Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki

Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63855-41-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki

Helena Kozłowska „Ola” była członkinią Komunistycznej Partii Polski, aktywistką podziemia komunistycznego, a w końcu wysokiej rangi dygnitarzem partyjnym. Należała do grona osób współtworzących najnowsze dzieje Polski. Dziś ich działania postrzegane są w sposób jednoznacznie negatywny.

 

Ulica cioci Oli jest próbą zrozumienia motywów babki przez wnuczkę, która nigdy nie podzielała jej przekonań. Punktem wyjścia jest „dekomunizacja” skromnej, liczącej zaledwie jeden numer ulicy na warszawskim Czerniakowie, która nosi imię Heleny Kozłowskiej „Oli”. Zagmatwane i mroczne dzieje XX wieku oglądamy przez dziurkę od klucza.

Polecane książki

Piękna historia o rodzinie, miłości i przyjaźni, przede wszystkim zaś o nadziei. „Biblioteca” Od czasu rozwodu życie w Paryżu to dla Justine Trévise ciągła gonitwa. Miasto całkiem się zmieniło. Firma, w której pracuje, powoli tonie, samotność zaczyna jej ciążyć, do tego zmartwienia matki… Na szcz...
Bogaty prawnik James Carlson ma jasno wytyczone priorytety: osadzić za kratami skorumpowanego sędziego, potem skupić się na karierze politycznej. Spotkanie z Maggie Heart, głównym świadkiem oskarżenia, burzy jego misterny plan. Mająca za sobą mroczną przeszłość Maggie jest kobietą, kt&oac...
Kontynuacja "Księżycowych blizn". Dziewięcioletni Date Masamune zdążył już poznać mroczne strony bycia dziedzicem daimyō, a jego kalectwo sprawia, że odsuwają się od niego najbliższe osoby... W młodym chłopcu zaczynają rodzić się talenty i ambicje, które w przyszłości doprowadzą go do pozycji je...
Słownik zawiera ponad 21 432 terminów angielskich i 25 884 terminów polskich z zakresu medycyny wewnętrznej i obejmuje: •    nazewnictwo chorób,•    objawy chorobowe,•    anatomię,•    procedury stosowane w medycynie,•    nazwy lekówSłownik stanowi uzupełnienie ""Słownika anatomii i fizjologii człow...
Księga ziół ukazała się po raz pierwszy w Budapeszcie w roku 1943 i jest obok Żaru (1942) najpopularniejszą na Węgrzech książką Sándora Máraiego. W ustępie otwierającym ten wielkiej urody i mądrości zbiorek przemyśleń, refleksji, wskazówek, prawd elementarnych, ale też pa...
Monografia "Patologie w zachowaniach konsumentów na rynku" stanowi wyróżniającą propozycję na tle publikacji dostępnych na rynku wydawniczym, zajmujących się podobnymi zagadnieniami. Wskazując na elementy decydujące w największym stopniu o wysokiej wartości monografii pragnę odwołać się do kilku kwe...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Domańska

Alek­san­dra Domańska

ULI­CA CIO­CI OLI

z dziejów jed­nej re­wo­lu­cjo­nist­ki

WY­DAW­NIC­TWO KRY­TY­KI PO­LI­TYCZ­NEJ

Dzie­ciństwo siel­skie, aniel­skie

I otwo­rzysz księgę pamięci.I z niej będzie czy­ta­ne,a w niej jest pieczęć ręki każdego człowie­ka.I zatrąbi wiel­ki szo­fari słyszal­ny będzie ci­chy szept.

(Z mo­dli­twy na święto Rosz ha-Sza­na)

Kozłowskiej 1

To było 5 maja 2007, gdy w pra­sie uka­zała się in­for­ma­cja, że pre­zes In­sty­tu­tu Pamięci Na­ro­do­wej skie­ro­wał do Rady War­sza­wy pi­smo w spra­wie „de­ko­mu­ni­za­cji” kil­ku­na­stu war­szaw­skich ulic. Za­ape­lo­wał w nim do władz mia­sta o „podjęcie niezwłocznych działań ukie­run­ko­wa­nych na jak naj­szyb­sze do­ko­na­nie zmian nazw, które nie li­cują z sza­cun­kiem dla pamięci o ofia­rach ko­mu­ni­zmu”. Z do­nie­sień pra­so­wych wy­ni­kało też, że jest przy­go­to­wy­wa­na usta­wa, prze­wi­dująca między in­ny­mi „unie­ważnie­nie or­derów, od­zna­czeń i tytułów ho­no­ro­wych przy­zna­nych przez władze ko­mu­ni­stycz­ne za zasługi na rzecz ko­mu­ni­zmu”.

Na liście ulic wska­za­nych do de­ko­mu­ni­za­cji zna­lazła się też uli­ca imie­nia He­le­ny Kozłowskiej – mo­jej bab­ki.

Mijała wte­dy czter­dzie­sta rocz­ni­ca jej śmier­ci.

Wkrótce po­tem po­ja­wiły się też wnio­ski o ko­niecz­ności prze­pro­wa­dze­nia eks­hu­ma­cji zwłok działaczy ko­mu­ni­stycz­nych, których gro­by znaj­dują się w Alei Zasłużonych na war­szaw­skich Powązkach. Tam spo­czy­wa też i moja bab­ka, „de­ko­mu­ni­za­cja grobów” mu­siałaby więc i jej do­ty­czyć. Wszyst­kie te działania miały służyć – jak mówił pro­jek­to­daw­ca tej usta­wy sej­mo­wej, se­na­tor Piotr An­drze­jew­ski – „uzdro­wie­niu hi­sto­rycz­nej pamięci Po­laków”. Wydało mi się wówczas, że naj­lep­szym spo­so­bem na „uzdra­wia­nie hi­sto­rycz­nej pamięci” jest podjęcie próby od­po­wie­dzi na py­ta­nie, czy moja bab­ka zasłużyła naj­pierw na ulicę swe­go imie­nia i grób w Alei Zasłużonych, a po­tem na de­ko­mu­ni­zację tej uli­cy i eks­hu­mację.

Pierwszą czyn­nością było zwróce­nie się doIPN-u z prośbą o umożli­wie­nie dostępu do do­ku­mentów, na mocy których po­wstał ów pro­jekt. Po pięciu mie­siącach (i po dwóch po­na­gle­niach) prośbę „roz­po­zna­no w try­bie określo­nym w art. 30 ust. 1 w zw. z art. 35a ust. 4 usta­wy o IPN”, na­dając jej nu­mer 479. I to wszyst­ko. Na to, aby do­star­czo­no do­ku­mentację spra­wy, trze­ba było po­cze­kać jesz­cze czas jakiś.

Po ko­lej­nych czte­rech mie­siącach „w związku ze sprawą opa­trzoną kryp­to­ni­mem SP-074-6(2)08” Ko­mi­sja Ści­ga­nia Zbrod­ni prze­ciw­ko Na­ro­do­wi Pol­skie­mu IPN udostępniła mnie i mo­jej mat­ce „bio­gram He­le­ny Kozłowskiej opra­co­wa­ny na pod­sta­wie opu­bli­ko­wa­nych, ogólno­dostępnych wy­daw­nictw”. Tu wy­li­czo­no trzy źródła, z których ko­rzy­sta­no. Iro­nią losu jest, że naj­więcej in­for­ma­cji za­wie­rało en­cy­klo­pe­dycz­ne hasło stwo­rzo­ne przez… jej par­tyjną koleżankę, Ce­linę Bu­dzyńską, która z tych sa­mych po­wodów co He­le­na Kozłowska mogłaby być zlu­stro­wa­na, gdy­by wcześniej tra­fił się jej ten za­szczyt i zo­stała pa­tro­nem uli­cy. Z in­for­ma­cji tu za­war­tych wy­ni­ka ja­sno – co nie było dla ni­ko­go ta­jem­nicą – że moja bab­ka była po woj­nie wy­so­kiej ran­gi dy­gni­ta­rzem ko­mu­ni­stycz­nym. Ale czy była zbrod­nia­rzem, którego imię i cześć należy zbru­kać, ze­rwać od­zna­cze­nia i spo­nie­wie­rać szczątki? Ta­kie­go uza­sad­nie­nia w bio­gramie nie ma.

Na­to­miast re­to­ry­ka w do­ku­men­ta­cji IPN-u jest jed­no­znacz­na: „Wnio­ski o li­kwi­dację ul. He­le­ny Kozłowskiej, jako prze­ja­wu glo­ry­fi­ka­cji sta­li­ni­zmu i działalności wy­mie­rzo­nej w su­we­ren­ność Pol­ski, są niewątpli­wie za­sad­ne”. War­to tu dodać, że mowa o uli­cy, na której znaj­du­je się je­den dom: Kozłowskiej 1. A że ten ma­lut­ki punkt na ma­pie War­sza­wy, obar­czo­ny aż tak grom­kim za­rzu­tem, to frag­ment mo­je­go in­tym­ne­go pej­zażu, więc po­sta­no­wiłam po­wie­dzieć: „spraw­dzam”.

Imię

Jak wie­le razy w swo­im nie­le­gal­nym często życiu, tak i te­raz – nie żyjąc od lat czter­dzie­stu – moja bab­ka, tym ra­zem w re­la­cji z IPN-em, znów zmy­liła tro­py. Oto występując z pu­blicz­ny­mi oskarżenia­mi o zbrod­niczą działalność, lu­stra­to­rzy posłużyli się jej fałszy­wy­mi da­ny­mi oso­bo­wy­mi. Na stro­nie in­ter­ne­to­wej IPN można prze­czy­tać:

Imię: He­le­na – a to nie­praw­da;

Na­zwi­sko: Kozłowska – a to nie­praw­da;

Na­zwi­sko ro­do­we: Le­wec­ka – a to nie­praw­da;

Data uro­dze­nia: 24.09.1910 – a to nie­praw­da częścio­wa, bo dzień i mie­siąc na­ro­dzin się zga­dzają;

Imio­na ro­dziców: Szy­mon, Te­kla – to też nie­praw­da, nie­co do praw­dy zbliżona;

Miej­sce uro­dze­nia: Grabów – zupełna nie­praw­da.

Jak na tych, którzy go­to­wi są pu­blicz­nie fe­ro­wać wy­ro­ki, od­bie­rając lu­dziom  d o b r e   i m i ę,  za dużo nie­rze­tel­ności. Jesz­cze raz za­trium­fo­wał kon­spi­ra­tor…

Na ko­niec jest jesz­cze ru­bry­ka występująca także w kar­to­te­kach po­li­cyj­nych: „zna­ny też jako”. I tu po­ja­wia się mia­no: Bela Frisz. Mnie ono nie było wcześniej zna­ne. A to jest właśnie praw­dzi­we żydow­sko-ga­li­cyj­skie imię i na­zwi­sko mo­jej bab­ki.

Można by kpić, że de­ko­mu­ni­zując pa­tronkę uli­cy „He­le­ny Kozłowskiej”, eks­hu­mując szczątki „He­le­ny Kozłowskiej” na Powązkach, uka­ra­no by niesławą nie tego, kogo trze­ba. Za­miast „imie­nia” karę poniósłby „kryp­to­nim”. Jesz­cze raz ko­mu­ni­sta wy­winąłby się od od­po­wie­dzial­ności. Oskarżona „He­le­na Kozłowska” ochro­niłaby przed pu­blicz­nym pręgie­rzem Belę Frisz.

Przy­czyną tego za­mie­sza­nia jest oczy­wiście fakt, że bab­ka – wzo­rem wie­lu, nie­ko­niecz­nie ko­mu­ni­stycz­nych, bo­jow­ników – od pew­ne­go mo­men­tu zaczęła żyć na fałszy­wych pa­pie­rach. Należy ro­zu­mieć, że przejęła imię i na­zwi­sko nie­po­trzeb­ne już z ja­kichś nie­zna­nych względów ja­kiejś „He­le­nie Kozłowskiej, z domu Le­wec­kiej, uro­dzo­nej w Gra­bo­wie”.

A swoją drogą, kto to był, kto dał nową tożsamość mo­jej bab­ce, a te­raz „ob­ry­wa” za jej życio­we wy­bo­ry?!

Grabów, jak wy­czy­tałam, słynie z tra­dy­cji gry w pa­lan­ta.

Nie ma cudów – nie uda się dziś roz­strzygnąć, w ja­kim mo­men­cie (i dla­cze­go aku­rat w tym) moja bab­ka, Bela Frisz, zo­stała „He­leną Kozłowską z Gra­bo­wa”. Tyle w XX wie­ku było do­brych oka­zji, aby ukryć, za­taić, przekłamać swoją tożsamość! A co do­pie­ro w przy­pad­ku wszel­kiej maści re­wo­lu­cjo­nistów, których ist­nie­nie opie­rało się na za­sa­dzie: „taj­ne przez po­uf­ne”.

W wy­pad­ku mo­jej bab­ki sprawę do­dat­ko­wo jesz­cze kom­pli­ku­je fakt, że ona tą „He­leną Kozłowską z Gra­bo­wa” była tyl­ko urzędowo i od święta. Nie sądzę, aby kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek zwrócił się do niej per „He­leno”. Wszy­scy bo­wiem, którzy ją zna­li jako „Kozłowską”, używa­li imie­nia „Ola”, będącego jej oku­pa­cyj­nym pseu­do­ni­mem. A więc nie „He­lena”, ale „Ola”. To jesz­cze jed­na „gar­da”, za którą ukry­wa się moja ta­jem­ni­cza bab­ka. He­lena nie jest He­leną z jed­nej stro­ny dla­te­go, że jest Belą, a z dru­giej dla­te­go, że jest „Olą”.

Nie dość tego. I ja, wchodząc w rolę obrońcy „do­bre­go imie­nia” mo­jej bab­ki (choć tę rolę w isto­cie nie tak poj­muję), też mam swój udział w za­gma­twa­niu tego ob­ra­zu jej tożsamości. Oto bo­wiem – co trud­no może zro­zu­mieć, ale tak właśnie było – od dzie­ciństwa nie na­zy­wałam jej „bab­cią”, lecz „cio­cią”. Jak chce tego aneg­do­ta ro­dzin­na, miałam kie­dyś, pod bramą przed­szko­la na uli­cy San­do­mier­skiej, oznaj­mić, że jest ona za młoda na bab­cię, więc będę ją na­zy­wała cio­cią. I przyjęło się to po­tem w na­szej ro­dzi­nie, że nie mówiło się o niej in­a­czej, jak „cio­cia Ola”. Dość że ta, o której – w zgo­dzie z pa­pie­ra­mi – po­win­nam mówić „bab­cia He­len­ka”, zo­stała „Cio­cią Olą”, a uli­ca jej imie­nia, za­miast „ulicą He­le­ny Kozłowskiej”, będzie w mej opo­wieści „ulicą Cio­ci Oli”.

I pra­wie nic tu nie będzie na pew­no…

„Praw­dzi­we życio­ry­sy ko­mu­nistów nig­dy nie będą na­pi­sa­ne” – po­wie Czesław Miłosz w Roku myśli­we­go…

„Pod dziu­ra­wym nie­bem mgli­stej i złudnej pamięci”

(Mi­lan Kun­de­ra Spo­tka­nie)

To, co dotąd o niej wie­działam, spi­sa­ne zapełniłoby rap­tem pół kart­ki pa­pie­ru:

Że Cio­cia Ola uro­dziła się Żydówką, ale od swe­go żydo­stwa uciekła.

Że za­nim uciekła, miała inne na­zwi­sko, ale ja­kie – nie wie­działam.

Że uro­dziła się w Oświęci­miu. Ucie­kając więc od żydo­stwa, uciekła być może od swe­go żydow­skie­go prze­zna­cze­nia.

Że była Żydówka stała się rychło po­tem ko­mu­nistką. Funk­cjo­na­riuszką KPP.

Że mój dzia­dek też był ko­mu­nistą i miał na imię Alek­san­der.

Że moja mama uro­dziła się w więzie­niu – na Pa­wia­ku (w żeńskiej części – na Ser­bii).

I że przez znaczną część oku­pa­cji były roz­dzie­lo­ne.

I że cu­dem było ich po­now­ne spo­tka­nie.

Tak jak cu­dem jest moje ist­nie­nie.

Że pod­czas oku­pa­cji Cio­cia Ola była ofi­ce­rem po­li­tycz­nym w ba­ta­lio­nie im. Czwar­taków AL – a więc także i o niej opo­wia­da Po­ko­le­nie Czesz­ki i Waj­dy.

Że po woj­nie zo­stała wy­so­kiej ran­gi dy­gni­ta­rzem ko­mu­ni­stycz­nym i że to z ta­ki­mi jak ona ko­jarzą się mrocz­ne określe­nia: „żydo­ko­mu­na” i „sta­li­no­wiec”.

I że ko­chała mnie i roz­piesz­czała.

I że dawała po­zy­ska­ne z za­gra­ni­cy, gdzie schro­niły się reszt­ki jej ro­dzi­ny, grejp­fru­ty, bo są luk­su­so­we i zdro­we. A ja ich nie­na­wi­dziłam, bo gorz­kie.

Że trzy­krot­nie woziła mnie po ku­ror­tach Bułga­rii i Ru­mu­nii.

I że na kil­ka mie­sięcy przed śmier­cią, w le­cie 1967 roku (i na ko­lej­ne kil­ka przed mar­cem 1968), oznaj­miła mi, że płynie we mnie krew żydow­ska.

A po­tem – 23 li­sto­pa­da – umarła.

Była wte­dy młod­sza od sie­bie sa­mej, bo „He­le­na Kozłowska z Gra­bo­wa” po­mogła jej odjąć so­bie czte­ry lata. I tak już zo­sta­nie „na wie­ki wieków amen”, o ile nie roz­ko­pią jej gro­bu.

Tak było dotąd.

Te­raz zaś, wraz z podjęciem tej pra­cy, jej życie za­mie­niło się dla mnie w zbiór pytań. O ko­mu­ni­stycz­ne prze­wi­ny, ale także o przy­czy­ny, dla których do tych prze­win doszło. Przy czym nie moją rolą jest sta­wiać własną babkę przed try­bu­nałem hi­sto­rii, a pamięć o niej opa­try­wać pa­ra­gra­fa­mi (nie wątpię, że będą mie­li taką po­kusę inni). Ja chciałabym pytać nie po to, aby osądzić, ale aby zro­zu­mieć.

Bio­gra­my

Nie ułatwia mi za­da­nia fakt, że śladów jej obec­ności jest nie­zwy­kle mało. Wszyst­kie do­ku­men­ty po­twier­dzające jej ist­nie­nie mieszczą się w skrom­nej pla­sti­ko­wej tecz­ce for­ma­tu A-5 – książecz­ka ubez­pie­cze­nio­wa, ne­kro­lo­gi i te­le­gra­my kon­do­len­cyj­ne, dwa ar­ty­kuły pra­so­we z in­for­ma­cja­mi o niej i trochę zdjęć, w większości z ostat­nie­go, eme­ryc­kie­go frag­men­tu życia, ta­kie typu „Za­ko­pa­ne zimą”.

Do tego garść wspo­mnień roz­pro­szo­nych w ja­kichś oko­licz­nościo­wych dru­kach i jesz­cze w ma­szy­no­pi­sach próbki li­te­rac­kie jej au­tor­stwa.

Ofi­cjal­ne bio­gra­my zna­lazłam dwa. Je­den, na który powołuje się IPN w swych działaniach de­ko­mu­ni­za­cyj­nych, zo­stał wy­dru­ko­wa­ny w Słowni­ku Bio­gra­ficz­nym Działaczy Pol­skie­go Ru­chu Re­wo­lu­cyj­ne­go (to ten au­tor­stwa Ce­li­ny Bu­dzyńskiej – gdy­by ona wie­działa, że jej świa­dec­two posłuży oskarżycie­lom…). Po­wstał on już po śmier­ci Cio­ci Oli, ale z pew­nością za­wie­ra wiedzę za­czerp­niętą jesz­cze od niej sa­mej. I nie ma in­ne­go do­ku­men­tu, który by pełniej ilu­stro­wał bio­gra­fię mej bab­ki. Ale i tu wszyst­ko za­czy­na się od określe­nia: „He­le­na Kozłowska, córka Szy­mo­na, rze­mieślni­ka”. A to nie­praw­da…

Dru­gi zaś bio­gram zo­stał opu­bli­ko­wa­ny jesz­cze za życia Cio­ci Oli – w 1963 roku – w książce wspo­mnie­nio­wej o Czwar­ta­kach. Mogła więc mieć wpływ na jego brzmie­nie. A tam pierw­sze zda­nie brzmi: „Kozłowska He­le­na «Ola», ur. 24 IX 1910 r. w pow. Ostrów Ma­zo­wiec­ka, w ro­dzi­nie ro­bot­ni­czej”. A to nie­praw­da…

Księga Yiz­kor

Nie ma do­ku­mentów, a gdy się tra­fią, każą w sie­bie wątpić. Nie ma ta­kiej księgi, która by mówiła, jak było na­prawdę. Zresztą, na­wet gdy­by była, nie przeżyłaby dwu­dzie­ste­go wie­ku, którego spe­cjal­nością były płonące ar­chi­wa. W przy­pad­ku Cio­ci Oli do­ku­menty płonąć mogły zarówno przed wojną, w jej trak­cie, jak i po woj­nie. A jeśli dodać do tego ma­new­ry z pamięcią, które każą za­prze­czać na­wet własne­mu lo­so­wi, wie­dzy „obiek­tyw­nej” uzy­skać nie­po­dob­na.

Sym­bo­licz­nym ob­ra­zem tego bra­ku jest żydow­ska Księga Yiz­kor (hebr. „pamiętaj”). W miej­sce ob­ja­wio­nej Księgi, która nie­gdyś jed­no­czyła ich lud, gro­ma­dzi się dziś zbiór re­la­cji tych, którzy oca­le­li z pożogi. Tak, aby świa­dec­twa jed­nost­ko­wych losów mogły na powrót zsu­mo­wać się w ob­raz świa­ta. Ale że – jak pi­sze Kun­de­ra w Zasłonie – „człowie­ka od­dzie­lają od przeszłości dwie siły, które na­tych­miast biorą się do wspólne­go dzieła: siła za­po­mnie­nia (która za­cie­ra) i siła pamięci (która prze­ina­cza)” – to świat, który się ro­dzi ze świa­dectw, jest świa­tem mi­go­tli­wym, nie­mogącym uzy­skać trwałej for­my, wewnętrznie sprzecz­nym. Jak w ka­lej­do­sko­pie – z mnóstwa drob­nych ele­mentów układa się wciąż inny ob­raz. A jed­nak świat ten ist­nie­je, żyje, miesz­ka, także w domu na Kozłowskiej 1.

Nie in­a­czej jest z lo­sa­mi lu­dzi, których nie ma. Aby znów można było się z nimi spo­tkać, trze­ba poskładać wiedzę o nich z frag­mentów, strzępów. I po­zwo­lić przemówić świad­kom.

Kar­to­te­ki

Świadków (pra­wie) nie ma już wśród żywych. Muszą więc przemówić umar­li. Nie jest to pro­ste, zwłasz­cza jeśli do­ty­czy żydow­skich przodków. Ta­kich częściej niż na cmen­ta­rzu znaj­du­je się w kar­to­te­kach, gdzie tkwią w po­sta­ci fi­szek, nie­jed­no­krot­nie będących je­dy­ny­mi do­wo­da­mi na ich ist­nie­nie. A te­raz po­trzeb­ni mi są oni, żeby spróbować od­po­wie­dzieć na pierw­sze z fun­da­men­tal­nych pytań – od cze­go i dlacze­go bo­ha­ter­ka tej opo­wieści, moja bab­ka – Cio­cia Ola – uciekła w ko­mu­nizm?

Opo­wieść wy­snu­wa się pra­wie z ni­cze­go: naj­pierw jest wieść z bio­gra­mu Ce­li­ny Bu­dzyńskiej o praw­dzi­wym, ro­do­wym na­zwi­sku Cio­ci Oli – Bela Frisch. Po­tem in­for­ma­cja o praw­dzi­wym miej­scu uro­dze­nia – Oświęcim (co by było, gdy­by Cio­cia Ola nie prze­ka­zała tych in­for­ma­cji tej, która stała się po­tem je­dy­nym kro­ni­ka­rzem jej życia! Zo­stałaby pew­nie na za­wsze „He­leną Kozłowską z Gra­bo­wa” – na­wet dla mnie…). A sko­ro dys­po­nu­je się tymi dwo­ma fak­ta­mi, można już, przy po­mo­cy nie­zwy­kle mi po­moc­nej Anny Przy­by­szew­skiej z ŻIH-u, otwo­rzyć jedną z kart Księgi Yiz­kor – kar­to­tekę Yad Va­shem.

Yad Va­shem zaświad­cza nie tyle o życiu lu­dzi, ale o ich śmier­ci. A że w przy­pad­ku żydow­skich losów często ani życie, ani śmierć nie są do udo­wod­nie­nia, do­wodów ist­nie­nia szu­ka się przez de­dukcję. In­for­ma­to­rzy piszą to, co pamiętają, a po­tem porównu­je się różne świa­dec­twa: imię ojca to samo (lub po­dob­ne), data i miej­sce uro­dze­nia wska­zać mogą cha­rak­ter więzi ro­dzin­nych. Tak po­wo­li przed mo­imi oczy­ma po­ja­wiła się ro­dzi­na Friszów (Frischów) z Oświęci­mia: oj­ciec – Szym­szon, później­szy Szy­mon, mat­ka – Til­la, Cila, później­sza Te­kla, z Lau­ferów i siódem­ka ich dzie­ci: Ryf­ka (Re­gi­na), Izra­el, Mati, Sal­la, Bear, Lej­bisz (Leon), no i Bela, moja bab­ka.

Zdo­by­cie tych in­for­ma­cji byłoby za­pew­ne trud­niej­sze, gdy­by nie dość wyjątko­wy jak na żydow­skie losy traf – jed­na ze śmier­ci w tej ro­dzi­nie jest zna­na „z imie­nia i na­zwi­ska”. Oto za­nim doszło do ano­ni­mo­we­go, najczęściej „osta­tecz­ne­go roz­wiąza­nia”, jed­ne­go z Friszów – Izra­ela ­ po­wie­szo­no pod­czas pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji na ryn­ku w Chrza­no­wie. Ta „zo­biek­ty­wi­zo­wa­na” śmierć do­cze­kała się większej niż zwy­kle ilości świa­dectw, było więc więcej ma­te­riału do de­duk­cji.

Ale oprócz tego, że moi umar­li przed­sta­wi­li mi się z tej kar­to­te­ki z   i m i e n i a  (poza tym nie­wie­le więcej po nich po­zo­stało), to jesz­cze wy­swa­ta­li nas żywych – mnie po­szu­kującą in­for­ma­cji i tych, którzy in­for­ma­cje zgłosi­li do ka­ta­lo­gu zgładzo­nych.

I tak po ja­kimś cza­sie, dzięki pośred­nic­twu różnych osób, otrzy­małam list od Ha­li­ny – po­na­do­siem­dzie­sięcio­let­niej dziś córki naj­star­szej sio­stry Cio­ci Oli – Re­gi­ny, po­wiem wprost: od ciot­ki Ha­li­ny. Miesz­ka w Sta­nach i ma trzy­dzieścio­ro wnuków (na­raz bar­dzo mi się powiększyła ro­dzi­na…). A w liście ko­lej­ne świa­dec­two żydow­skie­go ro­do­wo­du mo­jej bab­ki. Że pro­wa­dzi­li han­del zasłona­mi i ser­we­ta­mi, że dzie­ci było sied­mio­ro, że na ko­mu­nizm za­cho­ro­wała w tej ro­dzi­nie tyl­ko Bela, inni zaś się pożeni­li, po­wy­cho­dzi­li za mąż, po­ro­dzi­li dzie­ci, nieświa­do­mi swe­go przyszłego losu…

Sam fakt, że miałam do czy­nie­nia z pamięcią kogoś, kto znał przed­wo­jenną Cio­cię Olę, był wy­da­rze­niem. A świa­dec­two wy­da­wało się pew­ne…

Towa

W znacz­nym stop­niu po­twier­dziła to inna re­la­cja, która też była da­rem od losu. Tym ra­zem pośred­ni­ka­mi byli żywi: Ar­tur Szyn­dler z oświęcim­skie­go cen­trum żydow­skie­go i An­drzej Ni­ziołek. Dzięki nim dnia pew­ne­go po stu trzech la­tach od na­ro­dzin mej bab­ki, 3 lu­te­go 2010 roku, ode­brałam ko­mu­ni­kat te­le­fo­nicz­ny następującej treści: „Na­zy­wam się Towa Ber­lin­ski i znałam pani bab­cię”.

Głos ener­gicz­ny, pol­sz­czy­zna wyśmie­ni­ta. Pani Towa (w tam­tych cza­sach Gu­sta Wolf) ma dziś dzie­więćdzie­siąt pięć lat (ur. 1915), miesz­ka w Izra­elu, jest ma­larką. A dla mnie głównie „arką przy­mie­rza między daw­ny­mi i młod­szy­mi laty”. Pamięta zwłasz­cza młod­sze sio­stry Beli – Mati i Sallę, z którą cho­dziła do szkoły po­wszech­nej i śpie­wała w szkol­nym chórze („Sal­la miała piękny głos”).

Miesz­ka­li bli­sko kina przy no­wym czy małym ryn­ku (dziś plac Kościusz­ki). To było miesz­ka­nie czyn­szo­we, a nie własny dom. Do­brze im się po­wo­dziło. Se­nior był kup­cem. Ro­dzi­na Friszów była bar­dzo tra­dy­cyj­na, bar­dzo pobożna, cha­sydz­ka – czar­ne ubio­ry, ka­pe­lu­sze (w Oświęci­miu wówczas 80 pro­cent Żydów było pobożnych). Więc i dzie­ci (w tym Bela) mu­siały być bar­dzo pobożne. Mężczyźni trzy razy dzien­nie w bóżnicy albo przy­najm­niej mo­dli­li się w domu. W piątek wie­czo­rem i w so­botę przed południem w sy­na­go­dze. Po­tem obiad.

Gdzie jest Szym­szon?

Wieść od dwóch osób, będących choćby w części świad­ka­mi tam­te­go świa­ta, mogłaby ucho­dzić za pew­nik. Cóż więc zro­bić z ofi­cjalną wersją życio­ry­su, sporządzo­ne­go w la­tach sześćdzie­siątych przez Ce­linę Bu­dzyńską, sko­ro w niej znaj­du­je się in­for­ma­cja przecząca po­przed­nim. „W dzie­ciństwie stra­ciła ojca, który po­zo­sta­wił sied­mio­ro dzie­ci. Mat­ka utrzy­my­wała ro­dzinę z pra­cy chałupni­czej. K. [Kozłowska] od 14. roku życia po­ma­gała mat­ce, udzie­lając ko­re­pe­ty­cji, jed­no­cześnie uczyła się w gim­na­zjum jako eks­ter­nist­ka”.

Wersję Bu­dzyńskiej po­twier­dzałoby naj­dziw­niej­sze zna­le­zi­sko w tecz­ce akt oso­bo­wych Cio­ci Oli za­cho­wa­nej w in­nej niż ipe­enow­ska kar­to­te­ce – w ar­chi­wach Zakładu Hi­sto­rii Par­tii, zgro­ma­dzo­nych dziś w Ar­chi­wum Akt No­wych. Są tam tek­sty wspo­mnie­nio­we Cio­ci Oli (swoją drogą dziw­ne na to miej­sce), a także opo­wieść o ja­kiejś Eli, która w pe­wien paździer­ni­ko­wy wieczór opie­ku­je się cho­rym na gruźlicę oj­cem. Nie jest to oj­ciec żydow­ski, a sce­ne­ria nie wska­zu­je na Oświęcim, ale występuje tu również – jak w bio­gra­mie Bu­dzyńskiej – zaj­mująca się drob­nym han­dlem mat­ka, której trze­ba pomóc w opie­ce nad ro­dzeństwem, mimo że sa­me­mu jest się jesz­cze dziec­kiem. Wy­da­je się oczy­wi­ste, że Ela (Bela?) jest jesz­cze jed­nym z wie­lu kryp­to­nimów Cio­ci Oli, a nar­ra­cja do­ty­czy jej życia.

„Bo też na­prawdę ze­zo­wa­te szczęście miał ten tata – pi­sze Cio­cia Ola na kart­ce w jedną linię – Cze­go­kol­wiek by się w życiu imał – wszyst­ko było nie tak. Po­dej­mo­wał różne ro­bo­ty – nie kleiły się; próbował szczęścia w han­dlu, ale że spry­tu nie miał za grosz, za­wsze go oszu­ki­wa­no”.

A jeśli tak, to nie ma tu skle­pu z zasłona­mi i fi­ra­na­mi, nie ma sta­tecz­nej żydow­skiej ro­dzi­ny, jest za to bie­da i znój. Ktoś tu za­tem (mi­mo­wol­nie, rzecz ja­sna) mija się z prawdą. A dla mnie o tyle ma to zna­cze­nie, że nie po­zwa­la z całko­witą pew­nością od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, jaki był ten świat, w którym żyła i z którego po­tem po­sta­no­wiła uciec moja mała wte­dy Cio­cia Ola?

Mówiłam, że nic tu nie będzie na pew­no…

Umarła kla­sa

Ale bie­da nie wy­klu­czała wier­ności tra­dy­cji, trze­ba więc założyć, że tak czy in­a­czej Bela (inni mówią – Bej­la) była żydow­skim dziec­kiem z cha­sydz­kiej (jak twier­dzi Towa Ber­lin­ski) ro­dzi­ny. A to zna­czy, że w piątko­wy wieczór przystępowała wraz z in­ny­mi do sza­ba­so­we­go stołu, oświe­tlo­ne­go sza­ba­so­wy­mi świe­ca­mi i słuchała wyjątku z Księgi Ro­dza­ju: „I stał się wieczór i stał się po­ra­nek szóste­go dnia. I zakończo­ne zo­stało nie­bo i zie­mia i cały ich zastęp”, co ty­dzień od­na­wiając pamięć o Bo­skim początku i o Bo­skim porządku.

W ja­kim języku mówiła i w ja­kim języku myślała wówczas? W ji­dysz, którym z pew­nością po­ro­zu­mie­wa­li się jej ro­dzi­ce? A może po nie­miec­ku, bo to prze­cież był zabór au­striac­ki? A gdy poszła do szkoły, to w ja­kim języku mogła być uczo­na? I cze­go tam uczo­no? W ja­kim stop­niu to było pol­skie, a w ja­kim żydow­skie na­ucza­nie? A na prze­rwach ja­kim języ­kiem się posługi­wa­no? Ja­kie książki czy­tała obo­wiązko­wo, a ja­kie dla przy­jem­ności (bo że czy­tała dużo, wy­da­je się pew­ne). A jak z re­li­gią? Z ja­kim wi­ze­run­kiem Boga ob­co­wała, za­nim tak ka­te­go­rycz­nie (bo ko­mu­ni­stycz­nie) opro­te­sto­wała Jego ist­nie­nie? Towa Ber­lin­ski twier­dzi, że dziew­czyn­ki z pobożnych domów uczęszczały do sied­mio­kla­so­wej szkoły po­wszech­nej, która znaj­do­wała się przy koście­le i nie była tyl­ko żydow­ska, ale „mie­sza­na”. Ale po­tem do gim­na­zjum już nie wol­no im było iść, bo tam ko­edu­ka­cja. „A poza tym bez prze­sa­dy z tą edu­kacją dla dziewcząt…” – mówi Towa (ab­sol­went­ka dwóch ar­ty­stycz­nych wyższych uczel­ni).

O po­by­cie w szko­le po­wszech­nej zaświad­cza też bo­ha­ter­ka wspo­mnia­ne­go już opo­wia­da­nia Cio­ci Oli – Ela. A Ela to pra­wie Bela… („Ela-Bela-Ola” – to brzmi jak re­fren ja­kiejś żydow­skiej pio­sen­ki): „Ela sia­da w kuch­ni i w kąciku ci­cho od­ra­bia lek­cje. To już 7. kla­sa”. „Szkoła, porządki w domu, pil­no­wać ro­dzeństwa – opo­wia­da da­lej Ela-Bela-Ola w swej kryp­to­bio­gra­fii z ze­szy­tu w jedną linię – opie­ko­wać się cho­rym oj­cem i jesz­cze pil­no­wać, by mama miała obiad w po­rze ko­la­cji. Koleżanki miały czas na za­bawę, kino, wy­ciecz­ki. Ela tego wszyst­kie­go nie znała […] Noc w tym domu szyb­ko za­pa­dała”.

Żydow­ska na­rze­czo­na

„Kończy się szkoła po­wszech­na, a na­dziei na gim­na­zjum nie ma. Jed­no jest w mia­stecz­ku gim­na­zjum i cze­sne dro­gie” – po­twier­dza Ela-Bela słowa Towy. Dziew­czy­nie ta­kiej jak ona pi­sa­ny był więc naj­praw­do­po­dob­niej los żydow­skiej na­rze­czo­nej. Taki, jak wspo­mnia­ny w tym opo­wia­da­niu los jej mat­ki: „Mamę, jak wszyst­kie pan­ny pod ko­niec XIX wie­ku, sta­ra­no się wydać «do­brze» za mąż. Ro­dzi­ce nie­wie­le jej mo­gli dać w po­sa­gu. Zna­leźli spryt­ne­go swa­ta, który wy­na­lazł skrom­ne­go młodzieńca bez wiel­kich pre­ten­sji, i małżeństwo go­to­we”.

Taka żydow­ska na­rze­czo­na z żydow­skie­go zaułka, w ocze­ki­wa­niu na ja­kie­goś „skrom­ne­go młodzieńca bez wiel­kich pre­ten­sji”, mogła robić różne ha­fty, które – jak wy­czy­tałam w książce z 1935 roku – były obo­wiązko­wy­mi pra­ca­mi młodych bo­go­boj­nych pa­nien, re­spek­tujących tra­dycję i wiarę. A były to: „fi­lak­te­rie dla na­rze­czo­ne­go, ha­fty na tałesie, jar­mułka, na­kry­cie na so­bot­nie kołacze, prze­cho­wek na mace pas­chal­ne, ozdob­ne mi­zra­chy”.

A gdy wy­praw­ka była przy­go­to­wa­na, a ka­wa­ler wy­swa­ta­ny, sto­sow­nym dru­kiem po­wia­da­mia­no, iż: „Ni­niej­szym mamy za­szczyt za­pro­sić na­szych krew­nych i zna­jo­mych, by przy­by­li wziąć udział w na­szej radości w dniu za­war­cia ślubu na­rze­czo­nej, przesław­nej dzie­wi­cy, pan­ny… ze zna­ko­mi­tym młodzieńcem… na zaślu­bi­ny, które odbędą się pod szczęśliwą gwiazdą, w pomyślnej go­dzi­nie dnia… Za przy­by­cie na tę ra­dosną uro­czy­stość od­wdzięczy­my się”.

A po­tem było życie żydow­skiej żony. Ta­kie, jak to życie mat­ki Eli-Beli: „Przy­cho­dziły na świat dzie­ci, jed­no po dru­gim. No cóż! Wola Bo­ska. I zro­dziła się nie­mała gro­mad­ka. A tu jeść wołają, a do szkoły posłać trze­ba. Coś tam się za­ro­biło, ale co star­czyło przy dwóch, nie star­czyło przy siódem­ce. Mama za­wo­du nie miała. Zwer­bo­wał ją do­mokrążca. Nosiła ciężki kosz na ple­cach, cho­dziła od miesz­ka­nia do miesz­ka­nia, ofia­ro­wując sznu­ro­wadła, pastę do obu­wia, mydełka, itp. Wra­cała do domu wymęczo­na ze spuch­niętymi no­ga­mi i kil­ko­ma złotówka­mi, które le­d­wie wystar­czyły. […] A ile znie­wag mu­siała zno­sić. Kie­dy Ela kie­dyś poszła z mamą, żeby jej w czymś pomóc, za­uważyła ta­blicz­ki na do­mach bo­ga­tych lu­dzi «żebra­kom i do­mokrążcom wstęp wzbro­nio­ny» […] A ileż razy szczu­to ją psa­mi. Płakać się chce”.

I tak by było, lub mogłoby tak być, gdy­by Ela-Bela nie zbun­to­wała się prze­ciw­ko swe­mu lo­so­wi i gdy­by równo­cześnie tra­dy­cyj­ny żydow­ski świat, do którego była spo­so­bio­na, nie wy­padł z ko­le­in.

A tak go jesz­cze w 1935 roku opi­sy­wał Sta­nisław Mach­nie­wicz, ku­stosz kul­tu­ry żydow­skiej: „Żydzi or­to­dok­syj­ni w Pol­sce, tworzący od wieków bar­dzo licz­ne i wiel­kie sku­pie­nia, żyją w kul­cie swo­jej tra­dy­cji, z dala od wszyst­kie­go, co nie­sie postęp. Bez naj­mniej­szej prze­sa­dy rzec można, że nie wy­chodzą poza krąg myśli swych przodków. Żyją tak, jak żyli ich przod­ko­wie sprzed stu­le­ci – i po­dob­nie za­mknięty ho­ry­zont życio­wy dzi­siej­sze po­ko­le­nia prze­każą swo­im następcom. I tak z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie. Tak będzie w przyszłości, jak było w przeszłości”.

Żydow­ska pol­sz­czy­zna

Za pierw­szy sym­bo­licz­ny gest sprze­ci­wu wo­bec nie­uchron­ności losu „żydow­skiej na­rze­czo­nej” można za­pew­ne uznać mo­ment sięgnięcia po pierwszą nie­obo­wiązkową lek­turę. „Czy­tała, co w rękę po­padło – mel­du­je w swym opo­wia­da­niu Ela-Bela. – Nikt nią nie kie­ro­wał. Tato le­d­wie czy­tać umie. Regę [starszą siostrę, imię się zga­dza!] in­te­re­so­wały po­wieści, ro­man­se”. Czy­tała po­mi­mo wady wzro­ku. „Ela so­bie z tego spra­wy nie zda­wała, mrużyła oczy, a w domu nikt nie zwra­cał na to uwa­gi. Mama tyl­ko zrzędziła, gdy Ela czy­tała o zmro­ku (szko­da światła) lub przy ogar­ku świe­cy przy­le­pio­nym do krzesła obok łóżka, żeby nie świe­cić dzie­ciom w oczy i nie bu­dzić. A kie­dy in­dziej można było czy­tać?”.

Ale co czy­tała? Co to mogło być, „co po­padło”? „Dziew­czyn­ki żydow­skie z Oświęci­mia czy­tały nie Tal­mud i inne święte księgi, lecz pol­skie tłuma­cze­nia li­te­ra­tu­ry ame­ry­kańskiej czy ro­syj­skiej, a wcześniej pol­skie baśnie, a nie Mi­dra­sze” – mówi Towa Ber­lin­ski w roz­mo­wie z An­drze­jem Ni­ziołkiem, której frag­men­ty dzięki jego uprzej­mości dane mi było po­znać, i do­da­je: „Pol­sz­czy­zna to była oj­czy­zna tych dziew­czyn. Dla­te­go że wokół mówiło się po pol­sku; dla­te­go że mówiąc po pol­sku, przy­na­leżało się do świa­ta, z którym się iden­ty­fi­ko­wa­no; dla­te­go że dzięki pol­sz­czyźnie można było uniknąć iden­ty­fi­ka­cji żydow­skiej, a więc także pe­ry­pe­tii an­ty­se­mic­kich (choć w Ga­li­cji było wyjątko­wo łagod­nie i an­ty­se­mi­ty­zmu nie cier­pie­liśmy). Poza tym – to był ten pej­zaż – język pol­ski jak uro­da kra­jo­bra­zu: Soła, wi­do­ki wzgórz i wi­docz­ne z dala pa­smo Ba­biej Góry. A mówiący po żydow­sku lub nie­miec­ku ro­dzi­ce chcie­li, aby ich dzie­ci bez przeszkód funk­cjo­no­wały w społeczeństwie”.

Czy tak było w przy­pad­ku Eli-Beli? Trud­no po­wie­dzieć. Trze­ba pamiętać, że Towa była od Cio­ci Oli młod­sza o całe dzie­więć lat, a świat wte­dy bar­dzo przy­spie­szył, a po­nad­to żyła już w in­nym oto­cze­niu jako córka zamożnych ro­dziców o li­be­ral­niej­szych poglądach (była na­wet uczo­na gry na pia­ni­nie). Wresz­cie, gdy jed­ne żydow­skie dziew­czyn­ki sto­so­wały za­sa­dy mi­mi­kry, aby się upodob­nić do oto­cze­nia, inne do­ra­stały do bun­tu.

„Ostat­nie po­ko­le­nie”

Jest taki bez­cen­ny dla mnie do­ku­ment – re­la­cje rówieśników Cio­ci Oli spi­sy­wa­ne przez nich na kon­kurs w la­tach trzy­dzie­stych, a zgro­ma­dzo­ne dziś w pu­bli­ka­cji: Ostat­nie po­ko­le­nie. Au­to­bio­gra­fie pol­skiej młodzieży żydow­skiej okre­su między­wo­jen­ne­go. Wszy­scy au­to­rzy tych re­la­cji szu­ka­li dla sie­bie atrak­cyj­ne­go pro­jek­tu na życie, które się właśnie za­czy­nało (i dla większości miało trwać nie dłużej niż lat kil­ka). Może pod niektórymi z tych opo­wieści pod­pi­sałaby się młod­ziut­ka Bela Frisz?

„Dla­cze­go mam tkwić w cia­sno­cie ogra­ni­czeń – na­pi­sała na przykład „Es­ter” z Grójca – kie­dy wszyst­ko we mnie wy­ry­wa się ku szer­szym ho­ry­zon­tom? Dla­cze­go muszę po­prze­stać na małym, kie­dy czuję, że mogłabym do­ko­nać cze­goś większe­go, gdy­by mi to umożli­wio­no?”.

A wokół wrzało. Skończyła się pierw­sza woj­na świa­to­wa, zniknęły za­bo­ry, Pol­ska od­zy­skała nie­pod­ległość, a świat, na­wet ten małomia­stecz­ko­wy, od­mie­nił się i za­roiło się od po­mysłów. Świa­to­poglądowe menu dla młodych lu­dzi po­cho­dze­nia żydow­skie­go było ob­fi­te. Do woli można było prze­bie­rać w po­li­tycz­nych ofer­tach: zo­stać żydow­skim so­cja­listą (Bund), sy­jo­nistą marzącym o własnym państwie dla Żydów (tu jesz­cze można było wy­bie­rać między so­cja­listyczną a kon­ser­wa­tywną wizją owe­go państwa – „i do zo­ba­cze­nia w przyszłym roku w Pa­le­sty­nie”), można było się opo­wia­dać za au­to­no­mią w obrębie sta­rej oj­czy­zny. Theo Rich­mond, re­kon­stru­ując żydow­skie życie w mieście po­dob­nej jak Oświęcim wiel­kości (Upo­rczy­we echo. Sztetl Ko­nin), pi­sze, jak to w so­bot­nie popołudnia mały ry­nek „sta­wał się fo­rum dla to­czo­nych de­bat: bun­dow­cy spie­ra­li się z le­wi­co­wy­mi sy­jo­ni­sta­mi, którzy spie­ra­li się z ko­mu­ni­sta­mi, którzy spie­ra­li się z pra­wi­co­wy­mi re­wi­zjo­ni­sta­mi, którzy spie­ra­li się z sy­jo­ni­sta­mi re­li­gij­ny­mi. Jeśli spo­tka­li się zwo­len­ni­cy tej sa­mej ide­olo­gii, spie­ra­li się między sobą”.

Początek końca świa­ta żydow­skiej dia­spo­ry prze­pełnio­ny był po­mysłami na przyszłość!

Więc i małe „żydow­skie na­rze­czo­ne” szu­kały po­mysłów dla sie­bie. W przy­pad­ku Sary Ko­py­to z Ostat­nie­go po­ko­le­nia było tak: „Pew­ne­go dnia przyszła do mnie koleżanka z pewną pro­po­zycją: Wiesz, Salu, może za­pi­sze­my się do ja­kiejś or­ga­ni­za­cji – i zaczęłyśmy się za­sta­na­wiać, jaka będzie od­po­wied­nia dla nas; i na ten te­mat roz­pra­wiałyśmy cały wieczór. Koleżanka żaliła się, że nie ma gdzie wie­czo­ra­mi spędzać cza­su. Kręcić się sta­le na mieście już jej się znu­dziło. I chce spróbować w większym gro­nie koleżanek i ko­legów. Ja też chętnie bym chciała pra­co­wać dla ja­kiejś idei i być w większym to­wa­rzy­stwie”.

Nie trze­ba było na­wet spe­cjal­nie się na­tru­dzić – or­ga­ni­za­cje społecz­ne i po­li­tycz­ne kusiły ofer­ta­mi, or­ga­ni­zując spo­tka­nia i zbiórki. „Radość, wesołość, wspólne ko­lo­nie, wy­ciecz­ki, spa­ce­ry, plaża, gry spor­to­we – wspo­mi­na ktoś z Ostat­nie­go po­ko­le­nia – a wszyst­ko było objęte or­ga­ni­za­cyj­nym śmie­chem i ko­lek­ty­wem”. To po­zwa­lało choć na chwilę zna­leźć się poza co­dzien­nością. Zwłasz­cza wspólne wy­jaz­dy mu­siały być nie lada gratką. To dzięki nim – pi­sze dziew­czy­na ukry­ta pod pseu­do­ni­mem „Bron­ka” – „pojęłam, że da­lej już tak jak dotąd być nie może… dusić się w ścia­nach po­kojów, wiecz­nie zależną być od kogoś, wie­dzieć już z góry, jak spędzę następny mie­siąc, sta­le czuć się jak w klat­ce […]. Wol­ność! Wol­ność! Oto było nowe, wład­cze słowo, którego na­uczył mię rytm po­to­ku, wschód słońca nad Babią Górą, za­rys da­le­ki Tatr”.

„Człowiek przy­wykły do ciem­ności dopóty nie wie, w ja­kim mro­ku się znaj­du­je, dopóki nie wróci do tego mro­ku z ja­sności – pi­sze roz­po­ety­zo­wa­ny jej rówieśnik. – Dopóty nie wie­działem, w jaki la­bi­rynt wąskich ulic wpa­so­wa­na jest moja młodość, dopóki nie wróciłem z roz­ległych, nie­ogra­ni­czo­nych ob­szarów. […] Spo­strzegłem to, co miesz­kając, nig­dy nie za­uważyłem: brud, za­duch, ciem­notę, obe­rwa­ne ścia­ny – do­pie­ro uj­rzałem wielką moją biedę”.

Żydow­ska tożsamość

Zna­lazły się świa­dec­twa do­wodzące, że Ela-Bela z tego menu po­li­tycz­ne­go, które ofia­ro­wał jej tam­ten czas, naj­pierw wy­brała har­cer­stwo or­ga­ni­zo­wa­ne przez le­wi­cujących sy­jo­nistów. Pamięta o tym Towa Ber­lin­ski, na­zy­wając tę in­sty­tucję „żydowską or­ga­ni­zacją so­cja­li­styczną”. I po­twier­dza się to w in­nym źródle – w tej części żydow­skiej Księgi Yiz­kor, którą piszą byli miesz­kańcy mia­sta Oświęcim. Yisra­el Fer­tig wspo­mi­na tam działaczy or­ga­ni­zacji sy­jo­nistycznej Ha­sho­mer Hat­za’ir, aby w pew­nym mo­men­cie na­pi­sać tekst dla mnie bez­cen­ny: „Ucze­nie się he­braj­skie­go było jed­nym z naj­ważniej­szych zadań, do których nawoływał swo­ich członków Ruch Ha­sho­mer Hat­za’ir. Przed­sięwzięciem tym zajęła się dziew­czy­na, która jako pierw­sza z wszyst­kich ko­biet w tym mieście znała he­braj­ski zna­ko­mi­cie – Bel­la Frisch. Dziew­czy­na o żela­znej woli i nie­spo­koj­nej du­szy. Wy­cho­wa­na w kon­ser­wa­tyw­nej pobożnej ro­dzi­nie, a jed­nak wstąpiła do Ha­sho­mer Hat­za’ir i z poświęce­niem wypełniała wszyst­kie po­wie­rzo­ne jej za­da­nia” (Żydow­skie or­ga­ni­za­cje młodzieżowe 1923–1930).

To zna­czy, że Cio­cia Ola w pierw­szej fa­zie swych ide­owych po­szu­ki­wań (za­nim zo­stała „in­ter­na­cjo­nalną” ko­mu­nistką) iden­ty­fi­ko­wała się ze swym żydow­skim po­cho­dze­niem (i to jesz­cze jak, sko­ro uczyła się he­braj­skie­go!). Re­la­cja Yisra­ela Fer­ti­ga jest też po­twier­dze­niem opi­nii Towy Ber­lin­ski, że Bela (Bel­la, Bej­la, Bila, Bih­la – różnie się ją pisało) po­cho­dziła z pobożnej ro­dzi­ny. Co zna­czy, że od­da­lała się od tej pobożności eta­pa­mi.

Śmierć żydow­skie­go Boga

Ale w końcu i do niej, po­dob­nie jak do wie­lu in­nych „żydow­skich na­rze­czo­nych”, dojść mu­siały pogłoski o tym, że „Bóg umarł”. Jego śmierć ogłosił wpraw­dzie Nie­tz­sche już daw­no, bo w 1882 roku, ale trochę cza­su przeszło, za­nim wieść ta do­tarła do Oświęci­mia, aby na­ro­bić wie­le bałaga­nu w głowach dzie­ci z pobożnych małomia­stecz­ko­wych ro­dzin, w każdy piątek gro­madzących się przy sza­ba­so­wym sto­le.

Pisał o tym w swych wspo­mnie­niach „Zyg.Hor” z Ostat­nie­go po­ko­le­nia: „I w owe «górne i chmur­ne» dnie stałem się ate­istą. Miałem 16 lat i zwątpie­nia za całe wie­ki. Kie­dy na zim­no roztrząsałem sam z sobą lub w naj­bliższym oto­cze­niu za­gad­nie­nia Boga i ry­tuałów re­li­gij­nych, wte­dy za­wsze do­cho­dziłem do prze­cze­nia, do ne­ga­cji ist­nie­nia ja­ko­wejś siły, która przed­sta­wia­na mi była od najmłod­szych, dzie­cięcych lat”.

Ja­kie to mu­siało być wewnętrzne spu­sto­sze­nie! Gro­ziła epi­de­mia ni­hi­li­zmu.

„Ktoś wy­je­chał ze swo­je­go domu i młodzi chu­li­ga­ni zajęli ten dom – tłuma­czył ten stan du­cha Alek­san­der Wat, cy­tując w Moim wie­ku Gra­ha­ma Gre­ene’a. – I wyjęli cały śro­dek, ro­ze­bra­li scho­dy wewnątrz, wszyst­ko wy­nieśli, zo­stały tyl­ko ścia­ny. Kie­dy ten ktoś wrócił po­tem, zo­ba­czył z da­le­ka swój dom zupełnie w porządku, taki jaki był. I zna­lazł wy­je­dzoną wewnątrz pustą prze­strzeń”.

Osie­ro­co­ne dzie­ci Boże ner­wo­wo zaczęły po­szu­ki­wać ja­kichś in­struk­cji, jak żyć.

„Przyj­dzie inny człowiek, szczęśliwy i dum­ny – in­ter­pre­to­wał ten stan rze­czy Kiryłłow w Bie­sach Do­sto­jew­skie­go. – Będzie mu wszyst­ko jed­no: żyć czy umie­rać – ten będzie no­wym człowie­kiem, kto zwy­cięży ból i strach, sam sta­nie się bo­giem. A tam­te­go Boga już nie będzie. […] A wte­dy nowe życie, nowy człowiek, wszyst­ko nowe…”.

A z od­da­li do niektórych do­cho­dziły już pierw­sze dźwięki Między­na­rodówki:

Nie nam wyglądać zmiłowa­niaZ wy­roków bożych, z pańskich spraw.Z własne­go pra­wa bierz nada­niaI z własnej woli sam się zbaw!

Ra­do­sny ni­hi­lizm

Wspo­mi­nając w Moim wie­ku kli­mat tam­tych czasów, Wat uważa, że pa­no­wało prze­ko­na­nie o końcu sta­re­go świa­ta, za­mie­niającego się w ru­iny, ale że to był „przed­miot we­se­la du­cho­we­go, bo tu można właśnie coś no­we­go zbu­do­wać, to jest wiel­ka nie­wia­do­ma, podróż w nie­wia­do­me, wiel­kie na­dzie­je, że z tego, z tych ruin właśnie… […] To była radość właśnie z tego, że coś się grun­tow­nie łamie, że właści­wie jest miej­sce na wszyst­ko, że wszyst­ko wol­no”.

A po ka­ta­kli­zmie pierw­szej woj­ny świa­to­wej w ru­inie było wszyst­ko, poza tym, co zy­ski­wać właśnie zaczęło jakiś jesz­cze nie­od­gad­nio­ny, całkiem nowy kształt: re­wo­lu­cja bol­sze­wic­ka w Ro­sji… „Czym będzie ko­mu­nizm, jesz­cze nie było wia­do­mo! Na ra­zie przed­sta­wiał nam się jako wiel­ki ni­hi­lizm” – pi­sze Wat.

A w in­nym miej­scu do­da­je: „Ro­sja – ol­brzy­mi kraj, który jest dzi­ki, są w nim za­nie­dba­nia se­tek lat, w którym ma się bu­do­wać nowe życie ludz­kości i or­ga­ni­za­cja ludz­kości na ide­al­nych pod­sta­wach. Sto kil­ka­dzie­siąt mi­lionów lu­dzi, w grun­cie rze­czy upośle­dzo­nych, nieszczęśli­wych, ale półdzi­kich […] I jest garst­ka lu­dzi, którzy tę wielką masę zor­ga­ni­zują, ożywią i z nich uczy­nią drożdże dla przyszłości, dla ludz­kości”.

Fa­scy­na­cja czymś ab­so­lut­nie no­wym i ol­brzy­mim!

W