Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Upadek Gigantów

Upadek Gigantów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-053-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Upadek Gigantów

Powieść otwierająca monumentalną epicką trylogię, rozgrywająca się na tle burzliwych, kształtujących XX wiek wydarzeń, pełna napięcia opowieść o losach pięciu rodzin - amerykańskiej, niemieckiej, rosyjskiej, angielskiej i walijskiej. Wydarzenia opisane w 'Upadku gigantów' przybliżają okres pierwszej wojny światowej, rewolucji październikowej i obrazują powstanie ruchu sufrażystek.

Wybuch pierwszego ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego na zawsze zmienia życie bohaterów. Gdy trzynastoletni Billy Williams uczy się, jak być mężczyzną, w brutalnym świecie wojennych okopów, jego siostra trafia do domu arystokratki, Maud Fitzherbert, kobiety uwikłanej w niebezpieczny romans z niemieckim szpiegiem. Nieszczęśliwie zakochany Gus Devar, młody student prawa, otrzymuje szansę na wspaniałą karierę w Białym Domu. Inaczej potoczą się losy Grigorija i Lva Peshkovów, osieroconych bliźniaków, których planu emigracji do mitycznej Ameryki przekreśla wojna.

Upadek Gigantów to historia o miłości, nienawiści, poczuciu obowiązku i zdradzie. Pełna napięcia i zwrotów akcja przenosi się z Waszyngtonu do Petersburga, z korytarzy najważniejszych światowych instytucji, do zacienionych buduarów, gdzie możni świata knują kolejne intrygi. Napisana w oparciu o rzetelne badania, pełna zapadających w pamięć bohaterów, najnowsza powieść Folletta to nie tylko znakomita książka obyczajowo-przygodowa, ale również swoisty przewodnik po historii XX wieku.

Polecane książki

Jaki będzie rok 2014? Co szykują nam gwiazdy? W specjalnie dla ciebie przygotowanym horoskopie na 2014 rok przeczytasz o tym, jak wykorzystać szczęśliwy wpływ planet i czego się wystrzegać. Dowiesz się: gdzie spotkać miłość, kto jest ci pisany, a kogo się wystrzegać, jak pielęgnować zdrowie i urodę,...
Zbiór nowel pozytywistycznych z 1887 roku. Waleria Marrené-Morzkowska (1832–1903) to polska pisarka, publicystka, krytyczka literacka i feministka okresu pozytywizmu. Nauki pobierała w domu, a następnie w szkołach w Puławach oraz w Krakowie. Wiele podróżowała. Zawarła długoletnią przyjaźń z Elizą O...
W zamierzeniu Redakcji przygotowana publikacja miała za cel uzupełnić istniejącą literaturę przedmiotu w zakresie polityki bezpieczeństwa wielu państw azjatyckich. Dzisiaj bowiem istotne jest, aby dostrzegając różnice wynikające m.in. z przyjęcia różnych strategii politycznych i militarnych, wielkoś...
    Tysiącletnia historia, której krwawy cień niezauważalnie nadciągnął nad Polskę... Rok 1018 Bolesław Chrobry najeżdża Kijów. Osadza na tronie przychylnego sobie księcia, a wracając do domu uprowadza księżniczkę Przedsławę i wielu możnych Bojarów. Wśród zgliszczy kijowskiego patriotyzmu rodzi się...
W Europie o etyce służby publicznej zaczęto mówić głośno, gdy integracja państw europejskich w ramach Unii Europejskiej wyszła z fazy początkowej euforii w wymiar praktyczny. U zarania Unii – w jej początkowej fazie, państwa europejskie łączyły jedynie wzajemne umowy międzynarodowe, a ich współpraca...
Zdumiewająca jest ciągła aktualność (i przekleństwo) tych pieśni, ich przydatność do komentowania nieustannie przecież zmieniającej się rzeczywistości. Świadom tego faktu, Kaczmarski pogodził się również z tym, iż dzieląc się nimi z innymi ludźmi, tracił nad nimi kontrolę, oddawał je na pastwę – ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ken Follett

Wydanie elektroniczne

KEN FOL­LETT

Świa­to­wej sła­wy pi­sarz bry­tyj­ski. Po ukoń­cze­niu stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych na Uni­ver­si­ty Col­le­ge w Lon­dy­nie pra­co­wał jako re­por­ter i bez więk­sze­go suk­ce­su pu­bli­ko­wał po­wie­ści sen­sa­cyj­ne pod kil­ko­ma pseu­do­ni­ma­mi. Je­de­na­sta z ko­lei – thril­ler wo­jen­ny za­ty­tu­ło­wa­ny Igła – przy­nio­sła mu za­słu­żo­ną sła­wę, zo­sta­ła też na­tych­miast sfil­mo­wa­na z Do­nal­dem Su­ther­lan­dem w ty­tu­ło­wej roli nie­miec­kie­go szpie­ga. Fol­lett wy­spe­cja­li­zo­wał się w thril­le­rach, naj­czę­ściej (choć nie tyl­ko) osa­dzo­nych w re­aliach II woj­ny świa­to­wej (m.in. Klucz do Re­be­ki, Noc nad oce­anem, Lot Ćmy, Trze­ci bliź­niak, Za­bój­cza pa­mięć, Za­mieć) oraz po­wie­ściach hi­sto­rycz­no-przy­go­do­wych (Nie­bez­piecz­na for­tu­na, Fi­la­ry Zie­mi, Świat bez koń­ca, Upa­dek gi­gan­tów, Zima świa­ta). Jego do­ro­bek li­te­rac­ki spo­tkał się z za­in­te­re­so­wa­niem twór­ców fil­mo­wych. Na kan­wie kil­ku ksią­żek po­wsta­ły fil­my ki­no­we bądź se­ria­le te­le­wi­zyj­ne (Klucz do Re­be­ki, Trze­ci bliź­niak, Za­mieć, Na skrzy­dłach or­łów, Fi­la­ry Zie­mi, a ostat­nio Świat bez koń­ca).

Tego au­to­ra

Po­wie­ści hi­sto­rycz­ne

NIE­BEZ­PIECZ­NA FOR­TU­NA

UCIE­KI­NIER

CZŁO­WIEK Z SANKT PE­TERS­BUR­GA

Fi­la­ry Zie­mi

FI­LA­RY ZIE­MI

ŚWIAT BEZ KOŃ­CA

Stu­le­cie

UPA­DEK GI­GAN­TÓW

ZIMA ŚWIA­TA

KRA­WĘDŹ WIECZ­NO­ŚCI

Thril­le­ry wo­jen­ne

IGŁA

KRYP­TO­NIM KAW­KI

LOT ĆMY

KLUCZ DO RE­BE­KI

NOC NAD OCE­ANEM

Thril­le­ry

MŁOT EDE­NU

ZA­BÓJ­CZA PA­MIĘĆ

TRÓJ­KA

ZA­MIEĆ

SKAN­DAL Z MO­DI­GLIA­NIM

TRZE­CI BLIŹ­NIAK

LWY PAN­SZI­RU

PA­PIE­RO­WE PIE­NIĄ­DZE

Li­te­ra­tu­ra fak­tu

NA SKRZY­DŁACH OR­ŁÓW

www.ken-fol­lett.com

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

FALL OF GIANTS: BOOK ONE OF THE CEN­TU­RY TRI­LO­GY

Co­py­ri­ght © Ken Fol­lett 2010

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2010

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Zbi­gniew A. Kró­lic­ki & Grze­gorz Ko­ło­dziej­czyk 2010

Re­dak­cja: Be­ata Sła­ma

Ilu­stra­cja na okład­ce: Hul­ton Ar­chi­ve/Get­ty Ima­ges/Flash Press Me­dia

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-053-3

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pa­mię­ci mo­ich ro­dzi­ców,Mar­ti­na i Ve­enie Fol­lett

GŁÓWNI BOHATEROWIE

Ame­ry­ka­nie

Ro­dzi­na De­wa­rów

se­na­tor Ca­me­ron De­war

Ur­su­la De­war, jego żona

Gus De­war, ich syn

Ro­dzi­na Vy­alo­vów

Jo­sef Vy­alov, biz­nes­men

Lena Vy­alov, jego żona

Olga Vy­alov, ich cór­ka

Inni

Rosa Hel­l­man, dzien­ni­kar­ka

Chuck Di­xon, szkol­ny ko­le­ga Gusa

Mar­ga, pio­sen­kar­ka z noc­ne­go klu­bu

Nick For­man, zło­dziej

Ilya, ban­dzior

Theo, ban­dzior

Nor­man Niall, księ­go­wy mal­wer­sant

Brian Hall, przy­wód­ca związ­ko­wy

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

Wo­odrow Wil­son, 28. pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych

Wil­liam Jen­nings Bry­an, se­kre­tarz sta­nu

Jo­seph Da­niels, se­kre­tarz ma­ry­nar­ki wo­jen­nej

An­gli­cy i Szko­ci

Ro­dzi­na Fit­zher­ber­tów

hra­bia Fit­zher­bert, zwa­ny Fit­zem

księż­nicz­ka Eli­za­wie­ta, zwa­na Beą, jego żona

lady Maud Fit­zher­bert, jego sio­stra

lady Her­mia, zwa­na ciot­ką Herm, ich ubo­ga ciot­ka

księż­na Sus­sex, ich bo­ga­ta ciot­ka

Gro­ut, ka­mer­dy­ner Fit­za

San­der­son, po­ko­jów­ka Maud

Ge­lert, owcza­rek pi­re­nej­ski

Inni

Mil­dred Per­kins, lo­ka­tor­ka Ethel

Ber­nie Lec­kwith, se­kre­tarz Nie­za­leż­nej Par­tii Pra­cy w Ald­ga­te

Bing We­sthamp­ton, przy­ja­ciel Fit­za

mar­kiz Low­ther, „Low­thie”, od­rzu­co­ny pre­ten­dent do ręki Maud

Al­bert Sol­man, czło­wiek Fit­za

dok­tor Gre­en­ward, wo­lon­ta­riusz w kli­ni­ce pe­dia­trycz­nej

lord „John­ny” Re­marc, wi­cem­ni­ster w Mi­ni­ster­stwie Woj­ny

puł­kow­nik He­rvey, ad­iu­tant sir Joh­na Fren­cha

po­rucz­nik Mur­ray, ad­iu­tant Fit­za

Man­nie Li­tov, wła­ści­ciel fa­bry­ki

Jock Reid, skarb­nik Nie­za­leż­nej Par­tii Pra­cy w Ald­ga­te

Jay­ne McCul­ley, żona żoł­nie­rza

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

król Je­rzy V

kró­lo­wa Ma­ria

Mans­field Smith-Cum­ming, na­zy­wa­ny „C”, dy­rek­tor Wy­dzia­łu Za­gra­nicz­ne­go Biu­ra Taj­nej Służ­by (póź­niej MI6)

sir Edward Grey, czło­nek Izby Gmin, se­kre­tarz Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych

sir Wil­liam Ty­rell, se­kre­tarz Greya

Fran­ces Ste­ven­son, ko­chan­ka Lloy­da Geo­r­ge’a

Win­ston Chur­chill, czło­nek Izby Gmin

H.H. Asqu­ith, czło­nek Izby Gmin, pre­mier

sir John French, do­wód­ca Bry­tyj­skie­go Kor­pu­su Eks­pe­dy­cyj­ne­go

Fran­cu­zi

Gini, dziew­czy­na z baru

puł­kow­nik Du­puys, ad­iu­tant ge­ne­ra­ła Gal­li­énie­go

ge­ne­rał Lo­ur­ce­au, ad­iu­tant ge­ne­ra­ła Jof­fre’a

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

ge­ne­rał Jof­fre, głów­no­do­wo­dzą­cy fran­cu­skich sił zbroj­nych

ge­ne­rał Gal­li­éni, do­wód­ca gar­ni­zo­nu pa­ry­skie­go

Niem­cy i Au­stria­cy

Ro­dzi­na von Ulri­chów

Otto von Ulrich, dy­plo­ma­ta

Su­san­ne von Ulrich, jego żona

Wal­ter von Ulrich, ich syn, at­ta­che woj­sko­wy przy am­ba­sa­dzie nie­miec­kiej w Lon­dy­nie

Gre­ta von Ulrich, ich cór­ka

hra­bia Ro­bert von Ulrich, ku­zyn Wal­te­ra, at­ta­che woj­sko­wy przy am­ba­sa­dzie au­striac­kiej w Lon­dy­nie

Inni

Got­t­fried von Kes­sel, at­ta­che kul­tu­ral­ny przy am­ba­sa­dzie nie­miec­kiej w Lon­dy­nie

Mo­ni­ka von der Hel­bard, naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka Gre­ty

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

ksią­żę Karl Lich­now­sky, am­ba­sa­dor nie­miec­ki w Lon­dy­nie

mar­sza­łek po­lny Paul von Hin­den­burg

ge­ne­rał pie­cho­ty Erich Lu­den­dorff

The­obald von Be­th­mann-Hol­l­weg, kanc­lerz

Ar­thur Zim­mer­mann, mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych

Ro­sja­nie

Ro­dzi­na Pesz­ko­wów

Gri­go­rij Pesz­kow, pra­cow­nik Za­kła­dów Pu­ti­łow­skich

Lew Pesz­kow (po­tem Lev Pe­sh­kov), sta­jen­ny

Za­kła­dy Pu­ti­łow­skie

Kon­stan­tin, to­karz, prze­wod­ni­czą­cy gru­py dys­ku­syj­nej

Iza­ak, ka­pi­tan dru­ży­ny pił­kar­skiej

Wa­ria, ro­bot­ni­ca, mat­ka Kon­stan­ti­na

Ser­giusz Ka­nin, nad­zor­ca od­lew­ni

hra­bia Ma­kla­kow, dy­rek­tor

Inni

Mi­cha­ił Piń­ski, ofi­cer po­li­cji

Ilja Ko­złow, jego po­moc­nik

Nina, po­ko­jów­ka księż­nicz­ki Bei

ksią­żę An­driej, brat Bei

Ka­te­ri­na, dziew­czy­na ze wsi, nowa w mie­ście

Misz­ka, wła­ści­ciel baru

Tro­fim, gang­ster

Fio­dor, sko­rum­po­wa­ny po­li­cjant

Spi­ria, pa­sa­żer „Anio­ła Ga­brie­la”

Ja­kow, pa­sa­żer „Anio­ła Ga­brie­la”

An­ton, urzęd­nik w am­ba­sa­dzie ro­syj­skiej w Lon­dy­nie i nie­miec­ki szpieg

Da­wid, Żyd, żoł­nierz sier­żant Gaw­rik

po­rucz­nik Tom­czak

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

Wło­dzi­mierz Il­jicz Le­nin, przy­wód­ca par­tii bol­sze­wi­ków

Lew Troc­ki

Wa­lij­czy­cy

Ro­dzi­na Wil­liam­sów

Da­vid Wil­liams, dzia­łacz związ­ko­wy

Cara Wil­liams, jego żona

Ethel Wil­liams, ich cór­ka

Bil­ly Wil­liams, ich syn

Gram­per, dzia­dek, oj­ciec mat­ki

Ro­dzi­na Grif­fi­th­sów

Len Grif­fi­ths, ate­ista i mark­si­sta

pani Grif­fi­ths

Tom­my Grif­fi­ths, syn Lena i naj­lep­szy przy­ja­ciel Bil­ly’ego Wil­liam­sa

Ro­dzi­na Pon­tich

Min­nie Pon­ti

Giu­sep­pe „Joey” Pon­ti

Gio­van­ni „John­ny” Pon­ti, jego młod­szy brat

Gór­ni­cy

Da­vid Cramp­ton, „Dai Bek­sa”

Har­ry „Łój” He­witt

John „Sklep” Jo­nes

Dai Ry­jek, syn rzeź­ni­ka

Pat Pa­pież, sy­gna­li­sta na pod­szy­biu

Mic­ky Pa­pież, syn Pata

Dai Ku­cyk, sta­jen­ny

Bert Mor­gan

Ad­mi­ni­stra­cja ko­pal­ni

Per­ce­val Jo­nes, pre­zes Cel­tic Mi­ne­rals

Mal­dwyn Mor­gan, za­rząd­ca ko­pal­ni wę­gla

Rhys Pri­ce, nad­zor­ca w ko­pal­ni wę­gla

Ar­thur „Prysz­cza­ty” Lle­wel­lyn, urzęd­nik w ko­pal­ni

Per­so­nel Ty Gwyn

Peel, słu­żą­cy

pani Je­vons, go­spo­dy­ni

Mor­ri­son, lo­kaj

Inni

Dai Brud­ny, czy­ści­ciel

pani Ro­ley Hu­ghes

pani Hy­wel Jo­nes

sze­re­go­wiec Geo­r­ge Bar­row, kom­pa­nia B

sze­re­go­wiec Ro­bin Mor­ti­mer, zwol­nio­ny ze służ­by żoł­nierz kom­pa­nii B

sze­re­go­wiec Owen Be­vin, kom­pa­nia B

sier­żant Eli­jah „Pro­rok” Jo­nes, kom­pa­nia B

po­rucz­nik Ja­mes Carl­ton-Smith, kom­pa­nia B

ka­pi­tan Gwyn Evans, kom­pa­nia A  po­rucz­nik Ro­land Mor­gan, kom­pa­nia A 

Po­sta­cie hi­sto­rycz­ne

Da­vid Lloyd Geo­r­ge, czło­nek Izby Gmin, de­pu­to­wa­ny z ra­mie­nia Par­tii Li­be­ral­nej

PROLOGInicjacjaROZDZIAŁ 122 czerwca 1911 roku

Tego sa­me­go dnia, w któ­rym król Je­rzy V zo­stał ko­ro­no­wa­ny w opac­twie west­min­ster­skim, Bil­ly Wil­liams zje­chał na przo­dek w Abe­ro­wen w Po­łu­dnio­wej Wa­lii.

Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go czerw­ca 1911 roku chło­pak skoń­czył trzy­na­ście lat. Obu­dził go oj­ciec. Jego me­to­da bu­dze­nia była bar­dziej sku­tecz­na niż miła. Ryt­micz­nie kle­pał Bil­ly’ego po po­licz­ku, moc­no i na­tar­czy­wie. Po­grą­żo­ny w głę­bo­kim śnie Bil­ly pró­bo­wał to igno­ro­wać, lecz po­kle­py­wa­nie nie usta­ło. Przez mo­ment po­czuł gniew, ale za­raz przy­po­mniał so­bie, że musi – a na­wet chce – wstać, więc otwo­rzył oczy i gwał­tow­nie usiadł.

– Czwar­ta – rzu­cił oj­ciec i opu­ścił po­kój, z tu­po­tem scho­dząc po drew­nia­nych scho­dach.

Tego dnia Bil­ly miał roz­po­cząć pra­cę jako prak­ty­kant w ko­pal­ni. Więk­szość męż­czyzn w mia­stecz­ku za­czy­na­ła ją, bę­dąc w jego wie­ku. Chciał­by czuć się bar­dziej jak gór­nik, ale po­sta­no­wił, że nie zro­bi z sie­bie głup­ka. Da­vid Cramp­ton pła­kał swo­je­go pierw­sze­go dnia na dole i wciąż na­zy­wa­li go Dai Bek­sa, cho­ciaż miał te­raz dwa­dzie­ścia pięć lat i był gwiaz­dą dru­ży­ny rug­by.

Było tuż po let­nim prze­si­le­niu i przez okien­ko wpa­da­ło ja­sne świa­tło. Bil­ly spoj­rzał na le­żą­ce­go obok dziad­ka. Gram­per miał otwar­te oczy. Ile­kroć Bil­ly się bu­dził, on już nie spał. Mó­wił, że sta­rzy lu­dzie nie po­trze­bu­ją dużo snu.

Bil­ly wstał. Miał na so­bie tyl­ko gat­ki. W zim­ne dni sy­piał w ko­szu­li, lecz An­glia wła­śnie cie­szy­ła się upal­nym la­tem i noce były cie­płe. Wy­jął spod łóż­ka noc­nik i zdjął po­kryw­kę.

Jego pe­nis, któ­re­go na­zy­wał wac­kiem, nie zmie­nił roz­mia­rów. Nadal był dzie­cię­cym fiut­kiem. Bil­ly miał na­dzie­ję, że za­cznie ro­snąć w nocy przed uro­dzi­na­mi albo że przy­najm­niej zo­ba­czy wy­ra­sta­ją­cy w po­bli­żu pe­ni­sa czar­ny włos, ale nie­ste­ty. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Tom­my Grif­fi­ths, któ­ry uro­dził się tego sa­me­go dnia, był inny: miał chra­pli­wy głos, ciem­ny me­szek nad gór­ną war­gą i wac­ka jak męż­czy­zna. To było upo­ka­rza­ją­ce.

Si­ka­jąc, Bil­ly spoj­rzał przez okno. Zo­ba­czył tyl­ko wiel­ką hał­dę, oło­wia­no­sza­rą górę od­pa­dów z ko­pal­ni wę­gla, głów­nie łup­ku i pia­skow­ca. Tak wy­glą­dał świat dru­gie­go dnia jego stwo­rze­nia, za­nim Bóg po­wie­dział: „Nie­chaj zie­mia po­ro­śnie tra­wą”, po­my­ślał Bil­ly. Ła­god­ny wie­trzyk zwie­wał pył wę­glo­wy na rzę­dy do­mów.

W po­ko­ju tym bar­dziej nie było na co pa­trzeć. Znaj­do­wał się na ty­łach domu i był tak mały, że mie­ści­ły się w nim tyl­ko wą­skie łóż­ko, ko­mo­da i sta­ry ku­fer Gram­pe­ra. Wy­szy­wa­na ma­kat­ka na ścia­nie gło­si­ła:

WIERZ W PANA

JE­ZU­SA CHRY­STU­SA

A BĘ­DZIESZ

ZBA­WIO­NY

Lu­stra nie było.

Jed­ne drzwi pro­wa­dzi­ły na scho­dy, a dru­gie do głów­nej, więk­szej sy­pial­ni, do któ­rej moż­na było wejść tyl­ko tędy i w któ­rej sta­ły dwa łóż­ka. Spa­li tam tata i mama, a tak­że, przed laty, sio­stry Bil­ly’ego. Naj­star­sza, Ethel, już opu­ści­ła dom, a trzy inne umar­ły, jed­na na ró­życz­kę, dru­ga na ko­klusz, a trze­cia na dy­fte­ryt. Był tak­że star­szy brat, któ­ry dzie­lił łóż­ko z Bil­lym, za­nim zja­wił się Gram­per. Miał na imię We­sley i zo­stał za­bi­ty pod zie­mią przez wó­zek, któ­ry od­cze­pił się od skła­du, jed­ną z tych wa­nien na ko­łach słu­żą­cą do prze­wo­że­nia wę­gla.

Bil­ly wło­żył ko­szu­lę. Tę samą, w któ­rej wczo­raj był w szko­le. Dziś czwar­tek, a on zmie­niał ko­szu­le tyl­ko w nie­dzie­le. Jed­nak miał nowe spodnie, pierw­sze z dłu­gi­mi no­gaw­ka­mi, z gru­bej wo­do­od­por­nej ba­weł­ny zwa­nej mo­le­ski­nem. Były sym­bo­lem wej­ścia do świa­ta męż­czyzn i wcią­gnął je z dumą, cie­sząc się mę­ską szorst­ko­ścią ma­te­ria­łu. Za­ło­żył gru­by skó­rza­ny pas i buty odzie­dzi­czo­ne po We­sleyu, po czym zszedł na dół.

Więk­szość par­te­ru zaj­mo­wał nie­wiel­ki sa­lo­nik ze sto­łem na środ­ku, ko­min­kiem oraz sa­mo­dzia­ło­wym ki­li­mem na pod­ło­dze. Tata sie­dział przy sto­le i czy­tał sta­ry nu­mer „Da­ily Mail”. Na jego dłu­gim ostrym no­sie tkwi­ły oku­la­ry. Mama pa­rzy­ła her­ba­tę. Od­sta­wi­ła pa­ru­ją­cy czaj­nik i po­ca­ło­wa­ła Bil­ly’ego w czo­ło.

– Jak się ma mój mały męż­czy­zna w dniu uro­dzin? – za­py­ta­ła.

Bil­ly nie od­po­wie­dział. Sło­wo „mały” do­tknę­ło go – po­nie­waż istot­nie był mały – „męż­czy­zna” tak­że, po­nie­waż nim nie był. Wszedł do kuch­ni na ty­łach. Za­nu­rzył bla­sza­ną mi­skę w becz­ce z wodą, umył twarz i ręce, po czym wy­lał wodę do płyt­kie­go ku­chen­ne­go zle­wu. W kuch­ni był ko­cioł z pa­le­ni­skiem, ale uży­wa­no go tyl­ko w dniu co­ty­go­dnio­wej ką­pie­li, czy­li w so­bo­tę.

Obie­ca­no im, że wkrót­ce bę­dzie bie­żą­ca woda, i w do­mach nie­któ­rych gór­ni­ków już była. Do tych szczę­śliw­ców na­le­ża­ła ro­dzi­na Tom­my’ego Grif­fi­th­sa. Kie­dy Bil­ly od­wie­dził Tom­my’ego, wy­da­ło mu się ist­nym cu­dem to, że wy­star­czy prze­krę­cić ku­rek, by na­peł­nić ku­bek zim­ną wodą, i nie trze­ba iść z wia­drem do pom­py na uli­cy. Jed­nak na Wel­ling­ton Row, gdzie miesz­ka­li Wil­liam­so­wie, bie­żą­cej wody jesz­cze nie do­pro­wa­dzo­no.

Wró­cił do sa­lo­ni­ku i usiadł przy sto­le. Mama po­sta­wi­ła przed nim duży ku­bek her­ba­ty z mle­kiem, już po­sło­dzo­nej. Ukro­iła dwie gru­be krom­ki do­mo­we­go chle­ba i ze spi­żar­ki pod scho­da­mi przy­nio­sła oseł­kę tłusz­czu z pie­cze­ni. Bil­ly zło­żył dło­nie, za­mknął oczy i po­wie­dział: „Dzię­ki Ci, Pa­nie, za to ja­dło, amen”. Po­tem wy­pił łyk her­ba­ty i po­sma­ro­wał krom­ki tłusz­czem.

Oj­ciec ode­rwał nie­bie­skie oczy od ga­ze­ty.

– Po­sól chleb – po­wie­dział. – Bę­dziesz się po­cił pod zie­mią.

Oj­ciec Bil­ly’ego był rzecz­ni­kiem gór­ni­ków, za­trud­nio­nym przez Sto­wa­rzy­sze­nie Gór­ni­ków Po­łu­dnio­wej Wa­lii, bę­dą­ce naj­sil­niej­szym związ­kiem za­wo­do­wym w Wiel­kiej Bry­ta­nii, co po­wta­rzał, ile­kroć miał oka­zję. Zwa­no go Dai Zwią­zek. Wie­lu męż­czyzn na­zy­wa­no Dai, wy­ma­wia­ne jak „die”, co było skró­tem od imie­nia Da­vid lub wa­lij­skie­go Da­fydd. Bil­ly do­wie­dział się w szko­le, że imię Da­vid jest bar­dzo po­pu­lar­ne w Wa­lii, po­nie­waż tak miał na imię świę­ty uwa­ża­ny za pa­tro­na kra­ju, jak świę­ty Pa­tryk w Ir­lan­dii. Po­szcze­gól­nych Da­iów roz­róż­nia­no nie po na­zwi­sku – w mia­stecz­ku pra­wie każ­dy na­zy­wał się Jo­nes, Wil­liams, Evans lub Mor­gan – lecz dzię­ki przy­dom­kom. Praw­dzi­wych na­zwisk uży­wa­no rzad­ko, ma­jąc do dys­po­zy­cji ich za­baw­ne od­po­wied­ni­ki. Bil­ly na­zy­wał się Wil­liam Wil­liams, więc na­zwa­li go Bil­ly Po­dwój­ny. Ko­bie­tom nada­wa­no cza­sem przy­do­mek męża, tak więc mama była pa­nią Dai Zwią­zek.

Gram­per zszedł na dół, kie­dy Bil­ly jadł dru­gą krom­kę. Po­mi­mo ład­nej po­go­dy wło­żył ma­ry­nar­kę i płaszcz. Umył ręce i usiadł na­prze­ciw­ko Bil­ly’ego.

– Nie de­ner­wuj się – po­wie­dział. – Zje­cha­łem na dół, kie­dy mia­łem dzie­sięć lat. A mój oj­ciec zo­stał tam za­nie­sio­ny na ple­cach przez swo­je­go ojca, gdy miał pięć, i pra­co­wał od szó­stej rano do dzie­więt­na­stej. Od paź­dzier­ni­ka do mar­ca nie wi­dział słoń­ca.

– Nie de­ner­wu­ję się – za­pew­nił Bil­ly. Skła­mał. Był prze­ra­żo­ny.

Jed­nak Gram­per był miły i nie na­ci­skał. Bil­ly lu­bił sta­re­go. Mama trak­to­wa­ła go jak dziec­ko, a oj­ciec su­ro­wo i z sar­ka­zmem, lecz Gram­per był to­le­ran­cyj­ny i roz­ma­wiał z nim jak z do­ro­słym.

– Po­słu­chaj­cie tego – po­wie­dział Dai. Nig­dy nie ku­pił­by „Da­ily Mail”, tej pra­wi­co­wej szma­ty, ale cza­sem przy­no­sił do domu czyjś eg­zem­plarz, żeby czy­tać go gło­śno i z po­gar­dą, drwiąc z głu­po­ty i nie­uczci­wo­ści kla­sy rzą­dzą­cej. – Lady Dia­na Man­ners zo­sta­ła skry­ty­ko­wa­na za no­sze­nie tego sa­me­go stro­ju na dwóch ba­lach. Młod­sza cór­ka księ­cia Ru­tlan­da wy­gra­ła kon­kurs na naj­lep­szy ko­stium dam­ski na balu w Sa­voyu: mia­ła na so­bie suk­nię bez ra­mią­czek z roz­klo­szo­wa­nym do­łem. Do­sta­ła dwie­ście pięć­dzie­siąt gwi­nei. – Opu­ścił ga­ze­tę i do­dał: – To co naj­mniej two­je pię­cio­let­nie za­rob­ki, Bil­ly. – Pod­jął lek­tu­rę: – Jed­nak wy­wo­ła­ła kry­tycz­ne uwa­gi znaw­ców, wkła­da­jąc tę samą suk­nię na przy­ję­cie u lor­da Win­ter­to­na i F.E. Smi­tha w ho­te­lu Cla­rid­ge. Co za dużo, to nie­zdro­wo, jak po­wia­da­ją. – Ode­rwał wzrok od ga­ze­ty. – Le­piej zmień tę kiec­kę, ma­muś­ka – rzu­cił. – Chy­ba nie chcesz wy­wo­łać kry­tycz­nych uwag znaw­ców.

Mamy to nie roz­ba­wi­ło. Mia­ła na so­bie sta­rą su­kien­kę z brą­zo­wej weł­ny, po­ła­ta­ną na łok­ciach i po­pla­mio­ną pod pa­cha­mi.

– Gdy­bym mia­ła dwie­ście pięć­dzie­siąt gwi­nei, wy­glą­da­ła­bym le­piej niż lady Dia­na Muck – po­wie­dzia­ła nie bez go­ry­czy.

– To praw­da – przy­znał Gram­per. – Cara za­wsze była ład­na, tak jak jej mat­ka.

Mama mia­ła na imię Cara. Gram­per od­wró­cił się do Bil­ly’ego.

– Two­ja bab­ka była Włosz­ką. Na­zy­wa­ła się Ma­ria Fer­ro­ne. – Bil­ly wie­dział o tym, ale Gram­per lu­bił opo­wia­dać ro­dzin­ne hi­sto­rie. – To po niej two­ja mat­ka ma lśnią­ce czar­ne wło­sy i ślicz­ne czar­ne oczy. I two­ja sio­stra też. Two­ja bab­cia była naj­pięk­niej­szą dziew­czy­ną w Car­diff i do­sta­ła się mnie! – Na­gle po­smut­niał. – To były cza­sy – do­dał ci­cho.

Oj­ciec z dez­apro­ba­tą ścią­gnął brwi, gdyż ta­kie roz­mo­wy su­ge­ro­wa­ły cie­le­sne żą­dze, ale mamę ucie­szy­ły kom­ple­men­ty jej ojca i uśmie­cha­ła się, sta­wia­jąc przed nim śnia­da­nie.

– Och tak – wes­tchnę­ła. – Mnie i moje sio­stry uwa­ża­no za pięk­no­ści. Po­ka­za­ły­by­śmy tym ksią­żę­tom, jak wy­glą­da ład­na dziew­czy­na, gdy­by­śmy mia­ły pie­nią­dze na je­dwab i ko­ron­ki.

Bil­ly był zdzi­wio­ny. Nig­dy nie my­ślał o swo­jej mat­ce jako pięk­nej lub nie, choć gdy ubie­ra­ła się na ze­bra­nie ko­ściel­ne w so­bot­nie wie­czo­ry, wy­glą­da­ła wspa­nia­le, szcze­gól­nie w ka­pe­lu­szu. Po­dej­rze­wał, że kie­dyś mo­gła być ślicz­ną dziew­czy­ną, ale trud­no mu było to so­bie wy­obra­zić.

– Wiedz, że ro­dzi­na two­jej bab­ci była rów­nież mą­dra – cią­gnął Gram­per. – Mój szwa­gier był gór­ni­kiem, ale od­szedł z ko­pal­ni i otwo­rzył ka­wia­ren­kę w Ten­by. Tam to jest ży­cie: wie­trzyk od mo­rza i przez cały dzień nic nie ro­bisz, tyl­ko pa­rzysz kawę i li­czysz pie­nią­dze.

Oj­ciec od­czy­tał na­stęp­ny frag­ment:

– W ra­mach przy­go­to­wań do ko­ro­na­cji pa­łac Buc­kin­gham wy­dał książ­kę z in­struk­cja­mi li­czą­cą dwie­ście dwa­na­ście stron. – Spoj­rzał na Bil­ly’ego znad ga­ze­ty. – Wspo­mnij o tym dziś na dole, synu. Lu­dzie po­czu­ją ulgę na wieść, że ni­cze­go nie po­zo­sta­wio­no przy­pad­ko­wi.

Bil­ly’ego nie­spe­cjal­nie in­te­re­so­wa­ła ro­dzi­na kró­lew­ska. Lu­bił czę­sto pu­bli­ko­wa­ne w „Ma­ilu” opo­wia­da­nia przy­go­do­we o twar­dych za­wod­ni­kach rug­by z eli­tar­nych szkół, ła­pią­cych prze­bie­głych nie­miec­kich szpie­gów. We­dług tej ga­ze­ty tacy szpie­dzy prze­nik­nę­li do każ­de­go mia­stecz­ka w An­glii, choć, nie­ste­ty, w Abe­ro­wen chy­ba żad­ne­go nie było.

Chło­pak wstał.

– Przej­dę się po uli­cy – oznaj­mił.

Wy­szedł z domu fron­to­wy­mi drzwia­mi. „Przej­dę się po uli­cy” było ro­dzin­nym eu­fe­mi­zmem ozna­cza­ją­cym wy­pra­wę do ubi­ka­cji, któ­re znaj­do­wa­ły się w po­ło­wie Wel­ling­ton Row. Ni­ski ba­rak z ce­gieł na­kry­ty da­chem z bla­chy fa­li­stej zbu­do­wa­no nad głę­bo­ką dziu­rą w zie­mi. Był po­dzie­lo­ny na dwie czę­ści, dla męż­czyzn i dla ko­biet. W obu były po dwa miej­sca, więc lu­dzie wcho­dzi­li tam dwój­ka­mi. Nikt nie wie­dział, dla­cze­go bu­dow­ni­czo­wie wy­bra­li ta­kie roz­wią­za­nie, ale wszy­scy ko­rzy­sta­li z tego naj­le­piej, jak mo­gli. Męż­czyź­ni pa­trzy­li przed sie­bie i nic nie mó­wi­li, lecz ko­bie­ty – co Bil­ly czę­sto sły­szał – pro­wa­dzi­ły to­wa­rzy­skie po­ga­węd­ki. Smród du­sił na­wet tych, któ­rzy przy­wy­kli do nie­go od dziec­ka. Bę­dąc w środ­ku, Bil­ly za­wsze sta­rał się jak naj­mniej od­dy­chać i wy­cho­dził, spa­zma­tycz­nie ła­piąc po­wie­trze. La­try­nę czy­ścił czło­wiek na­zy­wa­ny Dai Brud­ny.

Wró­ciw­szy do domu, Bil­ly ucie­szył się, wi­dząc swo­ją sio­strę Ethel sie­dzą­cą przy sto­le.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go w dniu uro­dzin, Bil­ly! – wy­krzyk­nę­ła. – Przy­szłam dać ci ca­łu­sa, za­nim zje­dziesz po zie­mię.

Ethel mia­ła osiem­na­ście lat i Bil­ly bez tru­du mógł uwa­żać ją za pięk­ną. Jej ma­ho­nio­we wło­sy krę­ci­ły się, a w ciem­nych oczach mi­go­tał ło­bu­zer­ski błysk. Może mama kie­dyś tak wy­glą­da­ła. Ethel no­si­ła pro­stą czar­ną su­kien­kę i bia­ły cze­pek po­ko­jów­ki – strój, w któ­rym było jej do twa­rzy.

Bil­ly ją uwiel­biał. Była nie tyl­ko ślicz­na, ale tak­że za­baw­na, mą­dra i od­waż­na, cza­sem po­tra­fi­ła na­wet sta­wić czo­ło ojcu. Roz­ma­wia­ła z Bil­lym o spra­wach, któ­rych nikt inny nie chciał mu wy­ja­śnić, ta­kich jak mie­sięcz­na przy­pa­dłość na­zy­wa­na przez ko­bie­ty klą­twą albo zbrod­nia ob­ra­zy mo­ral­no­ści pu­blicz­nej, w wy­ni­ku któ­rej an­gli­kań­ski du­chow­ny mu­siał w po­śpie­chu opu­ścić mia­stecz­ko. W szko­le za­wsze była naj­lep­szą uczen­ni­cą, a jej wy­pra­co­wa­nie na te­mat Moje mia­stecz­ko lub wio­ska zdo­by­ło pierw­szą na­gro­dę w kon­kur­sie ogło­szo­nym przez „So­uth Wa­les Echo”. Do­sta­ła eg­zem­plarz Atla­su świa­ta Cas­sel­la.

Po­ca­ło­wa­ła Bil­ly’ego w po­li­czek.

– Po­wie­dzia­łam go­spo­dy­ni, pani Je­vons, że koń­czy nam się pa­sta do bu­tów, więc le­piej bę­dzie, je­śli pój­dę ją ku­pić. – Ethel miesz­ka­ła i pra­co­wa­ła w Ty Gwyn, ogrom­nym domu hra­bie­go Fit­zher­ber­ta, milę od hał­dy. Wrę­czy­ła Bil­ly’emu coś za­wi­nię­te­go w czy­stą szmat­kę. – Ukra­dłam dla cie­bie ka­wa­łek cia­sta.

– Och, dzię­ki, Eth!

Uwiel­biał cia­sto.

– Mam ci je wło­żyć do pu­deł­ka? – spy­ta­ła mama.

– Tak, pro­szę.

Mama wy­ję­ła z kre­den­su bla­sza­ne pu­deł­ko i wło­ży­ła do nie­go cia­sto. Ukro­iła dwie ko­lej­ne krom­ki chle­ba, po­sma­ro­wa­ła je tłusz­czem, po­sy­pa­ła solą i rów­nież umie­ści­ła w pu­deł­ku. Wszy­scy gór­ni­cy ta­kie mie­li. Gdy­by za­bra­li na dół je­dze­nie owi­nię­te w szmat­kę, my­szy zja­dły­by je przed prze­rwą śnia­da­nio­wą.

– Kie­dy przy­nie­siesz wy­pła­tę, bę­dziesz miał w pusz­ce ka­wa­łek go­to­wa­ne­go bocz­ku.

Za­rob­ki Bil­ly’ego z po­cząt­ku nie będą wy­so­kie, lecz mimo to od­czu­wal­nie po­pra­wią sy­tu­ację fi­nan­so­wą ro­dzi­ny. Za­sta­na­wiał się, ile mama zo­sta­wi mu kie­szon­ko­we­go i czy kie­dyś uda mu się uzbie­rać na ro­wer, któ­re­go pra­gnął bar­dziej niż cze­go­kol­wiek na świe­cie.

Ethel usia­dła przy sto­le.

– Jak tam spra­wy w wiel­kim domu? – za­py­tał ją oj­ciec.

– Do­brze i spo­koj­nie. Hra­bia i księż­nicz­ka są w Lon­dy­nie na ko­ro­na­cji. – Spoj­rza­ła na ze­gar sto­ją­cy na pół­ce nad ko­min­kiem. – Wkrót­ce będą mu­sie­li wstać, bo mu­szą być wcze­śnie w ka­te­drze. Jej się to nie spodo­ba, nie przy­wy­kła do wcze­sne­go wsta­wa­nia, ale nie może spóź­nić się do kró­la.

Żona hra­bie­go, Bea, była ro­syj­ską księż­nicz­ką i wiel­ką pa­nią.

– Ze­chcą za­jąć miej­sca z przo­du, żeby do­brze wi­dzieć – po­wie­dział tata.

– Och nie, nie moż­na sia­dać, gdzie się chce – wy­ja­śni­ła Ethel. – Zro­bio­no sześć ty­się­cy spe­cjal­nych ma­ho­nio­wych krze­seł z na­zwi­ska­mi go­ści wy­tło­czo­ny­mi na opar­ciach zło­ty­mi li­te­ra­mi.

– Cóż za mar­no­traw­stwo! – wy­krzyk­nął Gram­per. – Co po­tem z nimi zro­bią?

– Nie wiem. Może wszy­scy za­bio­rą je do do­mów na pa­miąt­kę.

– Po­wiedz im, żeby przy­sła­li nam ja­kieś zbęd­ne – rzekł su­cho oj­ciec. – Jest nas tyl­ko pię­cio­ro, a two­ja mama musi stać.

Kie­dy oj­ciec żar­to­wał, mógł skry­wać w ten spo­sób gniew. Ethel ze­rwa­ła się na rów­ne nogi.

– Och, prze­pra­szam, mamo. Nie po­my­śla­łam.

– Nie wsta­waj, je­stem zbyt za­ję­ta, żeby sia­dać – uspo­ko­iła ją mama.

Ze­gar wy­bił pią­tą.

– Le­piej bądź tam wcze­śniej, Bil­ly. Po­każ, że ci za­le­ży. Bil­ly pod­niósł się nie­chęt­nie i wziął pu­deł­ko z je­dze­niem. Ethel znów go po­ca­ło­wa­ła, Gram­per uści­snął mu dłoń, a oj­ciec dał dwa sze­ścio­ca­lo­we gwoź­dzie, za­rdze­wia­łe i lek­ko zgię­te.

– Włóż je do kie­sze­ni spodni.

– Po co? – spy­tał Bil­ly.

– Zo­ba­czysz – od­rzekł oj­ciec z uśmie­chem.

Mat­ka wrę­czy­ła Bil­ly’emu za­krę­ca­ną li­tro­wą bu­tel­kę ze sło­dzo­ną zim­ną her­ba­tą z mle­kiem.

– I pa­mię­taj, Bil­ly, że Je­zus za­wsze jest z tobą, na­wet na dole – po­wie­dzia­ła.

– Tak, mamo.

Wi­dział łzy w jej oczach i szyb­ko się od­wró­cił, po­nie­waż na ten wi­dok i jemu zbie­ra­ło się na płacz. Zdjął czap­kę z koł­ka.

– No to pa – mruk­nął, jak­by szedł do szko­ły, i wy­szedł fron­to­wy­mi drzwia­mi.

Do­tych­czas lato było upal­ne i sło­necz­ne, lecz tego dnia wy­da­wa­ło się, że bę­dzie pa­dać. Tom­my opie­rał się o ścia­nę domu i cze­kał na Bil­ly’ego.

– Cześć, Bil­ly – rzu­cił.

– Cześć, Tom­my.

Ra­mię w ra­mię po­szli uli­cą.

Bil­ly do­wie­dział się w szko­le, że Abe­ro­wen kie­dyś było mia­stecz­kiem tar­go­wym, do któ­re­go zjeż­dża­li far­me­rzy z oko­licz­nych wzgórz. Z gór­ne­go koń­ca Wel­ling­ton Row moż­na było zo­ba­czyć sta­re cen­trum tar­go­we, z otwar­ty­mi za­gro­da­mi dla by­dła, bu­dyn­kiem sku­pu weł­ny i an­gli­kań­skim ko­ścio­łem – wszyst­ko to po jed­nej stro­nie rze­ki Owen, nie­wie­le szer­szej od stru­my­ka. Te­raz tory ko­le­jo­we prze­ci­na­ły mia­stecz­ko ni­czym rana, koń­cząc się przy szy­bie ko­pal­nia­nym. Zbo­cza do­li­ny ob­sia­dły dom­ki gór­ni­ków – set­ki bu­dyn­ków z sza­re­go ka­mie­nia o da­chach kry­tych ciem­niej­szym wa­lij­skim łup­kiem. Sta­ły w dłu­gich krę­tych rzę­dach, przy­le­pio­ne do zbo­czy. Prze­ci­na­ły je krót­sze prze­czni­ce opa­da­ją­ce na dno do­li­ny.

– Jak my­ślisz, z kim bę­dziesz pra­co­wał? – za­py­tał Tom­my.

Bil­ly wzru­szył ra­mio­na­mi. Nowi chłop­cy byli przy­dzie­la­ni do któ­re­goś z za­stęp­ców dy­rek­to­ra.

– Tego nikt nie wie.

– Mam na­dzie­ję, że przy­dzie­lą mnie do staj­ni. – Tom­my lu­bił ko­nie. W ko­pal­ni było oko­ło pięć­dzie­się­ciu ku­cy­ków. Cią­gnę­ły po szy­nach wa­go­ni­ki z urob­kiem. – A jaką pra­cę ty chciał­byś wy­ko­ny­wać?

Bil­ly miał na­dzie­ję, że nie da­dzą mu ro­bo­ty po­nad jego dzie­cię­ce siły, ale nie chciał się do tego przy­znać.

– Sma­ro­wa­nie wa­go­ni­ków – rzekł.

– Dla­cze­go?

– Bo wy­da­je się, że to ła­twe.

Mi­nę­li szko­łę, któ­rej jesz­cze wczo­raj byli ucznia­mi. Ten wik­to­riań­ski bu­dy­nek miał łu­ko­we okna jak ko­ściół. Zo­stał zbu­do­wa­ny przez ro­dzi­nę Fit­zher­ber­tów, o czym dy­rek­tor nie­stru­dze­nie uczniom przy­po­mi­nał. Hra­bia nadal za­trud­niał na­uczy­cie­li i de­cy­do­wał o pro­gra­mie na­ucza­nia. Na ścia­nach wi­sia­ły ob­ra­zy przed­sta­wia­ją­ce he­ro­icz­ne zwy­cię­skie bi­twy, a głów­nym te­ma­tem lek­cji była wiel­kość An­glii. Na lek­cjach re­li­gii, od któ­rych za­czy­na­ły się co­dzien­ne za­ję­cia, na­ucza­no dok­try­ny an­gli­kań­skiej, cho­ciaż nie­mal wszyst­kie dzie­ci po­cho­dzi­ły z ro­dzin in­nych wy­znań. Rada szko­ły, któ­rej człon­kiem był oj­ciec Bil­ly’ego, sta­no­wi­ła je­dy­nie cia­ło do­rad­cze. Oj­ciec mó­wił, że hra­bia trak­tu­je szko­łę jak swo­ją pry­wat­ną wła­sność.

W ostat­niej kla­sie Bil­ly i Tom­my uczy­li się pod­staw gór­nic­twa, a dziew­czę­ta szy­cia i go­to­wa­nia. Bil­ly ze zdzi­wie­niem od­krył, że zie­mia pod nim skła­da się z róż­nych warstw, ni­czym ka­nap­ka. Jed­ną z tych warstw jest zło­że wę­gla – okre­śle­nie, któ­re czę­sto sły­szał, nie ro­zu­mie­jąc, co ozna­cza. Po­wie­dzia­no mu, że ten wę­giel po­wstał z ze­schnię­tych li­ści i in­nej ma­te­rii or­ga­nicz­nej, na­gro­ma­dzo­nej przez ty­sią­ce lat i spra­so­wa­nej przez cię­żar le­żą­cej na niej zie­mi. Tom­my, któ­re­go oj­ciec był ate­istą, twier­dził, iż to do­wo­dzi, iż Bi­blia nie mówi praw­dy, lecz oj­ciec Bil­ly’ego tłu­ma­czył, że to tyl­ko jed­na z moż­li­wych in­ter­pre­ta­cji.

O tej po­rze w szko­le nie było ni­ko­go i po­dwór­ko świe­ci­ło pust­ka­mi. Bil­ly był dum­ny, że już nie cho­dzi do szko­ły, cho­ciaż w głę­bi du­szy wo­lał­by iść te­raz na lek­cje niż do ko­pal­ni.

Gdy zbli­ża­li się do szy­bu, na uli­cach za­czę­li po­ja­wiać się gór­ni­cy, każ­dy z pu­deł­kiem śnia­da­nio­wym i bu­tel­ką her­ba­ty. Wszy­scy no­si­li sta­re ubra­nia, któ­re mie­li zdjąć na sta­no­wi­skach pra­cy. Nie­któ­re ko­pal­nie były zim­ne, lecz w tej w Abe­ro­wen pa­no­wał upał i lu­dzie pra­co­wa­li w bu­tach i bie­liź­nie lub w szor­tach z szorst­kie­go lnu, któ­re na­zy­wa­li ga­cia­mi. Wszy­scy no­si­li gru­be czap­ki, po­nie­waż w ni­skich tu­ne­lach ła­two ude­rzyć się w gło­wę.

Nad do­ma­mi Bil­ly wi­dział win­dę – wie­żę z dwo­ma wiel­ki­mi ko­ła­mi ob­ra­ca­ją­cy­mi się w prze­ciw­nych kie­run­kach, cią­gną­cy­mi liny pod­no­szą­ce i opusz­cza­ją­ce klat­kę. Po­dob­ne wie­że wy­cią­go­we wzno­si­ły się nad więk­szo­ścią mia­ste­czek w do­li­nach Po­łu­dnio­wej Wa­lii, tak jak wie­że ko­ścio­łów gó­ru­ją nad wio­ska­mi.

Wo­kół szy­bu roz­rzu­co­ne były inne bu­dyn­ki, jak­by upusz­czo­ne tam przy­pad­ko­wo: lam­piar­nia, biu­ro, kuź­nia, ma­ga­zy­ny. Mię­dzy za­bu­do­wa­nia­mi wiły się jak węże tory. Na śmiet­ni­sku le­ża­ły ze­psu­te wa­go­ni­ki, sta­re drew­no bu­dul­co­we, wor­ki po pro­wian­cie oraz ster­ty za­rdze­wia­łej ma­szy­ne­rii, a wszyst­ko po­kry­te war­stwą pyłu wę­glo­we­go. Oj­ciec ma­wiał, że by­ło­by mniej wy­pad­ków, gdy­by gór­ni­cy utrzy­my­wa­li po­rzą­dek.

Bil­ly i Tom­my we­szli do biu­ra ko­pal­ni. W po­ko­ju od fron­tu sie­dział Ar­thur „Prysz­cza­ty” Lle­wel­lyn, urzęd­nik nie­wie­le star­szy od nich. Jego bia­ła ko­szu­la mia­ła brud­ny koł­nie­rzyk i man­kie­ty. Cze­ka­no na nich – ich oj­co­wie uzgod­ni­li wcze­śniej, że chłop­cy dziś za­czną pra­cę. Prysz­cza­ty za­pi­sał ich na­zwi­ska w księ­dze, a po­tem za­pro­wa­dził ich do biu­ra za­rząd­cy ko­pal­ni.

– Mło­dy Tom­my Grif­fi­ths i mło­dy Bil­ly Wil­liams, pa­nie Mor­gan – oznaj­mił.

Mal­dwyn Mor­gan był wy­so­kim męż­czy­zną i no­sił czar­ny gar­ni­tur. Man­kie­ty jego ko­szu­li nie były ubru­dzo­ne wę­glem. Miał gład­kie ró­żo­we po­licz­ki, co ozna­cza­ło, że co­dzien­nie się goli. Jego dy­plom in­ży­nie­ra wi­siał na ścia­nie opra­wio­ny w ram­ki, a me­lo­nik – ko­lej­na ozna­ka wy­so­kiej po­zy­cji – dum­nie tkwił na wie­sza­ku przy drzwiach.

Ku zdzi­wie­niu Bil­la nad­zor­ca nie był sam. Obok nie­go sta­ła jesz­cze zna­mie­nit­sza po­stać: Per­ce­val Jo­nes. Pre­zes Cel­tic Mi­ne­rals, fir­my dzier­ża­wią­cej i eks­plo­atu­ją­cej ko­pal­nię wę­gla w Abe­ro­wen oraz kil­ka in­nych, był ma­łym agre­syw­nym męż­czy­zną, na­zy­wa­nym przez gór­ni­ków Na­po­le­onem. Miał na so­bie sur­dut, dłu­gi czar­ny płaszcz, sza­re spodnie w prąż­ki, a na gło­wie cy­lin­der.

Spoj­rzał z nie­sma­kiem na chłop­ców.

– Grif­fi­ths – prych­nął. – Twój oj­ciec jest re­wo­lu­cyj­nym so­cja­li­stą.

– Tak, pa­nie Jo­nes – po­wie­dział Tom­my.

– I ate­istą.

– Tak, pa­nie Jo­nes.

– Nie lu­bię so­cja­li­stów. Ate­iści są ska­za­ni na wiecz­ne po­tę­pie­nie. A związ­kow­cy są naj­gor­si ze wszyst­kich.

Prze­szył ich gniew­nym spoj­rze­niem, ale o nic wię­cej nie py­tał, więc Bil­ly nic nie po­wie­dział.

– Nie chcę tu wi­chrzy­cie­li – cią­gnął Jo­nes. – W do­li­nie Rhond­da straj­ko­wa­li przez czter­dzie­ści trzy ty­go­dnie, po­nie­waż pod­bu­rzy­li ich tacy lu­dzie jak wasi oj­co­wie.

Bil­ly wie­dział, że straj­ku w Rhond­da nie wy­wo­ła­li wi­chrzy­cie­le, lecz wła­ści­cie­le Ely Pit w Pe­ny­gra­ig, któ­rzy nie do­pu­ści­li gór­ni­ków do pra­cy. Jed­nak trzy­mał ję­zyk za zę­ba­mi.

– Je­ste­ście wi­chrzy­cie­la­mi? – Jo­nes wy­ce­lo­wał ko­ści­sty pa­lec w Bil­ly’ego, a ten za­drżał. – Czy oj­ciec ka­zał ci do­ma­gać się swo­ich praw, kie­dy dla mnie pra­cu­jesz?

Bil­ly pró­bo­wał ze­brać my­śli, co było trud­ne, gdyż Jo­nes wy­glą­dał bar­dzo groź­nie. Oj­ciec nie­wie­le mó­wił tego ran­ka, ale po­przed­nie­go wie­czo­ru dał mu radę.

– Pro­szę pana, po­wie­dział mi tak: „Nie py­skuj sze­fom, to moja ro­bo­ta”.

Za jego ple­ca­mi Prysz­cza­ty Lle­wel­lyn za­chi­cho­tał.

Per­ce­va­la Jo­ne­sa to jed­nak nie roz­ba­wi­ło.

– Bez­czel­ny dzi­kus – mruk­nął. – Jed­nak je­śli cię od­pra­wię, będę tu miał strajk ca­łej do­li­ny.

Bil­ly’emu nie przy­szło to do gło­wy. Czy jest aż tak waż­ny? Nie, ale gór­ni­cy mo­gli­by za­straj­ko­wać w imię za­sa­dy na­ka­zu­ją­cej bro­nić dzie­ci ich przed­sta­wi­cie­li. Nie prze­pra­co­wał jesz­cze pię­ciu mi­nut, a zwią­zek już go bro­ni.

– Za­bie­raj ich stąd – po­le­cił Jo­nes.

Mor­gan ski­nął gło­wą.

– Wy­pro­wadź ich na ze­wnątrz, Lle­wel­lyn. Niech Rhys Pri­ce się nimi zaj­mie.

Bil­ly jęk­nął w du­chu. Rhys Pri­ce był jed­nym z naj­mniej lu­bia­nych nad­zor­ców. Przed ro­kiem za­le­cał się do Ethel, a ona go spła­wi­ła. Tak samo jak po­ło­wę ka­wa­le­rów w Abe­ro­wen, ale Pri­ce źle to przy­jął.

Prysz­cza­ty ru­chem gło­wy po­ka­zał im drzwi.

– Wyjdź­cie – po­wie­dział i po­szedł za nimi. – Za­cze­kaj­cie na ze­wnątrz na pana Pri­ce’a.

Bil­ly i Tom­my wy­szli z bu­dyn­ku i opar­li się o ścia­nę przy drzwiach.

– Wal­nął­bym Na­po­le­ona w ten jego tłu­sty kał­dun – prych­nął Tom­my. – Ty­po­wy ka­pi­ta­li­stycz­ny drań.

– Taak – mruk­nął Bil­ly, cho­ciaż wca­le tak nie my­ślał.

Rhys Pri­ce po­ja­wił się po mi­nu­cie. Jak wszy­scy nad­zor­cy no­sił ka­pe­lusz z ni­ską za­okrą­glo­ną głów­ką, droż­szy od czap­ki gór­ni­ka, ale tań­szy niż me­lo­nik. Z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki wy­sta­wał no­tat­nik i ołó­wek, a w ręku trzy­mał miar­kę. Pri­ce miał ciem­ny za­rost i szpa­rę mię­dzy przed­ni­mi zę­ba­mi. Bil­ly wie­dział, że jest spryt­ny i pod­stęp­ny.

– Dzień do­bry, pa­nie Pri­ce – po­wie­dział.

Pri­ce spoj­rzał na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Jaki masz w tym in­te­res, żeby mó­wić mi „dzień do­bry”, Bil­ly Po­dwój­ny?

– Pan Mor­gan ka­zał nam zje­chać z pa­nem na dół.

– Ach tak? – Pri­ce za­wsze roz­glą­dał się na boki, a cza­sem rzu­cał okiem za sie­bie, jak­by spo­dzie­wał się kło­po­tów z nie­ocze­ki­wa­nej stro­ny. – Zo­ba­czy­my. – Po­pa­trzył na koło win­dy, jak­by tam szu­kał od­po­wie­dzi. – Nie mam cza­su zaj­mo­wać się chłop­ca­mi.

Wszedł do biu­ra.

– Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie ko­goś in­ne­go, żeby za­brał nas na dół – szep­nął Bil­ly. – Nie­na­wi­dzi mo­jej ro­dzi­ny, bo moja sio­stra nie chcia­ła z nim cho­dzić.

– Two­ja sio­stra my­śli, że jest za do­bra dla męż­czyzn z Abe­ro­wen – stwier­dził Tom­my, naj­wy­raź­niej po­wta­rza­jąc coś, co usły­szał.

– Bo jest za do­bra – sta­now­czo rzekł Bil­ly.

Po­ja­wił się Pri­ce.

– W po­rząd­ku, tędy – po­wie­dział i ru­szył żwa­wym kro­kiem.

Chłop­cy po­szli za nim do lam­piar­ni. Lam­po­wy wrę­czył Bil­ly’emu błysz­czą­cą mo­sięż­ną lam­pę i chło­piec przy­cze­pił ją so­bie do pa­ska, tak jak ro­bi­li to do­ro­śli.

Do­wie­dział się o lam­pach gór­ni­czych w szko­le. Jed­nym z nie­bez­pie­czeństw zwią­za­nych z wy­do­by­wa­niem wę­gla był me­tan, pal­ny gaz, któ­ry są­czy się przez szcze­li­ny zło­ża. Gór­ni­cy na­zy­wa­li jego wy­ciek „pu­cha­czem”; sta­no­wił przy­czy­nę wszyst­kich pod­ziem­nych wy­bu­chów. Wa­lij­skie ko­pal­nie były zna­ne z du­żej za­war­to­ści me­ta­nu. Lam­pę skon­stru­owa­no tak zmyśl­nie, że jej pło­mień nie za­pa­la me­ta­nu, lecz zmie­nia kształt, wy­dłu­ża­jąc się, i w ten spo­sób dzia­ła ostrze­gaw­czo – po­nie­waż me­tan jest bez­won­ny.

Je­śli lam­pa zga­sła, gór­nik nie mógł za­pa­lić jej sam. Zwo­że­nie za­pa­łek pod zie­mię było za­bro­nio­ne, a lam­pa mia­ła za­mknię­tą obu­do­wę, znie­chę­ca­ją­cą do prób ła­ma­nia tego za­ka­zu. Zga­szo­ną lam­pę na­le­ża­ło za­nieść do punk­tu za­pa­la­nia, znaj­du­ją­ce­go się za­zwy­czaj w po­bli­żu szy­bu win­dy. Mo­gło się to wią­zać z ko­niecz­no­ścią przej­ścia paru mil, ale war­to było się po­mę­czyć, żeby unik­nąć pod­ziem­ne­go wy­bu­chu.

W szko­le po­wie­dzia­no chłop­com, że taka bez­piecz­na lam­pa to je­den z prze­ja­wów tro­ski wła­ści­cie­li ko­pal­ni o pra­cow­ni­ków.

– Jak­by w in­te­re­sie sze­fów nie le­ża­ło za­po­bie­ga­nie eks­plo­zjom, prze­rwom w pra­cy i uszko­dze­niom tu­ne­li – szy­dził oj­ciec.

Wziąw­szy lam­py, gór­ni­cy usta­wi­li się w ko­lej­ce do win­dy. W po­bli­żu umiesz­czo­no spryt­nie ta­bli­cę ogło­sze­nio­wą. Od­ręcz­nie na­pi­sa­ne lub pry­mi­tyw­nie wy­dru­ko­wa­ne ogło­sze­nia in­for­mo­wa­ły o tre­nin­gach kry­kie­ta, za­wo­dach w rzu­ca­niu strzał­ka­mi, zgu­bio­nym scy­zo­ry­ku, re­ci­ta­lu chó­ru mę­skie­go z Abe­ro­wen oraz wy­kła­dzie w bi­blio­te­ce na te­mat teo­rii ma­te­ria­li­zmu hi­sto­rycz­ne­go Ka­ro­la Mark­sa. Nad­zor­cy nie mu­sie­li cze­kać i Pri­ce prze­ci­snął się na po­czą­tek ko­lej­ki, a chłop­cy za nim.

Jak w więk­szo­ści ko­pal­ni, w Abe­ro­wen były dwa szy­by z wen­ty­la­to­ra­mi umiesz­czo­ny­mi tak, żeby tło­czy­ły po­wie­trze w dół jed­nym, a wy­py­cha­ły dru­gim. Wła­ści­cie­le czę­sto nada­wa­li szy­bom wy­myśl­ne na­zwy. Tu­taj na­zwa­li je „Py­ram” i „Ty­zbe”. Ten, przed któ­rym sta­li, „Py­ram”, od­pro­wa­dzał po­wie­trze i Bil­ly czuł pły­ną­cy z nie­go cie­pły po­dmuch.

W ze­szłym roku Bil­ly i Tom­my po­sta­no­wi­li zaj­rzeć do szy­bu. W lany po­nie­dzia­łek, gdy gór­ni­cy nie pra­co­wa­li, chłop­cy omi­nę­li stró­ża i prze­mknę­li się przez śmiet­ni­sko do szy­bu, po czym prze­szli przez płot. Wy­lot szy­bu nie był cał­ko­wi­cie obu­do­wa­ny, więc po­ło­ży­li się na brzu­chach i spoj­rze­li za kra­wędź. Z fa­scy­na­cją spo­glą­da­li w głąb tej strasz­nej dziu­ry i Bil­ly po­czuł, że prze­wra­ca mu się w żo­łąd­ku. Ciem­ność wy­da­wa­ła się bez­kre­sna. Cie­szył się, że nie musi tam zjeż­dżać, a jed­no­cze­śnie był prze­ra­żo­ny na myśl o tym, że kie­dyś bę­dzie do tego zmu­szo­ny. Wrzu­cił do szy­bu ka­mień i obaj słu­cha­li, jak od­bi­ja się od drew­nia­nej pro­wad­ni­cy klat­ki win­dy oraz ce­gla­nych ścian. Wy­da­wa­ło się, że mi­nął po­twor­nie dłu­gi czas, za­nim da­le­ko w dole usły­sze­li ci­chy plusk – to ka­mień wpadł do wody.

Te­raz, rok póź­niej, Bil­ly miał pójść w śla­dy tego ka­mie­nia.

Na­ka­zał so­bie nie stchó­rzyć. Po­wi­nien za­cho­wy­wać się jak męż­czy­zna, na­wet je­śli się nim nie czu­je. Naj­go­rzej by­ło­by, gdy­by zro­bił z sie­bie po­śmie­wi­sko. Tego bał się bar­dziej niż śmier­ci.

Wi­dział prze­su­wa­ną kra­tę za­my­ka­ją­cą szyb. Za nią zia­ła pust­ka, gdyż win­da je­cha­ła do góry. Po dru­giej stro­nie szy­bu uj­rzał ma­szy­ne­rię ob­ra­ca­ją­cą wiel­kie koła wy­so­ko w gó­rze. Z ma­szy­ny wy­do­by­wa­ły się stru­mie­nie pary. Liny trzesz­cza­ły w pro­wad­ni­cach. Wo­kół uno­sił się za­pach roz­grza­ne­go ole­ju.

Ze szczę­kiem że­la­stwa pu­sta klat­ka win­dy po­ja­wi­ła się za kra­tą, a win­dziarz od­su­nął ją. Rhys Pri­ce wszedł do pu­stej ka­bi­ny, a chłop­cy po­szli w jego śla­dy. Za nimi we­szło trzy­na­stu gór­ni­ków, gdyż win­da mo­gła po­mie­ścić szes­na­ście osób. Win­dziarz za­trza­snął drzwi.

Przez mo­ment nic się nie dzia­ło. Bil­ly czuł się nie­pew­nie. Pod­ło­ga pod jego no­ga­mi była so­lid­na, lecz bez tru­du mógł­by się prze­ci­snąć mię­dzy sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi prę­ta­mi bo­ków. Klat­ka wi­sia­ła na sta­lo­wej li­nie, a mimo to nie była zu­peł­nie bez­piecz­na: wszy­scy wie­dzie­li, że w Tir­pen­twys taka lina pę­kła pew­ne­go dnia w 1902 roku i ka­bi­na spa­dła na dno szy­bu, za­bi­ja­jąc ośmiu męż­czyzn.

Ski­nął gło­wą sto­ją­ce­mu obok gór­ni­ko­wi. Był nim Har­ry „Łój” He­witt, chło­pak o na­la­nej twa­rzy, za­le­d­wie trzy lata star­szy, ale o sto­pę wyż­szy od nie­go. Bil­ly pa­mię­tał go ze szko­ły: utknął w trze­ciej kla­sie z dzie­się­cio­lat­ka­mi, ob­le­wa­jąc każ­dy eg­za­min, aż osią­gnął wiek, w któ­rym mógł iść do pra­cy.

Za­dzwo­nił dzwo­nek sy­gna­li­zu­ją­cy, że ope­ra­tor na dnie szy­bu za­mknął kra­tę. Win­dziarz po­cią­gnął dźwi­gnię i za­dzwo­nił inny dzwo­nek. Ma­szy­na pa­ro­wa za­sy­cza­ła i dał się sły­szeć ko­lej­ny trzask.

Ka­bi­na ru­nę­ła w pust­kę.

Bil­ly wie­dział, że opa­da swo­bod­nie, a po­tem za­czy­na ha­mo­wać, lecz żad­na wie­dza teo­re­tycz­na nie mo­gła przy­go­to­wać go na wra­że­nie nie­po­wstrzy­ma­ne­go spa­da­nia w trze­wia zie­mi. Jego sto­py ode­rwa­ły się od pod­ło­gi. Wrza­snął ze stra­chu. Nie mógł się po­wstrzy­mać.

Wszy­scy męż­czyź­ni się ro­ze­śmia­li. Wie­dzie­li, że to jego pierw­szy raz, i te­raz uświa­do­mił so­bie, że cze­ka­li na jego re­ak­cję. Za póź­no za­uwa­żył, że wszy­scy trzy­ma­ją się prę­tów klat­ki, żeby nie unieść się w po­wie­trze. Jed­nak ta świa­do­mość nie zmniej­szy­ła jego prze­ra­że­nia. Za­ci­ska­jąc zęby, zdo­łał po­wstrzy­mać krzyk.

W koń­cu za­dzia­łał ha­mu­lec. Ka­bi­na za­czę­ła spa­dać wol­niej i sto­py Bil­ly’ego znów do­tknę­ły pod­ło­gi. Zła­pał pręt i sta­rał się opa­no­wać drże­nie. Po chwi­li strach za­stą­pi­ła złość, że był bli­ski łez. Spoj­rzał na ro­ze­śmia­ną twarz He­wit­ta i wrza­snął, prze­krzy­ku­jąc ha­łas:

– Za­mknij dziób, He­witt, ty gów­no­mó­zgi dup­ku!

Łój na­tych­miast prze­stał się szcze­rzyć i wy­glą­dał na wście­kłe­go, ale po­zo­sta­li męż­czyź­ni za­czę­li się śmiać jesz­cze gło­śniej. Bil­ly bę­dzie mu­siał prze­pro­sić Je­zu­sa za prze­kli­na­nie, ale czuł się przy­najm­niej tro­chę mniej głu­pio.

Spoj­rzał na Tom­my’ego, któ­ry był bla­dy jak ścia­na. Czy też krzy­czał? Bil­ly bał się za­py­tać, żeby nie usły­szeć za­prze­cze­nia.

Win­da za­trzy­ma­ła się, od­su­nię­to kra­tę i Bil­ly z Tom­mym we­szli roz­trzę­sie­ni do ko­pal­ni.

Gór­ni­cze lamp­ki da­wa­ły mniej świa­tła niż pa­ra­fi­no­we ka­gan­ki w domu i w ko­pal­ni było ciem­no jak w bez­k­się­ży­co­wą noc. Może nie mu­szą do­brze wi­dzieć, żeby wy­rą­by­wać wę­giel, po­my­ślał Bil­ly. Z plu­skiem wszedł w ka­łu­żę i spoj­rzaw­szy pod nogi, zo­ba­czył wszę­dzie wodę i bło­to oraz od­bi­ja­ją­ce się w nich bla­de pło­my­ki lamp. W ustach czuł ja­kiś dziw­ny po­smak: po­wie­trze było gę­ste od pyłu wę­glo­we­go. Czy to moż­li­we, że ci lu­dzie od­dy­cha­ją nim przez cały dzień? Pew­nie dla­te­go gór­ni­cy wciąż kasz­lą i splu­wa­ją.

Przy win­dzie cze­ka­li czte­rej męż­czyź­ni, żeby wy­je­chać na po­wierzch­nię. Każ­dy z nich trzy­mał w ręku skó­rza­ną tor­bę i Bil­ly uświa­do­mił so­bie, że to stra­ża­cy. Każ­de­go ran­ka, za­nim gór­ni­cy za­czną pra­cę, stra­ża­cy spraw­dza­ją stę­że­nie me­ta­nu. Je­śli jest zbyt wy­so­kie, na­ka­zu­ją lu­dziom wstrzy­mać pra­cę i cze­kać, aż wen­ty­la­to­ry oczysz­czą po­wie­trze.

Nie­da­le­ko Bil­ly do­strzegł rząd bok­sów dla ku­cy­ków oraz otwar­te drzwi wio­dą­ce do ja­sno oświe­tlo­ne­go po­ko­ju z biur­kiem, za­pew­ne biu­ra nad­zor­ców. Męż­czyź­ni znik­nę­li w czte­rech tu­ne­lach roz­cho­dzą­cych się pro­mie­ni­ście od szy­bu. Na­zy­wa­no je wy­lo­ta­mi i pro­wa­dzi­ły do od­cin­ków, na któ­rych ura­bia­no wę­giel.

Pri­ce za­pro­wa­dził ich do ma­ga­zy­nu na­rzę­dzi i otwo­rzył kłód­kę. Wy­brał dwie ło­pa­ty, dał je chłop­com i znów za­mknął drzwi na kłód­kę.

Po­szli do staj­ni. Męż­czy­zna w sa­mych szor­tach i bu­tach wy­rzu­cał z bok­su brud­ną ściół­kę, ła­du­jąc ją na ko­pal­nia­ny wó­zek. Po jego mu­sku­lar­nych ple­cach spły­wał pot.

– Chcesz chło­pa­ka do po­mo­cy? – za­py­tał Pri­ce.

Męż­czy­zna od­wró­cił się i Bil­ly roz­po­znał Daia Ku­cy­ka, star­sze­go z ka­pli­cy Be­thes­da. Dai nie oka­zał, że po­zna­je Bil­ly’ego.

– Nie chcę tego ma­łe­go – mruk­nął.

– Do­bra – rzekł Pri­ce. – Ten dru­gi to Tom­my Grif­fi­ths. Jest twój.

Tom­my wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go. Speł­ni­ło się jego ży­cze­nie. Cho­ciaż miał tyl­ko sprzą­tać staj­nie, bę­dzie pra­co­wał przy ko­niach.

– Chodź, Bil­ly Po­dwój­ny – po­wie­dział Pri­ce i wszedł do jed­ne­go z tu­ne­li.

Bil­ly za­rzu­cił ło­pa­tę na ra­mię i po­szedł za nim. Te­raz, kie­dy nie było przy nim Tom­my’ego, czuł jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Ża­ło­wał, że nie ka­za­no mu czy­ścić staj­ni tak jak przy­ja­cie­lo­wi.

– Co będę ro­bił, pa­nie Pri­ce? – za­py­tał.

– Chy­ba mo­żesz zgad­nąć, no nie? Jak my­ślisz, po co da­łem ci tę pier­do­lo­ną ło­pa­tę?

Bil­ly był za­szo­ko­wa­ny tak nie­fra­so­bli­wym uży­ciem za­ka­za­ne­go sło­wa. Nie do­my­ślał się, co bę­dzie ro­bił, ale nie za­da­wał wię­cej py­tań.

Tu­nel miał owal­ny prze­krój i strop wzmoc­nio­ny wy­gię­ty­mi sta­lo­wy­mi wspor­ni­ka­mi. Górą bie­gła rura o dwu­ca­lo­wej śred­ni­cy, za­pew­ne wo­do­cią­go­wa. Tu­ne­le co noc spry­ski­wa­no wodą, pró­bu­jąc zmniej­szyć ilość pyłu. Nie tyl­ko był groź­ny dla ludz­kich płuc – gdy­by tak było, Cel­tic Mi­ne­rals praw­do­po­dob­nie by się tym nie przej­mo­wa­ła – ale gro­ził tak­że wy­bu­chem po­ża­ru. Jed­nak sys­tem spry­ski­wa­czy był nie­wy­star­cza­ją­cy. Oj­ciec twier­dził, że po­trzeb­na jest sze­ścio­ca­lo­wa rura, lecz Per­ce­val Jo­nes nie chciał wy­dać na nią pie­nię­dzy.

Po oko­ło ćwierć mili skrę­ci­li w bocz­ny tu­nel bie­gną­cy w górę. Był star­szy i mniej­szy, z drew­nia­ny­mi stem­pla­mi za­miast sta­lo­wych krę­gów. Pri­ce mu­siał się schy­lać, żeby nie ude­rzyć gło­wą o ni­ski strop. Mniej wię­cej co trzy­dzie­ści jar­dów mi­ja­li wej­ścia na sta­no­wi­ska, na któ­rych gór­ni­cy już rą­ba­li wę­giel.

Bil­ly usły­szał tur­kot.

– Do ka­na­łu – po­le­cił Pri­ce.

– Co?

Bil­ly spoj­rzał pod nogi. Ka­nał bie­gnie w mie­ście pod chod­ni­ka­mi, a tu nie wi­dział ni­cze­go oprócz to­rów, po któ­rych jeż­dżą wóz­ki. Spoj­rzał przed sie­bie i zo­ba­czył truch­ta­ją­ce­go ku nie­mu kuca, szyb­ko zbie­ga­ją­ce­go tu­ne­lem i cią­gną­ce­go sznur wóz­ków.

– Do ka­na­łu! – krzyk­nął Pri­ce.

Bil­ly nadal nie ro­zu­miał, cze­go od nie­go chce, ale wi­dział, że tu­nel jest nie­wie­le szer­szy od wóz­ków, któ­re za­raz go zmiaż­dżą. Na­gle Pri­ce jak­by wszedł w ścia­nę i znikł.

Bil­ly rzu­cił ło­pa­tę, od­wró­cił się i po­pę­dził tam, skąd przy­szedł. Sta­rał się uciec przed ku­cem, lecz ten biegł za­dzi­wia­ją­co szyb­ko. Na­gle Bil­ly za­uwa­żył ni­szę wy­ku­tą w ścia­nie na ca­łej wy­so­ko­ści tu­ne­lu i uświa­do­mił so­bie, że wi­dział ta­kie ni­sze – nie re­je­stru­jąc ich w pa­mię­ci – mniej wię­cej co trzy­dzie­ści jar­dów. Za­pew­ne taką ni­szę miał na my­śli Pri­ce, mó­wiąc o ka­na­le. Bil­ly wsko­czył do jed­nej z nich i skład z tur­ko­tem prze­mknął obok.

Kie­dy znikł w od­da­li, Bil­ly wy­szedł z ka­na­łu, cięż­ko dy­sząc.

Pri­ce uda­wał roz­gnie­wa­ne­go, ale się uśmie­chał.

– Mu­sisz być czuj­niej­szy – po­wie­dział. – In­a­czej zgi­niesz jak twój brat.

Bil­ly od­krył, że więk­szość męż­czyzn bawi się wy­ty­ka­niem i wy­szy­dza­niem nie­wie­dzy chłop­ców. Po­sta­no­wił, że on bę­dzie inny, kie­dy do­ro­śnie.

Pod­niósł ło­pa­tę. Nie była uszko­dzo­na.

– Masz szczę­ście – sko­men­to­wał Pri­ce. – Gdy­by wó­zek ją uszko­dził, mu­siał­byś za­pła­cić za nową.

Po­szli da­lej i wkrót­ce we­szli na od­ci­nek, gdzie wszyst­kie sta­no­wi­ska były opusz­czo­ne. Tu pod no­ga­mi było mniej wody, a spąg po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa pyłu wę­glo­we­go. Kil­ka­krot­nie skrę­ca­li i Bil­ly stra­cił orien­ta­cję.

Do­tar­li do miej­sca, gdzie tu­nel był za­blo­ko­wa­ny przez brud­ny sta­ry wó­zek.

– To miej­sce trze­ba oczy­ścić – po­wie­dział Pri­ce. Po raz pierw­szy ze­chciał co­kol­wiek mu wy­ja­śnić i Bil­ly miał wra­że­nie, że kła­mie. – Two­je za­da­nie to za­ła­do­wać ten gnój do wóz­ka.

Bil­ly się ro­zej­rzał. Jak da­le­ko się­ga­ło świa­tło jego lam­py, i pew­nie o wie­le da­lej, le­ża­ła gru­ba war­stwa pyłu. Mógł szu­flo­wać go przez ty­dzień i nie by­ło­by wi­dać żad­nej róż­ni­cy. I po co? To opusz­czo­ne wy­ro­bi­sko. Jed­nak nie za­da­wał py­tań. Może to ja­kaś pró­ba.

– Wró­cę za ja­kiś czas i zo­ba­czę, jak ci idzie – oznaj­mił Pri­ce i od­szedł, zo­sta­wia­jąc Bil­ly’ego sa­me­go.

Tego Bil­ly się nie spo­dzie­wał. Za­kła­dał, że bę­dzie pra­co­wał ze star­szy­mi męż­czy­zna­mi i uczył się od nich. Jed­nak mógł ro­bić tyl­ko to, co mu ka­za­no. Od­cze­pił lam­pę od pa­ska i ro­zej­rzał się, gdzie ją po­sta­wić. Nie było ni­cze­go, co mo­gło­by po­słu­żyć za pół­kę. Umie­ścił lam­pę na zie­mi, lecz tam była wła­ści­wie bez­u­ży­tecz­na. Wte­dy przy­po­mniał so­bie o gwoź­dziach, któ­re dał mu oj­ciec. A więc do tego mają słu­żyć. Wy­jął je­den z kie­sze­ni. Ło­pa­tą wbił go w drew­nia­ny stem­pel, po czym za­wie­sił na nim lam­pę. Te­raz było le­piej.

Do­ro­słe­mu męż­czyź­nie wó­zek się­gał do pier­si, ale Bil­ly’emu do ra­mie­nia, więc kie­dy za­czął pra­cę, od­krył, że po­ło­wa pyłu zsu­wa się z ło­pa­ty, za­nim prze­rzu­ci go przez kra­wędź. Za­czął okrę­cać ło­pa­tę tak, żeby temu za­po­biec. Po kil­ku mi­nu­tach spły­wał po­tem i zro­zu­miał, do cze­go słu­ży dru­gi gwóźdź. Wbił go w inny stem­pel i po­wie­sił na nim ko­szu­lę i spodnie.

Po pew­nym cza­sie po­czuł, że ktoś go ob­ser­wu­je. Ką­tem oka do­strzegł nie­wy­raź­ną po­stać sto­ją­cą nie­ru­cho­mo jak po­sąg.

– O Boże! – krzyk­nął i się od­wró­cił.

To był Pri­ce.

– Za­po­mnia­łem spraw­dzić two­ją lam­pę – po­wie­dział. Zdjął lam­pę Bil­ly’ego z gwoź­dzia i coś z nią zro­bił. – Nie naj­lep­sza – stwier­dził. – Zo­sta­wię ci moją.

Po­wie­sił ją na gwoź­dziu i znikł.

Pa­skud­ny typ, ale przy­najm­niej trosz­czy się o bez­pie­czeń­stwo Bil­ly’ego.

Chło­pak znów za­brał się do pra­cy. Wkrót­ce roz­bo­la­ły go ra­mio­na i nogi. Po­wie­dział so­bie, że prze­cież jest przy­zwy­cza­jo­ny do ma­cha­nia ło­pa­tą. Oj­ciec na ugo­rze za do­mem trzy­mał świ­nię i do Bil­ly’ego na­le­ża­ło wy­rzu­ca­nie gno­ju z chle­wa raz na ty­dzień. Jed­nak to zaj­mo­wa­ło mu za­le­d­wie kwa­drans. Czy zdo­ła ro­bić to przez cały dzień?

Pod war­stwą pyłu była ska­ła i gli­na. Po ja­kimś cza­sie oczy­ścił kwa­drat o boku czte­rech stóp – taką sze­ro­kość miał tu­nel. Pył le­d­wie za­krył dno wa­go­ni­ka, a on już był wy­czer­pa­ny.

Pró­bo­wał po­pchnąć wa­go­nik da­lej, żeby nie cho­dzić tak da­le­ko z peł­ną ło­pa­tą, ale koła naj­wy­raź­niej za­pie­kły się od dłu­gie­go sta­nia.

Nie miał ze­gar­ka i trud­no mu było oce­nić, ile cza­su upły­nę­ło. Za­czął pra­co­wać wol­niej, oszczę­dza­jąc siły.

Na­gle zro­bi­ło się ciem­no.

Pło­mień naj­pierw za­mi­go­tał i Bil­ly z nie­po­ko­jem spoj­rzał na wi­szą­cą na gwoź­dziu lam­pę, ale wie­dział, że pło­myk wy­dłu­żył­by się, gdy­by w po­wie­trzu był me­tan. Ni­cze­go ta­kie­go nie do­strzegł, co pod­nio­sło go na du­chu. Wte­dy pło­mień zgasł.

Jesz­cze nig­dy nie zna­lazł się w tak nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach. Nie wi­dział ni­cze­go, ani pasm sza­ro­ści, ani na­wet róż­nych od­cie­ni czer­ni. Pod­niósł ło­pa­tę na wy­so­kość twa­rzy i przy­su­nął ją so­bie pod nos, ale nadal jej nie wi­dział. Za­pew­ne tak to jest być nie­wi­do­mym.

Stał nie­ru­cho­mo. Co ro­bić? Po­wi­nien za­nieść lam­pę na sta­no­wi­sko za­pa­la­nia, ale nie od­na­la­zł­by dro­gi po­wrot­nej, na­wet gdy­by coś wi­dział. W tych ciem­no­ściach może błą­kać się go­dzi­na­mi. Nie miał po­ję­cia, przez ile mil cią­gną się te sta­re wy­ro­bi­ska, i nie chciał, by trze­ba było wy­sy­łać lu­dzi, żeby go szu­ka­li.

Bę­dzie mu­siał po pro­stu za­cze­kać na Pri­ce’a. Nad­zor­ca po­wie­dział, że wró­ci „za ja­kiś czas”. To mo­gło ozna­czać kil­ka mi­nut albo go­dzi­nę lub wię­cej. Bil­ly po­dej­rze­wał, że ra­czej wię­cej. Pri­ce nie­wąt­pli­wie zro­bił to spe­cjal­nie. Lam­pa była za­bez­pie­czo­na przed po­dmu­cha­mi, a po­nad­to tu­taj pra­wie nie było prze­cią­gu. Pri­ce za­brał lam­pę Bil­ly’ego i dał mu taką z małą ilo­ścią pa­li­wa.

Chło­pak roz­czu­lił się nad swo­im lo­sem i w oczach sta­nę­ły mu łzy. Co zro­bił, że za­słu­żył so­bie na coś ta­kie­go? Wziął się jed­nak w garść. To na­stęp­na pró­ba, taka jak z win­dą. Po­ka­że im, że jest twar­dy.

Do­szedł do wnio­sku, że po­wi­nien nadal pra­co­wać, na­wet po ciem­ku. Po­ru­szyw­szy się po raz pierw­szy, od kie­dy zga­sło świa­tło, po­ło­żył ło­pa­tę na zie­mi i prze­su­nął ją do przo­du, pró­bu­jąc na­brać na nią pył. Gdy ją pod­niósł, po cię­ża­rze do­my­ślił się, że na szu­fli jest ła­du­nek. Od­wró­cił się, zro­bił dwa kro­ki i uniósł ją, pró­bu­jąc wrzu­cić pył do wóz­ka, ale źle oce­nił wy­so­kość. Ło­pa­ta ze szczę­kiem ude­rzy­ła o bok wa­go­ni­ka i na­gle zro­bi­ła się lżej­sza, gdyż ła­du­nek wy­sy­pał się na zie­mię.

Trze­ba wziąć po­praw­kę. Spró­bo­wał jesz­cze raz, uno­sząc ło­pa­tę wy­żej. Gdy ła­du­nek się z niej zsu­nął, Bil­ly po­zwo­lił jej opaść i po­czuł, jak drew­nia­ne sty­li­sko ude­rzy­ło o kra­wędź wóz­ka. Te­raz le­piej.

Po­nie­waż pra­cu­jąc, od­da­lał się od wa­go­ni­ka, cza­sem nie tra­fiał, więc za­czął gło­śno li­czyć kro­ki. Zła­pał rytm i cho­ciaż bo­la­ły go mię­śnie, pra­co­wał da­lej.

Gdy za­czął po­ru­szać się ma­chi­nal­nie, mógł od­dać się roz­my­śla­niom, co nie było do­bre. Za­sta­na­wiał się, jak da­le­ko cią­gnie się ten tu­nel i od jak daw­na nie jest uży­wa­ny. My­ślał o pół­mi­lo­wej war­stwie zie­mi nad gło­wą i o cię­ża­rze, jaki pod­trzy­mu­ją drew­nia­ne stem­ple. Przy­po­mniał so­bie swo­je­go bra­ta We­sleya oraz in­nych męż­czyzn, któ­rzy zgi­nę­li w tej ko­pal­ni. Jed­nak ich du­chy, oczy­wi­ście, tu­taj nie zo­sta­ły. We­sley jest z Je­zu­sem. Inni pew­nie też. Je­śli nie, to w każ­dym ra­zie są gdzie in­dziej.

Po­czuł lęk i do­szedł do wnio­sku, że roz­my­śla­nia o du­chach to błąd. Uświa­do­mił so­bie, że jest głod­ny. Czy już czas na dru­gie śnia­da­nie? Nie miał po­ję­cia, ale po­my­ślał, że wła­ści­wie może coś zjeść. Wró­cił do miej­sca, gdzie wi­sia­ło jego ubra­nie, po­ma­cał pod nim i zna­lazł bu­tel­kę oraz pu­deł­ko.

Usiadł, opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę, po­pi­ja­jąc zim­ną słod­ką her­ba­tę. Kie­dy jadł chleb, usły­szał ci­chy dźwięk. Miał na­dzie­ję, że to po­skrzy­py­wa­nie bu­tów Rhy­sa Pri­ce’a, ale to były tyl­ko po­boż­ne ży­cze­nia. Wie­dział, że to pisz­czą szczu­ry.

Nie bał się. W ro­wach bie­gną­cych wzdłuż każ­dej uli­cy w Abe­ro­wen było mnó­stwo szczu­rów. Jed­nak te w ciem­no­ści wy­da­wa­ły się śmiel­sze i po chwi­li je­den z nich prze­biegł po jego bo­sych no­gach. Prze­ło­żyw­szy je­dze­nie do le­wej ręki, Bil­ly zła­pał ło­pa­tę i mach­nął nią. To jed­nak nie prze­stra­szy­ło szczu­rów i znów po­czuł na go­łym cie­le ich pa­zur­ki. Tym ra­zem je­den z nich pró­bo­wał wspiąć się po jego ręce. Naj­wy­raź­niej zwie­rzę­ta po­czu­ły za­pach je­dze­nia. Po­pi­ski­wa­nie było co­raz gło­śniej­sze i za­sta­na­wiał się, ile ich jest.

Wstał i we­pchnął resz­tę chle­ba do ust, po­pił her­ba­tą, a po­tem zjadł cia­sto. Było bar­dzo smacz­ne, z mnó­stwem su­szo­nych owo­ców i mig­da­łów, ale ja­kiś szczur już wbie­gał mu po no­dze i Bil­ly mu­siał we­pchnąć do ust całe cia­sto.

Szczu­ry wi­docz­nie zro­zu­mia­ły, że je­dze­nia już nie ma, gdyż ich po­pi­ski­wa­nie stop­nio­wo ci­chło, aż cał­kiem umil­kło.

Po­si­łek do­dał mu sił i Bil­ly wró­cił do pra­cy, ale krzyż bo­lał go co­raz bar­dziej. Po­ru­szał się wol­niej, czę­ściej od­po­czy­wa­jąc.

Po­cie­szał się my­ślą, że może jest póź­niej, niż są­dzi. Może już po­łu­dnie? Ktoś przyj­dzie po nie­go pod ko­niec zmia­ny. Lam­po­wy spraw­dza licz­bę lamp, więc za­wsze wie, czy ktoś zo­stał na dole. Jed­nak Pri­ce za­brał lam­pę Bil­ly’ego i za­mie­nił ją na inną. Czyż­by za­mie­rzał prze­trzy­mać go tu­taj przez całą noc?

To by mu się nie uda­ło. Oj­ciec pod­niósł­by ra­ban. Sze­fo­wie bali się ojca – Per­ce­val Jo­nes wła­ści­wie to przy­znał. Prę­dzej czy póź­niej ktoś na pew­no za­cznie go szu­kać.

Jed­nak kie­dy znów zgłod­niał, był pew­ny, że mu­sia­ło mi­nąć wie­le go­dzin. Zno­wu po­czuł strach i tym ra­zem nie mógł się go po­zbyć. Ciem­ność roz­stra­ja­ła mu ner­wy. Mógł­by znieść to cze­ka­nie, gdy­by coś wi­dział. W nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach czuł, że wa­riu­je. Stra­cił orien­ta­cję i za każ­dym ra­zem, gdy wra­cał od wóz­ka, za­sta­na­wiał się, czy wpad­nie na ścia­nę tu­ne­lu. Wcze­śniej bał się, że za­cznie pła­kać jak dziec­ko, te­raz z tru­dem po­wstrzy­my­wał krzyk.

Po­tem przy­po­mniał so­bie, co po­wie­dzia­ła mu mat­ka: „Je­zus za­wsze jest z tobą, na­wet na dole”. Wte­dy my­ślał, że mó­wi­ła mu, żeby do­brze się za­cho­wy­wał. Te­raz zro­zu­miał, że była mą­drzej­sza, niż są­dził. Oczy­wi­ście, że Je­zus jest z nim. Je­zus jest wszę­dzie. Ciem­ność nie ma zna­cze­nia, tak samo jak upływ cza­su. Bil­ly ma ko­goś, kto się o nie­go trosz­czy.

Aby so­bie o tym przy­po­mnieć, od­śpie­wał psalm. Nie lu­bił swo­je­go gło­su, nadal dzie­cin­ne­go, ale nie było ni­ko­go, kto by go usły­szał, więc śpie­wał naj­gło­śniej, jak mógł. Gdy od­śpie­wał wszyst­kie zwrot­ki i strach za­czął po­wra­cać, wy­obra­ził so­bie Je­zu­sa sto­ją­ce­go z dru­giej stro­ny wa­go­ni­ka i ob­ser­wu­ją­ce­go go ze współ­czu­ciem ma­lu­ją­cym się na bro­da­tej twa­rzy.

Bil­ly za­śpie­wał na­stęp­ny psalm. Ła­do­wał i cho­dził w rytm pie­śni. Więk­szość była dość dziar­ska. Od cza­su do cza­su ogar­niał go lęk, że o nim za­po­mnie­li, że szych­ta się skoń­czy­ła i zo­sta­wi­li go sa­me­go – wte­dy po pro­stu przy­po­mi­nał so­bie o sto­ją­cej w ciem­no­ści po­sta­ci w dłu­giej sza­cie.

Znał mnó­stwo pie­śni. Od kie­dy był do­sta­tecz­nie duży, by usie­dzieć spo­koj­nie, w każ­dą nie­dzie­lę cho­dził do ka­pli­cy Be­thes­da. Psał­te­rze spo­ro kosz­to­wa­ły i nie wszy­scy wier­ni umie­li czy­tać, więc uczy­li się słów na pa­mięć.

Kie­dy od­śpie­wał dwa­na­ście psal­mów, uznał, że mi­nę­ła go­dzi­na. Z pew­no­ścią to już ko­niec szych­ty. Jed­nak od­śpie­wał jesz­cze dwa­na­ście. Po­tem za­czął tra­cić ra­chu­bę. Swo­je ulu­bio­ne wy­ko­nał po dwa razy. Pra­co­wał co­raz wol­niej.

Śpie­wał, ile tchu w płu­cach, Po­wsta­nie z gro­bu, gdy zo­ba­czył świa­tło. Zdą­żył już tak wejść w rytm, że na ten wi­dok nie prze­rwał pra­cy, lecz na­brał na­stęp­ną ło­pa­tę pyłu i za­niósł ła­du­nek do wa­go­ni­ka, wciąż śpie­wa­jąc. Świa­tło się zbli­ża­ło. Skoń­czył psalm i oparł się na ło­pa­cie. Rhys Pri­ce stał, ob­ser­wu­jąc go, z lam­pą przy­pię­tą do pa­ska i z dziw­ną miną.

Bil­ly stłu­mił ogar­nia­ją­cą go ulgę. Nie za­mie­rzał zdra­dzać Pri­ce’owi, co czu­je. Wło­żył ko­szu­lę i spodnie, a po­tem zdjął z gwoź­dzia nie­za­pa­lo­ną lam­pę i za­wie­sił so­bie na pa­sku.

– Co się sta­ło z two­ją lam­pą? – spy­tał Pri­ce.

– Wiesz, co się sta­ło – od­parł Bil­ly i jego głos za­brzmiał dziw­nie do­ro­śle.

Pri­ce od­wró­cił się i ru­szył tu­ne­lem.

Bil­ly się za­wa­hał. Spoj­rzał w prze­ciw­nym kie­run­ku. Tuż za wa­go­ni­kiem do­strzegł bro­da­tą twarz i ja­sną sza­tę, lecz po­stać zni­kła tak szyb­ko jak myśl.

– Dzię­ku­ję – rzu­cił Bil­ly w pust­kę.

Gdy szedł za Pri­ce’em, nogi bo­la­ły go tak bar­dzo, że my­ślał, iż upad­nie, ale w ogó­le się tym nie przej­mo­wał. Znów wi­dzi i szych­ta się skoń­czy­ła. Wkrót­ce wró­ci do domu i bę­dzie mógł się po­ło­żyć.

Do­tar­li na głów­ny po­ziom i wsie­dli do win­dy z tłu­mem gór­ni­ków o twa­rzach czar­nych od wę­gla. Nie było wśród nich Tom­my’ego Grif­fi­th­sa, ale był Łój He­witt. Gdy cze­ka­li na sy­gnał z góry, Bil­ly za­uwa­żył, że spo­glą­da­ją na nie­go, chy­trze się uśmie­cha­jąc.

– No i jak ci mi­nął twój pierw­szy dzień, Bil­ly Po­dwój­ny? – za­gad­nął He­witt.

– Dzię­ku­ję, do­brze – od­parł Bil­ly.

He­witt miał zło­śli­wą minę – nie­wąt­pli­wie pa­mię­tał, że Bil­ly na­zwał go gów­no­mó­zgim dup­kiem.

– Żad­nych pro­ble­mów? – do­py­ty­wał się.

Bil­ly się za­sta­no­wił. Naj­wy­raź­niej tam­ci coś wie­dzą. Chciał dać im do zro­zu­mie­nia, że nie pod­dał się lę­ko­wi.

– Zga­sła mi lam­pa – po­wie­dział i na­wet głos mu przy tym nie za­drżał. Spoj­rzał na Pri­ce’a, ale zde­cy­do­wał, że po­stą­pi bar­dziej po mę­sku, nie oskar­ża­jąc go. – Tro­chę trud­no było po ciem­ku ma­chać przez cały dzień ło­pa­tą – do­koń­czył.

To rów­nież było nie­do­po­wie­dze­nie – mo­gli po­my­śleć, że to dla nie­go pest­ka – ale le­piej tak, niż przy­znać, że się bał.

– Cały dzień? – zdzi­wił się star­szy męż­czy­zna.

To był John „Sklep” Jo­nes, na­zy­wa­ny tak dla­te­go, że jego żona pro­wa­dzi­ła skle­pik spo­żyw­czy, na któ­ry prze­zna­czy­li sa­lo­nik swo­je­go miesz­ka­nia.

– Tak – po­twier­dził Bil­ly.

John Jo­nes spoj­rzał na Pri­ce’a.

– Ty dra­niu, to mia­ła być tyl­ko go­dzi­na.

Po­dej­rze­nia Bil­ly’ego się po­twier­dzi­ły. Oni wszy­scy wie­dzie­li, co się dzie­je, i wy­glą­da­ło na to, że ro­bią ta­kie ka­wa­ły każ­de­mu no­wi­cju­szo­wi. Tyl­ko Pri­ce spra­wił, że ten był pa­skud­niej­szy niż zwy­kle.

Łój He­witt uśmie­chał się sze­ro­ko.

– Nie ba­łeś się, Bil­ly, bę­dąc sam w ciem­no­ściach?

Bil­ly za­sta­no­wił się nad od­po­wie­dzią. Wszy­scy pa­trzy­li na nie­go, cze­ka­jąc, co po­wie. Już się nie uśmie­cha­li i wy­glą­da­li na lek­ko za­wsty­dzo­nych. Po­sta­no­wił po­wie­dzieć praw­dę.

– Ba­łem się, owszem, ale nie by­łem tam sam.

– Nie by­łeś sam? – He­witt nie krył zdu­mie­nia.

– Oczy­wi­ście, że nie. Był ze mną Je­zus.

He­witt się ro­ze­śmiał, ale tyl­ko on. Jego śmiech od­bił się echem w głu­chej ci­szy i gwał­tow­nie ucichł.

Ta ci­sza trwa­ła kil­ka se­kund. Po­tem roz­legł się szczęk me­ta­lu, ka­bi­na za­drża­ła i za­czę­ła się uno­sić. Har­ry od­wró­cił się do nie­go ple­ca­mi.

Od tego zda­rze­nia na­zy­wa­li go Bil­ly z Je­zu­sem.

CZĘŚĆ PIERWSZACiemniejące nieboROZDZIAŁ 2Styczeń 1914 roku

I

Hra­bia Fit­zher­bert, lat dwa­dzie­ścia osiem, zna­ny swo­jej ro­dzi­nie i przy­ja­cio­łom jako Fitz, był dzie­wią­ty na li­ście naj­bo­gat­szych lu­dzi w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Nie zro­bił nic, aby za­pra­co­wać na taką for­tu­nę. Po pro­stu odzie­dzi­czył ty­sią­ce akrów zie­mi w Wa­lii i York­shi­re. Far­my nie przy­no­si­ły zy­sków, ale pod nimi był wę­giel i sprze­da­jąc li­cen­cje na jego wy­do­by­cie, dzia­dek Fit­za nie­sa­mo­wi­cie się wzbo­ga­cił.

Naj­wy­raź­niej Bóg chciał, żeby Fit­zher­ber­to­wie rzą­dzi­li i żyli na od­po­wied­nio wy­so­kiej sto­pie, ale Fitz czuł, że nie­wie­le zro­bił, aby do­wieść, iż Bóg się nie my­lił, po­kła­da­jąc w nim za­ufa­nie.

Jego oj­ciec, po­przed­ni hra­bia, był inny. Ofi­cer ma­ry­nar­ki wo­jen­nej, zo­stał ad­mi­ra­łem po ostrza­le Alek­san­drii w 1882 roku, bry­tyj­skim am­ba­sa­do­rem w Sankt Pe­ters­bur­gu i wresz­cie mi­ni­strem w rzą­dzie lor­da Sa­lis­bu­ry. Kon­ser­wa­ty­ści prze­gra­li wy­bo­ry w 1906 roku, a oj­ciec Fit­za umarł kil­ka ty­go­dni póź­niej. Fitz był prze­ko­na­ny, że jego odej­ście przy­spie­szył wi­dok nie­od­po­wie­dzial­nych li­be­ra­łów, ta­kich jak Da­vid Lloyd Geo­r­ge i Win­ston Chur­chill, za­sia­da­ją­cych w rzą­dzie Jego Kró­lew­skiej Mo­ści.

Fitz za­jął jego miej­sce w Izbie Lor­dów, wyż­szej izbie bry­tyj­skie­go par­la­men­tu, jako kon­ser­wa­ty­sta. Do­brze mó­wił po fran­cu­sku, ra­dził so­bie z ro­syj­skim; pew­ne­go dnia chęt­nie zo­stał­by se­kre­ta­rzem spraw za­gra­nicz­nych swe­go kra­ju. Nie­ste­ty, li­be­ra­ło­wie wciąż wy­gry­wa­li wy­bo­ry, tak więc jesz­cze nie miał szan­sy zo­stać mi­ni­strem.

Jego ka­rie­ra woj­sko­wa była rów­nie nie­cie­ka­wa. Prze­szedł szko­le­nie ofi­cer­skie w aka­de­mii woj­sko­wej w San­dhurst i od­słu­żył trzy lata w bry­ga­dzie Fi­zy­lie­rów Wa­lij­skich, koń­cząc służ­bę w stop­niu ka­pi­ta­na. Po ślu­bie zre­zy­gno­wał z ka­rie­ry woj­sko­wej, ale zo­stał ho­no­ro­wym puł­kow­ni­kiem te­ry­to­rium Po­łu­dnio­wej Wa­lii. Nie­ste­ty, ho­no­ro­wy puł­kow­nik nig­dy nie do­sta­je od­zna­czeń.

Zro­bił jed­nak coś, z cze­go mógł być dum­ny, my­ślał so­bie, gdy po­ciąg, sa­piąc, je­chał przez do­li­ny Po­łu­dnio­wej Wa­lii. Za dwa ty­go­dnie do wiej­skie­go domu Fit­za ma przy­je­chać z wi­zy­tą król. Król Je­rzy V i oj­ciec Fit­za pły­wa­li za mło­du na tym sa­mym okrę­cie. Mo­nar­cha wy­ra­ził nie­daw­no chęć po­zna­nia opi­nii mło­dych lu­dzi i Fitz zor­ga­ni­zo­wał dys­kret­ne przy­ję­cie w swo­im domu, żeby Jego Wy­so­kość mógł spo­tkać kil­ku z nich. Te­raz Fitz i jego żona, Bea, zmie­rza­li do swe­go domu, żeby wszyst­ko przy­go­to­wać.

Fitz ce­nił tra­dy­cję. Ludz­kość nie zna ni­cze­go lep­sze­go od wy­god­ne­go po­dzia­łu na mo­nar­chów, ary­sto­kra­cję, kup­ców i wie­śnia­ków. Te­raz jed­nak, pa­trząc przez okno, wi­dział za­gro­że­nie dla bry­tyj­skie­go sty­lu ży­cia, więk­sze niż wi­sia­ło nad ja­kim­kol­wiek kra­jem w cią­gu ostat­nich stu lat. Na nie­gdyś zie­lo­nych zbo­czach wzgórz wy­ro­sły dom­ki gór­ni­ków, ni­czym na­lot za­ra­zy po­kry­wa­ją­cy li­ście ro­do­den­dro­nów. W tych nędz­nych no­rach sze­rzył się re­pu­bli­ka­nizm, ate­izm i bunt. Mi­nął za­le­d­wie wiek z okła­dem, od kie­dy fran­cu­ską szlach­tę po­wie­zio­no na wo­zach na gi­lo­ty­nę, i to samo zda­rzy­ło­by się tu­taj, gdy­by ci mu­sku­lar­ni i umo­ru­sa­ni gór­ni­cy do­pię­li swe­go.

Fitz mó­wił so­bie, że chęt­nie zre­zy­gno­wał­by z do­cho­dów z wę­gla, gdy­by Wiel­ka Bry­ta­nia mo­gła po­wró­cić do mi­nio­nej epo­ki. Ro­dzi­na kró­lew­ska była sil­nym ba­stio­nem bro­nią­cym jej przed re­be­lią. Jed­nak Fitz był rów­nie zde­ner­wo­wa­ny tą wi­zy­tą, jak z niej dum­ny. Tyle rze­czy może pójść źle. W kon­tak­tach z mo­nar­cha­mi nie­do­pa­trze­nie czę­sto zo­sta­je uzna­ne za nie­dbal­stwo, a więc brak sza­cun­ku. Każ­dy szcze­gół tego week­en­du zo­sta­nie prze­ka­za­ny przez służ­bę go­ści in­nym słu­żą­cym, a przez nich ich pra­co­daw­com, tak więc wszyst­kie pa­nie z lon­dyń­skie­go to­wa­rzy­stwa szyb­ko się do­wie­dzą, je­śli kró­lo­wi zo­sta­nie po­da­na twar­da po­dusz­ka, ze­psu­ty ziem­niak lub szam­pan kiep­skiej mar­ki.

Rolls-roy­ce si­lver ghost, na­le­żą­cy do Fit­za, cze­kał na sta­cji ko­le­jo­wej Abe­ro­wen. Z Beą u boku Fitz zo­stał za­wie­zio­ny do le­żą­ce­go milę da­lej Ty Gwyn, jego wiej­skiej po­sia­dło­ści. Pa­dał sła­by, lecz upo­rczy­wy deszcz, tak czę­sty w Wa­lii.

„Ty Gwyn” po wa­lij­sku ozna­cza Bia­ły Dom, lecz ta na­zwa sta­ła się kpi­ną. Jak wszyst­ko w tej oko­li­cy, bu­dy­nek był po­kry­ty war­stwą pyłu wę­glo­we­go, a jego nie­gdyś bia­łe mury mia­ły ciem­no­sza­ry ko­lor i bru­dzi­ły suk­nie dam, któ­re nie­opatrz­nie się o nie otar­ły.

Po­mi­mo to bu­dow­la była wspa­nia­ła i Fit­za roz­pie­ra­ła duma, gdy sa­mo­chód, ci­cho mru­cząc, je­chał pod­jaz­dem. Naj­więk­sza pry­wat­na po­sia­dłość w Wa­lii, Ty Gwyn, mia­ła dwie­ście po­koi. Kie­dyś, gdy był mały, ra­zem z sio­strą po­li­czy­li okna i na­li­czy­li ich pięć­set dwa­dzie­ścia trzy. Dom zo­stał zbu­do­wa­ny przez dziad­ka Fit­za i sta­no­wił przy­jem­ny wi­dok dla oczu. Okna na par­te­rze były wy­so­kie i wpusz­cza­ły mnó­stwo świa­tła do wiel­kich sal. Na pię­trze znaj­do­wa­ło się kil­ka­dzie­siąt po­koi go­ścin­nych, a na pod­da­szu nie­zli­czo­ne po­ko­iki dla służ­by, któ­rych obec­ność zdra­dza­ły dłu­gie rzę­dy man­sar­do­wych okien w stro­mym da­chu.

Pięć­dzie­siąt akrów ogro­dów było źró­dłem przy­jem­no­ści Fit­za. Oso­bi­ście nad­zo­ro­wał pra­cę ogrod­ni­ków, de­cy­du­jąc o sa­dze­niu, przy­ci­na­niu i roz­sa­dza­niu.

– Dom god­ny kró­lew­skiej wi­zy­ty – rzekł, gdy sa­mo­chód sta­nął przed wspa­nia­łym por­ty­kiem. Bea nie od­po­wie­dzia­ła. Po­dró­że wpra­wia­ły ją w zły hu­mor.

Wy­siadł­szy z sa­mo­cho­du, Fitz zo­stał po­wi­ta­ny przez Ge­ler­ta, owczar­ka pi­re­nej­skie­go, stwo­rze­nie wiel­ko­ści niedź­wie­dzia, któ­ry po­li­zał mu rękę, po czym za­czął ra­do­śnie bie­gać wko­ło.

W prze­bie­ral­ni Fitz zdjął strój po­dróż­ny i wło­żył gar­ni­tur z mięk­kie­go brą­zo­we­go twe­edu. Po­tem bocz­ny­mi drzwia­mi wszedł do po­ko­ju Bei.

Ro­syj­ska po­ko­jów­ka, Nina, od­pi­na­ła wy­myśl­ny ka­pe­lusz, któ­ry Bea no­si­ła w cza­sie po­dró­ży. Fitz uj­rzał twarz żony w lu­strze to­a­let­ki i jego ser­ce za­czę­ło bić szyb­ciej. Na­gle cof­nął się o czte­ry lata, do sali ba­lo­wej w Sankt Pe­ters­bur­gu, gdzie po raz pierw­szy uj­rzał tę nie­wia­ry­god­nie pięk­ną twarz oko­lo­ną blond lo­ka­mi, któ­re nie da­wa­ły się ujarz­mić. Wte­dy też mia­ła po­nu­rą minę, któ­rą uznał za tak po­cią­ga­ją­cą. W mgnie­niu oka zde­cy­do­wał, że ze wszyst­kich ko­biet na świe­cie wła­śnie tę chce po­ślu­bić.

Nina była w śred­nim wie­ku i lek­ko trzę­sły jej się ręce – Bea czę­sto wpra­wia­ła służ­bę w zde­ner­wo­wa­nie. Gdy Fitz stał i pa­trzył, Nina przy­pad­kiem ukłu­ła pa­nią spin­ką i Bea krzyk­nę­ła.

Słu­żą­ca po­bla­dła.

– Ogrom­nie mi przy­kro, Wa­sza Wy­so­kość – po­wie­dzia­ła po ro­syj­sku.

Bea chwy­ci­ła le­żą­cą na to­a­let­ce szpil­kę.

– Zo­bacz, czy ci się to spodo­ba! – krzyk­nę­ła i dźgnę­ła po­ko­jów­kę w rękę.

Nina za­la­ła się łza­mi i wy­bie­gła z po­ko­ju.

– Po­zwól, że ci po­mo­gę – uspo­ka­ja­ją­cym to­nem po­wie­dział Fitz do żony.

Nie dała się uła­go­dzić.

– Sama to zro­bię.

Fitz pod­szedł do okna. Oko­ło tu­zi­na ogrod­ni­ków pra­co­wa­ło przy strzy­że­niu ży­wo­pło­tów, wy­rów­ny­wa­niu obrze­ży traw­ni­ków i gra­bie­niu żwi­ru. Kil­ka krze­wów za­kwi­tło: ró­żo­wa ka­li­na, żół­ty zi­mo­wy ja­śmin, oczar wir­gi­nij­ski i pach­ną­cy wi­cio­krzew. Za ogro­dem wzno­sił się mięk­kim zie­lo­nym łu­kiem stok wzgó­rza.

Musi być cier­pli­wy wo­bec Bei i pa­mię­tać, że jest cu­dzo­ziem­ką, sa­mot­ną w ob­cym kra­ju, z dala od ro­dzi­ny i wszyst­kie­go, co zna­jo­me. To było ła­twe w pierw­szych mie­sią­cach ich mał­żeń­stwa, gdy wciąż upa­ja­ły go jej uro­da, za­pach i do­tyk jej mięk­kiej skó­ry. Te­raz przy­cho­dzi­ło mu to z tru­dem.

– Dla­cze­go nie od­pocz­niesz? – ode­zwał się. – Ja po­roz­ma­wiam z Pe­elem i pa­nią Je­vons i do­wiem się, jak po­stę­pu­ją przy­go­to­wa­nia.

Peel był lo­ka­jem, a pani Je­vons go­spo­dy­nią. Nad­zór nad służ­bą na­le­żał do obo­wiąz­ków Bei, lecz Fitz był tak zde­ner­wo­wa­ny wi­zy­tą kró­la, że ocho­czo sko­rzy­stał z pre­tek­stu, by się wtrą­cić.

– Prze­ka­żę ci wszyst­ko póź­niej, kie­dy się od­świe­żysz.

Wy­jął z kie­sze­ni pu­deł­ko cy­gar.

– Nie pal tu­taj – po­pro­si­ła.

Uznał to za zgo­dę i po­szedł do drzwi. Przy­sta­nął w pro­gu.

– Po­słu­chaj, nie bę­dziesz się tak za­cho­wy­wa­ła przy kró­lu i kró­lo­wej, do­brze? Mó­wię o bi­ciu służ­by.

– Nie ude­rzy­łam jej. Ukłu­łam ją szpil­ką, żeby dać jej na­ucz­kę.

Ro­sja­nie tak wła­śnie ro­bią. Kie­dy oj­ciec Fit­za skar­żył się na le­ni­stwo słu­żą­cych w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej w Sankt Pe­ters­bur­gu, jego ro­syj­scy przy­ja­cie­le po­wie­dzie­li mu, że za rzad­ko ich bije.

– Mo­nar­cha był­by za­kło­po­ta­ny, wi­dząc coś ta­kie­go – tłu­ma­czył Fitz. – Jak ci już mó­wi­łem, w An­glii się tego nie robi.

– Kie­dy by­łam dziew­czy­ną, ka­za­no mi pa­trzeć, jak wie­sza­ją trzech wie­śnia­ków – od­rze­kła Bea. – Mo­jej mat­ce się to nie po­do­ba­ło, ale dzia­dek się uparł. Po­wie­dział: „To cię na­uczy ka­rać służ­bę. Je­śli nie bę­dziesz ich po­licz­ko­wa­ła lub chło­sta­ła za drob­ne prze­wi­nie­nia, ta­kie jak nie­dbal­stwo czy le­ni­stwo, w koń­cu za­czną po­peł­niać cięż­sze grze­chy i skoń­czą na sza­fo­cie”. Na­uczył mnie, że po­bła­ża­nie niż­szej kla­sie na dłuż­szą metę jest okru­cień­stwem.

Fitz za­czy­nał tra­cić cier­pli­wość. Bea wspo­mi­na­ła swo­je dzie­ciń­stwo, cza­sy bez­gra­nicz­ne­go bo­gac­twa i sa­mo­wo­li w oto­cze­niu ar­mii po­słusz­nych sług i ty­się­cy szczę­śli­wych wie­śnia­ków. Gdy­by jej bez­względ­ny, prze­bie­gły dzia­dek wciąż żył, może nadal mo­gła­by wieść ta­kie ży­cie, lecz ro­dzin­ną for­tu­nę roz­trwo­nił jej oj­ciec, pi­ja­ni­ca, oraz brat An­driej, czło­wiek o sła­bym cha­rak­te­rze, któ­ry sprze­da­wał drew­no, nie fa­ty­gu­jąc się sa­dze­niem la­sów.

– Cza­sy się zmie­ni­ły – prze­ko­ny­wał Fitz. – Pro­szę cię… Na­ka­zu­ję ci nie za­wsty­dzać mnie przed moim kró­lem. Mam na­dzie­ję, że nie po­zo­sta­wi­łem w two­im umy­śle miej­sca na żad­ne wąt­pli­wo­ści.

Wy­szedł i za­mknął drzwi.

Szedł sze­ro­kim ko­ry­ta­rzem zi­ry­to­wa­ny i tro­chę za­smu­co­ny. Za­raz po ślu­bie ta­kie sprzecz­ki bu­dzi­ły jego zdu­mie­nie i żal, te­raz za­czy­nał obo­jęt­nieć. Czy tak jest w każ­dym mał­żeń­stwie? Nie wie­dział.

Wy­so­ki lo­kaj czysz­czą­cy klam­kę na wi­dok prze­cho­dzą­ce­go pana wy­pro­sto­wał się i sta­nął ple­ca­mi do ścia­ny, ze spusz­czo­ny­mi ocza­mi, tak jak na­uczo­no służ­bę Ty Gwyn. W nie­któ­rych re­zy­den­cjach służ­ba mu­sia­ła sta­wać twa­rzą do ścia­ny, ale Fitz uwa­żał, że to zbyt feu­dal­ne. Roz­po­znał słu­żą­ce­go, któ­re­go wi­dział, jak grał w kry­kie­ta pod­czas me­czu per­so­ne­lu Ty Gwyn z gór­ni­ka­mi z Abe­ro­wen. Był do­brym le­wo­ręcz­nym pał­ka­rzem.

– Mor­ri­so­nie – ode­zwał się Fitz, przy­po­mniaw­szy so­bie jego na­zwi­sko – po­wiedz Pe­elo­wi i pani Je­vons, żeby przy­szli do bi­blio­te­ki.

– Do­brze, ja­śnie pa­nie.

Fitz zszedł po sze­ro­kich scho­dach. Po­ślu­bił Beę, po­nie­waż był nią ocza­ro­wa­ny, ale miał tak­że ra­cjo­nal­ny po­wód: ma­rzył o stwo­rze­niu wiel­kiej an­giel­sko-ro­syj­skiej dy­na­stii, któ­ra wła­da­ła­by na wiel­kich ob­sza­rach, tak jak dy­na­stia Habs­bur­gów przez wie­ki rzą­dzi­ła znacz­ną czę­ścią Eu­ro­py.

Do tego jed­nak po­trze­bo­wał dzie­dzi­ca. Zły hu­mor Bei ozna­czał, że tej nocy nie bę­dzie mile wi­dzia­ny w jej łożu. Mógł się uprzeć, ale to nig­dy nie było sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce. Od ostat­nie­go razu mi­nę­ły dwa ty­go­dnie. Nie chciał żony, któ­ra by­ła­by wul­gar­nie chęt­na do ta­kich rze­czy, ale z dru­giej stro­ny dwa ty­go­dnie to dłu­go.

Jego sio­stra Maud, ma­ją­ca dwa­dzie­ścia trzy lata, wciąż była pan­ną. Po­nad­to każ­de jej dziec­ko za­pew­ne zo­sta­ło­by wście­kłym so­cja­li­stą, któ­ry roz­trwo­nił­by ro­dzin­ny ma­ją­tek na dru­ko­wa­nie re­wo­lu­cyj­nych trak­ta­tów.

Był żo­na­ty od trzech lat i za­czy­nał się nie­po­ko­ić. Bea raz za­szła w cią­żę, w ze­szłym roku, ale po trzech mie­sią­cach po­ro­ni­ła. Zda­rzy­ło się to tuż po kłót­ni: Fitz od­wo­łał za­pla­no­wa­ną po­dróż do Sankt Pe­ters­bur­ga i Bea strasz­nie się roz­zło­ści­ła. Krzy­cza­ła, że chce do domu. Fitz mu­siał oka­zać sta­now­czość – w koń­cu męż­czy­zna nie może po­zwo­lić, żeby żona dyk­to­wa­ła mu, co ma ro­bić – ale po­tem, gdy po­ro­ni­ła, miał po­czu­cie winy. Gdy­by tyl­ko znów za­szła w cią­żę, z całą pew­no­ścią po­sta­rał­by się, żeby nic jej nie zde­ner­wo­wa­ło, do­pó­ki nie uro­dzi dziec­ka.

Sta­ra­jąc się za­po­mnieć o tym zmar­twie­niu, po­szedł do bi­blio­te­ki i usiadł przy biur­ku o obi­tym skó­rą bla­cie, żeby spo­rzą­dzić li­stę.

Po paru mi­nu­tach przy­szedł Peel z po­ko­jów­ką. Lo­kaj był młod­szym sy­nem far­me­ra i jego pie­go­wa­ta twarz oraz ciem­no­blond wło­sy su­ge­ro­wa­ły, że dużo cza­su spę­dza na świe­żym po­wie­trzu, ale od dziec­ka pra­co­wał w Ty Gwyn.

– Pani Je­vons źle się ma – po­wie­dział. Fitz już daw­no prze­stał po­pra­wiać błę­dy ję­zy­ko­we wa­lij­skiej służ­by. – Brzuch – do­dał po­nu­ro Peel.

– Oszczędź mi szcze­gó­łów. – Fitz spoj­rzał na po­ko­jów­kę, ład­ną dziew­czy­nę w wie­ku oko­ło dwu­dzie­stu lat. Jej twarz wy­da­ła mu się zna­jo­ma. – Kto to?

Dziew­czy­na przed­sta­wi­ła się sama:

– Ethel Wil­liams, pa­nie hra­bio. Je­stem po­moc­ni­cą pani Je­vons.

Mia­ła śpiew­ny ak­cent miesz­kan­ki po­łu­dnio­wo­wa­lij­skich do­lin.

– Cóż, Wil­liams, wy­da­je się, że je­steś za mło­da, żeby być go­spo­dy­nią.

– Je­śli ja­śnie pan po­zwo­li, pani Je­vons po­wie­dzia­ła, że za­pew­ne zo­sta­nie spro­wa­dzo­na go­spo­dy­ni z May­fa­ir, ale ma na­dzie­ję, że do tego cza­su będę za­do­wa­la­ją­cą za­stęp­czy­nią.

Czyż­by do­strzegł błysk w jej oku, kie­dy mó­wi­ła o za­do­wa­la­ją­cym za­stę­po­wa­niu? Cho­ciaż od­zy­wa­ła się z na­le­ży­tym sza­cun­kiem, minę mia­ła zu­chwa­łą.

– Bar­dzo do­brze – mruk­nął.

Wil­liams w jed­nej ręce trzy­ma­ła gru­by no­tat­nik, a w dru­giej dwa ołów­ki.

– Od­wie­dzi­łam pa­nią Je­vons w jej po­ko­ju i czu­ła się na tyle do­brze, aby wszyst­ko ze mną omó­wić.

– Po co ci dwa ołów­ki?

– Na wy­pa­dek gdy­by je­den się zła­mał – od­po­wie­dzia­ła i uśmiech­nę­ła się.

Po­ko­jów­ki nie po­win­ny się uśmie­chać do hra­bie­go, ale Fitz mimo woli od­po­wie­dział uśmie­chem.

– W po­rząd­ku. Po­wiedz mi, co za­pi­sa­łaś w swo­im ze­szy­cie.

– Trzy te­ma­ty: go­ście, per­so­nel i do­sta­wy.

– Bar­dzo do­brze.

– Z li­stu ja­śnie pana zro­zu­mie­li­śmy, że go­ści bę­dzie dwa­dzie­ścio­ro. Więk­szość przy­je­dzie z wła­sną służ­bą, po­wiedz­my, prze­cięt­nie z dwie­ma oso­ba­mi, tak więc trze­ba prze­wi­dzieć za­kwa­te­ro­wa­nie dla do­dat­ko­wych czter­dzie­stu osób. Wszy­scy przy­bę­dą w so­bo­tę i wy­ja­dą w po­nie­dzia­łek.

– Zga­dza się.

Fitz od­czu­wał za­do­wo­le­nie zmie­sza­ne z nie­po­ko­jem, tak jak przed swo­im pierw­szym wy­stą­pie­niem w Izbie Lor­dów: cie­szył się na myśl o tym, a jed­no­cze­śnie mar­twił, czy zro­bi to do­brze.

Wil­liams mó­wi­ła da­lej:

– Naj­wy­raź­niej Jego i Jej Wy­so­kość za­miesz­ka­ją w Apar­ta­men­cie Egip­skim.