadli na jezdnię na Ringvägen. Gdyby z przeciwka nadjeżdżał jakiś samochód, mogłoby to źle się skończyć.

Kiedy łajała go, próbował się bronić, że w tych czasach prawdopodobieństwo natknięcia się na samochody jest znikome. Dalej, w stronę mostu w Tattby, teren był już równy, Lauritz odpychał się nogą w spokojnym i pełnym godności tempie, a ona dalej go strofowała, aż w końcu sam przyznał, że zachował się dziecinnie.

Przed bramą kościoła panował tłok. Przyszło wyjątkowo dużo ludzi. I choć ktoś przewidująco w kruchcie wystawił dodatkowe wieszaki na grubą zimową odzież, na podłodze zrobiło się oczywiście błoto od wszystkich galoszy i śniegowców. Pomyślał wcześniej o tym problemie i zabrał ze sobą niebieską klamerkę, by spiąć swoje galosze i móc je później szybko odnaleźć, gdy będą wychodzić.

Przez całe nabożeństwo siedziała obok niego, śpiewała z psałterza, wstawała, kiedy trzeba było wstać, i zachowywała się jak człowiek wierzący. Świetnie rozumiał dlaczego. Wiedziała, co oznacza dla niego pójście do kościoła i co się z nim działo, gdy próbował zrozumieć, czym zajmowała się Johanne podczas wyjazdów do Norwegii. Ingeborg określała jednym słowem – zarówno po niemiecku, jak i po norwesku – dlaczego chciała być blisko niego, choć sama nie była wierząca. Chodziło o solidarność.

To było piękne słowo, mimo mocno politycznego brzmienia. Przynajmniej w jej języku było piękne i uderzyła go myśl, że Johanne odziedziczyła po niej to nastawienie.

Modlił się głęboko i intensywnie o to, co teraz rzucało cień na wszystko. Siedziała obok z pochyloną głową i złożonymi dłońmi.

Gdy znów siedziała opatulona na fińskich sankach i ruszyli w drogę powrotną po krótkiej rozmowie o niczym z paroma sąsiadami, temperatura zdążyła wzrosnąć o kilka stopni. Zza nisko wiszących chmur, które bardziej przypominały mgłę, od czasu do czasu wyglądało blade zimowe słońce.

Przez chwilę zastanawiał się na głos, że za nic nie potrafi przekonać się do pomysłu, by podobnie jak Wallenberg zbudować dla siebie kościół cmentarny. Czuł się niemal zażenowany, kiedy od czasu do czasu zerkał do kaplicy, gdzie spoczywał Wallenberg, jak na razie sam. Trudno było jednak tego uniknąć. W kaplicy znajdowało się miejsce na jeszcze jeden sarkofag dla jego żony Alice, która wciąż żyła i cieszyła się doskonałym zdrowiem. Zastanawiał się, co myślała Alice, gdy przychodziła do kościoła i, chcąc nie chcąc, musiała patrzeć na puste miejsce obok swojego świętej pamięci Knuta Agathona.

Oczywiście potrafił zrozumieć pomysł, by chcieć spocząć w ziemi razem ze swoją żoną. Ale nie z takim rozmachem. To by było wywyższanie się.

Ingeborg nieszczególnie bawiła ta rozmowa, która zresztą była głównie monologiem, ponieważ gdy do niej mówił, musiał się pochylać, a ona siedziała zwrócona w kierunku jazdy. Zauważyła oschle, że ich pogrzeb to, miejmy nadzieję, sprawa na daleką przyszłość i że gdy Lauritz zagłębiał się w tak abstrakcyjne tematy, oznaczało to zazwyczaj, że zupełnie coś innego leży mu na sercu.

Jak zwykle miała rację i natychmiast to przyznał. Myślał o dzisiejszej kolacji u brata, o tym, jak zachowa się Christa. I czy będą tam chłopcy, czy też – jak to się często zdarzało – wymyślą jakąś wymówkę. Chłopcy go martwili, musiał to przyznać.

Właściwie to była sprawa Oscara. Prowadzili jednak rodzinną firmę i pierwsze pokolenie – on sam i bracia – niedługo odejdzie. Zatem siłą rzeczy zaczynał się zastanawiać, co będzie dalej z ich firmą.

Dotarli do stromego stoku, gdzie Källvägen oddalała się od plaży i gdzie wcześniej, jak surowo określiła to Ingeborg, zabawiał się w pirata drogowego. Tam zeszła z sanek, zsunęła grube wilcze futro, zażartowała, jak posłusznie się od niego uczy, przynajmniej jeśli chodzi o zachowanie w skrajnych zimowych warunkach. Poza tym przyjemniej było rozmawiać, gdy szło się obok siebie i widziało partnera. No i dlaczego tak martwili go synowie Oscara?

Pożałował, że w ogóle poruszył ten temat. To było wtrącanie się w nie swoje sprawy. Nie dało się jednak cofnąć raz wypowiedzianych słów i nie było przecież rzeczy, o których nie mogliby porozmawiać.

Jeden z bliźniaków, Hans Olaf, został niestety już w zeszłym roku przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych – wyjątkowe dokonanie jak na siedemnastolatka. Ale to były tylko kaprysy i wymysły. Chłopak natychmiast przerwał naukę w gimnazjum, nie przejmując się w ogóle maturą. No i zostanie jakimś malarzyną, i na tym koniec.

Carl Lauritz z kolei miał zdać maturę. I oczywiście dokonał czegoś wielkiego: po raz trzeci podczas regat w Saltsjöbaden zwyciężył w klasie Stjärnbåt i na zawsze zabrał do domu puchar. Cieszyło to naturalnie serce starego żeglarza, ale nawet z tego wynikły jakieś wymysły i fanaberie, bo teraz chłopak wbił sobie do głowy, że latem będzie żeglował, a zimą pracował jako instruktor narciarstwa. Można było mieć nadzieję, że takie pomysły z czasem mu przejdą, ale przecież to nic pewnego.

Tak więc jedynym, który dawał nadzieję rodzinie, był ich Karl. Gdy tylko skończy się wojna, wróci do firmy.

Bo Haralda należało spisać na straty.

Nie lubiła, gdy tak mówił o ich najstarszym synu, wiedział o tym i zobaczył to po jej minie, gdy już przyszła pora, by znów usiadła na fińskich sankach. Byli jednak zgodni co do jednego. Wyglądało na to, że Karl jest jedyną nadzieją, jeśli firma miała pozostać w rękach rodziny.

Doprawdy, nie był to stosowny temat na rozmowę przy kolacji dzisiejszego wieczoru, przekonywała go, gdy przyszli do domu, zrzucili grube zimowe ubrania i rozgrzewali się w salonie, popijając herbatę.

Wojna potrwa jeszcze co najmniej jakiś rok. A Carlowi Lauritzowi zostało jeszcze półtora roku do matury, nie chodziło więc o jakieś pilne decyzje. Poza tym niedługo będzie Boże Narodzenie. To nie najlepszy moment, by ryzykować bolesną kłótnię w rodzinie, zwłaszcza w obecności wrażliwej Christy. W tej chwili przede wszystkim powinni trzymać się razem.

Gdy dziś wieczorem znajdą się w Akwarium i będą siedzieć przy kolacji, powinni ograniczyć tematy do żeglarskich wspomnień, polowań na słonie, śnieżnych zamieci i może ewentualnie kanibali.

***

Holowniki wciąż musiały codziennie rozpoczynać pracę od łamania lodu na Ångermanälven. Zdarzało się, że przez noc pokrywa lodu osiągała grubość ponad trzech centymetrów. Nic nie wskazywało na to, że zima zamierza rozluźnić stalowy uchwyt.

Przygotowywanie pali szło jednak dobrze. Liczne błędy, które początkowo się zdarzały, gdy za mocno lub za słabo rozgrzewali zamrożone bale, teraz popełniano wyjątkowo rzadko. A potem parskające kosmate konie pociągowe z północnej Szwecji, z oszronionym futrem i nozdrzami, ciągnęły gotowe, połączone pale jeden po drugim na brzeg rzeki.

Dla Lauritza praca stała się jednak wygodniejsza i zupełnie niezależna od temperatur panujących na zewnątrz. Przesiadywał teraz w jednym z laboratoriów, pochłonięty eksperymentami nad betonowymi platformami, które miały zwieńczyć każdą z dwudziestu sześciu grup pali wbijanych w dno rzeki miarowymi uderzeniami kafara.

Platformy były niezbędne, by mieli ostateczne oparcie, aby skonstruować samą kratownicę. Ten etap prac miał zostać zakończony wiosną. Liczył na to, że później, latem, zbuduje wielkie drewniane rusztowanie, by zacząć wylewanie betonu wczesną jesienią, przed nadejściem najgorszych mrozów. Według Lauritza był to optymistyczny harmonogram, ponieważ po drodze przeprowadzonych zostanie wiele kontroli, na przykład liczne badania wytrzymałościowe i pomiary. Lepsze jednak opóźnienia z nadmiaru ostrożności niż kolejna katastrofa.

Przez dłuższy okres praca przebiegała monotonnie i bez komplikacji. Czas szybko płynął. Pozostał zaledwie tydzień do Bożego Narodzenia, gdy doszło do nieszczęścia. Ale nie na budowie. Przytrafiło się to jego gospodyni, Britcie.

Po zmierzchu jak zwykle wrócił do domu, spodziewając się, że wejdzie do ciepłej kuchni pachnącej prostym, ale solidnym jedzeniem. A ona będzie stać przy piecu, z zaróżowionymi policzkami i szerokim uśmiechem, wesoła i pełna zapału jak zawsze. Przyzwyczaił się do tego, by postrzegać to spotkanie jako kulminacyjny punkt dnia.

W kuchni było jednak zimno, w piecu się nie paliło, a drzwi do izby były zamknięte. Na stole leżał otwarty list, według nadruku na kopercie, z banku w Kramfors. Teraz usłyszał, że głośno, rozpaczliwie płakała w swojej izbie za zamkniętymi drzwiami.

Bez wahania sięgnął po list i przeczytał go szybko i z rosnącą wściekłością.

Treść była w zasadzie jasna. W ciągu ostatnich pięciu lat Britta stopniowo zadłużyła dom. Dawała radę spłacać odsetki, ale nie plan amortyzacji, który sama przecież podpisała. „W zaistniałych okolicznościach” bank czuł się więc zobowiązany przeprowadzić przymusową licytację, „o ile panna Karlsson nie spłaci pełnej kwoty zadłużenia w ciągu dwóch tygodni”, bo wyglądało na to, że i na taki warunek się zgodziła. By „dokładniej wyjaśnić sytuację”, wzywano teraz pannę Karlsson na spotkanie w banku, a dokładniej nazajutrz o godzinie dziesiątej zero, zero.

Był bliski