Strona główna » Humanistyka » Ulicznica

Ulicznica

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8041-010-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ulicznica

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych.

Polecane książki

Michasia ma siedem lat, blond włoski i duże niebieskie oczka. Wygląda niewinnie, niczym aniołek. Nie ma ani brata, ani siostry. Jest jedynaczką. Rozpieszczoną jedynaczką. Zawsze musi być tak, jak chce dziewczynka. Zwłaszcza w domu. Rodzice ustępują jej na każdym kroku. Dziadkowie również. Ws...
Monografia „Własność intelektualna w działalności gospodarczej” jest pokłosiem konferencji naukowej pod tym samym tytułem. Odbyła się ona w marcu 2017 r. w Lublinie. W oddawanej do rąk Szanownego Czytelnika książce zamieszczono artykuły, których celem jest zilustrowanie problematyki praw na dobrach ...
Bałaganiarstwa się nie dziedziczy, nie jest ono także związane z brakiem czasu, to raczej nagromadzenie błędnych przekonań o porządkowaniu. Autorka prezentuje własną metodę – konMari - na uporządkowanie najbliższego otoczenia, zmianę podejścia do życia i sposobu myślenia. Omawia i...
"Praktyczne wskazówki jak przygotować się do drugiego etapu zmian w Płatniku" to poradnik, który ułatwi korzystanie z nowych funkcji i funkcjonalności w programie Płatnik. Można w nim sprawdzić: • co należy zrobić przed pobraniem danych z ZUS, • w jaki sposób pobrać dokumenty rozliczeniowe z ZUS, ...
Książka odpowiada na bardzo konkretne i praktyczne pytania dotyczące prowadzenia działalności kulturalnej w formie instytucji kultury. Lektura obowiązkowa dla dyrektorów domów, ośrodków i centrów kultury, ale również dla urzędników odpowiedzialnych za nadzór nad instytucjami kultury i realizację lok...
Tej poruszającej powieści długo nie zapomnisz! Zaskakująca i pełna emocji historia o skomplikowanych relacjach i sile rodzinnych więzi. To tylko nastoletni wybryk. Chociaż Kip wypił na imprezie trochę za dużo i spowodował wypadek samochodowy, wydaje się, że ujdzie mu to na sucho. Jednak nagle umiera...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elżbieta Isakiewicz

Ulicz­ni­ca

Elż­bie­ta Isa­kie­wicz

ISBN: 978-83-8041-010-7

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa 2015

Ostrów Wiel­ko­pol­ski, kwie­cień 2015

Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa sp. z o.o.

ad­res: ul. Stru­my­ko­wa 15,

63—400 Ostrów Wiel­ko­pol­ski

te­le­fon: 783 031 083

www.wy­daw­nic­two.per­spek­ty­wa.co

ema­il: wy­daw­nic­two@per­spek­ty­wa.co

Re­dak­cja:

Re­dak­tor na­czel­ny: Mar­cin Włosz­czyk

Se­kre­tarz re­dak­cji: Eli­za Wo­lań­czyk

Skład, ła­ma­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej i ko­rek­ta:

Pau­li­na Sta­gra­czyń­ska, Ka­ri­na Gmu­row­ska

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne/All ri­ght re­se­rved. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii książ­ki w po­sta­ci po­wie­la­nia pli­ku dla wię­cej niż 2 urzą­dzeń jest na­ru­sze­niem praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne I

ELŻ­BIE­TA ISA­KIE­WICZULICZ­NI­CAXXX

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych. Oto za­glą­da do wię­zien­nej ce­li („Sen o szla­fro­ku i fil­co­wych kap­ciach”) i re­cy­dy­wi­ści od­mie­nia­ją swe ży­cie. Oto tak roz­ko­chu­je w so­bie bez­dom­nych, że zy­sku­ją dom. („Ulicz­ni­ca”). Oto w du­szy nar­ko­ma­nów za­pa­la świa­teł­ko ta­kiej wia­ry, że po­rzu­ca­ją na­łóg. („Chłop­cy od El­wi­ry”). Do­bro zdu­mie­wa po­my­sło­wo­ścią, po­tra­fi, jak Fi­lip z ko­no­pi, wy­sko­czyć z po­dwór­ka, ze środ­ka upal­ne­go, roz­cią­gnię­te­go dnia, z brzę­cze­nia mu­chy, z nu­dów. Mo­że by­śmy coś do­bre­go zro­bi­li — rzu­ca ktoś nie­ocze­ki­wa­nie i wcią­ga ca­łą gru­pę w wo­lon­ta­riat. („Bo nie­bo jest nie­bie­skie”). Do­bro za­ska­ku­je przed­się­bior­czo­ścią, ni­czym świet­ny ma­kler gieł­do­wy, któ­ry za­ra­bia na­wet w kry­zy­sie, ono jest w sta­nie ugrać coś dla czło­wie­ka i wte­dy, gdy — zda­wać by się mo­gło — za­trium­fo­wa­ła już śmierć i jej czar­na kum­pel­ka — roz­pacz. Z naj­więk­szej tra­ge­dii wy­su­płu­je sens. Oto na­sto­lat­kom po cho­ro­bie no­wo­two­ro­wej ka­że wró­cić na od­dzia­ły on­ko­lo­gicz­ne i nieść po­cie­sze­nie dzie­ciom w trak­cie che­mii, to­wa­rzy­szyć im w zdro­wie­niu i w od­cho­dze­niu. („Ta­niec brzu­cha w bia­łej sa­li”). Oto naj­bliż­sze oso­by tych, któ­rzy za­pa­dli w śpiącz­kę, uzbra­ja w zmysł wraż­li­wo­ści zdol­nej do po­ro­zu­mie­wa­nia się z cho­ry­mi w nie­po­ję­tym dla nas wy­mia­rze. („Ży­cie we­wnętrz­ne”). Za­pie­ra dech w pier­siach ge­stem, hoj­no­ścią; obo­jęt­nie, wdo­wi to gro­sik, czy czek mi­lio­ne­ra, wzno­si cha­ry­ta­tyw­ne in­sty­tu­cje, da­je pod­wa­li­ny pod na­uko­we cen­tra, jak za spra­wą księ­dza pro­fe­so­ra Mi­cha­ła Hel­le­ra, któ­ry prze­zna­czył na ten cel ba­joń­ską su­mę uzy­ska­ną z ty­tu­łu przy­zna­nia mu słyn­nej Na­gro­dy Tem­ple­to­na. („Har­mo­nia sfer”). I ma jesz­cze do­bro tyl­ko je­mu przy­pi­sa­ną moc, nie­po­wta­rzal­ną, kre­acyj­ną, od­lo­to­wą: moc czy­nie­nia cu­dów. Na ko­lej­nych stro­ni­cach te­go zbio­ru bę­dzie­my mieć do czy­nie­nia z fru­wa­ją­cy­mi anio­ła­mi, cu­da­mi i cu­deń­ka­mi, cza­sem spek­ta­ku­lar­ny­mi, nie­mal ma­te­rial­ny­mi, jak wte­dy, gdy jed­nej z bo­ha­te­rek śni się nie­ży­ją­cy oj­ciec i żą­da­jąc, by po­szła na ba­da­nie pier­si, ra­tu­je jej ży­cie;  a nie­kie­dy pra­wie nie­do­strze­gal­ny­mi, sub­tel­ny­mi, ta­ki­mi, co spa­da­ją nie wie­dzieć skąd tyl­ko po to, że­by ko­goś za­trzy­mać w bie­gu, wy­czu­lić na ukry­ty wy­miar ży­cia, wy­ci­szyć. („Ta­jem­ni­ca zie­lo­ne­go pro­mie­nia”). Lecz naj­do­nio­ślej­szym je­go twór­czym po­my­słem wy­da­je się nie­bo. Dla wie­lu z tych, któ­rzy opo­wie­dzie­li mi swo­je hi­sto­rie, to ono jest naj­bar­dziej wy­cze­ki­wa­nym do­brem, to ono mo­ści so­bie nie­za­gro­żo­ne miej­sce w wy­ob­raź­ni, ja­ko uko­je­nie tę­sk­no­ty za zmar­ły­mi, ochro­na przed de­fe­ty­zmem, szan­sa na do­koń­cze­nie waż­nych spraw. Ale czyż nie­bo nie jest dla do­brych lu­dzi wła­śnie? To wła­śnie im, bo­ha­te­rom tej książ­ki, za­wie­ra­ją­cej wy­bór re­por­taż (któ­rych więk­szość uka­za­ła się w Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym, a tak­że w Du­żym For­ma­cie Ga­ze­ty Wy­bor­czej) dzię­ku­ję, że za­fun­do­wa­li mi tę fa­scy­nu­ją­cą, edu­ka­cyj­ną po­dróż w ja­sne re­jo­ny ludz­kiej du­szy, do miejsc od­da­lo­nych od blich­tru świa­ta, gdzie za­zwy­czaj nie za­glą­da­ją spra­gnio­ne sen­sa­cji ka­me­ry, a co naj­wy­żej czuj­ne, pło­chli­we ko­ty.

MA­RZY­CIE­LESPI­SEK ŚWIĘ­TYCH

To hi­sto­ria czło­wie­ka, któ­ry miał ma­rze­nie. Klu­czo­wą ro­lę od­gry­wa­ją w niej świę­ci, szcze­gól­nie nie ży­ją­ca świę­ta Ma­rych­na oraz ży­ją­ca świę­ta Elż­bie­ta. Rzecz dzie­je się pod Świę­tym Krzy­żem

Re­zer­wu­ję noc­leg w Kiel­cach z za­mia­rem od­wie­dze­nia zna­jo­mej, któ­ra — nie wie­dzieć cze­mu — wy­bra­ła so­bie to mia­sto, że­by usu­nąć z pier­si guz.

Gdzieś z po­łu­dnia za­wie­wa hal­nym i top­nie­ją­cy śnieg od­sła­nia hał­dy uty­tła­nych w bło­cie ze­szło­rocz­nych li­ści — wszę­dzie to­na­cja sza­ro­bu­ra.

Wcho­dzę do szpi­ta­la głów­nym wej­ściem. Błę­kit­no — żół­ta pod­ło­ga z gre­su lśni ni­czym pup­ka nie­mow­lę­cia po­trak­to­wa­na oliw­ką John­son and John­son. Po pra­wej stro­nie, za no­wo­cze­snym kon­tu­arem, ślicz­ne pa­nien­ki z na­pi­sem „In­for­ma­cja” nad gło­wą, py­ta­ją, w czym mo­gą po­móc. Na wprost „Re­je­stra­cja” — wiel­ki szyld ze zło­tych li­ter. Ta­kie sa­me znaj­dziesz w re­cep­cji każ­de­go ele­ganc­kie­go ho­te­lu. Ko­lej­ka nie za du­ża. Na mięk­kich ka­na­pach sie­dzi kil­ka osób — wszę­dzie to­na­cja pa­ste­lo­wa, po­god­na, jak w peł­ni ła­god­ne­go la­ta. Ja to gdzieś wi­dzia­łam, ja to skądś znam, ta­ki od­strze­lo­ny szpi­tal pań­stwo­wej służ­by zdro­wia. I wiem: to by­ło w se­ria­lu „Na do­bre i na złe”. Ale prze­cież krę­cą go w War­sza­wie, nie w Kiel­cach. 

***

Zna­jo­ma le­ży na dru­gim pię­trze w dwu­oso­bo­wym po­ko­ju. (Ścia­ny w to­na­cji po­ma­rań­czo­wej, ko­lo­ro­wa po­ściel.) Jest po ope­ra­cji i ma na­dzie­ję: po­dob­no ten ro­dzaj no­wo­two­ru lu­bi pod­da­wać się che­mii.

Kie­lec­ki szpi­tal po­le­ci­ła jej zna­na war­szaw­ska biz­ne­swo­man za­przy­jaź­nio­na z at­ta­ché kul­tu­ral­nym am­ba­sa­dy USA. Je­go oj­ciec, Le­opold Koss, świa­to­wej sła­wy ame­ry­kań­ski cy­to­pa­to­log, pa­pież on­ko­lo­gii, gu­ru na­ukow­ców, au­tor pod­ręcz­ni­ków, z któ­rych uczy się każ­dy le­karz — szko­lił w No­wym Jor­ku tu­tej­szych dok­to­rów. Za­sko­czo­ny ich wy­so­kim po­zio­mem przy­je­chał do Kielc. Prze­cie­rał oczy ze zdu­mie­nia: w za­bie­dzo­nej Pol­sce, na pro­win­cji, zna­lazł in­sty­tut on­ko­lo­gicz­ny, któ­re­go nie po­wsty­dził­by się bo­ga­ty świat. I ob­jął nad nim na­uko­wy pa­tro­nat. Więc mo­że być lep­sza re­ko­men­da­cja? Pocz­ta pan­to­flo­wa dzia­ła szyb­ko — w nie­szczę­ściu lu­dzie z ca­łe­go kra­ju tu ścią­ga­ją.

Ktoś pu­ka. To pie­lę­gniar­ka; coś ta­kie­go! — prze­cież w szpi­ta­lach się nie pu­ka, jak­by cho­ro­ba wy­klu­cza­ła in­tym­ność. Py­ta uśmiech­nię­ta, czy wszyst­ko w po­rząd­ku. Mie­rzy puls. — Gdy­by coś pa­nią nie­po­ko­iło, je­stem obok — mó­wi do zna­jo­mej.

Przed szó­stą na szpi­tal­nych ko­ry­ta­rzach po­ja­wia­ją się alu­mi­nio­we wa­go­ni­ki na kół­kach. Pro­wa­dzo­ne bez­sze­lest­nie przez pa­nie w nie­ska­zi­tel­nie bia­łych uni­for­mach przy­po­mi­na­ją ja­kieś nie­ziem­skie po­jaz­dy do za­dań spe­cjal­nych.

— To sio­stry roz­wo­żą ko­la­cję — wy­ja­śnia zna­jo­ma. Tu­taj nie ma sa­lo­wych w roz­cheł­sta­nych po­pla­mio­nych far­tu­chach. Nie ma du­szą­ce­go za­pa­chu od­ka­żal­ni­ków po­mie­sza­ne­go z wy­zie­wa­mi nędz­nej gar­kuch­ni. Nie ma za­pa­chu spo­nie­wie­ra­nej śmier­ci.

Na ko­la­cję jest po­lę­dwi­ca, sa­łat­ka ja­rzy­no­wa, róż­ne pie­czy­wo, ma­sło. — Świet­nie tu kar­mią — wy­chwa­la zna­jo­ma.

Kie­dy stam­tąd wy­cho­dzę, jesz­cze nie za­pa­lo­no la­tar­ni. Świat zdro­wych po­grą­ża się w ciem­no­ści.

W ho­te­lu prze­dłu­żam po­byt. Chcę się do­wie­dzieć, jak oni to zro­bi­li. Tę Eu­ro­pę w pi­pi­dów­ce.

***

A to Góźdź, trze­ba py­tać Góź­dzia — sły­szę. Wszyst­kie ko­lo­ro­we ko­ry­ta­rze Świę­to­krzy­skie­go Cen­trum On­ko­lo­gii pro­wa­dzą do ga­bi­ne­tu dwie­ście sześć (drew­nia­na pod­ło­ga, gu­stow­ne żół­to-po­ma­rań­czo­we me­ble, w po­dob­nej to­na­cji ver­ti­ca­le i ścia­ny).

Dok­tor Sta­ni­sław Góźdź ma si­we wło­sy, wą­sy i przej­rzy­ste oczy nie­spre­cy­zo­wa­ne­go ko­lo­ru. Przy­po­mi­na przed­wo­jen­ne­go ze­gar­mi­strza al­bo dy­rek­to­ra mę­skie­go gim­na­zjum ze sta­rych fo­to­gra­fii.

Jest szew­cem. Jest on­ko­lo­giem kli­nicz­nym. A tak­że dy­rek­to­rem te­go szpi­ta­la i je­go twór­cą.

— Ma­rze­nie mia­łem — przy­zna­je.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok sie­dem­dzie­sią­ty ósmy ubie­głe­go wie­ku. Góźdź, mło­dziut­ki, czte­ry la­ta po me­dy­cy­nie, pra­cu­je w Szpi­ta­lu Wo­je­wódz­kim w Kiel­cach. Jest tu tyl­ko jed­na przy­chod­nia on­ko­lo­gicz­na — kil­ka ga­bi­ne­tów z sza­rym li­no­leum. Czło­wiek z roz­po­zna­nym ra­kiem mu­si krą­żyć po Pol­sce. Do jed­ne­go mia­sta jeź­dzi na che­mię, do dru­gie­go na na­świe­tla­nie. Czę­sto po dro­dze umie­ra. Pro­blem kur­su­ją­cych pa­cjen­tów do­ty­czy ca­łe­go kra­ju. PRL ma wte­dy za­le­d­wie trzy­stu on­ko­lo­gów. Jed­nym z nich jest w War­sza­wie pro­fe­sor Ta­de­usz Ko­sza­row­ski, wy­bit­ny na­uko­wiec, sław­ny chi­rurg, kon­sul­tant kra­jo­wy, spo­łecz­nik, po­seł.  For­su­je po­gląd, że cho­re­mu moż­na naj­sku­tecz­niej po­móc, gdy ten bę­dzie le­czo­ny bli­sko i kom­plek­so­wo. Rzu­ca po­mysł: wy­bu­duj­my na­ro­do­wy in­sty­tut on­ko­lo­gicz­ny w cen­trum kra­ju i bliź­nia­cze ośrod­ki re­gio­nal­ne. Ta ory­gi­nal­na kon­cep­cja spodo­ba­ła się Ame­ry­ka­nom i nie­ba­wem za­czną ją wdra­żać u sie­bie. 

A dla­cze­go by nie w Kiel­cach? — ku­si ma­rze­nie.

— Ro­bi­łem wte­dy spe­cja­li­za­cję w War­sza­wie — wspo­mi­na Góźdź. — W wol­nych chwi­lach drep­ta­łem do tych wszyst­kich waż­nych urzę­dów. Pa­trzy­li na mnie jak na wa­ria­ta. Jak­bym ogła­szał, że wła­śnie bu­du­ję sa­mo­lo­cik ze sklej­ki, któ­rym za­mie­rzam po­le­cieć na Księ­życ.

Bo prze­cież w Kiel­cach nie ma ka­dry ani no­wo­cze­sne­go sprzę­tu do dia­gno­sty­ki — pu­sty­nia. Tyl­ko je­den czło­wiek trak­tu­je Góź­dzia ina­czej. To Ko­sza­row­ski. Po­twor­nie za­ję­ty, za­wsze ma dla nie­go czas. Przy­bysz z Kielc jest w se­kre­ta­ria­cie pro­fe­so­ra przyj­mo­wa­ny jak bon­za. A Sta­szek ga­da o ma­rze­niu.

— Miał wpły­wy i ko­rzy­stał z nich, że­by w Kiel­cach in­we­sty­cja ru­szy­ła. A prze­cież mógł so­bie w War­sza­wie nie in­sty­tut on­ko­lo­gii po­sta­wić, lecz pa­łac. Wo­lał dzie­lić się do­ta­cja­mi z pro­win­cją.

Nie­daw­no umarł. To je­den ze świę­tych, któ­rzy w tej hi­sto­rii ode­gra­li se­kret­ną ro­lę.

***

Łóż­ko obok zna­jo­mej zaj­mu­je ład­na blon­dyn­ka ko­ło czter­dziest­ki. Ma­ją jej am­pu­to­wać pierś. Jest na środ­kach uspo­ka­ja­ją­cych; za­ję­li się nią szpi­tal­ni psy­cho­lo­dzy, bo tyl­ko pa­trzy w je­den punkt na pa­ste­lo­wej ścia­nie.

Wcze­snym po­po­łu­dniem do sal­ki za­glą­da oj­ciec Je­rzy, ka­pu­cyn. Py­ta, czy ktoś pra­gnie przy­jąć ko­mu­nię. Zna­jo­ma: — De­li­kat­ny jest, po­ciesz­ny.

Tu­taj wszy­scy wie­dzą, że dy­rek­tor za­bro­nił re­li­gij­nej agi­ta­cji, to zna­czy wma­wia­nia lu­dziom, że cier­pią, bo Pan Bóg ich ko­cha. Al­bo że ich ka­rze za grze­chy.

Zna­jo­ma, nie­wie­rzą­ca, lu­bi oj­ca Jur­ka. Go­to­wy słu­chać, po­trzy­mać za rę­kę.

Do blon­dyn­ki co i raz dzwo­ni syn. — Do­brze się czu­ję, Grze­siu — po­wta­rza mo­no­ton­nym gło­sem, nie od­ry­wa­jąc oczu od ścia­ny.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Je­de­na­sty lip­ca osiem­dzie­sią­te­go trze­cie­go ro­ku, go­dzi­na siód­ma dwa­dzie­ścia ra­no. Na wy­gwiz­dów, gdzie dziś stoi szpi­tal, wjeż­dża ko­par­ka i w bły­sku fle­szy wy­ko­nu­je pierw­szy ruch. 

Tym­cza­sem Góźdź  kom­bi­nu­je, skąd wy­trza­snąć fi­zy­ków me­dycz­nych, bez któ­rych nie mo­że funk­cjo­no­wać ża­den szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny, bo ob­słu­gu­ją sprzęt do dia­gno­sty­ki i na­świe­tlań. Zda­je się, że sma­ro­wał ma­słem krom­kę chle­ba przy ko­la­cji. Przy­ło­żył ser. — Już wiem! — wy­krzyk­nął do Elż­bie­ty. Na­za­jutrz rek­to­ro­wi Wyż­szej Szko­ły Pe­da­go­gicz­nej, oprócz po­li­tech­ni­ki je­dy­nej li­czą­cej się uczel­ni w re­gio­nie, z wy­dzia­łem fi­zy­ki na do­brym po­zio­mie, za­pro­po­no­wał cykl se­mi­na­riów o ra­dio­te­ra­pii dla stu­den­tów czwar­te­go ro­ku. Bacz­nie ob­ser­wu­je, kto się wy­bi­ja. Wy­ła­wia kil­ka osób. Da­je im etat w po­wsta­ją­cym szpi­ta­lu po to, że­by ich za­raz wy­słać na szko­le­nie do War­sza­wy, do In­sty­tu­tu On­ko­lo­gii. Ale tam, pro­fe­sor Bar­ba­ra Gwiaz­dor­ska, za­ła­mu­je rę­ce: — Sta­siu, to jest po­waż­na spra­wa, to fi­zy­ka me­dycz­na, a ty mi tu przy­sy­łasz dzie­ci po szkół­ce!

Góźdź na­le­ga: — Pro­szę tyl­ko o je­den mie­siąc. Pro­szę dać im szan­sę.

I po mie­sią­cu pro­fe­sor Gwiaz­dor­ska te­le­fo­nu­je: — Sta­siu, skąd ty ich wzią­łeś? Świet­ni!

Ta­ki suk­ces.

Mło­dzi tra­fia­ją na dok­to­ra Paw­ła Ku­ko­ło­wi­cza (sy­na Ro­mu­al­da, do­rad­cy i przed­sta­wi­cie­la pry­ma­sa Wy­szyń­skie­go). Tak mu się po­do­ba­ją, że rzu­ca cie­płą po­sa­dę w War­sza­wie. Je­dzie z ni­mi do Kielc. Two­rzy tu je­den z naj­lep­szych za­kła­dów fi­zy­ki me­dycz­nej w Pol­sce. Tyl­ko że w kra­ju pisz­czy bie­da. Pie­nią­dze z cen­tra­li to pły­ną, to nie. Na bu­do­wie szpi­ta­la w Kiel­cach co­raz częst­sze prze­sto­je. Na star­cie wol­nej Pol­ski o racz­ku­ją­cym szpi­ta­lu mó­wi się, że to post­ko­mu­ni­stycz­ny mo­loch. Czy stać nas na gi­gan­to­ma­nię Góźdźia? — szem­ra­nie w śro­do­wi­sku. Ktoś wpa­da na po­mysł, że­by wszyst­ko zrów­nać z zie­mią, zbu­rzyć, ry­tu­al­nie po­grze­bać  Lu­do­wą Pol­skę.

I wte­dy wo­je­wo­dą zo­sta­je Jó­zef Pło­skon­ka, szef re­gio­nal­ne­go Oby­wa­tel­skie­go Klu­bu Par­la­men­tar­ne­go, też fi­zyk, pie­kiel­nie rze­czo­wy. W cią­gu dzie­się­ciu mi­nut po­dej­mu­je de­cy­zję: bu­du­je­my da­lej.

Tak to świę­ci prze­pro­wa­dzi­li szpi­tal z jed­ne­go ustro­ju w dru­gi bez­piecz­nie, su­chą no­gą, jak Moj­żesz swo­ich przez Mo­rze Czer­wo­ne.

***

Na od­dzia­le che­mio­te­ra­pii na pa­ste­lo­wych ścia­nach wi­szą ob­ra­zy. Ich ko­lor jest so­czy­sty, peł­no­krwi­sty, krzy­czą­cy, jak­by ar­ty­ście spa­dła z oczu łu­ska i uj­rzał świat w na­giej praw­dzie. Pul­su­ją pę­tle umy­ka­ją­cych w prze­strzeń spi­ral, pa­ję­czy­ny la­bi­ryn­tów, pię­tra wie­lo­ką­tów. Cza­sem z tej  plą­ta­ni­ny wy­ła­nia się ja­kiś kra­jo­braz ze wzgó­rza­mi, z la­sem, rze­ką. Cza­sem twarz jak z Mo­dil­gnia­nie­go — a wszyst­ko wy­ra­zi­ste, ostre jak brzy­twa.

To są ob­ra­zy dzie­ci nie­peł­no­spraw­nych umy­sło­wo, ma­lo­wa­ne w mie­ście na warsz­ta­tach te­ra­pii za­ję­cio­wej. Szpi­tal da­je far­by, pędz­le — oni two­rzą.

Z głę­bi ko­ry­ta­rza wy­ła­nia się dziew­czy­na w szla­fro­ku, w chu­st­ce na gło­wie. Idzie po­wo­li, cięż­ko. Za­trzy­mu­je się przed ob­ra­zem z do­mi­nu­ją­cą czer­wie­nią i dłu­go pa­trzy.

***

— Mam szczę­ście do świę­tych — przy­na­je Góźdź.

A więc mat­ka, Ma­ria. Dla oj­ca Ma­rych­na. By­ła bar­dzo pięk­na i wciąż mło­da (co ła­two spraw­dzić w ro­dzin­nym al­bu­mie), gdy za­pa­dła na go­ściec po­stę­pu­ją­cy. Pra­wie czter­dzie­ści lat prze­le­ża­ła w łóż­ku. Prze­szła wie­le ope­ra­cji. Z każ­dym dniem sta­wa­ła się Ła­za­rzem. Na ko­niec nie mo­gła już sa­ma jeść, bo cho­ro­ba zde­for­mo­wa­ła jej pal­ce, a póź­niej prze­ły­kać, bo za­ata­ko­wa­ła sta­wy żu­chwo­we. Ale nie skar­ży­ła się, nie bun­to­wa­ła. Naj­po­god­niej­sza w ro­dzi­nie. 

A więc lek­cja hio­bo­we­go za­wie­rze­nia — nie do po­ję­cia ludz­kim ro­zu­mem. Lek­cja, jak ob­co­wać z cier­pie­niem i w nim trwać.  To w niej Góźdź zo­ba­czył świę­tą. Dzi­siaj do­strze­ga ta­kich świę­tych co­dzien­nie w swo­im szpi­ta­lu. — Świę­tych na­tych­miast — dok­tor Góźdź wyj­mu­je z kie­sze­ni far­tu­cha słu­chaw­kę i idzie na ob­chód.

She­wach We­iss, by­ły am­ba­sa­dor Izra­ela w Pol­sce, wy­kła­dow­ca Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go (ra­to­wał w Kiel­cach swo­ją żo­nę Es­ter): — Ni­g­dzie na świe­cie nie wi­dzia­łem szpi­ta­la, któ­ry tak bar­dzo ko­ja­rzył­by się ze świą­ty­nią. To przez tę nad­zwy­czaj­ną czy­stość. Jak­by od­by­wa­ło się tu ja­kieś na­bo­żeń­stwo. W ostroż­nych, wy­wa­żo­nych kro­kach lu­dzi  drep­czą­cych po ko­ry­ta­rzach wy­czu­wa się ta­jem­ni­cę kra­wę­dzi, owej wą­skiej prze­strze­ni mię­dzy ży­ciem i śmier­cią. Góźdź to czu­je, po­chy­la się nad tą ta­jem­ni­cą jak nad da­rem ofiar­nym.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dzie­więć­dzie­sią­ty szó­sty ubie­głe­go wie­ku. W Kiel­cach ru­sza pierw­szy w pol­skiej on­ko­lo­gii  re­zo­nans ma­gne­tycz­ny. To prze­łom w dia­gno­sty­ce no­wo­two­ru, skok cy­wi­li­za­cyj­ny — jak­by z sy­ren­ki prze­siąść się do mer­ce­de­sa.

W War­sza­wie, w mi­ni­ster­stwie, z po­cząt­ku krę­ci­li no­sem: że ta­ki pio­nier­ski dro­gi sprzęt strach dać na pro­win­cję. A Góźdź na to: — To za­py­taj­cie wa­szych pro­fe­so­rów, tych naj­sław­niej­szych, czy war­to tu in­we­sto­wać.

Po­py­ta­li. Da­li. W śro­do­wi­sku me­dycz­nym ozna­ki szo­ku. Przy­jeż­dża­ją­cy do Kielc pa­cjen­ci mó­wią, że nie­któ­rzy le­ka­rze pró­bo­wa­li ich od te­go od­wieść. Po­pa­rze­ni wró­ci­cie, ka­le­ka­mi bę­dzie­cie — wiesz­czy­li.

W świę­to­krzy­skim Cen­trum za­sta­na­wia­ją się, jak udo­wod­nić, że u nich  do­brze się le­czy. I za­czy­na­ją two­rzyć wła­sną do­ku­men­ta­cję ja­ko­ści. Opi­su­ją dro­bia­zgo­wo ba­da­nia i za­bie­gi. Sa­mi win­du­ją  stan­dar­dy. Kie­dy kil­ka lat póź­niej w szpi­ta­lu po­ja­wia­ją się au­dy­to­rzy przy­zna­ją­cy pla­ców­kom me­dycz­nym mię­dzy­na­ro­do­wy znak ja­ko­ści ISO — nie mo­gą się na­dzi­wić. I za­kład fi­zy­ki i ra­dio­te­ra­pii z Kielc, znów ja­ko pierw­szy w kra­ju, ten znak uzy­sku­je. Nie­ba­wem no­wa bom­ba: swój cer­ty­fi­kat ja­ko­ści przy­zna­je szpi­ta­lo­wi ar­mia ame­ry­kań­ska. Po raz pierw­szy od osiem­dzie­się­ciu lat wa­szyng­toń­ski  In­sty­tut Pa­to­lo­gii No­wo­two­rów przy Si­łach Zbroj­nych or­ga­ni­zu­je po­za Ame­ry­ką szko­le­nie z udzia­łem na­ukow­ców z ca­łe­go świa­ta. Wy­bie­ra Kiel­ce.

Tak nie­uf­ność i scep­ty­cyzm czę­ści śro­do­wi­ska ob­ra­ca się na do­bre, pro­cen­tu­je stu­krot­nie. Świę­ci dzia­ła­ją, świę­ci garn­ki le­pią.

***

W prze­stron­nej sto­łów­ce dla per­so­ne­lu (to­na­cja nie­bie­ska) obia­dy po­da­ne w wy­kwint­ny spo­sób, jak w naj­lep­szej knaj­pie. Ku­cha­rza, pa­na Tom­ka, chciał ska­pe­ro­wać war­szaw­ski re­stau­ra­tor, ale To­mek nie przy­jął ofer­ty. Obok, w ogól­no­do­stęp­nej ka­wiar­ni, też moż­na ku­pić da­nia z je­go kuch­ni. Pa­cjen­ci ma­ją do wy­bo­ru czter­dzie­ści dzie­więć diet, je­dzą to sa­mo, co per­so­nel. Nie ma po­dzia­łu na lep­sze i gor­sze żo­łąd­ki. Ja­dal­nia za­peł­nia się, ko­lo­ro­we ko­ry­ta­rze ki­pią ży­ciem: ser­wi­sant­ki bez wy­tchnie­nia wy­ma­chu­ją mo­pa­mi (w lśnią­cych to­a­le­tach, jak w no­wo­cze­snych fir­mach, zo­sta­wia­ją kar­tecz­ki z na­zwi­skiem sprzą­ta­ją­cej i go­dzi­ną wy­ko­na­nia pra­cy), za­opa­trze­niow­cy przy­wo­żą pro­duk­ty, la­bo­ran­ci od­czyn­ni­ki, w pral­ni i ko­tłow­ni peł­ny roz­ruch — wszyst­ko, co po­trzeb­ne Cen­trum jest wła­sne, na miej­scu. Ja­kość usług przy­cią­ga chęt­nych z mia­sta, szpi­tal star­tu­je w prze­tar­gach. To spo­sób na za­si­le­nie bu­dże­tu. A jest ko­mu pła­cić. W re­jo­nie po­tęż­ne­go bez­ro­bo­cia on­ko­lo­gia da­je pra­cę pół­to­ra ty­siąc­om lu­dziom, w tym pię­ciu­set pie­lę­gniar­kom i stu osiem­dzie­się­ciu sze­ściu le­ka­rzom, choć przy­da­ło­by się wię­cej, bo z ro­ku na rok pa­cjen­tów przy­by­wa, a pie­nię­dzy uby­wa. Tak cięż­ko jak te­raz jesz­cze nie by­ło. Scen­tra­li­zo­wa­ny sys­tem po­że­ra wła­sny ogon. Kie­dyś wy­dział zdro­wia ob­słu­gi­wa­ło w Kiel­cach naj­wy­żej trzy­dzie­ści osób, dziś w tu­tej­szym NFZ jest ich pięć ra­zy ty­le. Że­by roz­li­czyć sa­mą tyl­ko che­mio­te­ra­pię, w szpi­ta­lu po­trze­ba sze­ściu urzęd­ni­czek, któ­re nic, tyl­ko wy­peł­nia­ją ru­bry­ki z ta­ką sa­mą gor­li­wo­ścią, jak świ­stak za­wi­ja pa­pier­ki. W do­dat­ku cen­tra­la nie bie­rze pod uwa­gę pod­wy­żek ga­zu, prą­du, ben­zy­ny, nie ob­cho­dzi jej, na ja­kim po­zio­mie szpi­tal le­czy. A im le­piej to ro­bi, tym dla nie­go go­rzej, bo utrzy­ma­nie wy­so­kich stan­dar­dów kosz­tu­je. Tym­cza­sem sta­ra pla­ców­ka z sy­pią­cą się in­fra­struk­tu­rą do­sta­je z pań­stwo­wej ka­sy ty­le sa­mo, co ta z naj­cen­niej­szym sprzę­tem.

A jed­nak tu­taj to  wciąż krę­ci się, jak w baj­ko­wym se­ria­lu „Na do­bre i na złe”.

Pro­fe­sor Ka­zi­mierz Su­łek, he­ma­to­log z Woj­sko­we­go In­sty­tu­tu Me­dycz­ne­go, sta­ły kon­sul­tant w kie­lec­kim Cen­trum: — Dok­tor Góźdź nie po­peł­nił błę­du in­nych sze­fów pu­blicz­nych szpi­ta­li, nie po­zwo­lił roz­par­ce­lo­wać swo­je­go na spół­ecz­ki i spół­ki. Do­świad­cze­nie po­ka­zu­je, że ta­ka czę­ścio­wa pry­wa­ty­za­cja wy­sy­sa szpi­tal, bo te drob­ne pod­mio­ty na nim pa­so­ży­tu­ją. 

Sam Góźdź uwa­ża, że naj­sil­niej­sza taj­na broń Cen­trum to ka­dra — po­mi­mo uwła­cza­ją­cych za­rob­ków — aż roi się w niej od pa­sjo­na­tów.

— To też świę­ci —  do­da­je dy­rek­tor.

***

Aka­de­mię Me­dycz­ną koń­czył w Bia­łym­sto­ku. Ha­rvard i Oxford na szew­skim stoł­ku oj­ca, rów­nież Sta­ni­sła­wa, któ­ry ro­bił bu­ty na ob­sta­lu­nek w przed­wo­jen­nym warsz­ta­cie na Li­po­wej. Gdy ju­nior skoń­czył pięć lat, zo­stał  po­moc­ni­kiem. Ja­ko sza­no­wa­ny pra­cow­nik każ­de­go la­ta do­sta­wał dwa ty­go­dnie urlo­pu. Tak  by­ło do stu­diów.

Z wła­ści­cie­lem przy­szłych bu­tów oj­ciec naj­pierw dłu­go roz­ma­wiał. Chciał, że­by pa­so­wa­ły do du­szy, że­by by­ły jej wi­zy­tów­ką. Na­stęp­nie przed­sta­wiał swo­ją wi­zję i wsłu­chi­wał się w ocze­ki­wa­nia klien­ta.

Cho­lew­ki i ko­py­ta pro­wa­dzał z War­sza­wy. W warsz­ta­cie w ide­al­nym po­rząd­ku pre­zen­to­wa­ły się róż­ne ro­dza­je ko­pyt: in­ne na bu­ty let­nie, in­ne na ba­lo­we. In­ne do jaz­dy kon­nej i na bu­ty zi­mo­we. In­ne na czó­łen­ka, a in­ne na po­lo­wa­nie. Cał­kiem osob­no na obu­wie li­tur­gicz­ne, ha­fto­wa­ne. Dla bi­sku­pa Karcz­mar­ka spo­rzą­dza­ło się je w bia­łych rę­ka­wicz­kach, za­wsze czy­ściut­kich. Wszyst­ko ręcz­nie: ćwie­ko­wa­nie, szy­cie, nada­wa­nie kształ­tu ob­ca­som, for­mo­wa­nie. W uro­czy­stej at­mos­fe­rze, w po­czu­ciu do­nio­sło­ści.

A więc lek­cja mi­ło­ści do za­wo­du, pa­sji. Na­uka cier­pli­wej dłu­ba­ni­ny, któ­ra owo­cu­je czymś pięk­nym i trwa­łym — bo te bu­ty by­ły nie do zdar­cia.

Góźdź: — Gdy­bym nie po­tra­fił zro­bić bu­tów, pew­nie bym się na szpi­tal nie po­rwał. Je­stem szew­cem.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dwa ty­sią­ce pięć, koń­ców­ka ka­den­cji sej­mu. Wpół do dwu­na­stej w no­cy. Dzwo­ni po­seł z te­go re­gio­nu. Mó­wi, że do­pil­nu­je PET—a, zgło­sił go w po­praw­ce do bu­dże­tu.

PET to hit — to­mo­gra­fia kom­pu­te­ro­wa naj­now­szej ge­ne­ra­cji. Wi­dzi no­wo­twór z nad­zwy­czaj­ną pre­cy­zją. W dia­gno­sty­ce i le­cze­niu to tak, jak­by z mer­ce­de­sa prze­siąść się do sa­mo­lo­tu. Ma­ją to cu­do tyl­ko w pa­ru ośrod­kach. W Kiel­cach przy­go­to­wu­ją się do je­go in­sta­la­cji od kil­ku lat.

I znów w śro­do­wi­sku szme­rek: — Czy nas aby na to stać? 

A Góźdź: — To mo­że nie stać nas też, że­by­śmy jeź­dzi­li sa­mo­cho­da­mi?

I gło­sy kry­ty­ki: — Dy­rek­tor każ­dej wła­dzy się pod­li­zu­je.

A Góźdź: — Ja nie je­stem po­li­ty­kiem. Roz­ma­wiam z każ­dym, kto chce po­móc pa­cjen­tom. Ja na­le­żę do Par­tii On­ko­lo­gia.

***

Póź­nym wie­czo­rem po ko­ry­ta­rzach prze­miesz­cza się ci­sza, do któ­rej pa­su­je okre­śle­nie: ab­so­lut­na. Ar­tur Ko­wa­lik z pra­cow­ni bio­lo­gii mo­le­ku­lar­nej lu­bi jej to­wa­rzy­stwo, dla­te­go pra­cu­je po go­dzi­nach, choć nie do­sta­je za to ani gro­sza wię­cej. Tu­taj, wśród nie­zli­czo­nych pró­bó­wek i od­czyn­ni­ków, szu­ka roz­wią­za­nia ła­mi­głów­ki: ja­kie od­mia­ny no­wo­two­rów, po­wiedz­my pier­si czy chło­nia­ka, za­re­agu­ją na le­ki. To są bar­dzo dro­gie, naj­now­sze spe­cy­fi­ki. Nie ma sen­su ich po­da­wać, je­śli nie za­sko­czą. Tra­fie­nie w dzie­siąt­kę ozna­cza ży­cie. 

Ale że­by ta­kie ba­da­nia pro­wa­dzić, trze­ba bie­gle po­ru­szać się w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze i po­słu­gi­wać skom­pli­ko­wa­ny­mi tech­ni­ka­mi. Ar­tur Ko­wa­lik to po­tra­fi. Do ta­kich pa­sjo­na­tów jak on przy­jeż­dża­ją sła­wy. Na przy­kład pro­fe­sor Ja­nusz Li­mon z Aka­de­mii Me­dycz­nej w Gdań­sku na­pi­sał w księ­dze pa­miąt­ko­wej: „To nie­wy­ob­ra­żal­ne (…) Wiel­kie za­sko­cze­nie. Cen­trum oka­za­ło się no­wo­cze­snym pięk­nym szpi­ta­lem ze świet­nie wy­szko­lo­nym ze­spo­łem le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek”.

Pro­fe­sor Le­opold Koss, ten z No­we­go Jor­ku, tak się za­chwy­cił kie­lec­kim za­kła­dem pa­to­lo­gii no­wo­two­rów i je­go kie­row­ni­kiem dok­to­rem Jac­kiem Sy­gu­tem (któ­ry się u nie­go szko­lił), że umie­ścił w swym mo­nu­men­tal­nym pod­ręcz­ni­ku zdję­cia pre­pa­ra­tów rzad­kich gu­zów — wła­śnie z tej pra­cow­ni. Moż­na zo­ba­czyć w każ­dej bi­blio­te­ce. Ta­ka re­kla­ma.

Pro­fe­sor Ka­zi­mierz Su­łek o Góź­dziu: — Nie wy­ob­ra­ża­łem so­bie, że je­den czło­wiek mo­że zro­bić tak wie­le. Miał wi­zję no­wa­tor­skie­go le­cze­nia on­ko­lo­gicz­ne­go i wcie­lił ją w ży­cie. Za­trud­nił le­ka­rzy wszyst­kich spe­cjal­no­ści ze sto­ma­to­lo­ga­mi włącz­nie, bo prze­cież cho­ry, któ­ry tu tra­fia, cier­pi na wie­le scho­rzeń. Te­go nie prak­ty­ku­je się ni­g­dzie. A jesz­cze uczy­nił ze swe­go szpi­ta­la ośro­dek my­śli na­uko­wej.

Pro­fe­sor An­drzej Bo­rów­ka, chi­rurg uro­log: — Ze świe­cą szu­kać ta­kiej pla­ców­ki, z po­dob­nym wy­po­sa­że­niem i ka­drą.

Na mo­sięż­nych ta­bli­cach wi­szą­cych na pa­ste­lo­wych ścia­nach par­te­ru bi­ją w oczy na­zwi­ska sław współ­cze­snej me­dy­cy­ny, ścią­gnię­tych tu przez Góź­dzia, pro­fe­so­rów: An­drze­ja Ku­ła­kow­skie­go (chi­rur­gia), Chri­sto­phe­ra Lan­ge (ra­dio­bio­lo­gia), An­drze­ja Miecz­ni­kow­slie­go (gi­ne­ko­lo­gia), An­drze­ja Hli­nia­ka (ra­dio­te­ra­pia).

— Pa­trzy­łem na to Cen­trum jak na po­tęż­ną jo­dłę Pusz­czy Świę­to­krzy­skiej — przy­zna­je Góźdź — któ­ra nie prze­trwa bez moc­nych ko­rze­ni. Chcia­łem, że­by le­ka­rze, tech­ni­cy mie­li wzor­ce, że­by z nich czer­pa­li.

W ga­bi­ne­cie dy­rek­to­ra, wśród dy­plo­mów i na­gród przy­zna­wa­nych przez re­gio­nal­ne in­sty­tu­cje jest Zło­ty Eme­ryk od tu­tej­sze­go Ra­dia TAK. Eme­ryk to po­stać wy­ku­ta w ska­le, w No­wej Słu­pi. We­dług le­gen­dy to pąt­nik, wę­dro­wiec, o któ­rym mó­wią, że po­dą­ża z mo­zo­łem w stro­nę Świę­te­go Krzy­ża. Co rok o ziarn­ko pia­sku.

***

Przy pla­cu Mo­niusz­ki szewc Sta­ni­sław Góźdź se­nior po­sta­wił wie­le lat te­mu dom. Uczy­nił to dla świę­tej Ma­rych­ny, że­by mo­gła ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem w ogród­ku. Uczy­nił to tak­że dla trzech có­rek i je­dy­ne­go sy­na — po­moc­ni­ka, że­by to tu­taj po­za­kła­da­li ro­dzi­ny. Dla­te­go pew­ne­go dnia  Góźdź przy­pro­wa­dził do te­go do­mu Elż­bie­tę, dziew­czy­nę z są­sied­niej uli­cy: — Mo­ja pierw­sza i ostat­nia mi­łość. Bez niej bym ni­cze­go nie do­ko­nał.

Z nie­bie­sko­oką, dłu­go­no­gą na­uczy­ciel­ką ję­zy­ka nie­miec­kie­go ma tro­je dzie­ci: dwóch sy­nów i je­dy­nacz­kę on­ko­lo­gię — za­bor­czą, za­zdro­sną o wy­łącz­ność. To z jej po­wo­du Sta­ni­sław Góźdź mó­wi o żo­nie: świę­ta Elż­bie­ta. Bo in­na by nie wy­trzy­ma­ła po­wro­tów do do­mu w środ­ku no­cy, po­bu­dek o świ­cie, sta­łych po­dró­ży do War­sza­wy, mi­ja­nia się w drzwiach, gdy sy­no­wie uczy­li się cho­dzić, mó­wić, żyć. Więc jest po­czu­cie stra­ty, coś go omi­nę­ło.

Ale Elż­bie­ta nie ża­ło­wa­ła. Dom trwa. Se­nior po­bu­do­wał go na ska­le.

***

Z po­cząt­kiem dwa ty­sią­ce szó­ste­go do Świę­to­krzy­skie­go Cen­trum On­ko­lo­gii przy­je­chał ów­cze­sny pre­mier Ka­zi­mierz Mar­cin­kie­wicz. Obej­rzał ko­lo­ro­wy szpi­tal z gó­ry na dół, zjadł po­si­łek w nie­bie­skiej sto­łów­ce. W księ­dze pa­miąt­ko­wej na­pi­sał: „Peł­ne za­sko­cze­nie — za ja­kość, za kom­pe­ten­cję, za od­da­nie, za mi­sję.  Gra­tu­lu­ję.  Zro­bi­my  wszyst­ko,  by  dbać.  War­to.”  I od­je­chał.

Góźdź ma ja­sność, jak po­win­no wy­glą­dać to dba­nie. Ob­li­czył. Na­ro­do­wy Fun­dusz Zdro­wia wy­my­ślił za­wi­ły sys­tem tak zwa­nych punk­tów roz­li­cze­nio­wych. Je­den punkt to dzie­sięć zło­tych. Po­wiedz­my, że po­byt cho­re­go w szpi­ta­lu wy­ce­nio­no na dwa­dzie­ścia punk­tów. Niech więc Fun­dusz do­pła­ca tyl­ko sześć­dzie­siąt pięć gro­szy wię­cej do każ­de­go punk­tu za pa­cjen­ta, któ­ry tra­fia do Cen­trum. Góźdź się wście­ka: —  Nie  wol­no po­zwo­lić, że­by z bra­ku środ­ków mar­niał no­wo­cze­sny sprzęt, że­by ob­ni­ża­ły się stan­dar­dy. Tak wła­dza po­win­na pod­cho­dzić do wszyst­kich szpi­ta­li, któ­re le­czą wię­cej i le­piej. To się opła­ca. Ta­kie ma­rze­nie: sześć­dzie­siąt pięć gro­szy. 

Tuż nad ga­bi­ne­tem dy­rek­to­ra jest Ga­bi­net Sze­fa, to zna­czy ka­pli­ca Świę­te­go Krzy­ża. Od stro­ny oł­ta­rza Pan Je­zus scho­dzi z gó­ry Ta­bor, a dwu­na­stu apo­sto­łów z drew­nia­nych pła­sko­rzeźb pro­wa­dzi do ob­ra­zu Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej — spe­cja­list­ki od speł­nio­nych ma­rzeń.

Po­mi­mo wie­czor­nej po­ry krzą­ta się tu oj­ciec ka­pu­cyn, a co i rusz przy­by­wa­ją ze wszyst­kich pię­ter świę­ci w szla­fro­kach. By­wa — klę­ka­ją przy nich świę­ci w bia­łych far­tu­chach, ze słu­chaw­ka­mi na szy­jach.

***

Na in­ter­ne­to­wym fo­rum (Kiel­ce.ga­ze­ta.pl) o dy­rek­to­rze Góźdźiu za­trzę­sie­nie ano­ni­mo­wych gło­sów. Obok do­brych — ja­do­wi­te:

„Góźdź jest zdro­wo od­je­cha­ny”.

„Ta­cy jak on pod­cze­pia­ją się pod ak­tu­al­nie rzą­dzą­cą par­tię i czy­nią wszyst­ko <<w tro­sce o do­bro pa­cjen­ta>>— czy­taj w ob­ro­nie wła­snej du­py.”

„Sprzęt i le­kar­stwa wy­ko­rzy­sty­wa­ne na on­ko­lo­gii nie są war­te za­chwy­tów! Za­chwy­ca się ni­mi tyl­ko dy­rek­tor, ale on się nie­ste­ty na tym nie zna”.

„Ma­cie w szpi­ta­lu pa­pier to­a­le­to­wy i my­dło? Nie­sa­mo­wi­te, ja­ki to po­stęp cy­wi­li­za­cyj­ny na­stą­pił, pan dy­rek­tor oso­bi­ście dba o do­sta­wy”.

„Każ­de­mu pa­nu po­li­że but, by­le nie zo­stać ode­rwa­nym od ko­ry­ta.”

„Taa, on mo­że i słu­ży po­mo­cą in­nym, ale ci in­ni mu­szą się ja­koś zre­wan­żo­wać prę­dzej czy póź­niej.”

„Z ta­kie­go szpi­ta­la to moż­na po­żyć i pod­kar­mić fa­mi­lię i zna­jom­ków. Zrób­ta go pre­ziem po ka­czor­ku, to lep­szy mi­glanc niż kwa­chu i je­go czer­wo­na kom­pa­nia.”

 To czło­wiek du­że­go for­ma­tu w nie­zbyt du­żym mie­ście — ko­men­tu­je te gło­sy pro­fe­sor Su­łek. 

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dwa ty­sią­ce osiem. Kra­jem wstrzą­sa­ją straj­ki le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek. Te­le­wi­zja każ­de­go dnia po­ka­zu­je re­la­cje ze szpi­ta­li za­gro­żo­nych ewa­ku­acją pa­cjen­tów. Jest wśród nich tak­że kie­lec­ki.

Za­tem tak mia­ła­by za­koń­czyć się ta hi­sto­ria, ni­by żyw­cem wy­ję­ta z baj­ko­we­go se­ria­lu „Na do­bre i na złe”? Czy nie za­no­si się tu na trium­fal­ne od­trą­bie­nie, że ży­cie to nie baj­ka i nasz bo­ha­ter za chwi­lę po­że­gna się ze swym ma­rze­niem, od­pro­wa­dza­ny na zie­lo­ną traw­kę po­gar­dli­wy­mi spoj­rze­nia­mi roz­ju­szo­ne­go per­so­ne­lu?

A więc schy­łek go­rą­ce­go la­ta. W szpi­ta­lu od kil­ku mie­się­cy peł­ną pa­rą pra­cu­je już PET. Pa­smo suk­ce­sów kie­lec­kiej pla­ców­ki przy­pie­czę­to­wu­je ko­mi­sja wy­bit­nych eks­per­tów z Mię­dzy­na­ro­do­wej Agen­cji Ato­mi­sty­ki, któ­ra oce­nia ja­kość oraz bez­pie­czeń­stwo le­cze­nia on­ko­lo­gicz­ne­go — i na­da­je szpi­ta­lo­wi naj­wyż­szy ty­tuł Cen­ter of Com­pe­ten­ce. A tu — strajk. Z czymś po­dob­nym Góźdź jesz­cze do czy­nie­nia nie miał. Wie­czo­rem za­cho­dzi do ka­pli­cy. — Sze­fie — mó­wi — prze­cież ja prze­ciw nim nie sta­nę, bo z nich je­stem. Ma­ją pra­wo wście­kać się, że NFZ nie po­szedł po ro­zum do gło­wy i na­dal sto­su­je uraw­ni­łow­kę, tak sa­mo fi­nan­su­jąc szpi­tal do­bry i kiep­ski? Ma­ją. A mo­że nie­słusz­nie chcie­li­by za­ra­biać za swo­ją pra­cę wię­cej? Słusz­nie. To po­kie­ruj, dzia­łaj. — I wy­cho­dzi Góźdź od Sze­fa, idzie do straj­ku­ją­cych. Słu­cha, słu­cha, słu­cha. Bo świę­ta Ma­rych­na po­wta­rza­ła: kto ile ma cier­pli­wo­ści, ty­le ma mą­dro­ści; przez ca­ły ten czas ne­go­cja­cji to dzia­ła. Nikt nie pod­no­si gło­su, nie rzu­ca mię­sem. 

Dwu­dzie­sty szó­sty wrze­śnia, o świ­cie te­le­fon od sy­na: — Ta­ta, masz wnucz­kę. — Te­go dnia ma­ją się fi­na­li­zo­wać roz­mo­wy, straj­ku­ją­cy skła­nia­ją się ku ugo­dzie, trwa żmud­ne usta­la­nie szcze­gó­łów. Na­raz wpa­da gru­pa kil­ku­dzie­się­ciu le­ka­rzy: — Straj­ku nie koń­czy­my! — Góźdź: — Co się sta­ło? — A oni: — Sły­sze­li­śmy, że mar­sza­łek wo­je­wódz­twa chce pa­na od­wo­łać. My na to nie po­zwo­li­my. Pan ma zo­stać. — A resz­ta jed­nym gło­sem: — Tak, ma pan zo­stać! — Po­tem oka­za­ło się, że z tym od­wo­ła­niem to by­ła plot­ka. Ale czy to nie Szef do­pil­no­wał, że­by się roz­nio­sła? 

Gdy opusz­czał szpi­tal, sil­ny po­dmuch od Świę­te­go Krzy­ża przy­wiał ziarn­ka pia­sku. Za­dzwo­nił do sy­na: — Ja­dę po­znać ma­łą.

Na imię da­li jej Ma­rych­na.

HAR­MO­NIA SFER

To opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry sca­la wszech­świat

Star­tu­je­my. Air­bus A380 (naj­więk­szy na świe­cie), od­ry­wa się od pa­sa na lot­ni­sku w De­nver cięż­ko, ospa­le, ale za­nim się obej­rzysz, zie­mia tra­ci na zna­cze­niu — wresz­cie mo­żesz spoj­rzeć na nią z gó­ry. Jesz­cze chwi­la, a cał­kiem znik­nie. — Ład­ne nie­bo, praw­da? — od­zy­wa się pi­lot Hel­ler. Rze­czy­wi­ście: pło­ną­ce, roz­czo­chra­ne od za­cho­du.

Jest wcze­sne po­po­łu­dnie. W ma­łym miesz­ka­niu pro­fe­so­ra roz­le­ga się dzwo­nek. Pi­lot od­ry­wa się od ste­ru (to li­sto­nosz z li­stem po­le­co­nym), po­tem wra­ca do kok­pi­tu. — Jak już je­stem bar­dzo zmę­czo­ny, to so­bie tak la­tam — mó­wi. — Mo­gę wy­brać do­wol­ny sa­mo­lot i każ­de lot­ni­sko, każ­dą po­go­dę.

Te­go po­po­łu­dnia Mi­cha­ło­wi Hel­le­ro­wi uda­je się za po­mo­cą kom­pu­te­ro­we­go sy­mu­la­to­ra lo­tu bez tru­du ze­spo­lić dwie rze­czy­wi­sto­ści: tę wir­tu­al­ną w ka­bi­nie ko­lo­sa mkną­ce­go nad ame­ry­kań­skim sta­nem Ko­lo­ra­do i tę re­al­ną, w tar­now­skim miesz­ka­niu, z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na za­ple­cze su­per­mar­ke­tu „Al­bert”. Ale na co dzień pro­fe­sor Hel­ler zaj­mu­je się łą­cze­niem znacz­nie od­le­glej­szych rze­czy­wi­sto­ści: cha­osu i po­rząd­ku, wi­dzial­ne­go z nie­wi­dzial­nym, te­go, co na­ma­cal­ne z tym, co nie­uchwyt­ne. 

***

Kie­dy w ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­na­stym ro­ku Al­bert Ein­ste­in ogła­sza swą teo­rię względ­no­ści, mat­ka Mi­cha­ła, pan­na Zo­fia Stru­ga­le­wicz, Po­lka, miesz­ka na Ukra­in­ie, w gu­ber­ni ki­jow­skiej, gdzie jej oj­ciec ma nie­wiel­ki ma­ją­tek.

Gdy w dwu­dzie­stym pią­tym ro­ku po­ja­wia się teo­ria kwan­tów, oj­ciec Mi­cha­ła, Ka­zi­mierz, za­wdzię­cza­ją­cy swe na­zwi­sko au­striac­kie­mu przod­ko­wi, ab­sol­went Po­li­tech­ni­ki Wie­deń­skiej i Lwow­skiej, bie­rze udział w two­rze­niu Za­kła­dów Azo­to­wych w pod­tar­now­skich Mo­ści­cach. Jest wdow­cem, sam wy­cho­wu­je dwie cór­ki.

Ogól­na teo­ria względ­no­ści opi­su­je za­cho­wa­nie wiel­kich struk­tur ko­smicz­nych: ma­kro­ko­smo­su. W tym świe­cie jesz­cze wszyst­ko dzie­je się na ludz­ki ro­zum. Rzą­dzą nim sta­bil­ne i przej­rzy­ste pra­wa.

Teo­ria kwan­tów zaj­mu­je się mi­kro­ko­smo­sem. I od­kry­wa w nim dzi­wy, któ­re wy­da­ją się sprzecz­ne z na­szym po­tocz­nym do­świad­cze­niem; po­ka­zu­je, że w mi­kro­ko­smo­sie dzie­ją się na wiel­ką ska­lę  wy­da­rze­nia trud­ne do wy­ob­ra­że­nia. W tym świe­cie za­cho­wa­niem czą­stek rzą­dzi nie ty­le re­la­cja „przy­czy­na — sku­tek”, ile praw­do­po­do­bień­stwo.

Mi­cha­ła jesz­cze nie ma, jesz­cze się nie na­ro­dził, a już wszyst­kie te fak­ty bę­dą dla nie­go brze­mien­ne w skut­ki.

***

W gu­ber­ni ki­jow­skiej Stru­ga­le­wi­czo­wie prze­ży­wa­ją re­wo­lu­cję, a po­tem woj­nę dwu­dzie­ste­go ro­ku. Ma­ria, mat­ka Zo­fii, za­kli­na mę­ża: — Ucie­kaj­my do Pol­ski. On: — Ja zo­sta­nę. Ktoś mu­si pil­no­wać ma­jąt­ku, prze­cież ten non­sens dłu­go się nie utrzy­ma. — Zo­stał. Wkrót­ce umarł.

Gdy Ma­ria z Zo­fią do­cie­ra­ją do Pol­ski, są bied­ne jak ko­ściel­ne my­szy. Ma­ria szu­ka pra­cy. Sły­szy przy­pad­kiem, że wdo­wiec Hel­ler roz­glą­da się za wy­cho­waw­czy­nią dla có­rek, więc pu­ka pod wska­za­ny ad­res, zo­sta­je przy­ję­ta.