Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ukraina

Ukraina

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64682-25-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ukraina

Jedna czy wiele Ukrain? Demokracja czy oligarchia? Ukraińskie rodowody i ukraińskie tożsamości. Ukraina wobec Rosji i wobec Polski, wobec świata i Europy. Ukraińska Powstańcza Armia i Armia Czerwona. Donieck i Lwów. Lwów etniczny i symboliczny, polski Wołyń i zagłada Żydów. Te kluczowe dylematy i dramaty nowoczesnej Ukrainy stanowią oś pasjonujących i odważnych rozmów, jakie Iza Chruślińska przeprowadziła z Jarosławem Hrycakiem.

 


Ale żaden z tych dylematów i dramatów nie przedstawia się tutaj tak, jak utrwaliły to stereotypy  -  każdy został na nowo przemyślany i sproblematyzowany. Jarosław Hrycak jest bowiem nie tylko wybitnym historykiem, jest także wizjonerem politycznym. Wizja Ukrainy niepodległej i demokratycznej, wielokulturowej i pojednanej ze sobą, zaprzyjaźnionej z sąsiadami i osadzonej w Europie, ma w Hrycaku swojego mocnego, zdecydowanego wyraziciela. Jako historyk wie on jednak, że musi być nastawiony na długie jej nie tyle trwanie, co spełnianie.

Polecane książki

Posępny kryminał i mroczne czasy. Wojna po wojnie, ludzka niepewność, ciemne interesy i bieda. Bernie Günther znów nie może komuś odmówić i angażuje się w wyjątkowo niebezpieczną i śmierdzącą sprawę… Bernie Günther pod koniec wojny dostał się do radzieckiej niewoli, z której szczęśliwie powrócił. Zn...
Dama kameliowa (La dame aux camèlias) – powieść społeczno-obyczajowa autorstwa Aleksandra Dumasa (syna). Powieść jest oparta na autentycznej biografii kurtyzany Marie Duplessis i historii jej romansu z pisarzem (…) Akcja Damy kameliowej rozpoczyna się tuż po śmierci głównej bohaterki, słynnej parysk...
Vasco Botello, dziennikarz Voz del Pueblo, podejmuje się ambitnego i jednocześnie ryzykownego zadania, pragnie rozwikłać nurtującą go zagadkę. W poszukiwaniu informacji na zadany temat jest w stanie zrobić naprawdę wiele… Z determinacją spędza ogrom czasu na czytaniu książek, przeszukiwaniu map,...
Możesz nic nie wiedzieć o coachingu, a i tak ta książka cię zachwyci i wzruszy. Ale jeśli chcesz się czegoś o coachingu dowiedzieć, to jest to źródło doskonałe, w zasadzie trzy książki w jednej. W poszczególnych rozdziałach autor z rzadko spotykanym dystansem i humorem dzieli się swoją ekspercką wie...
  W kolejnym tomie z serii „Bałkany XX/XXI” zaprezentowano przegląd zagadnień związanych ze współczesną Bośnią i Hercegowiną. W zamierzeniu autorów publikacja ma stanowić kompendium wiedzy o federacyjnym kraju, powstałym po krwawym rozpadzie Jugosławii. Zebrane studia przybliżają wiedzę o Bośni i He...
Feliks, mimo młodego wieku, przeszedł już bardzo wiele. Nie załamuje się jednak, gdy zostaje zdiagnozowana u niego nieuleczalna choroba. Postanawia spełnić swoje największe marzenie — pragnie dotrzeć do miejsca ukrytego w sercu Amazonii. Może tego dokonać dzięki pomocy znanego podróżnika, Edwarda Kr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Iza Chruślińska i Jarosław Hrycak

De­dy­kuję moim ukraińskim przy­ja­ciołom z Pol­ski i z Ukra­iny

PO­DZIĘKO­WA­NIA

Spe­cjal­ne po­dzięko­wa­nia należą się Ja­rosławo­wi Hry­ca­ko­wi za to, że ze­chciał mi za­ufać, wyrażając zgodę na wspólną pracę nad tą książką, a także za to, że dzięki roz­mo­wom z nim oraz lek­tu­rze jego pu­bli­ka­cji mogłam le­piej zro­zu­mieć Ukra­inę.

Chciałabym wy­ra­zić też wdzięczność oso­bom, które na różnych eta­pach mo­jej pra­cy ze­chciały mnie wes­przeć. Dziękuję panu prof. An­drze­jo­wi Men­cwe­lo­wi za życz­li­we za­in­te­re­so­wa­nie oraz istot­ne uwa­gi, po­dob­nie za życz­li­we wspar­cie dziękuję panu Re­dak­to­ro­wi Ada­mo­wi Mich­ni­ko­wi. Bar­dzo dziękuję Woj­cie­cho­wi Du­dzie, re­dak­to­ro­wi na­czel­ne­mu „Przeglądu Po­li­tycz­ne­go”, za wspie­ra­nie mnie radą oraz życz­li­wym słowem przez cały okres po­wsta­wa­nia książki. Słowa wdzięczności kie­ruję również do Mi­rosława Cze­cha i pana To­ma­sza Stryj­ka za cen­ne uwa­gi do przy­pisów oraz tek­stu.

Osob­ne po­dzięko­wa­nia należą się gru­pie mo­ich przy­ja­ciół: Basi Żukow­skiej, Iwo­nie Mo­ska­lik, Mar­ty­nie Mi­cha­lik oraz Pio­tro­wi Ty­mie za po­moc przy pierw­szej re­dak­cji tek­stu, kie­dy nie mogłam sama pra­co­wać na kom­pu­te­rze. Pio­tro­wi Ty­mie po­nad­to za ogrom­ne wspar­cie, po­moc w do­tar­ciu do wie­lu ma­te­riałów, za roz­mo­wy i istot­ne uwa­gi, bez których ta książka byłaby uboższa.

Dziękuję Lew­ko­wi Za­char­czy­szy­no­wi za po­moc lo­gi­styczną w mo­ich podróżach do Lwo­wa pod­czas pra­cy nad książką.

Wspólnie z Ja­rosławem Hry­ca­kiem dzięku­je­my panu Maćkowi Kro­piw­nic­kie­mu oraz całej eki­pie Wy­daw­nic­twa Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej za współpracę i za­an­gażowa­nie pod­czas przy­go­to­wa­nia książki do pu­bli­ka­cji.

Iza Chruślińska

Wstęp

Adam Mich­nik

„SZCZE NE WMERŁA UKRA­JI­NA…”

Słowa hym­nu ukraińskie­go i polskie­go są po­dob­ne. W obu tych hym­nach tkwi upór na­ro­du, który de­cy­du­je się prze­trwać jako naród wbrew wszyst­kim oko­licz­nościom; wbrew za­bor­com, oku­pan­tom i wro­gom.

Ten upór mimo nie­do­li czy­ni na­sze na­ro­dy po­dob­ny­mi men­tal­nie.

Wie­le lat temu opo­wia­dał mi Je­rzy Gie­droyć, że – szu­kając środków na pu­bli­kację w języku ukraińskim an­to­lo­gii Roz­strze­la­ne Od­ro­dze­nie – spo­tkał się z przed­sta­wi­cie­lem ważnej fun­da­cji ame­ry­kańskiej. Ame­ry­kański rozmówca odmówił wspar­cia fi­nan­so­we­go i za­py­tał półżar­tem: ile pan chce pie­niędzy, by tej książki nie wy­da­wać?

Ame­ry­ka­nin gotów był wspie­rać pu­bli­kację pol­skich au­torów w emi­gra­cyj­nym wy­daw­nic­twie; także węgier­skich bądź cze­skich, ale Ukra­ina była ob­sza­rem so­wiec­kim. Na Ukra­inie ame­ry­kańskie fun­da­cje miały nie in­ge­ro­wać w cza­sach po­ko­jo­wej ko­eg­zy­sten­cji.

Przy­po­mniałem so­bie tę roz­mowę, czy­tając fa­scy­nujący wy­wiad-rzekę Izy Chruślińskiej z Ja­rosławem Hry­ca­kiem. Iza Chruślińska jest au­torką wiel­ce zasłużoną dla dia­lo­gu pol­sko-ukraińskie­go, zaś Ja­rosław Hry­cak, zna­ko­mi­ty hi­sto­ryk ukraiński, nie jest dla polskie­go czy­tel­ni­ka osobą nie­znaną. Jego ese­je często były pu­bli­ko­wa­ne, po­dob­nie jak roz­mowy z nim. Nie­daw­no uka­zał się w Pol­sce tom esejów Ja­rosława Hry­caka Nowa Ukra­ina. Nowe in­ter­pre­ta­cje (Ko­le­gium Eu­ro­py Wschod­niej), a przed laty uka­zała się jego Hi­sto­ria Ukra­iny XIX i XX wie­ku. Tym ra­zem roz­po­zna­je­my Hry­ca­ka, au­to­ra pa­sjo­nujących szkiców o węzłowych pro­ble­mach hi­sto­rii i po­li­ty­ki ukraińskiej, gdy opo­wia­da Izie Chruślińskiej o so­bie i swo­im wi­dze­niu świa­ta.

Wołody­myr Wyn­ny­czen­ko, ukraiński pi­sarz i po­li­tyk, miał twier­dzić, że „do czy­ta­nia hi­sto­rii Ukra­iny niezbędny jest brom”, gdyż „jej hi­sto­ria to nie­prze­rwa­ny ciąg nie­ustan­nych po­wstań, wo­jen, pożogi, głodu, na­jazdów, prze­wrotów woj­sko­wych, in­tryg, kłótni, spisków”.

Przy­znam, że po­dob­nie myślałem o hi­sto­rii Ukra­iny, gdy trzy­dzieści kil­ka lat temu na­pi­sałem, że Ukraińcy to naj­bar­dziej nieszczęśliwy naród Eu­ro­py. Ja­rosław Hry­cak nie po­dzie­la tego poglądu. Pisząc swoją hi­sto­rię Ukra­iny, zaczął od de­kla­ra­cji, że będzie to „hi­sto­ria bez bro­mu”.

„Pod­sta­wo­wa teza książki – mówił Ja­rosław Hry­cak Izie Chruślińskiej – opie­rała się na założeniu nor­mal­ności hi­sto­rii Ukra­iny. Uważam, że ukraińska hi­sto­ria nie jest ani lep­sza, ani gor­sza niż dzie­je in­nych na­rodów. Oczy­wiście, ma swoją spe­cy­fikę, ale nie jest wyjątko­wa. Można ją spo­koj­nie czy­tać, po­zna­wać i uczyć jej. Mnie się wy­da­je, że ta po­trze­ba bro­mu wy­ni­ka z po­czu­cia nie­do­war­tościo­wa­nia Ukraińców, prze­ko­na­nia, że je­steśmy gor­si od in­nych, gdyż nie mie­liśmy własne­go państwa i byliśmy ofia­ra­mi cu­dzych rządów. Nie sądzę, abyśmy mu­sie­li czuć się z tego po­wo­du gor­si, czy po­trze­bo­wa­li powoływać się na naszą hi­sto­rię, aby ta­kie po­czu­cie uspra­wie­dli­wiać. Wy­star­czy spoj­rzeć na hi­sto­riografię polską, białoruską, li­tewską, or­miańską czy żydowską, aby zna­leźć tam po­dobną ten­dencję. Na­wet Au­stria­cy stwo­rzy­li bar­dzo wy­god­ny mit «Au­strii, pierw­szej ofia­ry nie­miec­kie­go na­zi­zmu».

Każdy z tych na­rodów prze­ko­na­ny jest o tym, że jego hi­sto­ria jest bar­dziej tra­gicz­na niż in­nych. Nie widzę sen­su w pi­sa­niu hi­sto­rii Ukra­iny, zwłasz­cza po 1991 r., jaka by szła w ta­kim właśnie kie­run­ku, ak­cen­to­wa­nia tra­gi­zmu i złożoności ukraińskiej hi­sto­rii”.

Czy­tam te słowa ukraińskie­go hi­sto­ry­ka z po­dzi­wem. Hry­cak w swej prak­ty­ce pi­sar­skiej wier­ny jest swo­im de­kla­ra­cjom. Za­sta­na­wiając się nad świa­do­mością hi­sto­ryczną współcze­snej Ukra­iny, za­uważył: „Młod­sze po­ko­le­nie Ukraińców ra­czej nie jest za­in­te­re­so­wa­ne ra­dy­kalną re­wizją hi­sto­rii swe­go na­ro­du. Ukraińcy ra­czej nie będą w sta­nie w pro­sty sposób upo­rać się z własną hi­sto­rią. Sądzę także, że w przy­pad­ku Ukra­iny sama re­wizja hi­sto­rii nie roz­wiązałaby pro­ble­mu, de­kon­struk­cja bez za­pro­po­no­wa­nia no­wej kon­struk­cji gra­ni­czyłaby z bra­kiem od­po­wie­dzial­ności. Lu­dzie po­trze­bują iden­ty­fi­ko­wać sie­bie z hi­sto­rią własne­go na­ro­du, po­nad­to w sy­tu­acji bra­ku zbio­ro­wej pamięci tracą pod­sta­wy swo­jej tożsamości. Dla­te­go z hi­sto­rią należy ob­cho­dzić się bar­dzo ostrożnie i od­po­wie­dzial­nie”.

Hry­cak tak właśnie ob­cho­dzi się z hi­sto­rią. Pi­sze bez osłonek o czar­nych pla­mach hi­sto­rii własne­go na­ro­du, o strasz­nym dra­ma­cie za­bi­ja­nia Po­laków na Wołyniu, o udzia­le w Zagładzie Żydów. Objaśnia oko­licz­ności, wska­zu­je na kon­tekst dzie­jo­wy, ale nie re­la­ty­wi­zu­je win i zbrod­nię na­zy­wa zbrod­nią. Taka po­sta­wa god­na jest naj­wyższe­go sza­cun­ku.

Ale taka po­sta­wa wzbu­dza też za­cie­ka­wie­nie, kim jest ten człowiek, który w sposób nowy, odważny i od­kryw­czy po­chy­la się nad dzie­ja­mi i kon­dycją własne­go na­ro­du? I oto po­zna­je­my tego człowie­ka, a wraz z nim po­zna­je­my nowy sposób wi­dze­nia Ukra­iny. Po­zna­je­my umysł Hry­ca­ka, umysł wol­ny od zaśle­pie­nia dok­tryną bol­sze­wicką czy et­nicz­nym na­cjo­na­li­zmem; umysł trzeźwy i do­cie­kli­wy. Po­zna­je­my też za­ra­zem złożone losy ukraińskie­go na­ro­du, jego fa­scy­nującą walkę o prze­trwa­nie i od­ro­dze­nie.

Hry­cak jest zna­ko­mi­cie obe­zna­ny z naj­lepszą hi­sto­rio­gra­fią ukraińską; pro­wa­dzi dia­log ze świa­tem współcze­snej na­uki z ele­gancją pro­fe­so­ra z Bo­sto­nu. Im­po­nu­je eru­dycją. W roz­mo­wie z Chruślińską nie je­den raz pada na­zwi­sko Je­rze­go Gie­droy­cia. I chy­ba to nie jest przy­pad­ko­we. Wy­da­je się bo­wiem, że Hry­cak należy przez swą wrażliwość i men­tal­ność do tej sa­mej szkoły myślo­wej, co re­dak­tor pa­ry­skiej „Kul­tu­ry”. Tak jak Gie­droyć myślał o Pol­sce, która przełamie tra­dy­cyj­ne sche­ma­ty myśle­nia i okaże się go­to­wa do po­jed­na­nia z Niem­ca­mi i Li­twi­na­mi, z Ukraińcami i Ro­sja­na­mi, tak Hry­cak kreśli wi­ze­ru­nek Ukra­iny wol­nej i nie­pod­ległej, de­mo­kra­tycz­nej i eu­ro­pej­skiej, to­le­ran­cyj­nej i wol­nej od stra­chu przed prawdą o własnej hi­sto­rii. W ten sposób po­zna­je­my hi­sto­rię Ukra­iny nie­ja­ko od wewnątrz ukraińskich sporów o Ukra­inę. Po­zna­je­my in­ne­go Boh­da­na Chmiel­nic­kie­go i in­ne­go Ma­zepę. Le­piej ro­zu­mie­my fe­no­men Pe­tlu­ry i Mach­no, Don­co­wa i Ban­de­ry, UPA i ru­chu dy­sy­denc­kie­go. Po­zna­je­my wresz­cie Ukra­inę w tra­gicz­nych klesz­czach między Hi­tle­rem a Sta­li­nem.

Hry­cak mówi wszyst­ko, co naj­ważniej­sze, o złożonych i wie­lo­aspek­to­wych re­la­cjach pol­sko-ukraińskich, ro­syj­sko-ukraińskich, ukraińsko-żydow­skich. Po­dzie­la­my radość Hry­caka, gdy pi­sze, że „biorąc pod uwagę wy­da­rze­nia, ja­kie miały miej­sce w re­la­cjach pol­sko-ukraińskich w la­tach 1939–1947, ilość prze­la­nej krwi, tra­ge­dii i ofiar, to, co stało się po 1989 r. w na­szych re­la­cjach, można by na­zwać praw­dziwą po­ko­jową re­wo­lucją”.

Żałuję, że tych słów nie mogą prze­czy­tać ci z Po­laków, którzy tak wie­le uczy­ni­li dla dia­lo­gu pol­sko-ukraińskie­go: Je­rzy Gie­droyć i Ja­cek Kuroń, Jan Józef Lip­ski i Paweł Ja­sie­ni­ca. Myślę, że ze względu na tych lu­dzi Ja­rosław Hry­cak jest dys­kret­nym po­lo­no­fi­lem, co pol­skie­mu czy­tel­ni­ko­wi spra­wia radość, a jed­nak nie rzu­tu­je na ja­sność i pre­cyzję jego hi­sto­rycz­nych wy­wodów. Także o Ro­sji mówi nasz au­tor kom­pe­tent­nie i sub­tel­nie.

„Sto­su­nek do Ro­sji był przy­czyną po­wsta­nia dosyć sil­ne­go zróżni­co­wa­nia w łonie ukraińskie­go ru­chu. I tak w Ki­jo­wie, aż do 1914 r., ukraiński ruch na­ro­do­wy po­zo­sta­je po­zy­tyw­nie na­sta­wio­ny, nie tyle do im­pe­rium rosyjskie­go, ile do Ro­sji. Pa­no­wało bo­wiem prze­ko­na­nie, że w przyszłości można będzie zmie­nić Rosję w de­mo­kra­tycz­ny kraj, w którym Ukraińcy i Ro­sja­nie będą żyć ra­zem. W Ga­li­cji na odwrót, pa­no­wało sil­ne prze­ko­na­nie, że Ukraińcy nig­dy nie będą w sta­nie żyć ra­zem z Ro­sja­na­mi, gdyż cho­dzi nie tyl­ko o różnicę między dwo­ma odrębny­mi na­ro­da­mi, ale o różnicę między od­mien­ny­mi cy­wi­li­za­cja­mi. Na­wet Ta­ras Szwe­czen­ko, mimo two­rze­nia wier­szy o an­ty­ro­syj­skiej wy­mo­wie, uważał, że Ukra­ina i Ro­sja są so­bie bli­skie, po­dob­nie inni działacze z cen­tral­nej Ukra­iny. Ta­kie­go prze­ko­na­nia byli My­chajło Dra­ho­ma­now, Wołody­myr An­to­no­wycz, My­chajło Hru­szewśkyj. Dla nich wszyst­kich nie ule­gało wątpli­wości, że Ukra­ina w przyszłości miała być związana z Rosją. Dla ga­li­cyj­skich Ukraińców na­to­miast ten typ myśle­nia był nie do przyjęcia. Różnice w po­dejściu do Ro­sji do­pro­wa­dziły później, pod­czas re­wo­lu­cji ukraińskiej w 1917–1918 r., do poważnych kłótni w łonie ukraińskie­go ru­chu na­ro­do­we­go. Wówczas wie­lu działaczy z Ga­li­cji zna­lazło się w Ki­jo­wie, aby tam kon­ty­nu­ować walkę, ale ich an­ty­ro­syj­skie na­sta­wie­nie często było nie­zro­zu­miałe dla Ukraińców z Ki­jo­wa”.

In­a­czej mówiąc – niełatwo zro­zu­mieć Po­la­kom złożone dzie­je na­ro­du ukraińskie­go, gdyż ten naród miał w swo­jej hi­sto­rii pro­blem ze zro­zu­mieniem sie­bie.

Ja­rosław Hry­cak jest Ukraińcem ze Lwo­wa; Ga­li­cja­ni­nem. Ga­li­cja­nin to taki szczególny ro­dzaj Ukraińca, który uważa się za Eu­ro­pej­czy­ka, w odróżnie­niu od tych z Do­niec­ka. Ale praw­dzi­we ma­rze­nie Hry­caka Ga­li­cja­nina to Ukra­ina w Eu­ro­pie z Lwo­wem, Ki­jo­wem i Do­niec­kiem.

Chce­cie zro­zu­mieć taką Ukra­inę? Czy­taj­cie zna­ko­mitą roz­mowę Izy Chruślińskiej z Ja­rosławem Hry­ca­kiem.

I

HI­STO­RYK I JEGO BIO­GRA­FIA

„Bio­gra­fia hi­sto­ry­ka na­rzu­ca mu sposób, w jaki pi­sze o hi­sto­rii…”

Roz­ma­wia­my o Ukra­inie, hi­sto­ria będzie nam nie­ustan­nie to­wa­rzy­szyć. Trud­no wy­obra­zić so­bie tę roz­mowę bez zro­zu­mie­nia, co cie­bie, jako człowie­ka i hi­sto­ry­ka, ukształtowało. Czy hi­sto­ryk musi po­sia­dać sil­nie roz­wi­nięty „węch” czasów, w których żyje?

Py­ta­nie z po­zo­ru wy­da­je się łatwe, ale od­po­wiedź na nie nie jest pro­sta. Wie­lu hi­sto­ryków za­sta­na­wia się nad tym, jaka po­win­na być rola su­biek­tyw­ne­go czyn­ni­ka w pi­sa­niu hi­sto­rii. Z jed­nej stro­ny, są tacy, którzy uważają, że hi­sto­ry­cy nie mają, tak na­prawdę, życia oso­bi­ste­go, gdyż główny­mi fak­ta­mi ich życia stają się wy­da­ne przez nich pu­bli­ka­cje. Trochę jak w słowach zna­nej pio­sen­ki Joh­na Len­no­na: „Życie jest tym, co dzie­je się z tobą, kie­dy ty zaj­mu­jesz się in­ny­mi spra­wa­mi” (Life is what hap­pens to you whi­le you’re busy ma­king other plans). Zno­wu inni mówią, że hi­sto­ria jest nauką skraj­nie su­biek­tywną, dla­te­go bio­gra­fia hi­sto­ry­ka na­rzu­ca mu to, co pi­sze, a szczególnie – sposób, w jaki pi­sze o hi­sto­rii. Cie­ka­wie tę myśl sfor­mułował Nor­man Da­vies, pisząc, że „do­brzy hi­sto­ry­cy po­win­ni przy­zna­wać się do swo­ich ogra­ni­czeń. Naj­gor­si hi­sto­ry­cy to ci, którzy wy­obrażają so­bie, że są wol­ni od ja­kich­kol­wiek uprze­dzeń”1.

Mógłbym uciec od two­je­go py­ta­nia, od­po­wia­dając, że z na­tu­ry je­stem dość eklek­tycz­ny, a poza tym sta­ram się zaj­mo­wać po­zycję „gdzieś” pośrod­ku. Ale nie byłoby to uczci­we z mo­jej stro­ny, gdyż pro­blem po­zo­sta­wałby nadal nie­roz­wiązany. Prawdą jest, że każdy hi­sto­ryk, na­wet jeśli te­ma­tem jego prac są an­tycz­ni bo­ha­te­ro­wie, pi­sze – na swój sposób – o so­bie i cza­sach, w ja­kich przyszło mu żyć. Moje doświad­cze­nie pod­po­wia­da mi, że naj­większym wy­zwa­niem dla hi­sto­ryka jest umiejętność wyjścia, na tyle, na ile możliwe, poza gra­ni­ce swo­ich czasów i własnych poglądów, podjęcie próby zro­zu­mie­nia in­ne­go okre­su hi­sto­rycz­ne­go w ka­te­go­riach właści­wych tam­te­mu cza­so­wi, a nie cza­som nam współcze­snym. In­ny­mi słowy, cenię bar­dzo, kie­dy np. mark­si­stow­ski hi­sto­ryk jest w sta­nie kry­tycz­nie oce­nić zbrod­nie do­ko­na­ne przez ko­mu­nizm, hi­sto­ryk o poglądach sy­jo­ni­stycz­nych umie kry­tycz­nie spoj­rzeć na doświad­cze­nie hi­sto­rycz­ne Izra­ela, a hi­sto­ryk wierzący ma od­wagę pod­ważyć hi­sto­ryczną wia­ry­god­ność po­szczególnych opo­wieści bi­blij­nych.

Mnie sa­me­mu udało się upo­rać ze spad­kiem mark­si­zmu, co nie było zbyt trud­ne, oraz z dzie­dzic­twem ukraińskie­go na­cjo­na­li­zmu, co było re­la­tyw­nie trud­ne. Ale pragnę za­zna­czyć, że używając określe­nia na­cjo­na­lizm, nie mam na myśli skraj­ne­go kse­no­fo­bicz­ne­go ru­chu, a używam tego pojęcia w zna­cze­niu pew­ne­go sys­te­mu poglądów, według których w cen­trum współcze­sne­go świa­ta znaj­du­je się naród. Ist­nie­je jed­nak jesz­cze większe wy­zwa­nie, na ja­kie uda­je się od­po­wie­dzieć je­dy­nie hi­sto­ry­kom, którzy są praw­dzi­wy­mi ge­niu­sza­mi. Ma to miej­sce wówczas, kie­dy po­tra­fią oni wyjść nie tyl­ko poza gra­ni­ce kon­tek­stu czasów, w ja­kich żyją, ale kie­dy ich pi­sma za­czy­nają two­rzyć nowe społecz­no-kul­tu­ral­ne kon­tek­sty. Kie­dy wywołują istot­ne dys­ku­sje, bul­wer­sują, w od­po­wie­dzial­ny sposób, opi­nię pu­bliczną, ar­ty­kułują sta­no­wi­sko pokole­nia, do którego należy hi­sto­ryk, itd.

Dla­cze­go zo­stałeś hi­sto­ry­kiem, co cię ukształtowało? Okres two­ich stu­diów we Lwo­wie przy­pa­da na przełom lat 70. i 80. Jaka at­mos­fe­ra pa­no­wała w tam­tym okre­sie w śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim na za­chod­niej Ukra­inie?

Pra­wie każdy z nas jest, umow­nie mówiąc, człowie­kiem jed­nej prze­czy­ta­nej w dzie­ciństwie książki, ta­kiej, która nas ukształtowała, a bywa, że wpłynęła na wybór dal­szej dro­gi życio­wej. Tak było ze mną. Kie­dy miałem 12 lat, do mo­ich rąk tra­fiła, bar­dzo po­pu­lar­na w moim po­ko­le­niu, książka Sie­dem cudów świa­ta, na­pi­sa­na przez cze­skie­go hi­sto­ry­ka, Za­ma­row­skie­go, poświęcona hi­sto­rii świa­ta sta­rożyt­ne­go. Tak mnie za­fa­scy­no­wała, że po jej lek­tu­rze chciałem zo­stać egip­to­lo­giem. Wiem, że np. Ju­rij An­dru­cho­wycz2 też czy­tał Za­ma­row­skie­go jako chłopiec, tak samo za­re­ago­wał, choć on egip­to­lo­giem nie zo­stał. Za­in­te­re­so­wałem się hi­sto­rią Egip­tu, uważałem Egipt za fa­scy­nującą cy­wi­li­zację, za­pragnąłem ją po­znać. Aby zo­stać spe­cja­listą od Egip­tu, trze­ba było skończyć wcześniej hi­sto­rię lub ar­che­olo­gię. Wy­brałem hi­sto­rię. Pod ko­niec lat 70., w 1977 r., kie­dy miałem zda­wać na wy­dział hi­sto­rii na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim, bar­dzo trud­no było się tam do­stać, zwłasz­cza miej­sco­wej młodzieży ze Lwo­wa i Ga­li­cji. W 1972 r. wy­rzu­co­no z Uni­wer­sy­te­tu kil­ku do­brych stu­dentów lwow­skich za tzw. na­cjo­na­lizm3, w rze­czy­wi­stości za to, że czy­ta­li za­bro­nio­ne przez sys­tem so­wiec­ki książki, jak choćby pu­bli­ka­cje My­chajły Hru­szewśkie­go4 oraz za wy­da­nie w „sam­wy­da­wie”5 al­ma­na­chu „Skry­nia”. Władze so­wiec­kie podjęły wówczas de­cyzję o ra­dy­kal­nym ogra­ni­cze­niu licz­by przyj­mo­wa­nych miej­sco­wych stu­dentów. Ja po­cho­dziłem z Ga­li­cji, byłem przez władze uzna­wa­ny za „miej­sco­we­go”, nie miałem więc zbyt dużych szans na do­sta­nie się na hi­sto­rię, cho­ciaż miałem bar­dzo do­bre wy­ni­ki, sam na­uczyłem się języka an­giel­skie­go i łaci­ny. Na szczęście, a mówię to z iro­nią, w Związku So­wiec­kim był sil­nie roz­po­wszech­nio­ny sys­tem łapówek, za łapówkę można było załatwić pra­wie wszyst­ko. Mój oj­ciec po­cho­dził ze wsi Dołhe, pod Stry­jem, a pra­co­wał jako kroj­czy w Stry­ju. Tam zna­li się wszy­scy, oj­ciec sko­rzy­stał ze swo­ich skrom­nych kon­taktów, pro­sił o po­moc kogoś, kto miał zna­jo­me­go na wy­dzia­le hi­sto­rii we Lwo­wie, ta in­ter­wen­cja po­mogła. Usłyszał wte­dy następujące słowa: „Na wy­dział hi­sto­rii tra­fia się jak do te­atru, w którym wszyst­kie bi­le­ty są już wy­ku­pio­ne. Mu­sisz także kupić taki bi­let dla syna”. Oj­ciec „kupił” dla mnie bi­let, dał łapówkę. Kie­dy już skończyłem uni­wer­sy­tet, w roz­mo­wie z ko­le­ga­mi do­wie­działem się, że oni również do­sta­li się na stu­dia po zapłace­niu łapówki.

Na pierw­szym roku stu­diów szyb­ko zro­zu­miałem, że muszę za­po­mnieć o egip­to­lo­gii. Z jed­nej stro­ny na stu­diach hi­sto­rycz­nych pa­no­wał so­wiec­ki sys­tem na­ucza­nia, pod­da­ny sil­nej kon­tro­li ide­olo­gicz­nej. Hi­sto­ry­cy byli przez ten sys­tem po­dej­rze­wa­ni o chęć two­rze­nia wro­gich sys­temowi ko­mu­ni­stycz­ne­mu in­ter­pre­ta­cji. Z dru­giej stro­ny był to wy­dział, tak wte­dy myślałem, dość pro­win­cjo­nal­ny, o nie­zbyt wy­so­kim po­zio­mie. Choć dzi­siaj uważam, że wte­dy się myliłem, niektórzy pro­fe­so­ro­wie re­pre­zen­to­wa­li dość wy­so­ki po­ziom na­uko­wy.

Kogo spośród nich masz na myśli…?

Kil­ku. Dziś sądzę, że wszy­scy oni byli ludźmi nie­prze­ciętny­mi. Jed­nym z nich był prof. Ju­rij Gros­sman, miał wykłady z hi­sto­rii sta­rożyt­nej, choć po­tem oka­zało się, że nig­dy nie spe­cja­li­zo­wał się w tej dzie­dzi­nie, a zaj­mo­wał się Ga­licją i sto­sun­ka­mi agrar­ny­mi w XVI–XVII wie­ku. Był bar­dzo in­te­li­gent­ny i miał dużą wiedzę. Dru­gim był, wówczas jesz­cze młody, pro­fe­sor Ihor Li­so­wyj, który wykładał hi­sto­rię Gre­cji. Po upad­ku Związku So­wiec­kie­go Gros­sman wy­je­chał do Ame­ry­ki, na­pi­sał po­tem wspo­mnie­nia o swo­im lwow­skim okre­sie. Li­so­wyj także wy­je­chał i jest dziś pro­fe­sorem w li­ceum w Cze­chach. Do gru­py ważnych dla mnie wykładowców za­li­czyłbym też Mykołę Kry­ku­na, dziś mo­je­go ko­legę z Uni­wer­sy­te­tu, oraz pro­fe­sora Ju­rija Szen­dry­ka, który wykładał etykę mark­si­stowską, co dziś dość dziw­nie brzmi, w prak­ty­ce mówił nam jed­nak o mo­ral­ności, ety­ce i fi­lo­zo­fii. Po­nad­to odważył się mówić kry­tycz­nie o sys­te­mie so­wiec­kim, nie bez­pośred­nio, to byłoby nie­możliwe, wy­le­ciałby z pra­cy, ale każdy stu­dent o prze­ciętnej in­te­li­gen­cji świet­nie ro­zu­miał an­ty­so­wiec­ki pod­tekst w jego wykładach. Jego los oka­zał się tra­gicz­ny, popełnił kil­ka lat temu sa­mobójstwo przez sa­mo­spa­le­nie, pro­te­stując w ten sposób prze­ciw nadużyciom lwow­skich władz, ale już post­so­wiec­kich.

Pośród mo­ich wykładowców był także, wówczas jesz­cze bar­dzo młody, zna­ny dzi­siaj hi­sto­ryk, Le­onid Za­szkil­niak. On wspólnie z Mykołą Kry­ku­nem na­pi­sa­li pierwszą na Ukra­inie Hi­sto­rię Pol­ski6. Do­brze wspo­mi­nam też Na­ta­lię Czer­nisz, so­cjo­lo­ga.

Jak mówiłem, bar­dzo szyb­ko zro­zu­miałem, że nie mam szans stać się egip­to­lo­giem. W związku z tym, że od szkol­nych lat lubiłem ma­te­ma­tykę, a po­tem na stu­diach da­lej się nią in­te­re­so­wałem, przez jakiś czas sądziłem, że będę zaj­mo­wał się klio­me­trią, mod­nym wówczas kie­run­kiem badań hi­sto­rycz­nych, który wy­ko­rzy­sty­wał ma­te­ma­tykę. Na­uka ta roz­winęła się dość do­brze w Mo­skwie i przyjęła na Ukra­inie, gdzie ist­niała cała jej szkoła w Dnie­pro­pie­trow­sku, tam Uni­wer­sy­tet miał bez­pośred­nie kon­tak­ty z Mo­skwą. Zwróciłem się do In­sty­tu­tu w Mo­skwie z prośbą o przyjęcie, ale odmówio­no mi. Po­tem, po la­tach, do­wie­działem się od mo­ich ko­legów, że w Mo­skwie była po­dob­na sy­tu­acja jak we Lwo­wie, nie przyj­mo­wa­no tam bez re­ko­men­da­cji i łapówek, a stu­dio­wały głównie dzie­ci pro­fe­sorów aka­de­mic­kich lub członków par­tyj­ne­go es­ta­bli­sh­men­tu. Po­tem zno­wu myślałem, że będę zaj­mo­wał się re­wo­lucją fran­cuską. Nie chciałem badać hi­sto­rii Ukra­iny!

Cie­ka­we, że mówi to je­den z naj­lep­szych hi­sto­ryków spe­cja­li­zujących się właśnie w hi­sto­rii Ukra­iny…

Miałem wiel­kie am­bi­cje (śmiech), a hi­sto­ria Ukra­iny wy­da­wała mi się zbyt pro­sta, mało cie­ka­wa, pro­win­cjo­nal­na. W okre­sie, kie­dy stu­dio­wałem i robiłem dok­to­rat, ist­niało nie­bez­pie­czeństwo, że będę mu­siał zająć się hi­sto­rią par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, gdyż ta­kie były wówczas ocze­ki­wa­nia władz so­wiec­kich. Na­wet spe­cja­li­zo­wa­nie się w hi­sto­rii Ukra­iny gro­ziło ogra­ni­cze­niem się do wąskiej dzie­dzi­ny, gdyż o wpi­sa­niu ukraińskiej hi­sto­rii w szer­szy eu­ro­pej­ski kon­tekst nie można było wówczas ma­rzyć.

Pod ko­niec stu­diów wie­działem już, że chcę robić stu­dia dok­to­ranc­kie, ale zno­wu, z tych sa­mych po­wodów co przy wstępie na stu­dia, cze­kały mnie poważne trud­ności. Pomógł szczęśliwy przy­pa­dek. Był rok 1982. Brałem udział w eks­pe­dy­cji ar­che­olo­gicz­nej w miej­sco­wości Kryłos, wcześniej noszącej nazwę Ha­licz, daw­nej sto­li­cy Ga­li­cji. Sze­fem tej eks­pe­dy­cji był lwow­ski ar­che­olog, Wi­told Au­lich, Po­lak, syn przed­wo­jen­ne­go pro­fe­so­ra Po­li­tech­ni­ki Lwow­skiej, bar­dzo in­te­li­gent­ny i sym­pa­tycz­ny człowiek. Cała jego ro­dzi­na po woj­nie wy­je­chała ze Lwo­wa, on ożenił się z Ukra­inką i zo­stał. Na­wia­sem mówiąc, pod­czas tych prak­tyk spo­tkałem moją przyszłą żonę, Olenę. Au­lich za­opie­ko­wał się nami. Był cie­kaw, co za­mie­rzam robić po stu­diach. Powie­działem mu o pla­nach do­tyczących stu­diów dok­to­ranc­kich i mo­ich oba­wach, że bez kon­taktów i po­par­cia, mimo do­brych wy­ników, będę miał mi­ni­mal­ne szan­se na przyjęcie, w związku z czym pew­no cze­ka mnie pra­ca w szko­le, gdzieś na głębo­kiej pro­win­cji. Wte­dy Au­lich za­pro­po­no­wał, że spraw­dzi w In­sty­tu­cie Nauk Społecz­nych, z którym był związany, czy tam nie przyjęliby mnie na stu­dia dok­to­ranc­kie. Ten In­sty­tut two­rzył wówczas pewną wy­sepkę wol­nej myśli, dla­te­go że umiesz­cza­no tam wszyst­kich tych, których nie przyjęto do pra­cy na wy­dział hi­sto­rii na Uni­wer­sy­te­cie, po­dej­rze­wając ich o skłonności do nie­lo­jal­ności wo­bec sys­te­mu so­wiec­kie­go. Płaco­no nie­wie­le, ale zespół był bar­dzo do­bry, zna­lazło tam schro­nie­nie spo­ro przed­sta­wi­cie­li sta­rej in­te­li­gen­cji ukraińskiej, próbo­wa­li również przy­ciągnąć do sie­bie młodzież. Au­lich, po po­wro­cie z prak­tyk, rze­czy­wiście roz­ma­wiał w mo­jej spra­wie z dy­rekcją In­sty­tutu. Zo­stałem przyjęty. Do­po­mogła mi też se­ria szczęśli­wych przy­padków oraz, jak po­tem śmia­no się ze mnie, fakt, że uzna­no moje na­zwi­sko – „Hry­cak”, za brzmiące po­dob­nie do na­zwi­ska Ome­lia­na Pri­ca­ka7, który był wy­bit­nym hi­sto­ry­kiem dia­spo­ry w Ha­rvar­dzie.

Jed­nak mój pro­jekt pra­cy dok­tor­skiej do­tyczącej re­wo­lu­cji fran­cu­skiej wywołał śmiech. Za­su­ge­ro­wa­no mi, abym zajął się czymś kon­kret­nym, np. hi­sto­rią ru­chu ro­bot­ni­cze­go. Wte­dy jesz­cze nie ro­zu­miałem do­brze, jaka była sy­tu­acja placówek na­uko­wych w Związku So­wiec­kim. In­sty­tut Nauk Społecz­nych pod­le­gał Ob­wo­do­we­mu Ko­mi­te­to­wi Par­tii Ko­mu­ni­stycz­nej (Obłasnyj Ko­mi­tet Kom­par­tii), jego głównym za­da­niem było przy­go­to­wy­wa­nie od­po­wied­nich me­mo­riałów lub opra­co­wań przy­dat­nych Ko­mi­te­to­wi w co­dzien­nej pra­cy. Oczy­wiście była to z założenia pra­ca bezużytecz­na, nikt tych opra­co­wań nie czy­tał. Ale to ozna­czało, że cała struk­tu­ra In­sty­tutu pra­co­wała w opar­ciu o wy­bra­ne aspek­ty hi­sto­rii Związku So­wiec­kie­go, wśród których hi­sto­ria do roku 1917 sta­no­wiła mar­gi­nes badań na­uko­wych. Te­mat pra­cy dok­tor­skiej mu­siał mieścić się w na­rzu­co­nym odgórnie za­kre­sie te­ma­tycz­nym.

Z te­matów związa­nych z XIX wie­kiem możliwe były do wy­bo­ru tyl­ko dwa, pierw­szy – do­tyczący ru­chu tzw. re­wo­lu­cyj­nych de­mo­kratów, mark­sistów oraz dru­gi – do­tyczący hi­sto­rii ru­chu ro­bot­ni­cze­go. Wszyst­kie inne te­maty były za­bro­nio­ne, uzna­wa­no je za związane z ka­pi­ta­li­zmem lub, co gor­sza, z ukraińskim na­cjo­na­li­zmem. Usłyszałem więc słowa: „Cze­ka na cie­bie te­mat ro­bot­ników w Bo­rysławiu”. Choć uważałem ten te­mat za nud­ny, a na­wet, że to poniżające dla mnie, abym zaj­mo­wał się czymś tak mało ważnym, nie mając wy­bo­ru, zacząłem jed­nak nad nim pra­co­wać. Po­tem dzięki pra­cy nad tym te­matem zro­zu­miałem, do ja­kie­go stop­nia hi­sto­ria Ga­li­cji zo­stała cy­nicz­nie sfa­bry­ko­wa­na w so­wiec­kiej hi­sto­rio­gra­fii. Np. przyjęto z góry tezę, że wszyst­kie wy­da­rze­nia, ja­kie miały miej­sce na te­re­nie Ga­li­cji do roku 1917, miały do­pro­wa­dzić do wy­bu­chu re­wo­lu­cji so­cja­li­stycz­nej. Obo­wiązkową po­zycję wśród lek­tur na ten te­mat sta­no­wiło opra­co­wanie utrzy­ma­ne w ta­kim właśnie du­chu Kla­sa ro­bot­ni­cza w Ga­li­cji – na dro­dze do Wiel­kie­go Paździer­ni­ka. W książce tej udo­wad­nia­no, że gdy­by nie Pol­ska, nie zwrot hi­sto­rii w 1920 r., re­wo­lu­cja paździer­ni­ko­wa objęłaby także Ga­licję, gdyż wszyst­kie wcześniej­sze wy­da­rze­nia w XIX w. do niej zmie­rzały. Bo­rysław przed­sta­wia­no w so­wiec­kiej hi­sto­rio­gra­fii jako naj­większe cen­trum ówcze­sne­go ru­chu ro­bot­ni­cze­go w Ga­licji. Ko­rzy­stając ob­fi­cie z ar­chiwów, szyb­ko zo­rien­to­wałem się, że w Bo­rysławiu nie było na­wet jed­ne­go straj­ku z tych, o których pi­sa­no w so­wiec­kiej hi­sto­rio­gra­fii, a według niej w re­gio­nie Bo­rysławia była ich cała fala. W rze­czy­wi­stości miały tam miej­sce za­miesz­ki, pod­pa­le­nia, po­gro­my an­ty­se­mic­kie, ale wszyst­kie te wy­da­rze­nia przed­sta­wia­no jako straj­ki ro­bot­ni­cze. Na­pi­sałem o tym w swo­im dok­to­ra­cie. No i miałem w związku z tym wiel­kie nie­przy­jem­ności. Ówcze­sny rek­tor Uni­wer­sy­te­tu Lwow­skie­go, Wołody­myr Czu­ga­jow, który w ja­kimś mo­men­cie pra­co­wał jako rzecz­nik kon­su­la­tu ZSRR w War­sza­wie, no­ta­be­ne wyjątko­wo nie­przy­jem­ny typ, lubił zwra­cać się do wszyst­kich „die­tocz­ka”, po za­po­zna­niu się z pracą po­wie­dział do mnie: – To co, dziec­ko, jedną swoją pracą zli­kwi­do­wałeś cały ruch ro­bot­ni­czy w Bo­rysławiu. Uznał tym sa­mym, że wy­ko­nałem bar­dzo złą ro­botę. Choć do­pusz­czo­no mnie do obro­ny, stała się ona „pusz­cza­niem mi krwi”, tak sil­nie mnie ata­ko­wa­no. Po­tem ktoś mi mówił, że obronę mo­je­go dok­to­ra­tu służby bez­pie­czeństwa za­re­je­stro­wały na taśmie.

Nie sta­no­wiłem wpraw­dzie za­grożenia dla reżimu so­wiec­kie­go, ale KGB pil­no­wał wszyst­kich, którzy choć trochę „od­sta­wa­li” od so­wiec­kiej nor­my. Na szczęście dla mnie był to już rok 1987, u władzy był Gor­ba­czow i w Związku So­wiec­kim zaczęły się zmia­ny. Nie­raz za­sta­na­wiałem się nad tym, co by się ze mną stało, gdy­bym utra­fił w inny czas…

O ja­kich pro­ble­mach związa­nych z do­pusz­cze­niem do obro­ny dok­to­ra­tu mówisz? Sądzę, że mogą one do­brze po­ka­zać „ku­li­sy” funk­cjo­no­wa­nia sys­te­mu so­wiec­kie­go w śro­do­wi­skach na­uko­wych.

Na­pi­sałem mój dok­to­rat dość szyb­ko, a spie­szyłem się, gdyż chciałem zająć się czymś in­nym, cie­kaw­szym. Byłem go­to­wy z pracą dok­torską w 1985 r., ale za­trzy­ma­no ją na pra­wie dwa lata. Ist­niał wte­dy taki obo­wiązko­wy sche­mat, aby na pierw­szej stro­nie pra­cy dok­torskiej umieścić trzy cy­ta­ty: z Mark­sa, z Le­ni­na i z ostat­nie­go zjaz­du Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Związku Ra­dziec­kie­go, na­wet ko­lej­ność tych cy­tatów nie mogła ulec zmia­nie. Kie­dy ukończyłem swoją pracę, oka­zało się, że kil­ka mie­sięcy później, w lu­tym 1986 r., miał odbyć się następny zjazd par­tii. Po­wie­dzia­no mi, abym za­cze­kał do zjaz­du, by wy­ko­rzy­stać „ak­tu­al­ne” cy­ta­ty, po­tem jed­nak trze­ba było jesz­cze cze­kać kil­ka mie­sięcy, aż ukaże się ich ofi­cjal­na pu­bli­ka­cja. Po­nad­to nie byłem człon­kiem Par­tii Ko­mu­ni­stycz­nej, co sta­no­wiło poważną prze­szkodę w do­pusz­cze­niu do obro­ny dok­to­ratu. W Związku So­wiec­kim nie można było bro­nić pra­cy dok­torskiej, nie będąc człon­kiem par­tii. Na szczęście wymóg ten sto­so­wał się do mnie je­dy­nie w 50 pro­cen­tach, byłem jesz­cze w wie­ku kom­so­mol­skim, miałem mniej niż 28 lat, przyjęte było jed­nak uważać, że kom­so­moł to pra­wie jak par­tia.

Wcześniej w po­dob­nej sy­tu­acji zna­lazł się inny hi­sto­ryk, Ja­rosław Isa­je­wycz8. Był on swe­go cza­su najmłod­szym kan­dy­da­tem nauk hi­sto­rycz­nych, obro­nił dok­to­rat mając 24 lata, był tyl­ko w kom­so­mo­le, po­tem już nie zo­stał człon­kiem par­tii, gdyż miał pro­ble­my po­li­tycz­ne z po­wo­du po­cho­dze­nia, jego oj­ciec pra­co­wał w rządzie My­chajły Hru­szewśkie­go w cza­sach re­wo­lu­cji ukraińskiej lat 1917–1920.

W okre­sie przed obroną pra­cy – w 1987 roku – zaczęto mnie wzy­wać do se­kre­ta­rza komórki par­tyj­nej, który na­ci­skał, abym wstąpił do par­tii. Bałem się tych na­cisków, do par­tii nie chciałem wstąpić. Sys­tem ko­mu­ni­stycz­ny był mi całkiem obcy – wy­rosłem w in­nej kul­tu­rze, słuchałem Pink Floydów, czy­tałem eg­zy­sten­cja­listów, uważałem, że uczci­wy człowiek nie może być ko­mu­nistą. Ja i moi rówieśnicy już wówczas prze­czu­wa­liśmy, że ten sys­tem długo nie wy­trzy­ma. Kie­dy w 1982 r. kończy­liśmy stu­dia, dys­ku­to­wa­liśmy o tym, kie­dy nastąpi jego krach, czy nie będzie­my wte­dy za sta­rzy. Chcie­liśmy zmian, ale i baliśmy się ich za­ra­zem. Baliśmy się, że upa­dek ko­mu­ni­zmu będzie związany z jakąś krwawą re­be­lią czy wojną, sy­tu­acja wte­dy nie wy­da­wała się nam całkiem ja­sna.

Ale, jak po­wie­działem, w 1987 roku zaczęto na mnie na­ci­skać, abym wstąpił do par­tii. U nas w In­sty­tu­cie Nauk Społecz­nych ist­niały dwie gru­py, jed­na – „twar­dogłowa”, była związana z władza­mi ko­mu­ni­stycz­ny­mi, drugą sta­no­wiła ta sta­ra in­te­li­gen­cja, o której już wspo­mi­nałem. Ta dru­ga gru­pa pro­wa­dziła dys­kret­ne „uświa­da­mia­nie” nas, młodych, pro­wa­dza­no nas na spa­ce­ry na Wy­so­ki Za­mek, tam to­czy­liśmy roz­mo­wy, tak aby nikt nie słyszał. Między in­ny­mi roz­ma­wia­no ze mną, na kogo z In­sty­tu­tu po­wi­nie­nem uważać, z kim nie po­wi­nie­nem szcze­rze roz­ma­wiać o mo­ich poglądach, kto pra­cu­je dla KGB. Kie­dy więc na­ci­ski na mnie się wzmogły, prze­stra­szyłem się, że nie uda mi się przed nimi obro­nić, po­szedłem do Ole­ha Kup­czyńśkie­go. Miałem do nie­go za­ufa­nie, po­pro­siłem, aby mi do­ra­dził, jak uniknąć wstąpie­nia do par­tii, ale dok­to­rat obro­nić. Podpo­wie­dział mi, abym prze­ko­ny­wał ich, że jesz­cze nie do­rosłem do tego, by być świa­do­mym człon­kiem par­tii, że nie czuję się jesz­cze doj­rzały. Tak zro­biłem. Od­cze­pi­li się od mnie. W tym sa­mym cza­sie próbo­wa­no mnie także zwer­bo­wać do KGB po­przez pro­po­zycję pra­cy dla „To­wa­rzy­stwa Ukra­ina”, in­sty­tu­cji, która zaj­mo­wała się za­gra­nicz­ny­mi tu­ry­sta­mi przy­jeżdżającymi do Związku Sowieckie­go. Na szczęście dla mnie, po pierw­szej roz­mo­wie i mo­jej od­mo­wie, więcej mnie nie wzy­wa­no i nie na­ma­wia­no do współpra­cy. Je­stem prze­ko­na­ny, że w obu tych wy­pad­kach „do­po­mogły” mi cza­sy, w ja­kich żyłem, był to jed­nak schyłek sowieckie­go sys­te­mu. Jesz­cze 10 lat wcześniej nie udałoby mi się tak łatwo…

Na ile ty i twoi naj­bliżsi ko­le­dzy byliście w tym okre­sie przełomu lat 70. i 80. świa­do­mi ta­kich zja­wisk jak ruch „szes­ty­de­siat­nyków”9 czy działań ukraińskich dy­sy­dentów? Jaka była two­ja in­te­lek­tu­al­na bio­gra­fia?

Po­dob­nie jak większość mo­ich ko­legów, słyszałem o „szes­ty­de­siat­ny­kach”, ale bar­dzo nie­wie­le. Wie­działem o roli Iwa­na Dziu­by10 w tym ru­chu i jego przełomo­wym tekście In­ter­na­cjo­na­lizm czy ru­sy­fi­ka­cja, wy­da­nym w 1966 r. – ale nikt z nas tego nie czy­tał, nie mie­liśmy do tekstów tego typu żad­ne­go dostępu. Zna­liśmy na­zwi­ska lwow­skich dy­sy­dentów – Wia­czesława Czor­no­woła i My­chajła Ho­ry­nia11. Jesz­cze w okre­sie, kie­dy robiłem dok­to­rat, usłyszałem o pa­rze in­nych dy­sy­dentów lwow­skich, Iry­nie i Iho­rze Kałyn­ciach12, dla mnie w tam­tych cza­sach po­sta­ciach le­gen­dar­nych, czy Ja­rosławie Dasz­ke­wy­czu13, nie­po­kor­nym hi­sto­ry­ku, również oto­czo­nym le­gendą, objętym za­ka­zem pra­cy. Jeśli cho­dzi o małżeństwo Kałynców, po ich po­wro­cie z łagrów do Lwo­wa na początku lat 80. władze skie­ro­wały Iho­ra do pra­cy w bi­blio­te­ce, reżim uważał, że ten typ sta­no­wisk należy do naj­mniej pre­stiżowych. Właśnie w bi­blio­te­ce ktoś po­ka­zał mi Iho­ra Kałyn­cia. Słyszałem o Wa­sy­lu Sy­mo­nen­ce14, naj­po­pu­lar­niej­szym po­ecie dy­sy­denc­kim lat 60., czy­tałem trochę jego wier­szy. Pamiętam, że ktoś pod­sunął mi po­ezje jed­ne­go z „szes­ty­de­siat­nyków”, który wcześnie zmarł, Łeoni­da Ki­sie­lo­wa15, po­ety, który początko­wo pisał w języku ro­syj­skim, a po­tem w ukraińskim, ale za­wsze w du­chu bar­dzo ukraińskim i tak na­prawdę dy­sy­denc­kim. Ale, po­wta­rzam, trud­no było do tych utworów do­trzeć. We Lwo­wie była gru­pa ga­li­cyj­skiej sta­rej in­te­li­gen­cji, ra­czej jej „nie­do­bit­ki”, oni mie­li kon­tak­ty z Ki­jo­wem, ale dostęp do nich był bar­dzo utrud­nio­ny, to była her­me­tycz­na, za­mknięta gru­pa. Zro­zu­miałe dla­cze­go – bano się pro­wo­ka­cji, że ktoś nowy, młody może być wtyczką KGB. My szu­ka­liśmy za­ka­za­nych książek, ale już samo prze­ka­zy­wa­nie tych książek pod­pa­dało pod od­po­wied­ni ar­ty­kuł i było ka­ral­ne. W mo­jej wsi pod Stry­jem miesz­kało dwóch więźniów po­li­tycz­nych, żona jed­ne­go z nich, My­rosława Mełenia16, była na­uczy­cielką w mo­jej szko­le. Kie­dy Mełeń wrócił z łagrów, od­wie­dził nas w domu, byłem już na stu­diach, za­in­te­re­so­wał się mną, za­pro­po­no­wał lek­turę kil­ku książek, dzięki nie­mu prze­czy­tałem jedną z prac My­chajła Hru­szewśkie­go, na którego pu­bli­ka­cje był całko­wi­ty za­pis. Po­nie­waż eg­zem­plarz książki był jed­nak nie­dostępny, Mełeń prze­ka­zał mi je­dy­nie sfo­to­gra­fo­wa­ny jej tekst. Ja sam na­to­miast wy­niosłem z Bi­blio­te­ki Uni­wer­sy­tec­kiej mi­kro­film z tek­stem Mark­sa w języku an­giel­skim, Se­cret di­plo­ma­cy of the XVIII cen­tu­ry, w którym Marks bar­dzo moc­no kry­ty­ko­wał carską Rosję. Ten tekst był za­bro­nio­ny! Na­wet zro­biłem kopię i komuś ją dawałem, choć, jak mówiłem, było to nie­bez­piecz­ne.

Funk­cjo­no­wało wte­dy ta­kie po­wie­dze­nie, że jak w Mo­skwie ob­ci­nają za ja­kieś prze­wi­nie­nie pa­znok­cie, to w Ki­jo­wie ob­ci­nają pal­ce, a we Lwo­wie całą rękę. Ono do­brze od­da­je du­cha tam­tych czasów i po­ka­zu­je, ja­kie­go typu po­li­tykę reżim so­wiec­ki pro­wa­dził wo­bec Ukra­iny. Sam o słuszności tego po­wie­dze­nia prze­ko­nałem się dość wcześnie, kie­dy w 1980 r. pod­czas stu­diów po­je­chałem do Mo­skwy pra­co­wać w bi­blio­te­ce na­uko­wej. Mogłem tam bez żad­nych pro­blemów czy­tać ukraińskie pu­bli­ka­cje wy­da­ne w dia­spo­rze, a we Lwo­wie w tym sa­mym cza­sie na­wet nie można było o nich wspo­mi­nać. W Mo­skwie można było czy­tać książki My­chajła Hru­szewśkie­go, na Za­chod­niej Ukra­inie nie wol­no było pisać o nim kry­tycz­nie, uzna­no by to bo­wiem za jego kryp­to­re­klamę. Kie­dy na przełomie lat 70. i 80., wyszła książka Wo­lo­dy­my­ra Wuj­cy­ka z hi­sto­rii ar­chi­tek­tu­ry cer­kiew­nej, An­sam­bli Ru­sko­ji wu­ly­ci („Ze­społy ar­chi­tek­to­nicz­ne uli­cy Ru­skiej”), cały nakład po­szedł od razu na prze­miał. Oka­zało się bo­wiem, że na jed­nej z za­miesz­czo­nych tam fo­to­gra­fii wi­traża znaj­dującego się w Ru­skiej Cer­kwi we Lwo­wie zna­lazł się na­pis: „Dar Na­uko­we­go To­wa­rzy­stwa im. Ta­ra­sa Szew­czen­ki”. Kie­dy cen­zu­ra to zo­ba­czyła, oskarżono Wuj­cy­ka o pro­pa­gandę ukraińskie­go na­cjo­na­li­zmu, gdyż po 1945 r. działalność To­wa­rzy­stwa17 zo­stała w Związku So­wiec­kim za­bro­nio­na, funk­cjo­no­wało ono tyl­ko w dia­spo­rze.

W społeczeństwie so­wiec­kim ist­niała kul­tu­ra ofi­cjal­na i nieofi­cjal­na, nie­for­mal­na. Każde śro­do­wi­sko było świa­do­me tego, ja­kie książki należące do tej nie­for­mal­nej kul­tu­ry trze­ba prze­czy­tać. Mnie ktoś dał Mi­strza i Małgo­rzatę Bułha­ko­wa, a tej książki, choć ofi­cjal­nie nie była za­bro­nio­na, nie można było kupić czy zna­leźć w bi­blio­te­ce. Nie pamiętam już, kto udostępnił mi opo­wia­da­nie Sołżeni­cy­na Je­den dzień Iwa­na De­ni­so­wi­cza, wy­dru­ko­wa­ne w 1962 r. w piśmie „No­wyj Mir”, za­cho­wała się jego bar­dzo zła ko­pia, którą prze­ka­zy­wa­no so­bie z rąk do rąk.

W tym cza­sie in­te­re­so­wałem się bar­dzo fi­lo­zo­fią, przeżywałem fa­scy­nację fran­cu­skim eg­zy­sten­cja­li­zmem, szczególnie Al­ber­tem Ca­mu­sem. Czy­tałem go w języku pol­skim, w księgar­niach lwow­skich można było kupić polską li­te­ra­turę, m.in. ku­po­wałem tam wy­da­nia „Li­te­ra­tu­ry na Świe­cie”, w jed­nym z nich zna­lazłem i po raz pierw­szy prze­czy­tałem tek­sty Ca­mu­sa.

Mu­zy­ka roc­ko­wa była dla mnie pra­wie wszyst­kim. Ja i moi ko­le­dzy słucha­liśmy wciąż mu­zy­ki, przede wszyst­kim gru­py Pink Floyd, głównie zresztą w pol­skim ra­diu. Chy­ba jako pierw­szy we Lwo­wie miałem płytę Pink Floydów. Kie­dy so­wiec­kie woj­ska weszły do Afga­ni­sta­nu, pol­skie ra­dio nada­wało pio­sen­ki z ich płyty The Wall, to była an­ty­mi­li­tar­na płyta, al­bum mówił o runięciu muru, uzna­no, że ber­lińskie­go. Miesz­kałem wówczas w aka­de­mi­ku z dwo­ma Gre­ka­mi, ko­mu­ni­sta­mi, oni przy­wieźli mi tę płytę z Gre­cji. Usiłowa­liśmy słuchać, kie­dy się dawało, ra­dia BBC, Ra­dia Swo­bo­da, Głosu Ame­ry­ki. Dla mo­je­go po­ko­le­nia to wszyst­ko było jak kro­ple desz­czu tra­fiające do celi więzien­nej.

Jaki był Lwów przełomu lat 70. i 80.? Ja­kim go za­pa­miętałeś?

Muszę się przy­znać, że kie­dy pierw­szy raz przy­je­chałem do Lwo­wa w 1977 r., znie­na­wi­dziłem to mia­sto od pierw­sze­go wej­rze­nia. Było sza­re i po­twor­nie za­nie­dba­ne, a dla mnie jesz­cze do­dat­ko­wo sta­no­wiło sym­bol cy­wi­li­za­cyj­nej zapaści, z ak­cen­tem na pierw­sze słowo, gdyż wówczas w ogóle od­czu­wałem niechęć do każdej cy­wi­li­za­cji. Po lek­tu­rze eg­zy­sten­cja­listów i fa­scy­nacją ru­chem hi­pisów bar­dzo przejąłem się pro­ble­mem alie­na­cji ludz­kiej oso­by. Według tych teo­rii człowiek mógł być sa­mym sobą, je­dy­nie żyjąc wśród przy­ro­dy, a cy­wi­li­za­cja, szczególnie mia­sta, tę przy­rodę nisz­czyła. Kie­dy o tym mówię te­raz, brzmi to śmiesz­nie, ale wte­dy teo­rie tego typu trak­to­wałem bar­dzo poważnie. Nie­na­wiść do Lwo­wa przeszła mi dość szyb­ko, kie­dy za­przy­jaźniłem się z ludźmi stąd po­chodzącymi. Pierwszą taką przy­jaźń nawiązałem z Iho­rem Pid­kową, który do dziś jest moim naj­bliższym przy­jacielem. Ihor znał te same płyty ze­społu Deep Pur­ple, a to wzbu­dziło we mnie in­stynk­tow­ne za­ufa­nie do nie­go (śmiech). Pid­kowa uro­dził się we Lwo­wie, uczył się w jed­nej z naj­lep­szych lwow­skich szkół, do ja­kiej cho­dziła głównie ukraińska młodzież, szyb­ko wpro­wa­dził mnie w krąg swo­ich zna­jo­mych, z którymi do­brze się czułem. Dzięki temu po­znałem całkiem inny, nie­ko­mu­ni­stycz­ny, nie­so­wiec­ki Lwów, w ja­kim się za­ko­chałem. Po­tem po­znałem, Olenę, moją przyszłą żonę. Ona z ko­lei po­cho­dziła z bar­dzo skrom­nej ro­dzi­ny, prze­sie­dleńców z Don­ba­su, których los rzu­cił do Lwo­wa w 1940 r., ra­zem z przyjściem pierw­szych So­wietów do Ga­li­cji. Olen­ka cho­dziła do szkoły ro­syj­skojęzycz­nej, po­znałem jej śro­do­wi­sko, dość ko­smo­po­li­tycz­ne, w którym pa­no­wał także duch non­kon­for­mi­zmu i za­fa­scy­no­wa­nia kul­turą za­chod­nią.

Wówczas nie na­zwałbym tego śro­do­wi­ska wie­lo­kul­tu­ro­wym, na­wet nie znałem ta­kie­go określe­nia, ale te­raz po­wie­działbym, że Lwów ówcze­sny za­fa­scy­no­wał mnie właśnie swoją wie­lo­kul­tu­ro­wością, ułam­ka­mi sta­rej, przed­wo­jen­nej kul­tu­ry, jaka tu prze­trwała. А co naj­ważniej­sze, ta wie­lo­kul­tu­ro­wość prze­pla­tała się w na­tu­ral­ny sposób z ukraińskością i no­wo­cze­snością. Uważało się w tam­tych la­tach, że w Związku So­wiec­kim były tyl­ko trzy mia­sta o ta­kim cha­rak­te­rze: Tal­lin, Wil­no i właśnie Lwów. Pamiętam, jak zimą 1980 r. wróciłem do Lwo­wa po mie­sięcznym po­by­cie w Mo­skwie i stałem późnym wie­czo­rem na przy­stan­ku na uli­cy Pod­wal­nej na­prze­ciw­ko Ru­skiej Cer­kwi. Pa­trzyłem na ten miej­ski, zi­mo­wy kra­jo­braz i na­gle po­czułem tak sil­ny przypływ radości, że miesz­kam w tym mieście.

Rok po roz­poczęciu stu­diów dok­to­ranc­kich ożeniłem się, uro­dziło nam się dwóch synów. Żyliśmy bar­dzo skrom­nie, ale miesz­ka­liśmy w cen­trum mia­sta, co nas cie­szyło. Do tego obo­je z Oleną pra­co­wa­liśmy w In­sty­tu­cie Nauk Społecz­nych, wśród wspa­niałych lu­dzi, mie­liśmy szczęście ich po­znać, tych nie­licz­nych przed­sta­wi­cie­li sta­rej lwow­skiej in­te­li­gen­cji. Po­wta­rzam się, ale trud­no nam so­bie dziś wy­obra­zić, jak po­to­czyłyby się na­sze losy, gdy­by do władzy nie do­szedł Gor­ba­czow i Związek So­wiec­ki się nie roz­padł.

Zro­biłeś dok­to­rat wte­dy, gdy zaczął się już okres gor­ba­czo­wow­skiej głasno­sti, dni Związku So­wiec­kie­go były po­li­czo­ne. Był to okres pełen wy­da­rzeń, na Ukra­inie – czas „burz i na­porów”, od­ra­dzały się daw­ne ukraińskie in­sty­tu­cje, jak To­wa­rzy­stwo Na­uko­we im. Szew­czen­ki, To­wa­rzy­stwo Łewa18. W 1988 roku zaczął się two­rzyć Na­ro­do­wy Ruch Ukra­iny19, za­ini­cjo­wa­ny przez in­te­lek­tu­alistów i dy­sy­dentów. Jak wspo­mi­nasz tam­ten okres zmian we Lwo­wie?

W tym cza­sie, w la­tach 1987–88, nasz In­sty­tut zaczął pełnić rolę trochę po­dobną do roli In­sty­tutu Smol­ne­go za czasów re­wo­lu­cji ro­syj­skiej w 1917 r. – przy­najm­niej tak wte­dy, pół żar­tem, pół se­rio, mówio­no. Kie­dy roz­poczęły się zmia­ny po­li­tycz­ne, pierw­sze, co zro­bi­liśmy, to do­pro­wa­dzi­liśmy do zmia­ny dy­rek­to­ra na­sze­go In­sty­tutu, po­przed­ni był moc­no par­tyj­ny, zbun­to­wa­liśmy się prze­ciw nie­mu. Dy­rek­to­rem In­sty­tutu miał być, według nas, pra­cow­nik na­uko­wy z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, a nie działacz par­tyj­ny. Bar­dzo chcie­liśmy, aby zo­stał nim Ja­rosław Isa­je­wycz błysko­tli­wy hi­sto­ryk, którego na­zwi­sko było zna­ne na­wet w Ha­rvar­dzie. Myśleliśmy, że kie­dy on zo­stanie dy­rek­to­rem, za­cznie­my re­ali­zo­wać praw­dzi­we pro­jek­ty na­uko­we, że będzie można uczci­wie pisać i do tego na te­ma­ty cie­ka­we dla nas, a nie na­rzu­co­ne. Udało się, Ja­rosław Isa­je­wycz zo­stał no­wym dy­rek­to­rem, było to na­sze pierw­sze wiel­kie zwy­cięstwo. Po­tem przy na­szym In­sty­tu­cie po­wstał lwow­ski od­dział To­wa­rzy­stwa Me­mo­riał20, a także pierw­szy lwow­ski od­dział Ru­chu. Ist­niał już w tym cza­sie Ukraiński Związek Hel­siński 21, który robił ważniej­sze rze­czy niż my, ale my byliśmy chy­ba je­dyną ofi­cjalną struk­turą, która ak­tyw­nie w tych zmia­nach sys­te­mo­wych uczest­ni­czyła.

Kie­dy w 1987 r., na fali zmian, utwo­rzo­no we Lwo­wie To­wa­rzy­stwo Łewa, je­den z mo­ich zna­jo­mych i współpra­cow­ników In­sty­tu­tu, Ihor Mar­kow, po­wie­dział mi, że To­wa­rzy­stwo będzie zaj­mo­wać się także hi­sto­rią, po­szedłem więc do nich. Po­mysł był taki, że będzie­my zaj­mo­wać się dzie­dzic­twem hi­sto­rycz­nym, choć ofi­cjal­nie li­nia działalności miała od­po­wia­dać li­nii ko­mu­ni­stycz­nej, tak zo­stało to za­pi­sa­ne w pro­to­ko­le, ale rze­czy­wi­stość wyglądała in­a­czej. We Lwo­wie w tym cza­sie bar­dzo ak­tyw­ni byli Wia­czesław Czor­no­wił, Ihor Kałyneć, rola in­te­lek­tu­alistów i dy­sy­dentów była wówczas ogrom­na, to, co pi­sa­li, mówili w końcu lat 80., a zwłasz­cza w 1991 r., pozo­staje ważne do dzi­siaj. W Pol­sce był Mich­nik i Kuroń, u nas Czor­no­wił i My­chajło Horyń. Może to nie naj­lep­sze porówna­nie, ale Pol­ska nie była nig­dy tak izo­lo­wa­na jak so­wiec­ka Ukra­ina, nie była taką pro­wincją. Kie­dyś ktoś na­pi­sał, że czy­tając tek­sty niektórych ukraińskich dy­sy­dentów, nie można było po­zbyć się wrażenia, że są one na­pi­sane jak przez „Ro­bin­so­na Cru­soe na wy­spie” – o tak wie­lu rze­czach au­to­rzy nie wie­dzie­li.

W okre­sie przełomu, pod ko­niec lat 80., zaczęli po­ja­wiać się na Ukra­inie na­ukow­cy z dia­spo­ry, te kon­tak­ty były dla nas bar­dzo ważne. Pierw­szy przy­je­chał z Ka­na­dy, gdzieś w 1988 r., hi­sto­ryk Ste­pan Wełyczen­ko. W cza­sie jego wi­zy­ty u nas, w In­sty­tu­cie, zor­ga­ni­zo­wa­liśmy, trochę nie­le­gal­nie, kon­cert Wik­to­ra Mo­ro­zo­wa, który był jed­nym z tych stu­dentów wy­rzu­co­nych z Uni­wer­sy­te­tu w 1972 r., wspo­mi­nałem o tym wcześniej. Mo­ro­zow założył w la­tach 80., wraz z ko­le­ga­mi, te­atr „Ne żurys” (Nie martw się), zaczęto ich za­pra­szać na nie­le­gal­ne kon­certy. Za­brałem na ten kon­cert Ste­pana Wełyczen­ko, a on, o czym nie wie­działem, przy­szedł z ma­gne­to­fo­nem w kie­sze­ni i na­grał go. Po­tem prze­wiózł na­granie na Zachód. Po kon­cer­cie od razu ktoś doniósł, że na sali był Ka­na­dyjczyk, dowie­dziano się, że ja go za­pro­siłem, również do sie­bie, do domu. Na szczęście nie wyciągnięto wo­bec mnie kon­se­kwen­cji. Zno­wu miałem szczęście.

Po­tem przy­je­chała do Lwo­wa gru­pa na­ukowców z dia­spo­ry, John Paul Him­ka, Ome­lian Pri­cak, Hry­ho­rij Hra­bo­wycz, po­znałem się z nimi. Hi­sto­ria two­rzyła się wokół nas. Pamiętam, od­pro­wa­dzałem ich do ho­te­lu „Dniestr”, gdzie miesz­ka­li, prze­cho­dzi­liśmy koło po­mni­ka Iwa­na Fran­ka, a tam od­by­wała się pierw­sza de­mon­stra­cja To­wa­rzy­stwa Języka Ukraińskie­go im. T. Szew­czen­ki we Lwo­wie, pro­wa­dzi­li ją Iry­na Kałyneć i Ihor Mel­nyk. Od niej roz­poczęła się fala ma­so­wych de­mon­stra­cji we Lwo­wie la­tem 1988 r.

Przy­jaz­dy ukraińskich na­ukowców z dia­spo­ry były dla nas ważne nie tyl­ko ze względu na możliwość oso­bi­stych kon­taktów, od których byliśmy przez te wszyst­kie lata odcięci, ale także dla­te­go, że przy­wo­zi­li oni ze sobą książki wy­da­wa­ne na Za­cho­dzie, nie­dostępne u nas, m.in. z dzie­dzi­ny hi­sto­rii, so­cjo­lo­gii. W taki sposób do­tarło do mnie wy­da­nie pism Iwa­na Łysia­ka-Rud­nyćkie­go22, które oka­zały się dla mnie przełomo­we: lek­tu­ra jego esejów z hi­sto­rii Ukra­iny była jak grom z ja­sne­go nie­ba. Pierw­szy raz ze­tknąłem się z błysko­tliwą ana­lizą i in­ter­pre­tacją dziejów Ukra­iny, poka­zanych na tle hi­sto­rii eu­ro­pej­skiej.

W 1989 r. po­wstało we Lwo­wie pierw­sze nie­za­leżne pi­smo, „Po­stup”23. Ołeks­andr Kry­wen­ko24, jego założyciel, twier­dził, że ty za­pro­po­no­wałeś tę nazwę, i zda­je się, tam właśnie pierw­szy raz pisałeś o Iwa­nie Łysia­ku-Rud­nyćkym…

Po­znałem Olek­san­dra Kry­wenkę jesz­cze na początku lat 80., przy­jeżdżał na wy­ko­pa­li­ska do Kryłowa, po­znał mnie z nim Ihor Mar­kow. Po­tem spo­tkałem się z nim w To­wa­rzy­stwie Lewa. Kie­dy roz­poczęły się roz­mo­wy o two­rze­niu nie­za­leżnego pi­sma, za­pro­po­no­wałem, aby nadać mu nazwę „Po­stup”, gdyż odwoływała się ona do po­mysłu Iwa­na Fran­ko25, który w XIX w. chciał wy­da­wać ga­zetę pod ta­kim tytułem. Pro­po­no­wałem również, aby w pod­ty­tu­le użyć hasła stwo­rzo­ne­go przez Iwa­na Fran­ko „Więcej potu, mniej krwi” („Bil­sze potu – men­sze kro­wi”), co także za­ak­cep­to­wa­no. Po­zwolę so­bie tu na małą dy­gresję. W tym sa­mym mniej więcej cza­sie zaczęła wy­cho­dzić młodzieżowa sa­ty­rycz­na ga­zeta „Grun­dig”, w której wyśmie­wa­no całą ota­czającą nas rze­czy­wi­stość, nie tyl­ko ko­mu­ni­styczną, i która two­rzyła swoją własną kul­turę stu­dencką. Re­dak­cja tej ga­zety pod­chwy­ciła nasz pod­ty­tuł i przekręciła go w za­baw­ny sposób: „Mniej pia­ny – więcej piwa”. Mówię o tym, gdyż to zja­wi­sko do­brze od­da­je spe­cy­fikę Lwo­wa, gdzie ukraińska kul­tura była na tyle moc­na, że po­tra­fio­no śmiać się z niej. W Ki­jo­wie, gdzie ukraińskojęzycz­na kul­tura nie do­mi­no­wała, ta­kie zja­wi­sko nie byłoby możliwe, gdyż ukraińscy pa­trio­ci uważali­by je za ob­razę uczuć na­ro­do­wych, na­ro­do­wej god­ności.

Kie­dy „Po­stup” już po­wstał, zacząłem pu­bli­ko­wać tam tek­sty pod pseu­do­ni­mem. W pew­nym mo­men­cie padł po­mysł wy­da­wa­nia przez „Po­stup” książek poświęco­nych hi­sto­rii Ukra­iny. Pierw­sza wy­da­na książka za­wie­rała tek­sty Iwa­na Kry­pia­ke­wy­cza26, następna – Iwa­na Łysia­ka-Rud­nyćkie­go. Zależało mi na tym, aby jego pi­sma stały się ogólnie dostępne na Ukra­inie, jego myśli wy­da­wały mi się skar­ba­mi, które Ukraińcy po­win­ni ko­niecz­nie po­znać.

Mniej więcej w tym sa­mym cza­sie po­mysł wy­da­nia prac Łysia­ka-Rud­nyćkie­go w języku ukraińskim miał również Frank Sy­syn, ówcze­sny dy­rek­tor In­sty­tu­tu im. Pe­tro Ja­cy­ka przy ka­na­dyj­skim In­sty­tu­cie Stu­diów Ukraińskich w Ed­mon­ton, który bar­dzo ak­tyw­nie angażował się w działania na rzecz Ukra­iny. Spo­tka­liśmy się pod­czas pierw­sze­go Kon­gre­su Sto­wa­rzy­sze­nia Ukra­inistów w Ki­jo­wie la­tem 1990 r., przy­je­chało wówczas bar­dzo dużo osób z dia­spo­ry, także Frank Sy­syn. Jed­nak na wy­da­nie pism Łysia­ka-Rud­nyćkie­go na Ukra­inie trze­ba było po­cze­kać kil­ka lat, wyszły w 1994 r.27, byłem ich re­dak­to­rem i jed­nym z tłuma­czy. Uważam, że to jed­na z naj­ważniej­szych rze­czy, ja­kie zro­biłem. Prof. Ro­man Szpor­luk28 twier­dzi, że za każdym ra­zem, kie­dy ma się jakiś cie­ka­wy po­mysł, naj­pierw trze­ba sięgnąć do tekstów Łysia­ka-Rud­nyćkie­go i spraw­dzić, czy on już tego nie na­pi­sał. Dru­gim moim oj­cem du­cho­wym był właśnie sam Ro­man Szpor­luk. Wczesną wiosną 1990 r. przy­je­chał po raz pierw­szy do Lwo­wa ra­zem z grupą pro­fe­sorów i stu­dentów z Uni­wer­sy­te­tu w Mi­chi­gan. Różnił się niesłycha­nie od in­nych, nie był tyl­ko ukra­ino­znawcą, zaj­mo­wał się wie­lo­ma te­ma­ta­mi z hi­sto­rii Ro­sji, Pol­ski i Czech, co nada­wało jego myśle­niu o Ukra­inie sze­ro­ki kon­tekst, a po­nad­to zwra­cał bar­dzo uwagę na me­to­do­lo­gię i teo­rię.

W 1990 r. byłem dość moc­no za­an­gażowa­ny w od­ro­dze­nie Na­uko­we­go To­wa­rzy­stwa im. T. Szew­czen­ki, a Ołeh Kup­czynśkyj i na­uko­wy pre­zy­dent To­wa­rzy­stwa, Ołeh Ro­ma­niw, pokłada­li we mnie wiel­kie na­dzie­je. Przy­wieźli mnie do Ki­jo­wa na wspo­mnia­ny Kon­gres Ukra­inistów z na­dzieją, że uda się mnie „sprze­dać”, a ci z Za­cho­du za­in­te­re­sują się mną, dzięki cze­mu będę mógł wy­je­chać na sty­pen­dium. Po wysłucha­niu re­fe­ratów wszyst­kich pro­fe­sorów z dia­spo­ry zde­cy­do­wa­li, że będą mnie „sprze­dawać” Ro­ma­no­wi Szpor­lu­ko­wi. Udało się (śmiech), Szpor­luk rze­czy­wiście pomógł, na pierw­sze sty­pen­dia na­uko­we po­je­cha­liśmy we dwóch, naj­pierw Mykoła Riab­czuk29, a kil­ka mie­sięcy później ja. Byłem wte­dy jakiś czas w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, po­tem w Ka­na­dzie, aby pra­co­wać w ar­chi­wum Iwa­na Łysia­ka-Rud­nyćkie­go, spędziłem w su­mie pół roku za gra­nicą. Ten wy­jazd dał mi możliwość kon­tak­tu z ludźmi i książkami, o dostępie do których na­wet ma­rzyć wcześniej nie mogłem.

Początek lat 90. jest okre­sem zmian także na Lwow­skim Uni­wer­sy­te­cie, te zmia­ny spo­wo­do­wały, że mając nie­wie­le po­nad 30 lat, zo­stałeś dy­rek­to­rem nowo stwo­rzo­ne­go In­sty­tu­tu Badań Hi­sto­rycz­nych…

W cza­sie re­wo­lu­cji, a taki był wówczas okres, do władzy przy­chodzą lu­dzie młodzi. W 1990 r. zmie­nił się na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim rek­tor, no­wym zo­stał porządny człowiek i na­uko­wiec z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, Iwan Wa­kar­czuk. Fi­zyk, wy­cho­wa­nek Iho­ra Juch­nowśkie­go, który wsparł jego kan­dy­da­turę. Wy­bra­no go też z Ga­li­cji do We­rchow­nej Rady, dzięki temu mógł więcej zro­bić, należał do tzw. gru­py Sa­cha­ro­wa. Wa­kar­czuk miał bar­dzo ro­zum­ny i am­bit­ny plan, nie chciał robić re­wo­lu­cji na Uni­wer­sy­te­cie, chciał prze­pro­wa­dzić zmia­ny, ale za po­mocą małych kroków, po­przez two­rze­nie no­wych struk­tur wewnątrz uni­wer­sy­te­tu, mie­li nimi kie­ro­wać nowi lu­dzie. Była to taka me­to­da „wpusz­cza­nia” na Uni­wer­sy­tet koni tro­jańskich. Ci nowi lu­dzie, jak się oka­zało w przyszłości, do­pro­wa­dzi­li do całko­wi­tej re­for­my na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim. Tu we Lwo­wie, w końcu lat 80., była rze­czy­wiście eki­pa „twar­dogłowych”, par­tyj­na, a nie na­uko­wa, a wy­dział hi­sto­rii był jed­nym z naj­bar­dziej skost­niałych. Wa­kar­czuk po­sta­no­wił, że nie roz­wiąże wy­działu hi­sto­rycz­ne­go, lecz stwo­rzy nowy In­sty­tut Badań Hi­sto­rycz­nych, który będzie sta­no­wił kon­ku­rencję dla wy­działu po­przez wpro­wa­dza­nie no­wo­cze­snej siat­ki zajęć i spo­so­bu wykłada­nia. Był rok 1992. Zwrócił się z tym do mnie, długo się wahałem, byłem młody. W końcu zgo­dziłem się, two­rzy­liśmy In­sty­tut we trójkę, ra­zem z Ole­hem Tu­ri­jem, później­szym dyrek­torem In­sty­tutu Hi­sto­rii Cer­kwi na Ukraińskim Uni­wer­sy­te­cie Ka­to­lic­kim і Wik­to­rem Su­sa­kiem, który wówczas był jed­nym z pierw­szych ba­da­czy na Ukra­inie zaj­mujących się hi­sto­rią ustną. Udało nam się chy­ba stwo­rzyć dość dobrą at­mos­ferę. Mie­liśmy też do­bre kon­tak­ty ze śro­do­wi­ska­mi na­uko­wy­mi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Ka­na­dzie, dość szyb­ko oka­zało się, że od­nieśliśmy suk­ces, przy­ciągnęliśmy do sie­bie młodzież. W 1994 r. dzie­ka­nem na Uni­wer­sy­te­cie zo­stał Ro­man Szust, mój rówieśnik, który dał nam duże wspar­cie. W la­tach 90. mu­siałem dużo jeździć za gra­nicę, m.in., aby do­pomóc w kon­tak­tach In­sty­tutowi i umoc­nić go. Jakiś czas byłem również w Bu­da­pesz­cie, gdzie na początku lat 90. po­wsta­wał Uni­wer­sy­tet Środ­ko­wo­eu­ro­pej­ski, CEU (Cen­tral Eu­ro­pe­an Uni­ver­si­ty), z którym je­stem związany od 1996 r., a gdzie tra­fiłem z re­ko­men­da­cji Ro­mana Szpor­lu­ka i Ze­no­na Ko­hu­ta, dyrek­tora Kanadyjskie­go In­sty­tutu Stu­diów Ukra­ini­stycz­nych.

W la­tach 90. związałeś się również z nowo wówczas stwo­rzo­nym we Lwo­wie Ukraińskim Uni­wer­sy­te­tem Ka­to­lic­kim. Jak do tego doszło?

Tak na­prawdę moja współpra­ca z UKU zaczęła się jesz­cze wte­dy, kie­dy on nie ist­niał (śmiech). La­tem 1991 r., kie­dy byłem na sty­pen­dium w USA i Ka­na­dzie, spo­tkałem w Ha­rvar­dzie Bo­ry­sa Hu­dzia­ka30, dzi­siaj rek­to­ra UKU. Sie­dzie­liśmy w ka­wiar­ni na