Strona główna » Obyczajowe i romanse » Udław się

Udław się

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 78-83-60979-34-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Udław się

Kontrowersyjna powieść Chucka Palahniuka - miejscami obrazoburcza, miejscami ocierająca się o pornografię - pierwsza z jego powieści na liście bestsellerów "New York Timesa". Bohaterem książki jest seksoholik, który znalazł niezwykły sposób na zarabianie pieniędzy - dławienie się w drogich restauracjach.

Polecane książki

[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]Bohaterami tej baśni Andersena są porcelanowe figurki: Pasterka, Kominiarczyk i Chińczyk. Pasterka i kominiarczyk bardzo się lubili i wyglądali jak para narzeczonych. Jednak Chińczyk, który uważał się za dziadka Pasterki, był przeciwny ich z...
W książce przedstawione są wszystkie niezbędne informacje służące do prawidłowego rozliczania się z ZUS. Wiedza uporządkowana jest zgodnie z rodzajem składek, co znacznie ułatwia znalezienie odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Autor rozpoczyna książkę od zmian w składkach, jakie następują w 2015 r...
Genialne połączenie powieści kryminalnej i obyczajowej! W dniu swoich czterdziestych urodzin Dicte Svendsen, świeżo rozwiedziona dziennikarka, wraz z dwoma przyjaciółkami świętuje w jednej z kawiarni nad rzeką Århus. Spotkanie kończy się dramatycznie, kiedy kobiety dostrzegają w rzece ciało noworod...
Bestsellerowa książka, która zainspirowała Netflix do stworzenia serialu „W kuchni” W dzisiejszym świecie coraz mniej ludzi poświęca czas na przygotowywanie posiłków. Mimo tego liczne programy kulinarne cieszą się ogromną popularnością, a zawodowi kucharze stają się celebrytami na miarę słynnych spo...
Edycja dwujęzyczna polsko-angielska. "Nagroda dla Nobla" to eseistyczne rozważania autora Waldemara Andrzejczyka. Opowieść krąży wokół kategorii Nagrody im. Alfreda Nobla, lecz nie posiada sztywnych ram. Tytuły rozdziałów, takie jak: Astronomia, Fizyka, Chemia, Biologia, Matematyka czy też: Ekonomi...
Witalij Kliczko – syn radzieckiego lotnika i nauczycielki. Urodzony w Kirgistanie rosyjskojęzyczny Ukrainiec. Bokserski mistrz świata. 25 maja 2014 roku miał wygrać wybory prezydenckie na Ukrainie i zjednoczyć wszystkie ekipy Majdanu. Dlaczego Dr Żelazna Pięść wycofał się z rywalizacji? Czy rezygnuj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Chuck Palahniuk

Tytuł oryginału: CHOKEPrzełożył: ROBERT GINALSKIProjekt okładki: PAWEŁ JOŃCASkład i łamanie: STILOCopyright © Chuck Palahniuk, 2001 All rights reserved Copyright © 2007 for the Polish edition by Purpura Izabela SojkaWydanie IISBN 978-83-60979-34-1Wydawnictwo Niebieska Studniawww.niebieskastudnia.plKonwersja:eLitera s.c.

Dla Łajzy

Na zawsze

1

Jeżeli masz zamiar to czytać, odpuść sobie.

Po dwóch stronach będziesz miał dość. Więc daj sobie spokój. Odejdź. Uciekaj, dopóki jesteś w jednym kawałku.

Ratuj się.

W telewizji na pewno leci coś ciekawszego. Zresztą, skoro masz tyle wolnego czasu, możesz się zapisać na kursy wieczorowe. Zostań lekarzem. Zrób coś ze sobą. Zafunduj sobie kolację na mieście. Przefarbuj włosy.

Z wiekiem nie młodniejesz.

To, co się tutaj dzieje, najpierw cię wkurzy. A potem będzie już tylko coraz gorzej.

Tu poznasz głupią historię o durnym chłopczyku. Głupią, z życia wziętą opowieść o kimś, kogo za żadne skarby nie chciałbyś poznać. Wyobraź sobie tego małego niedojdę, który ledwie sięga ci do pasa, z przylizanymi blond włoskami, zaczesanymi z przedziałkiem. Wyobraź sobie tego paskudnego gówniarza uśmiechającego się ze starych szkolnych fotografii, któremu wypadło kilka mlecznych zębów, a wyrzynający się ząbek rośnie krzywo. Wyobraź go sobie w idiotycznym sweterku w niebiesko-żółte paski, jego ulubionym, bo urodzinowym. Co z tego, że jest taki młody? Wyobraź go sobie, jak obgryza obrzydliwe paznokcie. Jego ulubiona marka butów to Keds. Jego ulubione jedzenie to cholerne hot dogi na patyku.

Wyobraź sobie wkurzającego chłopczyka, który po kolacji jedzie z mamusią skradzionym szkolnym autobusem, bez zapiętych pasów. Tyle że przed ich motelem stoi akurat radiowóz, więc mamusia zasuwa dalej, stówką na godzinę, albo i lepiej.

To opowieść o tępym małym donosicielu, który bez dwóch zdań jest najdurniejszym zasrańcem, beksą i ciulem, jakiego nosiła ziemia.

Piździelec.

– Musimy się śpieszyć – mówi mamusia, gdy jadą pod górę wąską drogą, a tylne koła zarzucają na lodzie. W świetle reflektorów siny śnieg zalega pobocze drogi i niknie w ciemnym lesie.

Wyobraź sobie, że wszystko to jego wina. Tej łajzy.

Mamusia zatrzymuje autobus w pewnej odległości od podstawy urwiska, tak że reflektory oświetlają białą ścianę.

– Tu nasza droga się kończy – oznajmia. Słowa te padają w białych obłokach pary, świadczących o tym, jak wielka jest pojemność jej płuc.

Mamusia zaciąga hamulec ręczny.

– Możesz wysiąść, ale płaszcz zostaw w autobusie – mówi.

Wyobraź sobie tego odmóżdżonego kurdupla, któremu mamusia pozwala stanąć przed szkolnym autobusem. Ten pozujący na bohatera konus, który okazał się zdrajcą, stoi jak wryty, gapi się w światła reflektorów i nie protestuje, kiedy mamusia ściąga mu ulubiony sweter przez głowę. Tchórzliwy mały kapuś stoi w śniegu, na wpół goły, a warkot silnika autobusu odbija się echem od skał; mamusia znika mu tymczasem z oczu za plecami, brnąc w ciemność i mróz. Reflektory go oślepiają, silnik autobusu hałasuje tak, że zagłusza szelest drzew, ocierających się o siebie na wietrze. Powietrze jest zbyt zimne, żeby oddychać pełną piersią, więc ta mała błona śluzowa próbuje je wciągać dwa razy szybciej.

Nie ucieka. W ogóle nic nie robi.

Zza pleców dobiega go głos mamusi:

– Ani się waż odwracać, żeby nie wiem co!

Mamusia opowiada mu o tym, jak to w starożytnej Grecji żyła niegdyś piękna dziewczyna, córka garncarza.

Zawsze po wyjściu z więzienia i zgłoszeniu się po odbiór dziecka mamusia każdą noc spędza z nim w innym motelu. Jadają wyłącznie fast foody i przez cały dzień są w drodze, codziennie. Dzisiaj podczas obiadu mały rzucił się na hot doga i niemal połknął go w całości, ale buła była jeszcze za gorąca i utknęła mu w gardle tak, że nie mógł ani oddychać, ani mówić, dopóki mamusia nie zerwała się i nie podbiegła do niego z drugiej strony stołu.

Nagle z tyłu objęły go czyjeś ramiona, podniosły na nogi i mamusia szepnęła:

– Oddychaj! Oddychaj, do ciężkiej cholery!

Potem mały się rozpłakał, a wszyscy w restauracji stłoczyli się wokół niego.

W tym momencie wydawało się, że cały świat przejmuje się jego losem. Wszyscy ci ludzie tulili go, głaskali po włosach. Każdy pytał, czy nic mu nie jest.

Zdawało się, że ta chwila trwać będzie wiecznie. I że musisz ryzykować życie, by okazano ci miłość. Jeżeli chcesz być uratowany, musisz się otrzeć o śmierć.

– No, już dobrze – powiedziała mamusia, wycierając mu usta. – Teraz dałam ci życie.

Ale już w następnej chwili kelnerka rozpoznała go ze zdjęcia na starym kartonie mleka[1] i dlatego mamusia wiozła teraz nieszczęsnego małego donosiciela do motelu, prując grubo ponad stówą na godzinę.

Po drodze zjechali z autostrady i kupili puszkę czarnej farby w sprayu.

Ale mimo że tak pędzili i kluczyli, wylądowali na jakimś zadupiu w samym środku nocy.

Teraz ten bezmyślny bachor słyszy, jak za jego plecami mamusia grzechocze puszką farby, gdy kamyczek w środku obija się o brzegi, i słucha jej opowieści o tym, jak ta starożytna Greczynka zakochała się w młodym mężczyźnie.

– Ale ten młody człowiek pochodził z innego kraju i musiał wracać do siebie – mówi mamusia.

Rozlega się syk i mały czuje zapach farby w sprayu. Odgłos silnika autobusu zmienia się, stuka, zwiększa obroty i warkocze coraz głośniej, autobus zaś buja się lekko na kołach.

No więc ostatniej nocy, którą dziewczyna miała spędzić ze swoim kochankiem, ciągnie mamusia, ta Greczynka wzięła lampę i ustawiła ją tak, żeby na ścianę padał cień jej kochanka.

Syk farby w sprayu ustaje i znów się rozlega. Po krótkim syku następuje dłuższy syk.

A mamusia opowiada, że dziewczyna odrysowała cień swojego kochanka, żeby na zawsze mieć dowód tego, jak wyglądał, zapis tej konkretnej chwili, ostatniej, którą spędzą razem.

Nasz mały mazgaj nic, tylko gapi się wprost w reflektory. Oczy zachodzą mu łzami, a kiedy je zamyka, nadal widzi światło, czerwone, wdzierające się przez powieki do jego ciała i krwi.

A mamusia opowiada, jak to następnego dnia kochanek dziewczyny zniknął, ale jego cień pozostał.

Mały ogląda się, tylko przez sekundę, i widzi, jak mamusia maluje kontury jego idiotycznego cienia na skalnej ścianie, tyle że chłopiec stoi tak daleko, że cień jest o głowę wyższy od niej. Jego chude ręce wydają się grube. Krótkie nogi się wydłużyły. Cherlawe ramiona przypominają szerokie bary.

– Nie oglądaj się! – strofuje go mamusia. – Ani drgnij, bo zmarnujesz całą moją pracę.

A ten głupawy pleciuga odwraca głowę i znów gapi się w reflektory.

Puszka farby w sprayu syczy, a mamusia tłumaczy, że przed Grekami sztuka nie istniała. W ten sposób wymyślono malowanie obrazów. Opowiada o tym, jak to ojciec dziewczyny na podstawie cienia na ścianie odwzorował z gliny postać młodego człowieka, i właśnie dzięki temu wymyślono rzeźbiarstwo.

– Sztuka nigdy nie bierze się ze szczęścia – oświadcza mamusia ze śmiertelną powagą.

W ten sposób narodziły się symbole.

Dzieciak stoi i choć dygocze w ostrym świetle, usiłuje się nie ruszać, a mamusia ciągle pracuje, opowiadając wielkiemu cieniowi, że pewnego dnia nauczy ludzi wszystkiego, czego ona sama go nauczyła. Że kiedyś zostanie lekarzem, który ratuje ludzkie życie. Który przywraca im szczęście. A może nawet coś lepszego niż szczęście – pokój.

Że będzie się cieszył szacunkiem.

Kiedyś.

A wszystko to mówi wtedy, kiedy już wydało się, że wielkanocny królik to bujda. Ale nawet pomimo Świętego Mikołaja, Baby Jagi, świętego Krzysztofa, fizyki newtonowskiej i modelu atomu Nielsa Bohra, ten nierozgarnięty barani łeb wciąż wierzy mamusi.

Kiedyś, kiedy dzieciak dorośnie, tłumaczy mamusia cieniowi, wróci tu i przekona się, że urósł dokładnie do tych rozmiarów, które zaplanowała dla niego tej nocy.

Gołe ramiona małego dygoczą z zimna.

– Panuj nad sobą, do cholery! – powiedziała mamusia. – Nie ruszaj się, bo wszystko zepsujesz.

A mały próbował się ogrzać, ale reflektory, chociaż oślepiająco jasne, wcale nie dawały ciepła.

– Muszę namalować precyzyjny kontur – wyjaśniła mamusia. – Jeżeli będziesz się trząsł, wyjdziesz rozmazany.

Dopiero wiele lat później, kiedy ta ofiara losu, ten ciołek, skończył z wyróżnieniem szkołę średnią i wypruwając z siebie flaki, dostał się na wydział medyczny Uniwersytetu Południowej Kalifornii – dopiero gdy miał dwadzieścia cztery lata, był na drugim roku medycyny i został ustanowiony opiekunem prawnym matki, u której nareszcie rozpoznano chorobę – otóż dopiero wtedy to popychadło zdało sobie sprawę, że nawet jeśli ktoś wyrósł na silnego i bogatego mądralę, jest to zaledwie pierwsza połowa kolei życia.

Teraz dzieciaka z zimna palą uszy. Z nadmiaru tlenu kręci mu się w głowie. Klatkę piersiową małego kabla pokrywa gęsia skórka. Mróz ściągnął jego sutki, twarde czerwone brodawki sterczą, a ten wyskrobek wmawia sobie: „Właściwie to mam, na co zasłużyłem”.

– Postaraj się chociaż stać prosto – upomina go mamusia.

Kajtek prostuje się w ramionach i wyobraża sobie, że reflektory to pluton egzekucyjny. Zasługuje na zapalenie płuc. Zasługuje na gruźlicę.

Patrz także: hipotermia.

Patrz: dur brzuszny.

A mamusia mówi:

– Już tylko ten wieczór, potem zniknę i nie będę ci więcej dawała w kość.

Silnik autobusu pracuje na jałowym biegu, wyrzucając długie kłęby sinego dymu, które wirują jak trąba powietrzna.

– Więc nie ruszaj się, bo będę musiała spuścić ci lanie – ciągnie mamusia.

Ten bachor zasługuje na lanie, to jasne jak słońce. Zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało. Oto zbałamucony prostaczek naprawdę uwierzył, że przyszłość może być lepsza. Jeżeli będziesz solidnie pracował. Jeżeli zdobędziesz wykształcenie. Nauczysz się uciekać dostatecznie szybko. Wtedy wszystko się ułoży i do czegoś w życiu dojdziesz.

Wiatr hula, suche gwiazdki śniegu spadają z gałęzi drzew, a każdy płatek szczypie go w policzki i uszy. Dużo śniegu topi się między sznurówkami jego butów.

– Przekonasz się, że warto było trochę pocierpieć – obiecuje mamusia.

Oto historia, którą mógłby opowiedzieć swojemu synowi. Kiedyś.

Ta starożytna dziewczyna nigdy więcej nie zobaczyła swojego kochanka, wyjaśnia mu dalej mamusia.

A mały jest na tyle głupi, że wierzy, iż obraz, rzeźba czy opowieść mogą ci w jakimś sensie zastąpić kogoś, kogo kochasz.

– W życiu czeka cię jeszcze wiele, wiele rzeczy – zapowiada mamusia.

Trudno się z tym pogodzić, ale ten durny, leniwy, pożałowania godny konus po prostu stoi, trzęsie się, mrużąc oczy w świetle reflektorów i warkocie silnika, i uważa, że rysuje się przed nim świetlana przyszłość. Wyobraź sobie kogoś, kto wyrósł na takiego głąba, że nie połapał się, iż nadzieja to kolejny etap, z którego się wyrasta. Kogoś, kto uważał, że można czegoś dokonać, zrobić cokolwiek, co przetrwa na zawsze.

O czymś takim aż głupio jest pamiętać. To i tak cud, że żył tak długo.

A więc powtarzam, jeżeli masz zamiar to czytać, daruj sobie.

Nie jest to opowieść o dzielnym i miłym idealiście. On nie z tych, w których się możesz zakochać.

Tak dla twojej wiadomości, to, co czytasz, jest wyczerpującą i bezlitosną historią nałogowca. Dlatego że w większości programów odwykowych opartych na systemie dwunastu kroków krok czwarty każe ci sporządzić bilans swojego życia. Musisz trzymać pod ręką zeszyt i zapisywać każdą kulawą, przesraną chwilę, jaką przeżyłeś. Sporządzić pełny wykaz swoich zbrodni. Dzięki temu każdy grzech masz w zasięgu ręki. A potem musisz jeszcze wszystko naprawić. Dotyczy to alkoholików, narkomanów, uzależnionych od jedzenia, a także seksoholików.

Dzięki temu możesz się cofnąć w czasie i kiedy tylko zechcesz, dokonać przeglądu najgorszych chwil w swoim życiu.

Bo podobno ci, którzy zapominają o przeszłości, są skazani na popełnianie tych samych błędów.

Dlatego też, bądźmy szczerzy, jeżeli to czytasz, w sumie guzik cię to obchodzi.

Ten głupiutki chłopczyk, ta zimna noc, wszystko to jest jakimś kolejnym gównem, o którym będziesz mógł myśleć w trakcie seksu, żeby się za szybko nie spuścić. Jeżeli jesteś facetem.

Oto ten mięczak i lizus, któremu mamusia mówiła:

– Wytrzymaj jeszcze troszeczkę, postaraj się, a wszystko będzie cacy.

Ha!

Mamusia, która powiedziała:

– Obiecuję ci, że pewnego dnia ten nasz wysiłek się opłaci.

A ten mały kutafon, ten tępy, przygłupiasty frajer, przez cały czas stał, dygocząc z zimna, na wpół goły w śniegu, i naprawdę wierzył, że ktoś może obiecać coś tak absolutnie niemożliwego.

Więc jeżeli sądzisz, że to cię uratuje…

Jeżeli myślisz, że cokolwiek może cię uratować…

Potraktuj to, proszę, jako ostatnie ostrzeżenie.

2

Kiedy docieram do kościoła, jest ciemno i właśnie zaczyna padać deszcz; Nico zabija ręce, czekając, aż ktoś otworzy boczne drzwi.

– Przechowaj mi je – mówi, wciskając mi w dłoń garść ciepłego jedwabiu. – Tylko przez parę godzin – dodaje. – Nie mam kieszeni.

Ma na sobie pomarańczową kurtkę z jakiejś podróbki zamszu, z jasnopomarańczowym futrzanym kołnierzem. Dół jej sukienki z perkalu drukowanego w kwiatowy wzorek świadczy o tym, że się szlajała. Jest bez rajstop. Ostrożnie wchodzi po schodach do drzwi kościoła, stawiając bokiem stopy w czarnych szpilkach.

To, co mi podaje, jest ciepłe i wilgotne.

Jej majtki. A ona się uśmiecha.

Za szklanymi drzwiami kobieta lata ze zmywakiem po podłodze. Nico stuka w szkło i wskazuje na zegarek. Kobieta macza szmatę w kuble, podnosi kij i wyciska wodę. Opiera rączkę zmywaka przy wejściu i z kieszeni chałata wyciąga pęk kluczy. Przekręcając klucz w zamku, woła do nas przez drzwi:

– Wy dzisiaj jesteście w pokoju dwieście trzydzieści cztery. Tam, gdzie się zbiera szkółka niedzielna.

Tymczasem na parkingu pojawia się więcej ludzi. Wchodzą po schodach, witają się, a ja upycham majtki Nico w kieszeni. Za mną inni przeskakują ostatnie schodki, żeby dopaść drzwi, zanim się zatrzasną. Możesz mi wierzyć albo nie, ale ty też znasz ich wszystkich.

Ci ludzie to żywe legendy. O każdym z tych mężczyzn i każdej z tych kobiet słuchałeś od lat.

W latach pięćdziesiątych czołowy producent odkurzaczy próbował wprowadzić niewielkie zmiany konstrukcyjne. Dodał więc coś na kształt śruby okrętowej – ostre jak brzytwa ostrze umieszczone w rurze odkurzacza, kilka cali od wylotu. Pęd powietrza wprawiał to ostrze w ruch obrotowy, ono zaś siekało wszelkie kłaki, sznurki czy psie włosy, które mogłyby zatkać rurę.

W każdym razie taki był zamysł.

Tymczasem wielu z obecnych tu mężczyzn pognało do szpitali na ostry dyżur ze zmasakrowanymi fiutami.

W każdym razie tak głosi fama.

A ta stara anegdota o niespodziance, jaką przyjaciele zgotowali pewnej pięknej mężatce na urodziny? Wszyscy jej znajomi i krewni schowali się w pokoju, a kiedy wypadli stamtąd, krzycząc: „Sto lat!”, zastali ją rozkraczoną na kanapie, w chwili gdy pies zlizywał masło orzechowe spomiędzy jej ud…

No cóż, ta pani istnieje naprawdę.

Albo ta legendarna kobieta, która robiła laskę facetom podczas jazdy samochodem, aż w końcu jeden z nich stracił kontrolę nad kierownicą, wcisnął hamulec do dechy, a ona odgryzła mu kutasa… Ją także znam.

Ci mężczyźni i kobiety, oni wszyscy są tutaj.

To przez nich w każdej izbie przyjęć i na pogotowiu mają diament do cięcia szkła. Po to, żeby wycinać grube denka butelek od szampana czy wody sodowej. Żeby uwolnić zassane fiuty.

Ci ludzie zgłaszają się w środku nocy, mówiąc, że przewrócili się na cukinii, żarówce, lalce Barbie, kuli bilardowej, na uciekającej myszoskoczce…

Patrz także: kij bilardowy.

Patrz: chomik syryjski.

Przewracając się pod prysznicem, bezbłędnie nadziewają się na tłustą butelkę szamponu. Stale padają ofiarą napadów nieznanego sprawcy czy sprawców, atakujących ich świecami, kijami baseballowymi, jajkami na twardo, latarkami i śrubokrętami, które potem trzeba z nich wyciągać. Są tu faceci, którym interes utkwił w odpływie wanny z hydromasażem.

Na korytarzu, w pół drogi do pokoju numer dwieście trzydzieści cztery, Nico przypiera mnie do ściany. Czeka, aż miną nas jacyś ludzie, i mówi:

– Wiem, dokąd możemy pójść.

Odprowadza uśmiechem innych, zmierzających do pastelowego pokoju, w którym zbiera się szkółka niedzielna. Przysuwa palec do ucha, kręci nim w powszechnie znanym geście oznaczającym wariata i mówi: „Frajerzy”. Ciągnie mnie w przeciwnym kierunku, ku drzwiom do damskiej toalety.

Wśród obecnych w pokoju dwieście trzydzieści cztery jest facet podszywający się pod urzędnika wydziału zdrowia, który wzywa na badania czternastoletnie dziewczęta i każe im opowiadać, jak wyglądają ich cipki.

Jest też pomponiara, której po płukaniu żołądka utoczono pół litra spermy. Na imię ma LouAnn.

Pewien gość, powiedzmy, że ma na imię Steve, który w kinie wystawiał fiuta przez dno pudełka z popcornem, siedzi dzisiaj przy poplamionym farbą stole, z obolałą dupą wciśniętą w ciasne plastikowe krzesełko dla dzieci ze szkółki niedzielnej.

Uważasz, że wszyscy ci ludzie to kupa śmiechu? Nie krępuj się, kurwa, śmiej się, kurwa, do rozpuku.

To są ofiary przymusu seksualnego.

Ci wszyscy, których uważałeś za postaci z anegdoty, to prawdziwi ludzie. Mają nazwiska i twarze. Pracę i życie rodzinne. Tytuły naukowe i sądowe wyroki.

W damskiej toalecie Nico popycha mnie na zimne kafelki podłogi, siada mi okrakiem na udach i wyjmuje ze spodni mój interes. Drugą ręką łapie mnie za kark i przyciąga moją twarz i rozchylone usta do swoich. Nasze języki splatają się gwałtownie, a ona zwilża czubek mojego wacka opuszkiem kciuka. Ściąga mi dżinsy z bioder. Dyga i podnosi rąbek sukienki, z zamkniętymi oczami i odchyloną do tyłu głową. Przyciska mocno swoje łono do mojego i szepcze mi coś w zagłębienie szyi.

– Boże, jakaś ty piękna – mówię, bo jeszcze przez kilka minut mogę.

A Nico odsuwa się, patrzy na mnie i pyta:

– Co to ma znaczyć?

– Nie wiem – odpowiadam. – W sumie nic. Nie myśl o tym.

Posadzka pod moim tyłkiem jest szorstka i trąci odkażaczem. Ściany wznoszą się aż po akustyczny sufit z płyt, a kratki wentylacyjne zarośnięte są kurzem i brudem. Z metalowej skrzynki na zużyte podpaski zalatuje krwią.

– Twoja przepustka – mówię, pstrykając palcami. – Masz ją?

Nico unosi nieco biodra i opuszcza, unosi i znów siada. Głowę wciąż ma odchyloną, oczy zamknięte; sięga za dekolt sukienki, wyjmuje złożoną niebieską kartkę i upuszcza ją na moją pierś.

– Grzeczna dziewczynka – chwalę ją, wyjmując długopis z górnej kieszeni koszuli.

Za każdym razem trochę wyżej. Nico unosi biodra i siada na mnie z całej siły. Kołysze się lekko w przód i w tył. Opiera dłonie na górze ud, unosi się i opuszcza.

– Młynek – mówię. – Zrób mi młynek, Nico.

Uchyla powieki i patrzy na mnie z góry, a ja obracam długopisem, jakbym mieszał kawę. Poprzez ubranie czuję, że faktura płyt na ścianie odciska mi się na plecach.

– No już, młynek – powtarzam. – Zrób to dla mnie, maleńka.

Nico zamyka oczy i oburącz zbiera dół spódnicy wokół talii. Całym ciężarem siada na moich biodrach i przekłada jedną nogę ponad moim brzuchem. Potem przenosi drugą, tak że wciąż na mnie siedzi, tyle że zwrócona twarzą do moich stóp.

– Cudownie – mówię i rozkładam niebieską kartkę. Wygładzam ją na jej zgarbionych plecach i składam podpis na samym dole, pod słowem „sponsor”. Poprzez sukienkę czuję gruby pasek stanika, elastyczny, z pięcioma czy sześcioma zapinkami. Pod grubą warstwą mięśni wyczuwam jej żebra.

W tym momencie, w pokoju dwieście trzydzieści cztery po drugiej stronie korytarza, siedzi dziewczyna kuzyna twojego najlepszego przyjaciela, dziewczyna, która po zażyciu hiszpańskiej muchy omal nie zaruchała się na śmierć, ujeżdżając drążek zmiany biegów w fordzie pinto. Na imię ma Mandy.

Jest tam też facet, który w białym fartuchu wśliznął się do kliniki i przeprowadzał badania miednicy.

Jest gość, który stale leży w pokoju motelowym na kołdrze, nagi, z poranną erekcją, i udaje, że śpi, dopóki nie wejdzie pokojówka.

Ci przyjaciele przyjaciół naszych przyjaciół… wszyscy oni są tutaj.

Ten, którego okaleczyła automatyczna dojarka, to Howard.

Dziewczyna, która wisiała goła pod prysznicem na pręcie od zasłony i omal nie udusiła się po sesji autoerotyzmu, ma na imię Paula i jest seksoholiczką.

Witaj, Paula.

Opowiedz mi o tych, którzy cię obmacują w metrze. O ekshibicjonistach, pokazujących, co mają pod płaszczami.

O facetach, którzy montują kamery pod krawędzią sedesów w damskich toaletach.

O gościu, który naciera spermą brzegi kopert do bankomatów.

O tych wszystkich podglądaczach. Erotomanach. Lubieżnych staruchach. Tych, którzy filują w kiblach. O onanistach.

O tych seksualnych straszydłach płci obojga, przed którymi ostrzegała cię matka. O przerażających umoralniających gadkach.

Jesteśmy tu wszyscy. Żyjemy, ale co to za życie.

To świat uzależnienia od seksu, oparty na dwunastu krokach. Świat kompulsywnych zachowań seksualnych. Przez cały tydzień spotykają się co wieczór w podziemiach jakiegoś kościoła. Albo w sali konferencyjnej lokalnego ośrodka kultury. Co wieczór, w każdym mieście. Odbywają się nawet wirtualne mityngi w Internecie.

Mojego najlepszego przyjaciela, Denny’ego, poznałem właśnie na mityngu seksoholików. Denny doszedł do takiego etapu, że aby sobie ulżyć, musiał się onanizować piętnaście razy dziennie. W rezultacie nie mógł już zacisnąć pięści, a poza tym martwił się, jaki wpływ na dłuższą metę może mieć żel nawilżający.

Próbował przerzucić się na jakiś płyn, ale wszystko, co wymyślono w celu zmiękczania skóry, miało działanie odwrotne od pożądanego.

Denny, a także wszyscy ci mężczyźni i kobiety, którzy według ciebie są odrażający, śmieszni bądź żałośni, tutaj właśnie pozbywają się zahamowań. Przychodzimy tu, żeby się otworzyć.

Tutaj prostytutki i przestępcy na tle seksualnym, korzystający z trzygodzinnych przepustek z więzień o złagodzonym rygorze, siedzą ramię w ramię z kobietami, które uwielbiają seks z wieloma facetami naraz, oraz z mężczyznami, którzy robią innym laskę w księgarniach z pornografią. Tutaj kurwy bratają się ze swoimi klientami. Molestujący spotykają się z molestowanymi.

Nico unosi wielki biały tyłek aż po czubek mojego wacka, a potem siada gwałtownie. W górę i w dół. Ciasną cipką ujeżdża mi kutasa na całej długości. Wyskakuje w górę i opada. Wciska się we mnie, prężąc mięśnie ramion. Pod wpływem uścisku jej dłoni moje uda bledną i drętwieją.

– Nico, czy teraz, kiedy już się poznaliśmy, polubiłaś mnie? – pytam.

Obraca głowę i patrzy na mnie przez ramię.

– Kiedy zostaniesz lekarzem, będziesz mógł wypisywać recepty na każdy lek, tak?

Oczywiście zakładając, że kiedyś wrócę na studia. Nie da się przecenić wpływu dyplomu lekarza na to, czy się załapiesz na dupę. Podnoszę ręce i chwytam napiętą gładką skórę pod udami Nico, bo uważam, że powinienem pomóc jej się unosić. Ona splata chłodne miękkie palce z moimi.

Nadziana na mojego wacka, nie odwracając się, mówi:

– Moi znajomi idą o zakład, że jesteś żonaty.

Trzymam w rękach jej gładki biały tyłek.

– Dużo stawiają? – pytam i mówię, że być może znajomi mają rację.

Bo prawda jest taka, że każdy syn wychowany przez samotną matkę jest żonaty od urodzenia. Nie wiem czemu, ale dopóki mama nie umrze, wydaje ci się, że wszystkie inne kobiety na świecie mogą być co najwyżej twoimi kochankami.

We współczesnej wersji historii Edypa to matka zabija ojca, a potem bierze sobie syna.

Tylko że z matką, niestety, nie możesz się rozwieść.

Ani jej zabić.

– Co znaczy „wszystkie inne kobiety na świecie”? – pyta Nico. – Jezu, o ilu my właściwie mówimy? – I dorzuca: – Cieszę się, że zrobiliśmy to w gumie.

Żeby sporządzić pełną listę partnerek seksualnych, musiałbym przejść przez czwarty krok. Spisać bilans moralny. Wyczerpującą i bezlitosną historię mojego uzależnienia.

Oczywiście, jeżeli kiedykolwiek cofnę się i dokończę ten cholerny krok.

Bo wszyscy ci ludzie z pokoju dwieście trzydzieści cztery, przerabiający program dwunastu kroków na mityngu seksoholików, są cennym i ważnym narzędziem umożliwiającym zrozumienie i wyrwanie się z… no, sam wiesz z czego.

Dla mnie jest to wspaniałe seminarium instruktażowe. Wskazówki. Techniki. Strategie mające zapewnić ci takie rżnięcie, o jakim ci się nie śniło. Kontakty osobiste. Opowiadając swoje historie, ci nałogowcy są zajebiście błyskotliwi. No a poza tym są też panny z pierdla – seksoholiczki wypuszczone na trzygodzinne przepustki w ramach terapii.

Jedną z nich jest Nico.

Środy wieczorem to Nico. Piątki wieczorem to Tanya. W niedziele jest Leeza. Leeza z nadmiaru nikotyny poci się na żółto. Niemal można ją objąć dłońmi w talii, bo od kaszlu mięśnie brzucha ma twarde jak kamień. Tanya zawsze przemyca jakiś gumowy erotyczny gadżet, przeważnie sztucznego fiuta albo lateksowe kuleczki na sznurku. Seksualny odpowiednik trofeum, w pudełku po płatkach zbożowych.

Stara zasada mówi, że to, co piękne, daje ci radość na zawsze; z mojego doświadczenia wynika, że nawet najbardziej urodziwe stworzenie sprawia ci frajdę przez mniej więcej trzy godziny, góra. Bo potem będzie ci chciała opowiadać o traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Przyjemność z kontaktów z tymi laskami z pierdla polega między innymi na tym, że patrzysz na zegarek i z zadowoleniem stwierdzasz, że już za pół godziny ona wróci za kratki.

To historia Kopciuszka, z tą tylko różnicą, że o północy Kopciuszek zamienia się w zbiega.

Nie chodzi o to, że ja nie kocham tych kobiet. Kocham je tak, jak kocha się panienki z rozkładówki, z fikołka na wideo, z pornograficznej strony internetowej, a dla seksoholika jest to bez dwóch zdań kupa miłości. Zresztą Nico też mnie specjalnie nie kocha.

Tu chodzi nie tyle o romans, ile o okazję. Ale jeżeli co wieczór sadza się dwudziestu seksoholików przy jednym stole, to nie ma się co dziwić.

No i te książki na temat leczenia seksoholizmu, które tu sprzedają – znajdziesz w nich opisy wszelkich sposobów, na jakie chciałeś się rżnąć, tylko nie wiedziałeś jak. Rzecz jasna, one tylko mają na celu uświadomić ci, że jesteś stuknięty na punkcie seksu. Podają to w takiej postaci jak ankiety dla alkoholików: „Jeżeli dotyczy cię któraś z poniższych rzeczy, być może jesteś już alkoholikiem”. Oto część pytań, które mają ci pomóc:

Czy nacinałeś (-aś) gumki przy kąpielówkach po to, żeby widać ci było genitalia?

Czy rozmawiając w otwartej budce telefonicznej, rozpinałeś (-aś) rozporek albo bluzkę i ustawiałeś (-aś) się tak, żeby było widać, iż nie masz bielizny?

Czy wychodzisz biegać bez stanika albo suspensorium, po to, żeby przyciągnąć uwagę ewentualnych partnerów seksualnych?

Moja odpowiedź na wszystkie te pytania brzmi: „Jasne, że tak!”.

Poza tym tutaj nie czujesz się winny, że jesteś zboczeńcem. Kompulsywne zachowania seksualne nie zawsze sprowadzają się do tego, że chcesz, żeby ktoś ci obciągnął. To jest choroba. Fizyczne uzależnienie, czekające, aż nadadzą mu osobny numer statystyczny, by koszty terapii mogły być pokrywane z ubezpieczenia zdrowotnego.

Podobno nawet Bill Wilson, założyciel wspólnoty Anonimowych Alkoholików, nie potrafił uwolnić się od demona seksu i w rezultacie przez całe swe trzeźwe życie zdradzał żonę i żył w poczuciu winy.

Seksoholicy uzależniają się ponoć od chemii ciała, będącej skutkiem nieustannego uprawiania seksu. Orgazmy powodują napływ endorfin, uśmierzających ból i działających uspokajająco. Tak naprawdę seksoholicy uzależnieni są nie tyle od seksu, ile od endorfin. Mają naturalnie obniżony poziom oksydazy aminowej. W gruncie rzeczy ich organizm domaga się fenyloetyloaminy, która wydziela się pod wpływem niebezpieczeństwa, szalonej miłości, ryzyka i strachu.

Dla seksoholika cycki, kutas, łechtaczka czy język albo dupa są zastrzykiem heroiny, który jest zawsze pod ręką, zawsze gotowy do użycia. Nico i ja kochamy się tak, jak ćpun kocha swój towar.

Nico opada ciężko, tak że mój wacek ociera się o jej przednią ściankę, zwilża dwa palce i robi sobie dobrze.

– A jeżeli wejdzie tu ta sprzątaczka? – pytam.

Na co Nico wierci się tak, żebym drażnił ją całą od środka, i mówi:

– O, tak. To by dopiero było podniecające.

A ja nie mogę się powstrzymać, żeby nie myśleć o tym, jak wielki lśniący odcisk tyłka zostawimy na wywoskowanej posadzce. Obserwuje nas rząd umywalek. Jarzeniówki mrugają, we wszystkich chromowanych przewodach pod umywalkami widać odbicie gardła Nico, które wygląda jak długa prosta rura, jej odrzuconą do tyłu głowę i zamknięte oczy; widać, jak dyszy w kierunku sufitu. Jej wielkie piersi w kwiecistej perkalowej sukience. Wywalony na bok język. Wypływające z niej soki są tak gorące, że niemal parzą.

– A właściwie co mówiłaś o nas swoim starym? – pytam, żeby w nią jeszcze nie wystrzelić.

– Chcą cię poznać – odpowiada Nico.

Próbuję wymyślić idealną ripostę, ale to przecież nie ma żadnego znaczenia. Tutaj możesz mówić, o czym tylko chcesz. O lewatywach, orgiach, zwierzętach, możesz przyznać się do wszelkich sprośności i nikt nigdy niczemu się nie dziwi.

W pokoju dwieście trzydzieści cztery wszyscy porównują historie swojej walki. Każdy po kolei. To pierwsza część mityngu, zapoznawcza.

Potem będą czytać fragmenty książek, modlić się, dyskutować na temat dnia. Każdy z nich będzie pracował nad którymś z dwunastu kroków. Pierwszy krok to uznanie swojej bezsilności. Jesteś uzależniony i nie potrafisz z tym skończyć. Pierwszy krok to opowiedzenie swojej historii, z najbardziej drastycznymi szczegółami. Trzeba się upodlić, sięgnąć dna.

Problem z seksem niczym nie różni się od innych uzależnień. Nigdy nie przestajesz wychodzić z choroby. Ciągle masz wpadki. Buntujesz się. Dopóki nie znajdziesz czegoś, o co warto walczyć, szukasz przeciwnika. I wszyscy ci ludzie twierdzą, że marzą o życiu wolnym od przymusu seksualnego; a idźcie wy w cholerę! No bo czy jest coś lepszego niż seks?

Bez dwóch zdań, nawet kiepskie obciąganie jest lepsze niż, dajmy na to, wąchanie najpiękniejszej róży czy oglądanie najwspanialszego zachodu słońca. Albo słuchanie roześmianych dzieci.

Myślę, że nigdy nie przeczytam wiersza równie pięknego jak gorący wytrysk, skurcz tyłka i oblewanie cipki podczas orgazmu.

Malowanie obrazu, komponowanie opery – te rzeczy robisz tylko dopóty, dopóki nie znajdziesz następnej chętnej dupy.

Gdybyś jednak trafił na coś lepszego od seksu, dzwoń do mnie od razu. Albo przyślij maila.

Żaden z mężczyzn w pokoju dwieście trzydzieści cztery nie przypomina Romea, Casanovy czy Don Juana. Żadna z kobiet nie jest Matą Hari ani Salome. To ludzie, z którymi witasz się na co dzień. Ani brzydcy, ani piękni. Stoisz obok tych żywych legend, jadąc windą. Podają ci kawę. Te mitologiczne stwory przedzierają twój bilet na bramce. Realizują twój czek. Udzielają ci komunii.

Będąc w damskiej toalecie, będąc w Nico, krzyżuję ręce za głową.

A potem, nie mam pojęcia na jak długo, wszystkie problemy tego świata znikają. Nie mam matki. Nie mam rachunków od lekarzy. Nie mam gównianej pracy w muzeum. Ani przyjaciela onanisty. Nic.

Nic nie czuję.

Żeby to przedłużyć, żeby się jeszcze nie spuścić, opowiadam kwiecistym plecom Nico, jaka jest piękna, jaka urocza i jak bardzo jej pragnę. Jej skóry i włosów. Byleby jeszcze nie kończyć. Bo tylko teraz mogę to powiedzieć. Bo kiedy ta chwila przeminie, znienawidzimy się. Kiedy już ostygniemy, zlani potem na posadzce łazienki, kiedy już oboje osiągniemy orgazm, nawet nie będziemy chcieli na siebie patrzeć.

Tylko siebie będziemy nienawidzić bardziej niż innych ludzi.

Tylko przez te kilka minut potrafię być człowiekiem.

Tylko w tym momencie nie czuję się samotny.

– To w końcu kiedy przedstawisz mnie swojej mamie? – pyta Nico, cwałując na mnie.

– Nigdy – odpowiadam. – To niemożliwe.

A Nico, ściskając mnie i ujeżdżając mojego fiuta rozpaloną mokrą cipką, pyta:

– Jest w pierdlu, u czubków albo co?

Tak, do końca życia.

Spytaj pierwszego lepszego chłopaka, który akurat się kocha, o matkę, a powstrzymasz go przed wytryskiem na wieki.

– Czy ona nie żyje? – pyta Nico.

A ja na to:

– Tak jakby.

3

Wybierając się w odwiedziny do matki, teraz już nawet nie udaję, że jestem sobą.

Kurde, nawet nie udaję, że dobrze znam samego siebie.

Już nie.

Wydaje się, że na tym etapie jedynym zajęciem matki jest zrzucanie wagi. To, co z niej zostało, jest tak chude, że chyba musi być kukłą. Jakiś efekt specjalny. W tych resztkach żółtej skóry realna osoba nijak by się nie zmieściła. Chude, kukiełkowate ramiona wiercą się po pościeli, bez przerwy skubiąc wystające nitki. Skurczona głowa opada na wetkniętą w usta słomkę do picia. Kiedy jeszcze przychodziłem jako ja, jako Victor, jej syn Victor Mancini, wizyty nigdy nie trwały długo, bo najpóźniej po dziesięciu minutach matka dzwoniła po pielęgniarkę, a mnie mówiła, że jest zbyt zmęczona.

Aż tu pewnego dnia matka bierze mnie za Freda Hastingsa, obrońcę z urzędu, który reprezentował ją kilka razy. Na mój widok opiera się o stos poduszek, z rozpromienioną twarzą nieznacznie kręci głową i mówi:

– Och, Fred. Zostawiłam odciski palców na tych pudełkach farby do włosów. Tym otwieraniem i zamykaniem lekkomyślnie naraziłam się na niebezpieczeństwo, ale i tak uważam, że była to genialna akcja socjopolityczna.

Odpowiadam, że na taśmach ochrony sklepu wyglądało to nieco inaczej.

No i doszedł jeszcze zarzut uprowadzenia dziecka. Wszystko się nagrało.

A ona wybucha śmiechem, naprawdę się śmieje i powiada:

– Jakiś ty głupi, Fred, że w ogóle próbowałeś mnie ratować.

Papla tak jeszcze przez pół godziny, głównie o tym niefortunnym incydencie z farbą do włosów. W końcu prosi mnie, żebym jej przyniósł gazetę ze świetlicy.

W korytarzu przed pokojem matki stoi lekarka w białym fartuchu; w ręku trzyma tabliczkę z przypiętymi spinaczem papierami. Długie czarne włosy ma związane z tyłu głowy w coś, co przypomina mały czarny mózg. Jest bez makijażu, więc jej twarz wygląda po prostu jak skóra. Z kieszeni na piersi wystają złożone okulary w czarnej oprawce.

Pytam, czy to ona zajmuje się panią Mancini.

Lekarka spogląda na tabliczkę. Wyciąga okulary, wkłada je na nos i patrzy jeszcze raz, powtarzając:

– Pani Mancini, pani Mancini, pani Mancini…

Przez cały czas pstryka długopisem, który trzyma w drugiej ręce.

– Dlaczego ona ciągle traci na wadze? – pytam.

Skóra na przedziałku włosów, skóra nad i pod uszami lekarki jest czysta i biała; tak samo wygląda pewnie jej skóra w zmarszczkach pod opalenizną. Gdyby kobiety wiedziały, jakie wrażenie robią ich uszy, jędrna mięsista krawędź, mały ciemny kapturek na czubku, wszystkie te gładkie, zwinięte jak ślimak kontury, których rowki prowadzą cię do ciasnego i ciemnego wnętrza, no cóż, więcej kobiet powinno zakrywać uszy włosami.

– Pani Mancini musi być karmiona przez rurkę – oświadcza lekarka. – Odczuwa głód, ale nie pamięta, co to oznacza. I w rezultacie nic nie je.

– Ile kosztuje taka rurka? – pytam.

– Paige! – woła pielęgniarka z drugiej strony korytarza.

Lekarka lustruje mnie wzrokiem, moje pludry i kaftan, posypaną talkiem perukę i zapinane na klamerki trzewiki, i pyta:

– Co to za przebranie?

– Panno Marshall! – woła pielęgniarka.

W tym momencie nie da się wyjaśnić, na czym polega moja praca.

– Tak się składa, że jestem uosobieniem wczesnokolonialnej Ameryki.

– To znaczy? – dopytuje się lekarka.

– Irlandzkim służącym z pełnymi kwalifikacjami.

Patrząc na mnie, bez słowa kiwa głową. Przenosi wzrok na swoją tabliczkę.

– Albo podłączymy jej do żołądka rurkę, albo zagłodzi się na śmierć – mówi.

Zaglądam w ciemne, tajemnicze wnętrze jej ucha i pytam, czy moglibyśmy rozważyć inne możliwości.

Pielęgniarka z drugiej strony korytarza podpiera się pięściami pod boki i krzyczy:

– Panno Marshall!

Lekarka krzywi się. Unosi palec wskazujący, żeby powstrzymać mój potok słów, i mówi:

– Słyszy pan? Muszę dokończyć obchód. Porozmawiamy, kiedy znów przyjdzie pan w odwiedziny.

Odwraca się, przechodzi dziesięć, dwanaście kroków dzielących ją od pielęgniarki, i rzuca:

– Siostro Gilman! – Mówi tak szybko, że słowa zlewają się ze sobą. – Mogłaby pani okazywać mi chociaż tyle szacunku, żeby zwracać się do mnie „doktor Marshall”. Zwłaszcza w obecności gościa, który przyszedł z wizytą – dodaje. – Zwłaszcza jeśli ma pani zamiar wydzierać się na cały korytarz – podkreśla. – To tylko drobna uprzejmość, siostro Gilman, ale sądzę, że sobie na nią zasłużyłam, a poza tym myślę, że kiedy zacznie się pani zachowywać profesjonalnie, zobaczy pani, że wszyscy będą bardziej skłonni do współpracy…

Gdy wracam ze świetlicy z gazetą, mama już śpi. Przerażająco żółte ręce ma skrzyżowane na piersi, a na nadgarstku plastikową szpitalną opaskę.

4

Denny schyla się i w tym momencie peruka spada mu w błoto i końskie łajno, a około dwustu japońskich turystów chichocze i tłumnie przeciska się do przodu, by móc sfilmować jego wygoloną czaszkę.

– Przepraszam – bąkam i podchodzę, żeby podnieść perukę. Nie jest już biała i śmierdzi paskudnie, bo codziennie odlewa się tutaj, lekko licząc z milion psów i kurczaków.

Denny nadal jest zgięty, więc nic nie widzi, bo fular zasłania mu twarz.

– Facet, powiedz mi, co się dzieje – prosi.

Facet to ja, uosobienie wczesnokolonialnej Ameryki.

Odstawiamy ten szajs dla mamony.

Ze skraju rynku obserwuje nas Jego Lordowska Mość Charlie, gubernator kolonii; stoi z rękami skrzyżowanymi na piersi i nogami rozstawionymi na dobre dziesięć stóp. Mleczarki krążą z bańkami mleka. Szewcy stukają młotkami w buty. Kowal wali ciągle w ten sam kawałek metalu, tak jak wszyscy udając, że nie patrzy, jak zakuwają w dyby Denny’ego, który nadal stoi wypięty na środku rynku.

– Facet, przyłapali mnie na żuciu gumy – wyjaśnia Denny moim stopom.

Wciąż jest zgięty wpół, więc pociąga nosem, bo zaczyna mu cieknąć katar.

– Tym razem Jego Wysokość wypapla wszystko radzie miejskiej – mówi, znowu pociągając nosem.

Drewniana górna część dybów opada mu na szyję, a ja ją zamykam, uważając, żeby nie przyciąć mu skóry.

– Przykro mi, facet, to pewnie zimne jak cholera – mówię. Następnie zakładam kłódkę. A potem wyciągam z kieszeni kaftana szmatę.

Denny’emu zwisa z nosa wielki gil, więc podkładam mu szmatę i mówię:

– Dmuchaj, facet.

Denny smarka długo i donośnie, a ja czuję wpadające do szmaty gluty.

Szmata jest odrażająca, cała obsmarkana, gdybym jednak podał mu czystą chusteczkę higieniczną, byłbym następnym kandydatem do postępowania dyscyplinarnego. Tutaj można dać ciała na tysiące sposobów.

Z tyłu głowy ktoś wypisał Denny’emu jasnoczerwonym mazakiem „Wyliż mnie”, więc wytrzepuję obsraną perukę i próbuję zakryć nią napis, tyle że peruka nasiąknęła ohydną brązową wodą, która spływa po jego wygolonych skroniach i skapuje mu z czubka nosa.

– Wygnają mnie, jak nic – mówi, pociągając nosem.

Zaczyna dygotać z zimna i mówi:

– Facet, czuję przeciąg… Zdaje się, że koszula wyszła mi na plecach z pludrów.

Faktycznie. Tymczasem turyści pod każdym możliwym kątem filmują szparę w jego dupie. Gubernator kolonii przygląda się temu bacznie, turyści kręcą bez przerwy, a ja chwytam oburącz Denny’ego za pasek i podciągam mu portki.

– To, że ciągle jestem zakuty w dyby, ma swoją dobrą stronę, bo uciułałem już trzy tygodnie wstrzemięźliwości – mówi Denny. – Dzięki temu przynajmniej nie mogę wychodzić co pół godziny do kibla i, no wiesz, walić gruchy.

A ja na to:

– Nie szalej z tym wracaniem do zdrowia, facet. Bo jeszcze eksplodujesz.

Biorę jego lewą rękę i umieszczam w dybach, potem prawą. Tego lata Denny tyle czasu spędził zakuty, że na nadgarstkach i szyi ma białe kółka, tam, gdzie nie docierało słońce.

– W poniedziałek zapomniałem zdjąć zegarek – mówi.

Peruka znów zsuwa mu się z głowy i z plaśnięciem ląduje w błocie. Nasiąknięty gównem i smarkami fular packa go w twarz. Japończycy rechoczą, jakby oglądali przećwiczony numer.

Gubernator kolonii nie spuszcza mnie i Denny’ego z oka, licząc, że zrobimy coś historycznie niepoprawnego i będzie mógł skłonić radę miejską, żeby wygnała nas na odludzie, wykopała za bramy miasta, gdzie dzikusy mogłyby strzelać do nas z łuków i masakrować nasze bezrobotne dupska.

– A we wtorek – mówi Denny do moich trzewików – Jego Lordowska Mość zauważył, że na wargach mam ślady błyszczyku do ust.

Za każdym razem, kiedy ją podnoszę, ta durna peruka waży coraz więcej. Tym razem najpierw otrzepuję ją o krawędź trzewika, a dopiero potem zasłaniam nią słowa „Wyliż mnie”.

– Dziś rano… – zaczyna Denny, pociąga nosem i wypluwa brązowy glut, który utkwił mu w gardle. – Przed obiadem dobrodziejka Landson przyłapała mnie na paleniu papierosa za domem modlitewnym. A potem, kiedy tu stałem wypięty, szczeniak z czwartej klasy zerwał mi perukę i napisał te głupoty na głowie.

Obsmarkaną szmatą wycieram mu oczy i usta z najgorszej brei.

Czarno-białe kurczaki, kurczaki bez oczu albo tylko z jedną nogą, otóż te kalekie kurczaki podłażą i zaczynają dziobać błyszczące klamerki moich trzewików. Kowal dalej wali w metal, dwa razy szybko, potem trzy razy wolno i z  powrotem, tak że rozpoznaje się podkład basowy jego ulubionej starej piosenki Radiohead. Rzecz jasna, w ekstazie pomieszało mu się w głowie.

Znajoma nieduża mleczarka, Ursula, podchwytuje mój wzrok, a ja potrząsam pięścią przed kroczem w uniwersalnym geście trzepania kutasa. Ursula rumieni się pod krochmalonym białym czepcem, wyciąga z kieszeni chałata delikatną bladą dłoń i pokazuje mi środkowy palec. Po czym odchodzi, żeby przez całe popołudnie brandzlować jakąś szczęśliwą krowę. A poza tym daje się macać królewskiemu konstablowi; wiem o tym, bo kiedyś dał mi powąchać swoje palce.

Nawet tutaj, nawet w tym smrodzie końskiego gówna, czuć zapach skręta, buchający od niej jak para.

Dojenie krów, ubijanie masła – na pewno wiesz, że mleczarki są świetne w robótkach ręcznych.

– Dobrodziejka Landson to suka – mówię Denny’emu. – Pastor twierdzi, że zaraziła go paskudną opryszczką.

A tak, bo od dziewiątej do piątej po południu odgrywa jankeską arystokratkę, ale za jej plecami wszyscy szepczą, że w Springburgu, gdzie chodziła do liceum, cała drużyna futbolistów znała ją jako Tryskającą Lamprini.