Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ulotne chwile szczęścia

Ulotne chwile szczęścia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-0123-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ulotne chwile szczęścia

Czy kiedykolwiek pogodzę się ze śmiercią męża? Czy to wstyd, że coraz częściej myślę o innym mężczyźnie? Czy naprawdę kocham Paula, czy tylko pragnę bliskości i boję się być samotną matką? Vanessa musi sobie odpowiedzieć na wiele ważnych pytań. Wie, że od decyzji, które teraz podejmie, zależy jej przyszłość. Chce znowu kochać i być kochaną. Ale to nie takie proste… Mężczyzna, z którym chciałaby spędzić resztę życia, co prawda wyznał jej miłość, ale zaraz potem oznajmił, że oczekuje dziecka z inną kobietą…

Polecane książki

Publikacja powstała na podstawie praktycznych doświadczeń autorki, która pracuje z młodzieżą niedostosowaną społecznie jako psycholog. Książka będzie bardzo przydatna dla pedagogów praktyków, dla studentów pedagogiki, ponieważ podejmuje nowe zagadnienia dotyczące analizy efektywności procesu re...
Piotr dochodzi do siebie po wypadku samochodowym, w którym omal nie zginął. Razem z Martą i dziećmi przeprowadzają się do niewielkiej miejscowości Zarzewie. Spełniają swoje marzenie o własnym domu na wsi i cieszą się każdą wspólnie spędzoną chwilą. Poznają również sąsiadów, młode małżeństwo, Darię i...
„…I wszyscy żyli długo i szczęśliwie”. Chciałbym, aby bohaterowie tej powieści doczekali się takiego zakończenia. Uwierz mi, drogi Czytelniku, że robiłem wszystko, by tak się stało. Kłóciłem się sam ze sobą, usuwałem rozdziały, wyłączałem laptop i kładłem go na dno szafy – na tydzień, czasami na dwa...
Zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się po „…i żyli długo i szczęśliwie”?   Zuzanna i Ludwik zaczynają starać się o dziecko. Chcą na dobre przegonić czarne chmury, które jakiś czas temu zawisły nad ich małżeństwem. Nie jest to jednak łatwe, gdy do ich sypialni ciągle zaglądają zaaferowani domowni...
Fenomenalna, barwna powieść o polskich lotnikach autora bestsellerowego Czasu Honoru Awiatorzy to opowieść o młodych ludziach, których łączy marzenie o lataniu. Realizują je w dramatycznych okolicznościach po wybuchu I wojny światowej w eskadrach Niemiec, Austrii i Rosji. Po wojnie czeka ich zaś wal...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Robyn Carr

Robyn CarrUlotne chwile szczęścia

Przełożyła:
Klaryssa

PROLOG

Paul Haggerty po półrocznym pobycie w Virgin River wrócił wreszcie do Grants Pass. Był nieszczęśliwy, obolały. Ostatnich sześć miesięcy to było prawdziwe piekło.

Pojechał do Virgin jesienią. Jack Sheridan właśnie kończył stawiać dom dla swojej rodziny, więc Paul zgodził się mu pomóc i ku swemu ogromnemu zaskoczeniu spotkał w osadzie Vanessę Rutledge. Jej mąż walczył w Iraku, dlatego na czas jego nieobecności Vanni zamieszkała u ojca, który niedawno kupił stare ranczo na obrzeżach Virgin.

Vanessa była w ciąży i wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Gdy Paul ją zobaczył, wróciło to coś, co do niej czuł od samego początku, od chwili, kiedy przed wielu laty w jakimś barze w San Francisco zachwycił się piękną nieznajomą.

Ale to Matt się z nią ożenił. Tuż przed narodzinami dziecka rozmawiali przez Skype’a, dzięki czemu Matt i Vanni po raz pierwszy od wielu miesięcy mogli wreszcie się zobaczyć, co prawda tylko na ekranach komputerów, ale i tak było to niezwykłe przeżycie.

Rozmowa została zaaranżowana z myślą o nich, ale w domu generała, ojca Vanni, zebrali się wszyscy przyjaciele i każdy miał okazję zamienić kilka słów z Mattem, który, kiedy przyszła kolej na Paula, powiedział:

– Jeśli coś się ze mną stanie, zaopiekuj się Vanni.

Niestety, stało się najgorsze. Na początku grudnia Matt zginął w Bagdadzie od wybuchu bomby. Nastały straszne dni. Vanni poprosiła Paula, żeby został z nią do czasu porodu. Termin miała wyznaczony na luty. Oczywiście został. Wspierał ją, jak umiał, ale ukrywanie uczuć, sekretu miłości, rozpaczy po śmierci przyjaciela, było prawdziwą męka.

Miał nadzieję, że powrót do domu przywróci mu równowagę, tymczasem było jeszcze gorzej. Wieczorami pił z chłopakami ze swojej ekipy budowlanej, skutkiem czego później pękało mu nie tylko serce, ale i łeb. Czuł się jak trup. Wegetował, nie sypiał po nocach.

Nie zastanawiając się specjalnie, co robi, zadzwonił do Terri, z którą kiedyś kilka razy poszedł do łóżka. Potrzebował towarzystwa kogoś, kto nic nie wiedział o jego problemach. Z Terri niewiele go łączyło, ot, miła znajomość bez żadnych zobowiązań, bez najmniejszych oczekiwań dotyczących przyszłości. Terri była pogodną młodą kobietą, zawsze potrafiła go rozśmieszyć. Miała dwadzieścia dziewięć lat, on trzydzieści sześć. Przez ostatnie dwa lata z nikim innym się nie spotykał, z nią zresztą też właściwie nie, w każdym razie od pół roku nie mieli ze sobą kontaktu, jako że Paul nie odzywał się, nie dzwonił. Po prostu nie czuł takiej potrzeby. Powinien był się nad tym zastanowić i wyciągnąć odpowiednie wnioski, a jednak nie, nic takiego, nie nasunęły mu się żadne głębsze refleksje.

– Jak się masz, Terri – zagadnął do słuchawki. – Kopę lat. – Nie chciał komplikować jej życia. Spytał, czy ma kogoś, a kiedy powiedziała, że nie, zaprosił ją na kolację.

Zaczęła się śmiać.

– Chciałabym mieć faceta, Paul. Przez ostatnie pół roku właściwie z nikim się nie spotykałam. Chodźmy gdzieś, gdzie będzie cicho i spokojnie. Musisz mi opowiedzieć, co się z tobą działo.

Właśnie takiej reakcji oczekiwał.

Kiedy ją zobaczył, uświadomił sobie, że zapomniał już, jaka jest ładna. Drobna, z ciemnymi włosami do ramion, wielkooka. Wybuchnęła tym swoim zaraźliwym śmiechem i rzuciła się Paulowi na szyję.

– Tak się cieszę, że cię widzę! Będziesz się zaraz tłumaczył, dlaczego zamilkłeś na tyle miesięcy.

– Może pójdziemy do tej małej meksykańskiej knajpy. U Rosy, pamiętasz? Byliśmy tam kilka razy.

– Świetnie, więc na co czekamy?

W drodze do restauracji Paul zaczął powątpiewać, czy dobrze zrobił, umawiając się z Terri. Kiedy weszli do lokalu, wybrała stolik w głębi sali.

– Nie należysz do rozmownych, to wiem – zaczęła, gdy już usiedli – ale widzę przecież, że coś cię gryzie.

– Właśnie wróciłem z Kalifornii i trochę jestem oszołomiony.

– Nie, to coś więcej. – Terri pokręciła głową. – Jesteś przygnębiony, nieswój, masz podkrążone oczy, jakbyś źle sypiał. Co się dzieje? Przez ostatnie miesiące nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale nie z mojego powodu. Zachowujesz się tak, jakbyś właśnie wyszedł z kicia. Mów, potrafię słuchać.

I Paul zaczął opowiadać. Zamówił piwo dla siebie, lampkę wina dla Terri, po czym popłynęła opowieść o śmierci najbliższego przyjaciela, o ciąży żony Matta, o tym, jak został w Virgin River, żeby wspierać Vanni.

– Dobry Boże… Trzeba było zadzwonić do mnie. Kiedy człowiek przeżywa taki koszmar, musi mieć kogoś, komu może się zwierzyć.

– Nie chciałem cię obciążać swoimi problemami, teraz też mi głupio.

– Daj spokój. Jestem kobietą, my gadamy o naszych kłopotach, wiemy, jak ważne są zwierzenia. Musisz to z siebie wyrzucić, inaczej się zamęczysz.

– Owszem, zamęczam się – przyznał Paul. – Przyjaźniłem się z Mattem od pierwszej klasy szkoły średniej. Mam dwóch braci, Matt był jedynakiem i więcej czasu spędzał u nas niż we własnym domu. Razem byliśmy w Marine Corps. On wybrał służbę zawodową, ja wróciłem do rezerwy. Jego śmierć wstrząsnęła moimi rodzicami nie mniej niż mną. A jego żona… Chryste… Nie mogłem patrzyć na jej cierpienie. Była w siódmym miesiącu ciąży, kiedy Matt zginął… – Najgorzej było w nocy, kiedy po uśpionym domu niósł się jej szloch.

Terri uścisnęła jego dłoń.

– Tak mi przykro.

– Byłem przy porodzie, Vanni prosiła, żebym nie zostawiał jej samej. Miałem zastąpić Matta, tak myślę. To było dla mnie najtrudniejsze i najpiękniejsze doświadczenie. Czułem taką dumę, że trzymam na ręku dziecko przyjaciela… – Odwrócił na moment wzrok, próbując zapanować nad emocjami. – Na płycie nagrobnej umieścili napis: „Matt Rutledge, ukochany mąż, ojciec, brat, syn, przyjaciel”. Określenie „brat” to o mnie. Marines są braćmi, towarzyszami broni. Mam wrażenie, że on ciągle tu jest, choć przecież wiem, że odszedł na zawsze. Nie potrafię się z tym pogodzić. Jeśli ja tak to odczuwam, to co musi czuć Vanni…

Kelnerka przyniosła zamówione dania, ale żadne z nich nie miało ochoty na jedzenie. Paul poprosił o jeszcze jedno piwo. Opowiadał o czasach szkolnych, o tym, jak grali z Mattem w nogę, jak szaleli na szosach, kiedy udało się im pożyczyć samochody od rodziców, jak starali się, choć bez wielkiego powodzenia, podrywać dziewczyny, jak po dwóch latach studiów zaciągnęli się do Marine Corps. Rodzice Matta rwali włosy z głowy.

– Moi też nie byli zachwyceni, ale dla Rutledge’ów decyzja Matta była życiową katastrofą. Jego matka była przekonana, że ja go namówiłem, tymczasem było odwrotnie. Zaciągnąłem się tylko przez wzgląd na niego. Nie wyobrażałem sobie, że mielibyśmy się rozstać. Moja matka lubiła powtarzać, że jesteśmy jak bracia syjamscy.

Kelnerka zabrała talerze z niedojedzonymi potrawami i podała kawę, po czym Paul kontynuował wspomnienia. Przesiedzieli U Rose bite dwie godziny.

– Dotąd nie straciłam nikogo z najbliższych – powiedziała cicho Terri ze łzami w oczach. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jakie to musi być straszne. Naprawdę powinieneś był do mnie zadzwonić, Paul. W takich chwilach człowiek potrzebuje wsparcia, nie może zostawać sam.

Uścisnął jej dłoń.

– Zatelefonowałem do ciebie nie po to, żeby obarczać cię swoimi problemami. Nie myślałem o tym, chciałem po prostu na moment zapomnieć o wszystkim, ale to prawda, że dobrze jest porozmawiać z kimś, kto patrzy z boku. Moi przyjaciele z Virgin River przeżywają śmierć Matta tak samo jak ja. Vanni, jej ojciec, brat… Cały czas musiałem mieć się na baczności, nie mogłem się załamać. Nawet moja mama zaczyna beczeć, kiedy tylko pada imię Matta.

– Musi być ci bardzo ciężko.

– Wiesz, to głupie, ale żałuję, że nie byłem tam razem z nim. I nie zginąłem zamiast niego.

– Jezu… – Terri pokręciła głową. – Nie, nie. Paul, nie mów tak.

– Miał żonę, czekał na dziecko… Nie potrafię ci opowiedzieć, jaki to był wspaniały człowiek. Oddany, lojalny. Nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak Matt. Zawsze mogłem na niego liczyć.

– On też musiał ci bardzo ufać, jeśli prosił, żebyś zaopiekował się jego żoną.

– Nie musiał nawet prosić.

– Robisz dla Matta to, co on zrobiłby dla ciebie.

Ta młoda kobieta, z którą spotykał się od przypadku do przypadku, z którą zaledwie parę razy się przespał, na przyjacielskiej, jak ustalili, stopie, potrafiła go zrozumieć, dać ukojenie.

– Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo chciałem z kimś o tym porozmawiać.

– Och, faceci… – Terri zadumała się na moment. – Jak możecie tak żyć? Wszystko dusicie w sobie, inaczej nie potraficie, a potem narzekacie na wrzody żołądka i migreny.

Paul wyszczerzył zęby. Wreszcie czuł się jak człowiek. No, prawie.

– Nie wiem, co to migrena, ale ból głowy zaczyna ustępować.

– Rozejrzyj się. Zrobiło się pusto, tylko przy jednym stoliku siedzi jakaś para, ale oni jeszcze jedzą. Zabierajmy się stąd, zanim kelnerka zacznie ustawiać krzesła na stołach.

– Jasne, chodźmy. Dość ci naopowiadałem. Dzięki, że mnie wysłuchałaś.

– Wejdziesz na chwilę? – zapytała, kiedy odprowadził ją do domu.

Paul pokręcił głową. Dość już wymęczył biedną Terri, nie chciał jeszcze bardziej jej wykorzystywać.

– Nie, raczej nie, ale dziękuję za zaproszenie.

Uśmiechnęła się… po czym wciągnęła go do mieszkania.

– Naprawdę powinienem już pójść – wzbraniał się, ale kiedy zamknęła drzwi, objął ją wpół, szukał jej ust.

Terri zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła się mocno.

– Nie – próbował się jeszcze bronić. – Jestem zupełnie rozpieprzony. Powiedz nie.

– Nie zrobię tego.

Paul przepadł z kretesem. Mózg zamienił się w bryłkę lodu i przestał funkcjonować, o silnej woli i zdolności do podejmowania decyzji nie wspomniawszy. Wiedział tylko, że cierpi i jest wdzięczny Terri. I że jej pragnie. Nie wiedział nawet, kiedy znaleźli się na kanapie.

Na moment otrzeźwiał.

– To nie jest najlepszy pomysł… – próbował oponować. – Nie dlatego do ciebie dzwoniłem… Nie miałem zamiaru…

– Ja też nie. – Terri zamknęła oczy. – Tak strasznie mi ciebie brakowało.

Mózg nadal znajdował się w stanie kompletnego bezwładu. Lód, stupor i sama fizyczność. Paul był podniecony, Terri również. Oboje chcieli tego samego. Zaczął ją pieścić, ona rozpinała mu pasek przy spodniach, suwak… Wyciągnął z kieszeni portfel, z portfela starą gumkę, która tkwiła tam od niepamiętnych czasów.

– Zabezpieczyłaś się? – zapytał.

– Jestem na pigułce. Nie pamiętasz?

Kiedy w nią wszedł, miał wrażenie, że uwalnia się od rozpaczy, wszystko, co złe, zostawia za sobą, nawet jeśli tylko na moment.

A potem ogarnęła go bezbrzeżna ulga, niemal niewyobrażalna, działająca jak narkotyk. Niestety, niemal natychmiast zmąciły ją wyrzuty sumienia. Nie powinien był… Co prawda na samym początku znajomości ustalili zasady, czuł jednak, że Terri za bardzo na nim zależy. Wysłuchała go ze zrozumieniem, wciągnęła do domu, chciała z nim być.

Kłopot w tym, że on kochał inną kobietę.

Haggerty, jesteś osłem, bezmyślnym osłem! – dudniło mu w głowie.

Pogłaskał Terri po włosach, odgarnął kosmyki z czoła.

– W porządku? – zapytał, kiedy otworzyła oczy.

– Tak strasznie mi ciebie brakowało – powtórzyła.

Pocałował ją lekko w usta.

– Nie powinienem pozwolić się tu wciągnąć, za bardzo jestem skotłowany, ale dziękuję.

Położyła mu dłoń na policzku.

– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedziała z uśmiechem.

Dla przyzwoitości odczekał kwadrans, po czym podniósł się z kanapy.

– Pójdę już.

– Rozumiem, ale mam nadzieję, że nie znikniesz mi z oczu na kolejne pół roku.

– Nie zniknę.

Zatelefonuje do niej, zaprosi na drinka i wyjaśni, że ulokował uczucia gdzie indziej. Nie powinien sypiać z Terri. Była dobrym człowiekiem i zasługiwała na coś więcej, niż on mógł jej ofiarować.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Vanessa stała przy grobie męża. Był chłodny marcowy dzień, więc otulała się płaszczem. Wiatr rozwiewał jej włosy.

– Wiem, że to, z czym zwracam się do ciebie, zabrzmi dziwnie. Kocham cię, Matt, zawsze będę kochała. Widzę cię codziennie, kiedy patrzę na naszego syna, ale chcę znowu kochać, a do tego potrzebuję twojego błogosławieństwa. Jeśli się zgadzasz, daj znak temu, z którym chciałabym przeżyć resztę życia. Niech wie, że jesteś po jego stronie. Proszę. Niech wie, że jest dla mnie kimś więcej niż tylko…

– Vanesso!

Jej ojciec, emerytowany generał Walt Booth, wyszedł na taras z wnukiem na ręku. Mały Matt skończył właśnie sześć tygodni i Vanni wybierała się z nim do Mel na pierwsze badanie kontrolne. Mel chciała zresztą obejrzeć i ją. Ojciec zaofiarował się zawieźć ich i przypilnować Matta, kiedy Mel będzie zajmować się Vanessą.

– Już idę, tato! – Spojrzała jeszcze raz na grób. – Porozmawiamy później. – Posłała mężowi całusa i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu.

Wszystkiego mogła się w życiu spodziewać, ale nie tego, że będzie mieszkała w maleńkiej, liczącej sześćset mieszkańców osadzie zagubionej w górach. Kiedy ojciec dwa lata przed odejściem na emeryturę upatrzył sobie posiadłość na obrzeżach Virgin River, przyjechała tu z Mattem, żeby obejrzeć stare ranczo. Matt pokochał je od pierwszej chwili.

Powiedział, że tutaj powinna go pochować, na tym wzgórku za domem, pod rozłożystym drzewem.

Roześmiała się, a potem zbeształa go, że plecie głupstwa. Żadne z nich nie przeczuwało, jak szybko sprawdzą się wypowiedziane w złą godzinę słowa.

Na długo przedtem, zanim poznała Matta, Vanni wyobrażała sobie, że zostanie znaną dziennikarką i będzie prowadziła w jednej z wielkich stacji telewizyjnych główne wydanie wiadomości, ale zaraz po skończeniu studiów, trochę wystraszona perspektywą siedzenia w redakcji po szesnaście godzin na dobę, postanowiła odpocząć i popracować przez rok jako stewardesa. Z jednego roku zrobiło się pięć. Polubiła swoją pracę, podróże, ludzi, którzy ją otaczali. Pracowała jeszcze po tym, jak Matt został wysłany do Iraku, ale poczucie osamotnienia i coraz bardziej zaawansowana ciąża sprawiły, że spakowała walizki i przyjechała do Virgin River. Myślała, że urodzi tu dziecko, poczeka na powrót męża i znowu zamieszkają w swoim domu.

Tymczasem mąż spoczął pod drzewem na wybranym przez siebie wzgórku.

Płakała już rzadziej, ale bardzo tęskniła za Mattem, za wspólnym śmiechem, za długimi nocnymi rozmowami. Nie mógł jej już objąć, szeptać czułych słów.

Walt czekał na nią przy samochodzie.

– Vanesso, nie możesz przemawiać do grobu. Powinniśmy byli pochować Matta w innym miejscu, znacznie dalej od domu.

– O rany… – Westchnęła, potem w kącikach jej ust zadrgał uśmiech. – Nie słyszałam, by Matt skarżył się, że zawracam mu głowę.

– To wcale nie jest śmieszne.

– Za bardzo się przejmujesz, tato. Nie chodzę tam rozpaczać. Są sprawy, o których mogę powiedzieć tylko Mattowi, a że mam go pod ręką…

– Vanesso, na litość boską! – Walt wciągnął głęboko powietrze. – Brakuje ci przyjaciółek, im powinnaś się zwierzać, nie nagrobkom.

– Mam mnóstwo przyjaciółek. – Taka była prawda. Utrzymywała z nimi bliski kontakt. Koleżanki z linii lotniczych wpadały często do Virgin River, mogła rozmawiać z nimi o żałobie, o synku, o powolnym powracaniu do równowagi, o przyszłości. – W najbliższy weekend przyjeżdża Nikki, moja przyjaciółka. Powinieneś się cieszyć.

Walt usadowił się za kierownicą.

– Często cię odwiedza. Albo nie może żyć bez naszego juniora, albo nie najlepiej się jej układa z tym… No wiesz, z kim – zakończył, nie kryjąc niechęci.

– Uwielbia Matta, to prawda – przytaknęła Vanessa. – I rzeczywiście nie najlepiej się jej układa z Craigiem. Czuję, że to koniec.

– Nigdy go nie lubiłem – mruknął Walt.

– Nikt go nie lubi. To dupek. – Najbliższa przyjaciółka Vanessy była po prostu zbyt dobrym człowiekiem. Chciała wyjść za mąż, mieć dzieci, tymczasem tkwiła w związku, który dawno już umarł. Nikki była nie mniej samotna niż Vanni.

Miała też inne przyjaciółki poza koleżankami z pracy. Lubiła Mel Sheridan, miejscową położną i pielęgniarkę w jednym, Paige, która razem z mężem prowadziła kuchnię w barze w Virgin River, Brie, szwagierkę Mel. Były jednak sprawy, które tylko Matt mógł zrozumieć.

Kiedy człowiek mieszka w tak małej osadzie jak Virgin River, gdzie doktor przyjmuje umówionych pacjentów raz w tygodniu, w środy, to może być pewien, że w inne dni nikt się nie pojawi, chyba że dostał akurat uczulenia na nowy proszek do prania lub zwichnął sobie palec. Mel trwała jednak na posterunku, wyczekując Vanessy i małego Matta. Na ich widok uśmiechnęła się szeroko i odebrała od świeżo upieczonej mamy juniora.

– Chodź do mnie – zaświergotała, przytulając niemowlaka. – Musimy cię obejrzeć. Mały świetnie wygląda. – Spojrzała na Vanessę. – Karmienie piersią mu służy. – Zerknęła na Walta. – Jak się ma dziadek?

– Dziadkowi przydałoby się trochę więcej snu – mruknął generał.

Vanessa naburmuszyła się.

– Nie musi wcale wstawać w nocy do Matta. I tak nie mam z niego żadnej pociechy – poinformowała Melindę z urazą w głosie.

– Po prostu się budzę, chciał, nie chciał. A skoro już nie śpię, więc co mi szkodzi zajrzeć do Vanni i zapytać, czy czegoś nie potrzebuje?

– Dobry dziadek – skomentowała Mel z uśmiechem. – Ani się pan obejrzy, jak mały zacznie przesypiać całe noce.

– A David kiedy przestał urządzać wam pobudki? – zapytała Vanessa o zwyczaje rocznego synka Melindy.

– Pytasz o pierwszy czy ostatni taki przypadek? Szkoda gadać. – Mel machnęła ręką. – W domu ciągle są awantury z tego powodu. Jack postanowił, że David będzie sypiał z nami, i uwierz, była to tragiczna w skutkach decyzja.

Vanessa spojrzała na zaokrąglony brzuch Mel. David skończył właśnie rok, drugie dziecko miało urodzić się w maju.

– Mam nadzieję, że macie duże łóżko.

– Będzie sporo miejsca, kiedy wykopię z niego Jacka. Obejrzę Matta. Pora na pierwsze szczepionki. – Mel przeszła do gabinetu zabiegowego, Vanessa za nią.

Vanni rodziła w domu, poród odbierała Mel, i od tego czasu więź między nimi jeszcze bardziej się zacieśniła. Krótkie badanie kontrolne wypadło dobrze. Matt był w świetnej kondycji, zdrowiutki, zadowolony z życia.

– Oddam małego Waltowi, a ty przebierz się w szpitalną koszulkę. – Mel zniknęła, lecz szybko była z powrotem. – Twój ojciec zabrał Matta i poszedł na kawę do Jacka. Rozumiesz, na kawę i męskie pogaduchy.

Gdy Vanni położyła się na kozetce, Mel zabrała się do badania. Osłuchała ją, zmierzyła ciśnienie…

– Wszystko w porządku, Vanni. Jesteś w znakomitej formie. Błyskawicznie wróciłaś do normalnej wagi. Karmienie piersią czyni cuda.

– Nie wróciłam, nie wróciłam. Nie mieszczę się jeszcze w stare dżinsy.

– Niedługo będą dobre, zobaczysz. A teraz siadaj. – Podała jej rękę. – Chcesz pogadać?

– Owszem. Mogę ci zadać osobiste pytanie?

– Pytać zawsze można – odpowiedziała Mel, wypełniając kartę.

– Byłaś wdową, zanim wyszłaś za Jacka…

Mel przestała pisać, spojrzała na Vanni i uśmiechnęła się serdecznie.

– Czułam, że któregoś dnia mnie o to zapytasz.

– Jak długo?

Nie musiała uściślać, Mel wiedziała, o co chodzi.

– Poznałam Jacka dziewięć miesięcy po śmierci męża. Pół roku później pobraliśmy się. Jeśli zasięgniesz informacji u miejscowych historyków, dowiesz się, że byłam w trzecim miesiącu ciąży, prawie w czwartym.

– Mamy w Virgin River historyków?

– Około sześciuset – ze śmiechem odparła Mel. – Jeśli są sprawy, które chciałabyś zachować w sekrecie, musisz zamieszkać gdzie indziej.

– Matt zginął zaledwie kilka miesięcy temu, ale minął rok, jak został wysłany do Iraku… Kontakt był utrudniony, w końcu to wojna. Rozmawiałam z nim przez telefon raptem trzy razy, potem była jeszcze ta wideorozmowa na Skypie. Przysyłał też krótkie listy, ale również niezbyt często. Upłynęło wiele czasu od…

Mel położyła dłoń na kolanie Vanessy.

– Tu nie ma żadnych reguł. Sporo czytałam na temat wdowieństwa i wiem tyle, że jeśli ludzie szybko po stracie wchodzą w nowy związek, to znak, że byli szczęśliwi w małżeństwie, że umieją być z drugim człowiekiem, doceniają bliskość i tęsknią za nią.

– Kiedy Matt wyjeżdżał do Iraku, nie wiedziałam, że jestem w ciąży. Domyślałam się, ale nie byłam pewna. Nie zamierzam, oczywiście, wychodzić po raz drugi za mąż. Myślę raczej… Nie wiem… Po prostu nie chcę przeżyć reszty życia sama.

– To jasne.

– Chyba powinnam pomyśleć – Vanni uśmiechnęła się – o antykoncepcji.

– Trzeba się tym zająć, żebyś nie wpadła jak twoja mądra położna. Tym bardziej że masz maleńkie dziecko. – Mel westchnęła markotnie i położyła dłoń na brzuchu. – Nie myślałam o tym, co będzie. Moja siostra powtarzała ciągle, że zna mnóstwo wdów, które zdecydowały się wyjść po raz drugi za mąż i są szczęśliwe. Miałam ochotę ją zakatrupić. Nie mogłam tego słuchać. Nie wierzyłam, że coś jeszcze w życiu mnie czeka.

– Okazało się, że czeka.

– Przyjechałam tutaj święcie przekonana, że już do końca swoich dni będę samotna i nieszczęśliwa, ale musiałam natknąć się na mojego przeklętego Jacka. Osaczył mnie i omotał. No, tak naprawdę zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, ale walczyłam z uczuciem. Absurdalne, ale wbiłam sobie do głowy, że zdradzam pamięć męża. Tom chciałby, żebym znów kogoś pokochała, wiem to. Matt z pewnością też.

– Nie posyłasz swojego mężczyzny na wojnę, nie ustalając kilku spraw. Przyglądałam się swoim rodzicom i od nich się tego nauczyłam. Testament, spadek, fundusz powierniczy i tak dalej… Mieli to omówione. Nie dlatego, że ojciec miałby od razu zginąć, tylko mama musiała być zabezpieczona, gdyby nagle straciła z nim kontakt. – Vanni uśmiechnęła się smutno. – Matt był bardzo skrupulatny, wręcz pedantyczny. Oczywiście nie dopuszczał do siebie najgorszego, ale wiedziałam, gdzie chciałby być pochowany, jak mam zadysponować jego prywatnymi drobiazgami, do których był szczególnie przywiązany. Miałam podtrzymywać kontakt z jego rodzicami, jeśli będą dzieci. I nie wahać się, jeśli spotkam przyzwoitego faceta. – Odetchnęła głęboko. – Matt był wspaniały. Uznam, że mam szczęście, o ile spotkam kogoś choć trochę podobnego.

– Może tak się zdarzyć, i to nawet tutaj, w tym odciętym od świata zakątku. A teraz pomyślmy o zabezpieczeniu. Na co byś się decydowała? Pigułka, wkładka? Zastanawiałaś się, co wolisz?

Oczywiście, że się zastanawiała.

– Myślałam o wkładce.

– Pokażę ci, co tu mamy. Możesz już spokojnie odbywać stosunki. Pamiętaj tylko, żeby twój partner używał gumki. Nie chcemy, żebyś się czymś zaraziła. Masz zresztą dobre rozeznanie…

– Mam świetne rozeznanie – przytaknęła Vanessa. – I bardzo dobry gust.

Kiedy Vanessa prosiła męża o błogosławieństwo, miała na myśli określonego mężczyznę. Najlepszego przyjaciela Matta i jej najlepszego przyjaciela. Miała na myśli Paula.

Spędził w Virgin River kilka miesięcy, podtrzymywał ją na duchu, został na Boże Narodzenie, nie pojechał do domu, żeby usiąść do świątecznego stołu z rodzicami i braćmi. Często rozmawiali o Matcie, wiele godzin spędzili przy kominku czy na spacerze, wspominając go i opłakując. Nie miała pojęcia, jak przetrwałaby najgorszy czas bez wsparcia Paula. Był jej opoką.

Przyjaźniła się z nim już wcześniej. Nie było tak, że dopiero śmierć Matta ich do siebie zbliżyła. Tamtego wieczoru, kiedy poznała Matta, zwróciła uwagę najpierw na Paula. Stał przy barze wysoki, długonogi, barczysty, o silnych dłoniach. Wyróżniał się z tłumu gości, trudno go było nie dostrzec. Jasne włosy musiał nosić krótko przycięte, jednak niesforna czupryna nie poddawała się żadnym fryzjerskim ambicjom, dlatego pozostawał jeżyk. Paul akurat niewiele sobie z tego robił, bo lubił prostotę. I był bardzo męski, taki trochę drwal, który wyszorował się i ubrał w czyste ciuchy, żeby ruszyć w miasto. Miał zniewalający uśmiech, dołek w lewym policzku i zdrowe zęby, którymi jednak mógłby zająć się ortodonta. Gęste, ciemne brwi, czekoladowe oczy, wszystkie te detale odkryła trochę później. W każdym razie w barze nawet nie zauważyła Matta…

Ale to właśnie on do niej podszedł. Podbił ją, rozśmieszył, nawet przyprawił o rumieniec. Paul milczał, a Matt czarował. Straciła dla niego głowę. Był najwspanialszym facetem na świecie. Oddanym, kochającym mężem.

A Paul został przyjacielem. Kimś bardzo bliskim, kogo się kocha, bez pamięci kochając kogoś innego. Prawda była taka, że kochała Paula od zawsze, a po śmierci Matta to uczucie jeszcze się pogłębiło. Kiedy urodził się mały Mattie, powiedziała Paulowi, że Matt był jej jedyną miłością, ale mijały tygodnie i uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że może kochać ich obu. Tyle że Paul zachowywał się tak, jakby czuł do niej wyłącznie przyjaźń, nic poza tym.

Dzwoniła do niego kilka razy po jego powrocie do Grants Pass, rozmawiali o małym, o znajomych Paula, opowiadała mu o ojcu i o swoim bracie. Ot, takie miłe, niezobowiązujące pogawędki.

Paul dopytywał się, jak mały wygląda, jakie ma teraz włosy.

– Chciałabym, żebyś go zobaczył.

– Może uda mi się przyjechać do was na kilka dni.

Nie pojawił się dotąd. Nigdy nie zająknął się słowem, że tęskni. Nigdy nie usłyszała w jego głosie choćby nutki pożądania, dlatego czuła się jak idiotka, że tak bardzo go pragnie.

Kiedy Vanni wychodziła z przychodni, odprowadzana przez Mel, zobaczyła w poczekalni dziewczynę swojego brata.

– Brenda! – Uściskała ją. – A to niespodzianka. – Gdy Brenda uśmiechnęła się nieśmiało, dodała: – Muszę uciekać, bo ojciec czeka na mnie z małym u Jacka. Do zobaczenia. Będziesz u nas dzisiaj na kolacji?

– Tak. Do zobaczenia.

Kiedy Vanni wybiegła, Brenda osunęła się ciężko na krzesło i oparła głowę na dłoni.

– Akurat musiałam natknąć się na Vanessę.

Mel zaśmiała się cicho, odnalazła kartę Brendy i podeszła do niej.

– Nie przejmuj się. Chodź, zbadam cię.

– To przecież siostra Tommy’ego! Co jej powiem, jak spyta, dlaczego byłam u ciebie?

– Powiesz, że masz obfite miesiączki…

– Tak, ale…

– Wiem, nie masz wcale obfitych miesiączek.

– Nie mam – przytaknęła Brenda cichutko i spuściła głowę. – Chcę zacząć brać pigułkę…

Mel ujęła ją pod brodę.

– Rozumiem. Jeśli Vanessa będzie pytała, po co do mnie przyszłaś, powiedz, że martwiły cię obfite miesiączki i wolałaś się zbadać. Umowa stoi?

– Naprawdę tak jej powiedzieć?

– Ode mnie niczego się nie dowie. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Przebierz się, zbadam cię.

– Mamie się nie przyznałam…

– Rozumiem. – Jednak Mel doskonale znała matkę Brendy. Sue Carpenter była osobą przenikliwą i z pewnością domyślała się, dlaczego córka wybrała się do przychodni. Brenda i Tommy spotykali się od początku roku szkolnego. Choć byli jeszcze bardzo młodzi, stworzyli poważny związek, nie jakieś tam zwykłe chodzenie ze sobą. – Wracam za moment. – Wyszła z gabinetu, zostawiając Brendzie czas na przebranie się w szpitalną koszulkę.

Niewiele siedemnastolatek odważyłoby się rozmawiać o środkach antykoncepcyjnych ze swoimi matkami.

– Potrzebna będzie pigułka wczesnoporonna? – zapytała Mel po powrocie.

– Słucham?

– Pytam, czy miałaś ostatnio stosunek…

– Nie. Nie chcieliśmy się kochać bez zabezpieczenia… chociaż… No wiesz…

– Mieliście gumki – dokończyła Mel.

– No… Ale Tommy mówi, że to nie wystarcza.

– Mądry chłopak. – Ta kochana, słodka dziewczyna, świetna uczennica, która z pewnością będzie mogła po skończeniu szkoły przebierać w stypendiach, przed rokiem została zgwałcona. Tom nie mieszkał jeszcze wtedy w Virgin River. Wybrała się z ludźmi ze szkoły na imprezę piwną do lasu, pierwszy i ostatni raz w życiu. Trzy miesiące później odkryła, że jest w ciąży. Nie wiedziała, jak to się stało. Ktoś musiał dosypać coś do jej piwa, straciła świadomość, na domiar złego gwałciciel zaraził ją chlamidią, która w efekcie doprowadziła do poronienia.

Mel zbadała Brendę, dała jej zapas środków antykoncepcyjnych na trzy miesiące, wypisała receptę, na koniec powiedziała:

– Dbaj o siebie. Wiem, że w tym wieku trudno rozmawiać o antykoncepcji, ale odważyłaś się i postąpiłaś mądrze.

– Co mam zrobić, jeśli mama zacznie mnie pytać?

– Najprawdopodobniej nie będzie pytać. W razie czego powiem jej, że byłaś na badaniu kontrolnym i że wszystko jest w porządku.

– Myślisz, że to ją uspokoi?

– Kochanie, ja jestem naprawdę dobra w trzymaniu języka za zębami, zapytaj Jacka. – Mel zaśmiała się. – Pigułkę możesz zacząć brać zaraz, ale zadziała dopiero za dwa tygodnie. Pamiętaj, żeby zażywać codziennie o tej samej porze. Rano, zaraz po przebudzeniu, albo wieczorem przed pójściem spać.

– Tommy wyjeżdża – powiedziała Brenda markotnie. – Podczas wakacji będzie na obozie przygotowawczym, a jesienią zaczyna studia w akademii wojskowej w West Point.

Mel pogłaskała Brendę po włosach.

– Nie szukaj nikogo innego. Tommy to świetny chłopak. Nie mogłaś lepiej trafić. I pamiętaj o czymś bardzo ważnym. Owszem, zaczynasz brać pigułkę, ale nie oznacza to jeszcze, że musisz decydować się na coś, na co wcale nie jesteś gotowa. Rozumiesz, o czym mówię?

– Tak, oczywiście… – Brenda kiwnęła głową. – Tommy przyjedzie do Virgin na każde święta, będziemy do siebie pisać cudowne listy, mejlować albo rozmawiać przez Skype’a.

– Świetnie. Dałam ci te pigułki, żebyś czuła się bezpieczna, ale nie musisz podejmować żadnej decyzji przed wyjazdem Tommy’ego – powtórzyła Mel.

– Rozumiem – przytaknęła cicho. – On nie będzie naciskał. Poza tym… kocham go.

Mel uśmiechnęła się.

– Tommy jest wyjątkowy. Ty też jesteś wyjątkowa. Sama decydujesz o sobie, o tym, co zrobisz, a czego nie. Zawsze o tym pamiętaj.

Nikki Jorgensen podjechała pod dom Boothów i nacisnęła na klakson, zawiadamiając, że już jest. Vanni zastała w salonie. Siedziała na podłodze, Matt leżał obok mamy na kocyku otoczony zabawkami, których z powodu mocno młodocianego wieku nie potrafił jeszcze docenić.

– Chodź tu szybko! – zawołała Vanni. – On się uśmiecha!

Nikki rzuciła torebkę na fotel i przyklękła obok przyjaciółki.

Tak bardzo się różniły. Vanni była wysoka i ruda, Nikki drobna i ciemnowłosa. Vanessa była przebojowa, Nikki cicha, stroniąca od konfrontacji. Lubiła mówić, że kiedy w szkole średniej studiowała w pismach dla dam najnowsze fryzury, Vanni, generalskie dziecko, uczyła się pakować cały rodzinny dobytek w kilka godzin i negocjować z celnikami w obcych krajach.

– Nie mogę się doczekać, kiedy powiem Paulowi, że Matt już się uśmiecha, naprawdę się uśmiecha.

Przyjaciółki milczały przez chwilę, wreszcie Nikki spytała cicho:

– Kiedy Paul ostatnio się odzywał?

– Ja telefonuję do niego. Dwa, trzy razy w tygodniu. On zadzwonił tylko raz.

– Och, Vanni…

– Nieważne. Pewnie odetchnął, że nie musi już opiekować się zbolałą wdową.

– Jestem pewna, że tak nie myśli.

– Kilka miesięcy temu nie przyszłoby mi do głowy, że mogę coś do niego czuć, a jednak zaszła jakaś zmiana… Traktowałam go jak opokę, jak balast, który nie pozwoli mi wywrócić się stępką do góry. Nie spostrzegłam nawet, kiedy zaczął znaczyć dla mnie o wiele więcej… Tęsknię za nim. I to nie dlatego, że służył mi wsparciem.

– Nic dziwnego, że za nim tęsknisz. Matt był tak samo ci bliski. Paul kocha Mattiego. Znasz go równie długo, jak znałaś męża, przecież byli najbliższymi przyjaciółmi. Znasz go dobrze, nie musisz się zastanawiać, jakim jest człowiekiem.

– Boję się… Mam takie poczucie, jakbym zamierzała opuścić Matta.

– Vanni, nigdy go nie opuścisz – powiedziała Nikki z czułym uśmiechem. – Paul też nie. On zostanie w was na zawsze.

– Próbuję mówić sobie to samo. Że uczucie do Paula nie oznacza konieczności dokonywania wyboru.

– Oczywiście, że nie, kochanie.

– A jak twoje sprawy?

Uśmiech zniknął z twarzy Nikki.

– Nic się nie zmieniło. Jest niedobrze. Postawiłam Craigowi warunek. Albo założymy rodzinę, albo koniec. On mówi, że musi się zastanowić. Jak długo można się zastanawiać? Tkwimy w tym związku od pięciu lat. On wie, że chcę mieć dziecko, męża, no, tradycyjny dom. Mój zegar nie stoi w miejscu.

Vanni pokręciła głową z powątpiewaniem.

– On nie odejdzie od ciebie. – Tak naprawdę bała się, że to przyjaciółka nie będzie potrafiła odejść.

– Tak sądzisz? – Nikki, która wychwyciła niedopowiedzianą myśl Vanessy, wysunęła hardo brodę.

– Naprawdę jesteś gotowa z nim zerwać?

– Naprawdę. – Nikki spojrzała na małego Matta. – Nie zamierzam rezygnować z macierzyństwa. Może jestem egoistką, ale chcę mieć to, czego naprawdę pragnę, i Craig o tym wie. Omawialiśmy wszystko setki razy.

Od powrotu Paula do Grants Pass minęło sześć tygodni. Tamtego wieczoru, kiedy spotkał się z Terri, obiecał jej, że zadzwoni. Pewnego dnia pojawiła się nieoczekiwanie u niego w pracy i zapytała, czy mógłby wyjść na pół godziny, bo musi porozmawiać. Pomyślał, że chodzi o jego przedłużające się milczenie.

Okazało się, że nie.

Wcisnął się do jej maleńkiej toyoty i zapytał:

– O czym chciałaś porozmawiać?

Wyjaśniła przez łzy, że jest w ciąży. Ojcem może być tylko Paul.

– W ciąży? – Po prostu osłupiał. – Jesteś w ciąży?

– Tak. To musiało się stać tamtego wieczoru, zaraz po twoim powrocie. Pamiętasz chyba, że się kochaliśmy.

– Jakim cudem? Mówiłaś, że jesteś na pigułce, do tego miałem prezerwatywę.

– Nie wiem. To pewnie moja wina. – Pociągnęła nosem. – Przepraszam.

– Twoja wina?

– Od dawna nie mam nikogo, z nikim się nie spotykałam. Przestałam myśleć o zabezpieczeniu, czasami zapominam wziąć pigułkę. Twój telefon zaskoczył mnie… Bardzo chciałam się z tobą spotkać. Miałeś gumkę… Pomyślałam, że to wystarczy. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Czy dlatego, że zapomniałam o pigułce, czy z prezerwatywą coś było nie w porządku… Nie ma innego wytłumaczenia…

– Dobrze… No tak, rozumiem. Powiedz, czego potrzebujesz. – Paul walczył z narastającym uczuciem paniki.

– Hm… posłuchaj… może byśmy się pobrali?

Małżeństwo nie wchodziło w grę. Paul myślał o innej, i to od bardzo dawna.

– Terri, na litość boską, nie ożenię się z tobą. Jak ty określałaś naszą znajomość? Przyjaźń z bonusami? Jesteśmy dwojgiem dojrzałych ludzi, lubimy się, szanujemy, ale nic więcej. Jesteś dla mnie ważną osobą, jednak małżeństwo nie wchodzi w grę. Nie przetrwałoby próby czasu.

– Teraz to akurat nie jest najważniejsze.

– Nie znamy się prawie.

– Znamy się na tyle dobrze, że zaszłam w ciążę.

– Rozumiem, że chcesz urodzić to dziecko.

Zjeżyła się na te słowa i odparła ostro:

– Mam prawie trzydzieści lat. Aborcja wykluczona!

– W porządku. – Paul poczuł ulgę, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że najlepiej byłoby pozbyć się kłopotu. Nie chciał zostać ojcem, ale nie chciał też pozbyć się dziecka.

– Mogę ci pomóc finansowo. Będę cię wspierał psychicznie. Obiecuję. Nie zostawię cię samej, ale nie proś o więcej. Oboje popełnilibyśmy ogromny błąd.

– Dlaczego tak uważasz? – Terri znowu łzy napłynęły do oczu.

Objął ją mocno, przytulił.

– Mógłbym wyliczyć wiele powodów. Kiedy się poznaliśmy, powiedzieliśmy sobie jasno, że to nie będzie poważny związek. Ile razy się kochaliśmy przez ten rok? Trzy razy? Cztery? Przykro mi, Terri, ale tamtego wieczoru, po moim przyjeździe, byłem zupełnie skołowany, a ty mnie wysłuchałaś, okazałaś przyjacielskie zrozumienie. Ale my się nie kochamy, skarbie.

– Skąd wiesz, że ja cię nie kocham?

– Przez ostatnie pół roku nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Jeśli coś do mnie czujesz, absolutnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Terri, jesteś wspaniałą kobietą, ale prawda wygląda tak, że przez pół roku potrafiliśmy obejść się bez siebie. – Pokręcił głową. – Tamten wieczór był zupełnie niepotrzebny. Wiedziałem od początku, że popełniamy błąd. Za bardzo zacząłem wnikać w swoje przeżycia, ty się przejęłaś… Przechodziłem kryzys, ty mi współczułaś, i oto mamy efekt. Nic nas nie łączy. Skrzywdziłbym cię, gdybyśmy się pobrali. Potrzebujesz kogoś innego.

– Co mam zrobić?

A co ja mam zrobić? – pomyślał Paul egoistycznie, po czym powiedział:

– To zależy od ciebie. Pomogę ci, ale nie ożenię się z tobą. Zasługujesz na męża, który będzie cię kochał.

– Ale ja urodzę twoje dziecko!

– Wszystko, Terri, z wyjątkiem małżeństwa. Znienawidzilibyśmy się i tyle.

– Uważasz, że byłabym taką straszną żoną?

Nie miał nic do zarzucenia biednej Terri, problem tkwił w nim. Była dobra, serdeczna, zabawna. Wiele by dał, żeby móc się w niej zakochać, ale kiedy myślał o Vanni, serce zaczynało bić mocniej, krew szybciej krążyła w żyłach, natomiast myśl o Terri wywoływała tylko uśmiech na jego ustach. Ot, słodka, urocza Terri. Lubił ją, za Vanni szalał, kochał ją od lat. Podejrzewał, że ciąży nad nim jakaś klątwa, która każe mu pragnąć tego, czego nie mógł mieć.

Popełnił straszliwy błąd, że zadzwonił do Terri po powrocie z Virgin River. Chciał, żeby ktoś go wysłuchał, okazał zrozumienie…

– Będziesz wspaniałą żoną, musisz tylko znaleźć odpowiedniego mężczyznę. Ja nim nie jestem. Zrobię wszystko, żeby ci pomóc, więc nie zostaniesz sama, ale nic więcej. Bardzo mi przykro, Terri, że tak się to ułożyło.

Joe Benson był architektem, współpracował od dziesięciu lat z Haggerty Construction i przyjaźnił się z Paulem, dlatego trochę martwił się o niego. Spotkali się kilka razy na placu budowy, obiecali sobie, że muszą pogadać przy piwie, ale Paul jakoś się nie kwapił. Wyraźnie unikał rozmowy, więcej, sprawiał wrażenie rozkojarzonego i przygnębionego. Nic dziwnego, bardzo przeżył śmierć Matta. Joe bał się, że przyjaciel nie wytrzyma ciśnienia i wreszcie się załamie. W końcu wymusił na Paulu spotkanie.

Wybrał mały, cichy bar, w którym można było spokojnie porozmawiać. Przyszedł pierwszy, usiadł przy stoliku w kącie. Minuty mijały, ale Paul się nie pojawiał. Wszedł wreszcie, kiedy Joe chciał już dzwonić do niego na komórkę.

– Piwo – rzucił pod adresem barmana, zanim jeszcze się przywitał.

– Nie wyglądasz najlepiej – stwierdził Joe, dopijając resztkę swojego piwa. – Jesteś w fatalnej formie.

– Racja, w fatalnej – przytaknął Paul.

– Może warto by pogadać…

– Nie chcę o tym rozmawiać, Joe.

– Chodzi o interesy? – próbował sondować. Haggerty Construction było co prawda niewielką firmą rodzinną, jednak miało bardzo dobrą markę na rynku budowlanym.

Joe przyjaźnił się z Paulem od czasów Pustynnej Burzy, obaj zostali zmobilizowani z rezerwy i w Iraku walczyli w jednym oddziale.

– Nie, w firmie wszystko w porządku.

Joe położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

– Nie poznaję cię, stary. Rozsypałeś się kompletnie po śmierci Matta. On z pewnością by tego nie chciał.

– Wiem…

– Może nie chodzi tylko o Matta – drążył dalej. – Widzę przecież, że coś cię gryzie.

– Tak? – Paul zaśmiał się ponuro i upił solidny haust piwa. – Pewnie jesteś jasnowidzem.

– Może powiedziałbyś jednak, co jest grane? Zanim zdążysz się ubzdryngolić.

– Wszystko mi się pieprzy. – Paul uśmiechnął się ponuro. – Zaplątałem się i nie wiem, jak z tego wybrnąć.

Joe przez chwilę przyglądał się uważnie przyjacielowi, po czym podszedł do baru i zamówił następne piwo.

– Dowiem się wreszcie, o co chodzi? – zapytał, wracając do stolika.

– Powinieneś znaleźć sobie bardziej pozbieranego kumpla do ochlaju.

– Na razie jestem zdany na ciebie, więc…

– Więc zostanę tatusiem…

– Co?! – Joe po prostu zbaraniał. – Niemożliwe…

– Możliwe, jak najbardziej możliwe. – Paul znowu się zaśmiał niewesoło. – Nie wiem, czy nie pozwać do sądu producenta gumek.

– Chryste… Mam nadzieję, że to żadna przypadkowa dziewczyna.

– Miła… – Paul wzruszył ramionami. – Ale to nie było… To było… My nie… – plątał się. – Cholera, po prostu się zdarzyło, rozumiesz? Znam ją od roku, ale spaliśmy ze sobą raptem kilka razy. Naprawdę nic nas nie łączy poza…

– Chryste – powtórzył Joe.

– Przez cały czas pobytu w Virgin River nie rozmawiałem z nią ani razu. Nie czułem takiej potrzeby. Teraz widzisz, że to luźna znajomość. Przyjeżdżałem często do Grants Pass, doglądałem firmy, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do niej. Ona też nie szukała ze mną kontaktu. Ale…

– Ale…?

– Wróciłem do domu zupełnie rozbity… no i zadzwoniłem do niej. Nie zastanawiałem się, co robię. Reszty się domyślasz.

– Niech to diabli. Co teraz?

– Mam wybór? – Paul zwiesił głowę. – Zajmę się nią, zajmę się dzieckiem. Co mi pozostaje? Może to głupie. Powinienem coś zrobić. Nie wiem, zapłacić jej… namówić na zabieg. Ale to moje dziecko, chcę go. Straszny mętlik.

Joe uśmiechnął się wyrozumiale.

– Niekoniecznie. Może dobrze myślisz. A ona jak? Dogadasz się z nią?

– Nie wiem. Prze do ślubu, ale się z nią nie ożenię. Jeśli mam wchodzić w związek, to na całe życie. Z kimś, kogo będę kochał całym sercem. Gdybym się z nią ożenił, wyrządziłbym jej wielką krzywdę, większą, niż już wyrządziłem. Nie potrafię udawać, nie wtedy, kiedy w grę wchodzi małżeństwo. Byłbym najgorszym mężem, jakiego można sobie wyobrazić. Nie zamierzam żenić się w pośpiechu.

– Masz rację, to poważny krok. Tylko ty wiesz, czy udałoby się wam być razem. Jeśli uważasz, że nie, musisz jej pomagać.

– Rzecz w tym, że przespałem się z nią, chociaż kocham inną kobietę. Dlaczego to zrobiłem, do cholery? Zachowałem się jak ostatni sukinsyn. Gdzie ja miałem rozum?

Joe pogubił się ze szczętem. Paul kogoś kocha? Faceci nie rozmawiają o kobietach, które im się podobają. Rzadko mówią, co czują. Kropka. Znał Paula od dawna i wiedział, że niewiele było w jego życiu kobiet. Zawsze zachowywał dystans, nawet w Iraku, gdzie żołnierze szukali ujścia dla codziennego stresu, trzymał się z daleka od dam pocieszycielek.

Gdy barman przyniósł kolejne piwo, Paul upił solidny łyk, zaraz po nim drugi.

– Kochasz kogoś innego? – Joe najwyraźniej nie był zdolny do niczego poza powtarzaniem zasłyszanych zdań.

– Wszystko spieprzyłem…

– Kochasz kogoś innego?

– Źle postąpiłem. Nie powinienem był…

– Paul! Kochasz kogoś?

– Tak. Vanni. Przez lata odgrywałem jej przyjaciela. Nie chciałem, żeby to poszło w inną stronę, ale nic nie mogłem poradzić.

Joe napił się piwa. Chciał pomóc Paulowi, z taką intencją wyciągnął go do knajpy, ale nie przypuszczał, że usłyszy coś podobnego.

– Cholera – mruknął.

– Cholera – zawtórował mu Paul.

– Vanni, powiadasz?

Paul ponuro skinął głową, po czym powiedział:

– Wyobrażasz sobie, jak ja się czuję, jakie mam wyrzuty sumienia? Usiłowałem walczyć z tym uczuciem, uciekałem. Nie spotykałem się z nimi. Z Mattem tak, ale na widok Vanni serce mi pękało… Jezu. – Ukrył twarz w dłoniach. – A teraz mam zostać ojcem. Gorzej już nie może być.

Joe pokręcił głową. Może, pomyślał. Mógłbyś być trupem.

– Jesteś pewien, że to twoje dziecko?

– Też się nad tym zastanawiałem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że myślę życzeniowo. Ona twierdzi, że z nikim od dawna nie była, dlatego przestała się pilnować, zapominała o pigułce. A ja jak się zabezpieczyłem? Miałem w portfelu zleżałą gumkę, dawno powinienem był ją wyrzucić.

– Upewnij się, czy to na pewno twoje, zanim założysz dzieciakowi fundusz na studia w college’u, dobrze?

– Jasne. Na razie nie chcę za bardzo naciskać. Ona jest wrakiem, beczy, desperuje. Gotowa pomyśleć, że się wycofuję. Przestraszy się, a ja nie chcę, żeby wybrała aborcję. Zakładam, że to jednak moje dziecko.

– Co będzie z twoją miłością do Vanni?

– A co ma być? Vanni cierpi. Myślisz, że będzie jej lżej, kiedy usłyszy, jak zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia? I z tej wielkiej miłości przeleciałem jakąś damę, którą ledwie znam…

Joe parsknął śmiechem, chociaż sytuacja nie była wesoła.

– Paul, myśl trzeźwo. Przecież nie zdradziłeś Vanni.

– Nie? W takim razie dlaczego mam wrażenie, że jednak tak?

– Za dużo tych wyrzutów sumienia, samobiczowania. Przede wszystkim nie obwiniaj się, jeśli chodzi o Matta. To, co czujesz do Vanni, nie zaszkodziło ani ich małżeństwu, ani waszej przyjaźni.

Paul powoli podniósł wzrok.

– Nie mam u Vanni najmniejszych szans, ale chcę postępować uczciwie, czuć się w porządku. Matt zginął tak niedawno… Uwierz, że nigdy źle mu nie życzyłem.

– To oczywiste, ale musisz wiedzieć, jak się mają sprawy z Vanni, zanim jeszcze bardziej zabrniesz w kłopoty.

– Vanni po prostu odprawi mnie i tyle.

– Tego nie wiesz. – Joe wzruszył ramionami. – Może będzie zupełnie inaczej. Jeśli okaże się, że czuje coś do ciebie, musisz powiedzieć jej o dziecku. Nie będzie to dla niej przyjemne, ale cokolwiek zrobisz, i tak jesteś umoczony.

Paul z rozpaczą spojrzał na Joego.

– Chyba musimy się jeszcze napić – stwierdził markotnie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mike Valenzuela od jakiegoś czasu był w Virgin River konstablem. No, kimś w rodzaju konstabla, bo nie służył już w policji, a zatrudnienie i pensję, mizerną zresztą, zawdzięczał lokalnej inicjatywie. Często patrolował okolice, krążył samochodem po wiejskich drogach, poznawał teren. To najlepszy sposób, jeśli człowiek ma czuwać nad porządkiem.

Pewnego dnia podjechał dżipem do przyczepy, obok której stał blaszany magazyn. Był już tu kilka razy, ale zawsze szybko odjeżdżał, lecz dzisiaj postanowił przyjrzeć się dokładniej temu ni to obejściu, ni leśnemu obozowisku. Między barakiem a przyczepą stał generator, a nad całością rozpięta była siatka maskująca. Jakby ktoś hodował konopie, tyle że Mike nie zauważył tu nigdy nikogo. Tym razem udało mu się dostrzec odjeżdżający samochód, furgonetkę z przyciemnionymi szybami. Właściciel forda był znanym w okolicy hodowcą marihuany.

Powiedzmy, że znanym, wszak prowadził nielegalny interes. Owszem, bywali hodowcy, którzy mieli pozwolenie i dostarczali zbiory firmom farmaceutycznym, lecz ten do nich nie należał. Ludzie widywali go od czasu do czasu. Nosił zawsze w kieszeni pokaźny plik banknotów śmierdzących na odległość gandzią. Krótko po tym, jak Mel zamieszkała w Virgin River, facet porwał ją w środku nocy i zawiózł do lasu, do rodzącej kobiety, którą zatrudniał na swojej plantacji. Nie minęło wiele czasu od tamtego wydarzenia i w osadzie doszło do następnego porwania, znacznie groźniejszego niż nocna wizyta Mel u pacjentki, która rzeczywiście potrzebowała pomocy. Tym razem chodziło o Paige, kobietę Proboszcza, kucharza w barze Jacka, którą uprowadził były mąż lubiący mocne środki wyrazu, mówiąc oględnie. I nie wiadomo skąd pojawił się facet od gandzi, obezwładnił szaleńca i tym samym uratował Paige życie. Jeszcze bardziej zastanawiające były potajemne spotkania hodowcy z detektywem z biura szeryfa. Mike przypadkiem był świadkiem tego spotkania.

Jak się rzekło, postanowił dokładnie obejrzeć przyczepę. Facet miał jakieś powiązania z policją, więc dobrze byłoby wiedzieć, co się dzieje na opuszczonej plantacji. Już z daleka dojrzał niezamkniętą kłódkę na drzwiach. Pomyślał, że facet jest niedbały. Szedł powoli, ostrożnie stawiał kroki, obawiając się zasadzki, na przykład wilczego dołu czy potrzasku. Wśród hodowców panowała żelazna zasada, by twardo strzec swoich upraw przed innymi hodowcami, lecz nigdy nie atakowali policjantów, nawet zwykłych wiejskich konstabli o dziwnym statusie, jak choćby Mike. Plantatorzy zdawali sobie doskonale sprawę, że z policją lepiej nie zadzierać, zgodnie z powiedzeniem: cicho siedzisz, dalej zajedziesz.

Dotarł do blaszaka, a gdy otworzył drzwi, skonstatował, że pomieszczenie jest niemal puste. Tuż przy drzwiach stało kilka średniej wielkości roślinek, dosłownie i w przenośni jak na lekarstwo. Takie ilości marihuany każdy mógł legalnie uprawiać w swoim domu. Było jednak całe wyposażenie, to znaczy zbiorniki, nawilżacze, odpowiednie lampy, system nawożenia. Wyglądało więc na to, że facet kupił wszystko, co powinien posiadać hodowca, ale nie zajął się uprawą. Innymi słowy, udawał kogoś, kim nie był.

Mike miał do czynienia albo z tajniakiem, albo z tak zwanym TW, czyli tajnym współpracownikiem. Ten ktoś zaaranżował atrapę dochodowej uprawy i nie krył się z pieniędzmi, a to mogło oznaczać tylko jedno: szukał prawdziwych hodowców.

Którzy zazwyczaj trzymali się z dala od podobnych sobie, znali się tylko z widzenia, kłaniali z daleka, czasami zdarzało się, że robili wspólne interesy, ale jeden drugiemu nigdy nie pokaże swojej plantacji i nie zaprosi na kolację na swojej działce.

Była jeszcze jedna sprawa. Miejscowe służby porządku publicznego nie radziły sobie z uprawami marihuany. Policja miała zbyt ograniczone środki, a przede wszystkim za mało ludzi, żeby raz na zawsze załatwić sprawę nielegalnych hodowli.

A tajemniczy facet? Najwyraźniej prowadził jakąś grę, szukał kogoś czy czegoś. Mike wyszedł z blaszaka i rozejrzał się wokół, po czym spojrzał na kłódkę. Właściciel zostawił ją otwartą przez zwykłą nieuwagę. Mike najchętniej spotkałby się z nim, dał do zrozumienia, że wie, o co chodzi, poradził gościowi, żeby bardziej uważał. Wyjął kłódkę ze skobla i schował do kieszeni. Później się zastanowi, jak powinien postąpić.

Paul siedział w małej włoskiej restauracji, wpatrywał się w filiżankę kawy, czekał. Podniósł wzrok i zobaczył wchodzącą Terri. Trudno jej nie lubić, pomyślał. Ładna, pełna ciepła, serdeczna.

Uśmiechnął się i podniósł zza stolika. Tak, była atrakcyjna, ale nie reagował na nią tak samo, jak reagował na Vanni. Tu nie było żadnej chemii.

– Wszystko w porządku, Paul? – zapytała trochę niepewnie.

– Tak, w porządku… Terri, dawno nie rozmawialiśmy. Przepraszam, że milczałem cały tydzień. Chciałem odezwać się wcześniej, ale nie miałem czasu. Myślę, że musimy porozmawiać spokojnie, bez lania łez. Chcę wiedzieć, czego ode mnie oczekujesz.

– Nie zdążyłam jeszcze pomyśleć. Wiem tylko tyle, że ślub nie wchodzi w grę.

Paul nie odpowiedział. Uważał temat za zamknięty. Nawet jeśli Vanni odwróci się do niego plecami, nie ożeni się z Terri. Nie czuł do niej nic poza sympatią, a to zbyt wątła podstawa do budowania związku. Był gotów zajmować się nią i dzieckiem, ale to wszystko.

– Jak wygląda twoja sytuacja materialna? – zapytał.

– Mam dobrą pracę, mam też ubezpieczenie zdrowotne. Tutaj żadna pomoc nie jest mi potrzebna.

– Jak się czujesz?

– Dobrze, Paul. Doskonale.

Przy stoliku pojawił się kelner. Przyniósł menu, przyjął zamówienie na drinki i zniknął.

– Przejrzyj kartę. Na co masz ochotę?

– Właściwie nie jestem głodna.

– Musisz jeść, Terri. Jest was teraz dwoje. – Uśmiechnął się. – Wiesz, też czuję się trochę nieswojo, ale musimy nad tym zapanować, jeśli chcemy coś ustalić.

– Oczywiście. – Zaczęła studiować menu. Zasłoniła się nim i chyba otarła łzy. – Wezmę sałatkę – powiedziała, kiedy kelner przyniósł napoje.

– Dla mnie lasagne – poprosił Paul. – A dla pani oprócz sałatki minestrone. – Gdy zostali sami, powiedział: – Nie martw się, Terri, damy sobie radę.

– Nie wiem.

– Powiadomiłaś już rodziców?

Terri spuściła głowę.

– Tak. Znaczy się powiedziałam tylko mamie. Rodzice są rozwiedzeni, rzadko rozmawiam z ojcem. Mama chciałaby cię poznać.

– Jasne. – Paul odchylił się w krześle. – Jak tylko uporządkujemy nasze sprawy.

Terri potulnie kiwnęła głową. Cicha, przygaszona, w niczym nie przypominała pełnej temperamentu kobiety, z którą okazjonalnie spotykał się od roku. Słabo ją znał, ale w tej chwili miał wrażenie, że nie zna jej w ogóle. Wszystko by dał, żeby cofnąć czas, nie dopuścić do tego, co się zdarzyło. Wiedział doskonale, że Terri jest znacznie trudniej niż jemu. Okazała mu tyle serdeczności i zrozumienia, a on wpędził ją w kłopoty.

– A ty powiedziałeś swoim rodzicom?

– Nie. – Zaśmiał się niewesoło. – Pomyślałem, że jeszcze z tym poczekam.

– Będą przerażeni?

– Na pewno zaskoczeni. – Znowu się zaśmiał. – Powinienem szybko przypomnieć sobie, czego mnie uczyli na kursie pierwszej pomocy.

– Och. – Terri odruchowo położyła dłoń na brzuchu.

– Nie przejmuj się, to tylko głupie żarty. Moi rodzice są w porządku. Nawet jeśli będą mieli żal do mnie, ciebie i twoje dziecko przyjmą do rodziny, potraktują ciepło i z szacunkiem.

– Nasze dziecko – poprawiła go.

Paul nie zareagował. Nie uświadamiał sobie jeszcze do końca, że to także jego dziecko. Ich dziecko.

– Byłaś u lekarza?

– Raz, u lekarki. Potwierdziła, co i tak wiedziałam. To pierwsze tygodnie…

Po co to mówi? – pomyślał. Przecież też wiedział dokładnie, od jak dawna Terri jest w ciąży. Mógłby określić czas z dokładnością niemal co do minuty.

– Na kiedy masz wyznaczony termin?

– Mówiła, że powinnam urodzić dwudziestego listopada.

– Jesteś z niej zadowolona?

– Raczej tak. Poleciła mi ją…

Na szczęście w tym momencie kelner przyniósł jedzenie. Kiedy skończyli, Paul wyjął z portfela wizytówkę i podsunął Terri.

– Tu masz wszystkie moje telefony. Mam twój numer domowy, ale nie wiem, gdzie pracujesz. Jesteś sekretarką, prawda?

– Tak, w kancelarii adwokackiej. Myślę o tym, żeby skończyć studium dla personelu pomocniczego w biurach prawniczych.

– Wspaniale.

– Myślałam o tym, zanim…

Ucieszył się, że Terri ma swoje plany i pomysł na karierę zawodową. W tym zakresie niczym nie mógł jej służyć. Miała cel, do którego dążyła. Zrealizuje ambicje, będzie lepiej zarabiała. Pracująca mama… A może nie?

– Rozumiem, że trudno sięgać zbyt daleko w przyszłość, kiedy człowiekowi świat się wali, ale jeśli naprawdę myślisz o dalszej nauce, nie rezygnuj. Wystarczy mocno chcieć, a wtedy wszystko się układa po naszej myśli. Przekonasz się.

– Nie wiem, co będzie dalej.

– Czym się martwisz?

– Mam małe mieszkanie, ładne, ale ciasne, w dodatku na piętrze. Byłeś u mnie, widziałeś. Dla samotnej matki to duża niewygoda. Zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy trzeba targać ze sobą na spacer z dzieckiem?

Wózek, torba z pieluchami, fotelik samochodowy, torba kołyska, i tak dalej, i tak dalej. Znał to z autopsji. Jego bracia mieli przecież dzieci. Do mieszkania Terri prowadziły strome schody. Powinna mieszkać w domku, w spokojnej dzielnicy. Miał wrażenie, że zaraz dostanie ataku migreny. Pierwszy raz w życiu.

– Nie mam żadnych oszczędności – ciągnęła Terri. – Żyję nieźle, ale bez luksusów. W pracy dadzą mi sześciotygodniowy urlop macierzyński, potem mogę wziąć półroczny bezpłatny. Już wiem, że sześć tygodni to za mało przy maleńkim dziecku. Później zatrudnię opiekunkę. Innego wyjścia nie ma, ale strach mnie ogarnia na myśl, że będę musiała powierzyć dziecko komuś obcemu.

Paul uśmiechnął się.

– Nie martw się na zapas. Nie będziesz podejmowała decyzji sama, będę cię wspierał.

– Jak?

– Finansowo. Pomogę ci zorganizować opiekę nad dzieckiem.

– Chcesz powiedzieć, że będziesz opłacał nianię?

– Będę, ale opieka to coś więcej.

– Myślisz o swojej mamie?

– Nie, nie. Całkiem nieźle radzę sobie z dziećmi. Mógłbym zajmować się maluchem na zmianę z tobą.

– Dziękuję – powiedziała cicho, szukając słów, by coś dodać. – To… to bardzo miłe z twojej strony.

Miłe, pomyślał mocno poruszony. Terri zachowywała się tak, jakby miał zostawić ją samą. Z tego zażenowania zaczerwienił się. W końcu był tak samo odpowiedzialny za tę sytuację. Ona przestała zażywać regularnie pigułkę, a on wystroił się w gumkę, którą przez kilka miesięcy nosił w portfelu.

– Powiedziałem, że nie zostawię cię samej. Jest coś, w czym w tej chwili mógłbym ci pomóc?

– Pomagasz przez sam fakt, że się interesujesz. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy w czasie tego spotkania.

– Wreszcie – powiedział. – Wiem, że nie masz specjalnych powodów, żeby się uśmiechać, ale przyrzekam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci ulżyć. Powiedz tylko, czego potrzebujesz.

Spojrzała mu głęboko w oczy.

– Chcę, żeby moje dziecko miało ojca. Dobrego ojca. Chcę, żeby ktoś się mną przejmował, myślał o mnie.

– Myślę o tobie, Terri. Nie umiem kwieciście przemawiać, wiem, nie zająłem się tobą tak, jak powinienem, ale byłem w szoku. Wybacz mi. Nie zdecyduję się na małżeństwo, to by zniszczyło naszą przyjaźń, skoro jednak będę miał dziecko, zajmę się nim, nigdy nie odwrócę się plecami. Nie musisz się martwić.

– Jak zareagują twoi rodzice?

– Podobnie jak ja. Szok, potem akceptacja. Pamiętaj jednak, że mam trzydzieści sześć lat i nie muszę konsultować swoich decyzji z rodzicami. My natomiast musimy się zastanowić, co dalej. Najważniejsze jest dziecko, jego potrzeby, jego dobro.

Napłynęły jej łzy do oczu.

– Chryste… – Westchnęła cicho. – Nie przypuszczałam, że tak się zachowasz. Myślałam, że się wycofasz, nie będziesz chciał mnie znać. Jesteś dobrym człowiekiem, Paul. Naprawdę dobrym…

Gdybym był coś wart, nie zrobiłbym z ciebie samotnej matki, pomyślał.

– Na pewno w wielu momentach zawiodę, ale będę starał się pomagać, jak tylko potrafię – powtórzył po raz kolejny.

– Dziękuję. Nie wiesz nawet, jak wiele to dla mnie znaczy. – Uściskała go serdecznie na pożegnanie. – Poczułam się o wiele lepiej, gdy zrozumiałam, że mam twoje wsparcie. Myślałam, że znikniesz i nigdy się nie odezwiesz. – Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. – Nie mam męża, ale mam partnera. Dziękuję, Paul.

– Mhm… Będziemy trzymać się razem. Poradzimy sobie…

Wpatrywała się w niego wielkimi, smutnymi oczami.

– Może przyszedłbyś na kolację w ten weekend…?

Pokręcił zdecydowanie głową.

– Będziemy mieli dziecko, Terri, ale nasz związek w takiej formie, w jakiej był kiedyś, już się skończył. Sytuacja i tak jest wystarczająco skomplikowana, nie komplikujmy jej dodatkowo.

Posmutniała jeszcze bardziej, spuściła głowę.

– Rozumiem – szepnęła.

Ujął ją pod brodę, tak by znów spojrzała na niego.

– Jesteśmy razem, ale nigdy już nie będziemy parą. Tak naprawdę nigdy nie byliśmy.

– Brakuje mi czułości.

Pocałował ją w czoło.

– Masz moją czułość – zapewnił. – Będziesz matką mojego dziecka.

– Jesteś pewien, że poza dzieckiem nic nas już nie łączy?

– Terri, chcę postępować przyzwoicie wobec ciebie, chcę być dobrym ojcem. Gdyby coś nas łączyło, wiedzielibyśmy o tym. Postarajmy się pozostać przyjaciółmi, zgoda?

– Oczywiście – odparła, lecz zabrzmiało to bardzo markotnie. – Zawsze coś…

– Przykro mi, ale nie mogę ofiarować ci nic więcej. Dotąd sądziłem, że czujesz podobnie. Pomyśl, nawet nie próbowaliśmy telefonować do siebie. Nie zależało nam na utrzymywaniu kontaktu. Każde z nas musi żyć swoim życiem, ale jednakowo będziemy troszczyć się o dziecko.

– I to powinno nam wystarczyć. – Objęła Paula.

On zaś po raz pierwszy pomyślał, że Terri może go odseparować od dziecka. Kiedyś zapewne wyjdzie za mąż i kto wie, czy jej partner nie zapragnie zaadoptować dziecka? Wtedy zacznę zawadzać… Muszę zasięgnąć porady prawnika, postanowił w duchu.

– O nic więcej nie proszę. – Uścisnął Terri na pożegnanie. – Odezwę się niedługo.

Vanessa rozłożyła na łóżku prawie całą swoją garderobę. Pakowała się. Jechała do Grants Pass odwiedzić rodziców Matta i chciała dobrze się zaprezentować. Poprosiła teściową, żeby zaprosiła Paula na kolację. Nie widziała go od urodzenia dziecka, a bardzo chciała przypomnieć mu o swoim istnieniu.

Gdy spojrzała w lustro, skrzywiła się. Nie wróciła jeszcze do dawnej wagi. Nie mieściła się w stare rzeczy, a nie pokaże się przecież Carol w ciążowych ciuchach. Mały niedługo skończy dwa miesiące.

Vanni zawsze była osobą pewną siebie, matka powtarzała, że ma charakterek, ojciec mówił, że jest wygadana, koleżanki z linii lotniczych uważały ją za największą na świecie ekstrawertyczkę i zawsze wypychały do przodu, kiedy dochodziło do spięć z pilotami albo z pasażerami. Matt nazywał ją rudą jędzą.

Jednak przy teściowej traciła całą pewność siebie. Carol, modelowa kobieta sukcesu, wytworna i doskonała, zdawała się nie mieć nigdy cienia wątpliwości co do własnej osoby. Teściowa i synowa nie zgadzały się w niczym, a Carol zawsze potrafiła postawić na swoim, uśmiechając się przy tym słodko. Tak, Carol Rutledge była jedyną osobą, której Vanessa nie potrafiła się przeciwstawić. W dodatku wyglądała okropnie po urodzeniu Matta.

Przybita wciągnęła dżinsy z gumką w pasie i kowbojki. Ojca znalazła w salonie.

– Cześć, tato. Matt śpi i nie obudzi się przez najbliższą godzinę, może dwie. Chcę się przejechać. Mogę zostawić ci radionianię? Wrócę niedługo.

– Nie śpiesz się. – Generał nie podniósł nawet głowy znad książki.

– Dzięki.

Mogła już jeździć konno, i bardzo dobrze, bo odżywała podczas tych przejażdżek. Kiedy weszła do stajni, zobaczyła, że drzwi do pomieszczenia ze sprzętem są uchylone. Dochodziły zza nich jakieś odgłosy. Oby tylko nie myszy! Pchnęła drzwi i zobaczyła brata zagłębionego w lekturze.

– Co czytasz? – zagadnęła.

Tom drgnął, zatrzasnął książkę i ukrył za plecami. Zrobił się czerwony jak burak, wyglądał, jakby chciał umrzeć. Vanni podeszła do niego i wyciągnęła mu zza pleców książkę. Jej tytuł brzmiał: „Radość seksu”.

– To moja? – Gdy Tom tylko wzruszył ramionami, powtórzyła: – Moja?

– Odczep się, Vanni. Bądź człowiekiem.

– Skąd ją masz?

– Tata prosił, żebym zrobił porządek w garażu.

– Książka musiała być w moich rzeczach. Nie powinieneś… No wiesz… Korzystać…

– O czym ty mówisz? – Tom zbaraniał, dopiero po chwili zrozumiał, w czym rzecz. Siostrzyczka uznała, że ogląda obrazki, żeby się podniecić. – Chryste, nie!

– To po co ci to?

– Ciekawość się we mnie odezwała. – Znów wzruszenie ramion. – I tyle.

Przerzuciła kartki. Książka była stara, ale bardzo wymowna graficznie.

– Musicie z Brendą wspierać się książkami?

Tom czasami szczerze nienawidził siostry. To był jeden z tych momentów.

– Niekoniecznie, jeśli tak to cię interesuje.

– Poradziła ci, żebyś odrobił pracę domową?

– Vanni, my jeszcze tego nie robiliśmy, okej?

Na twarzy siostrzyczki odmalowało się zdumienie.

– Naprawdę? – spytała, szczerząc głupio zęby.

– Naprawdę.

– Jesteś prawiczkiem?

– Vanni…

Tom ma osiemnaście lat i jeszcze nigdy? Ho, ho… Albo nie miał na tym punkcie kręćka, w przeciwieństwie do większości swoich rówieśników, albo był tak dobrze wychowany.

– Hm… – I nagle doznała olśnienia. Ona i ojciec wyjeżdżali na weekend do Grants Pass. – Aha.

– Vanni, tylko nie zaczynaj – ostrzegł.

– Jesteś umówiony z Brendą w czasie weekendu?

Ciężko oparł głowę na dłoniach.

– Dlaczego nie mam starszego brata?

– Zakładam, że pomyśleliście o zabezpieczeniu – dociekała Vanni.

– Przysięgam, jeśli piśniesz słowo, szczególnie…

– Pomyśleliście?

– Zgadnij. – Spojrzał na nią z politowaniem. – Czy syn generała mógłby nie wiedzieć, na czym polega odpowiedzialny seks? – powiedział znudzonym głosem. – Kto zapełnił mi szufladę gumkami? Kto musiał czytać wszystkie broszury na temat antykoncepcji kolportowane w naszej armii? Kto uczył się na pamięć, czym są choroby przenoszone drogą płciową? Odczep się ode mnie, dobra? Kim jest twój tatuś?

– Już dobrze. – Najpewniej ojciec zaczął uświadamiać Toma, kiedy ten zrobił pierwszy samodzielny krok. Vanni przerzuciła jeszcze raz kartki i podała otwartą książkę bratu.

– Przeczytaj uważnie tę stronę. Naucz się jej na pamięć. Ja biorę konia, nie będzie mnie z godzinę, dwie.

Jechała powoli wzdłuż brzegu rzeki, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio myślała o seksie. Matt wyjechał przed rokiem… Zazdrościła Tomowi, ale była mocno zaskoczona, że dotąd z nikim się nie kochał.

Miała nadzieję, że braciszek stanie na wysokości zadania, kiedy przyjdzie co do czego. Jej pierwszy raz był fatalny, po prostu kompletna katastrofa. Oby Brenda miała więcej szczęścia.

Strona, którą kazała przeczytać Tomowi, była solidnie napisaną instrukcją obsługi łechtaczki.

Carol i Lance Rutledge’owie w ostatnich miesiącach byli dwa razy w Virgin River. Pierwszy raz w grudniu, na pogrzebie Matta. Nie dość, że stracili syna, to nie mieli nic do powiedzenia na temat pochówku. Carol była mocno rozgoryczona, że Vanessa podjęła decyzję bez porozumienia z nimi.

Drugą wizytę złożyli zaraz po przyjściu na świat Mattiego, pierwszego i jedynego wnuka, jako że Matt był jedynakiem. Carol zachowywała się oficjalnie, wręcz sztywno, cieplej reagowała tylko na dziecko. Lecz i tak, jako kobieta nieskazitelnie elegancka, potrafiła skrzywić się z obrzydzeniem i oddać natychmiast Matta Vanessie, kiedy oślinił jej bluzkę. Natomiast Lance był człowiekiem cichym, pogodnym i serdecznym, jak jego zmarły syn.

Teraz Vanni i Walt wybierali się w odwiedziny do Rutledge’ów. Vanessa nienawidziła tych wizyt. Matt wdawał się w długie rozmowy z ojcem i obaj panowie albo udawali, albo rzeczywiście nie dostrzegali spięć między Carol a jej synową.

Nie tylko Vanni nie mogła się z nią porozumieć. Często żartowali z Mattem, jak to matka obwiniała Paula o to, że namówił jej jedynaka, by rzucił college i wstąpił do Marine Corps. Paul po odsłużeniu kilku lat wrócił do cywila i skończył studia, natomiast Matt podpisał zawodowy kontrakt i został w wojsku.

Rutledge’owie mieszkali w ogromnej rezydencji na wzgórzu, zbyt wielkiej dla dwojga samotnych ludzi. Lance był endodontą, uznanym specjalistą od leczenia kanałowego zębów, a Carol prowadziła agencję nieruchomości. W Grants Pass była jedną z najważniejszych figur w tej branży. Bardzo zamożni, już dawno mogli przejść na emeryturę, ale oboje lubili swoją pracę.

Carol nie wyglądała na swoje lata. Była w znakomitej kondycji, nosiła krótko przycięte włosy, które farbowała na kasztanowo, zawsze miała staranny manikiur, doskonale się ubierała, a lifting odmłodził ją o dobrych dziesięć lat. Kiedyś Vanni też prezentowała się znakomicie, ale po urodzeniu Matta czuła się gruba i bezkształtna. Obfite piersi, za szerokie biodra, brak wcięcia w talii… Ze wstrętem patrzyła w lustro.

Wieczorem, kiedy Lance zaczął przygotowywać na tarasie steki z grilla, Carol oznajmiła radośnie:

– Zaprosiłam kogoś na jutro, Vanesso. To nasz przyjaciel, młody lekarz. Nazywa się Cameron. Cudowny chłopak, sama się przekonasz.

– Carol, czy ty przypadkiem nie próbujesz mnie swatać?

– Skądże! Pomyślałam tylko, że dobrze ci zrobi, jak poznasz kogoś nowego. Jeśli się polubicie, to może kiedyś, w przyszłości…

– Ona cię swata – stwierdził Lance.

– Na to wygląda – przytaknął Walt.

– O Chryste – westchnęła Vanni bezradnie.

– Przestańcie. Zapraszaliśmy już Camerona na kolację, jest uroczy i bardzo go lubię.

– Paul też będzie – oznajmiła Vanessa.

– Wiem, skarbie – zaświergotała teściowa. – Cameron na pewno mu się spodoba. Jestem przekonana, że Matt też by go polubił.

– Aha… – Carol miała przedziwny dar. Kilkoma słowami potrafiła obudzić w synowej poczucie winy. Ot, choćby teraz sugerowała, że Matt życzyłby sobie, by jego żona poznała owego Camerona. Vanessa natychmiast poczuła, że ma wielki brzuch, ciężkie piersi, zaniedbane paznokcie. I taką będzie ją oglądać aż dwóch facetów… Po teściowej mogła spodziewać się wszystkiego, ale podobnej sytuacji nie przewidziała. Młoda wdowa z dwumiesięcznym dzieckiem przy piersi, a przy stole dwóch dżentelmenów do wzięcia…