Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Upał

Upał

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788364523861

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Upał

Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu.

Ma zapewnić bezpieczeństwo rozgrywanego na Stadionie Narodowym meczu Polska – Niemcy.

 

Trzy dni przed meczem w okolicach Dworca Centralnego szahid próbuje zdetonować ładunek wybuchowy.

Dzień później przy jednej ze stacji metra eksploduje podłożona przez terrorystów bomba i zabija kilku policjantów.

Ktoś włamuje się do systemu informatycznego stadionu. Mecz musi się jednak odbyć...

 

Drugie wydanie opatrzonej nową okładką powieści Marcina Ciszewskiego z Meteorologicznego

Cyklu, w skład którego wchodzą Wiatr, Mróz, Upał, Mgła i Deszcz.

Polecane książki

W roku 1177 p.n.e. grupy maruderów znanych pod nazwą „Ludy Morza” najechały Egipt. Armia faraona oraz jego flota zdołały ich pokonać, ale owo zwycięstwo do tego stopnia osłabiło Egipt, że pogrążył się on w kryzysie wewnętrznym. Podobnie wyglądała też sytuacja w innych otaczających go państwach. ...
Zasadnicza część publikacji jest próbą odczytania filozoficznych wątków obecnych w dramaturgicznej twórczości Ryszarda Wagnera. Przedstawiając własną interpretację, nie roszczę sobie pretensji do jej wyłącznej słuszności, uważam bowiem, że każde wielkie dzieło sztuki – a do takich należą niewątpliwi...
Artur budzi się ze śpiączki i nie pamięta ostatnich pięciu lat swojego życia, a jego żona i dzieci wydają mu się obcymi ludźmi. Zgodnie z zaleceniami lekarza, który twierdzi, że mężczyzna niebawem odzyska pamięć, wraca z rodziną do swojego domu. Jego także nie pamięta, w dodatku od samego wejścia dz...
Książka stanowi zbiór rozproszonych dotąd szkiców i studiów wybitnego historyka dotyczących kilku ważnych problemów historii Polski. Niektóre z tych prac były publikowane za granicą bądź ogłaszane w czasopismach. Wszystkie dotyczą zagadnień polskiej historii nowożytnej, takich jak władza szlachc...
Poradnik do Klątwy Naxxramas, czyli pierwszej przygody do gry Hearthstone, to bogate źródło informacji na temat występujących w grze kart oraz przeciwników. Z poradnika dowiesz się jak przejść wszystkie pięć skrzydeł foretecy i pokonać wszystkich występujących w nich bossów. W tekście podano talie p...
WSTRZĄSAJĄCA − OPARTA NA FAKTACH − OPOWIEŚĆ O MIĘDZYNARODOWYM SKANDALU PEDOFILSKIM.   Współczesna Rosja. Kulisy tzw. child porn industry i spraw związanych z nadużyciami w stosunku do dzieci. Głośny skandal obejmujący międzynarodowe powiązania biznesowe, wielką politykę, a także emerytowanych agentó...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MARCIN CISZEWSKI

Upał

 

 

© 2017 Marcin Ciszewski

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-645-2386-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Dzień „D” minus trzy

Męż­czy­zna nie rzu­cał się w oczy.

Może dla­te­go prze­szedł przez wszyst­kie kon­tro­le. Może wła­śnie z tego po­wo­du ża­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­spe­cja­li­zo­wa­nych służb po­rząd­ko­wych nie zwró­cił na nie­go uwa­gi.

Po­cząt­ko­wo sie­dział na jed­nej z głów­nych try­bun, mniej wię­cej po­środ­ku. Zda­wał się bez resz­ty po­chło­nię­ty ob­ser­wa­cją to­czą­ce­go się na mu­ra­wie po­je­dyn­ku. Jak ty­sią­ce lu­dzi do­oko­ła.

Jed­nak jego za­mia­ry były inne. Nie­spiesz­nym ru­chem wy­jął z wiel­kie­go ple­ca­ka ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Czerń lufy od­bi­ja­ła blask re­flek­to­rów, wy­cho­dzą­ce z po­jem­ni­ka i nik­ną­ce w ko­mo­rze na­bo­je lśni­ły me­ta­li­zu­ją­co. Męż­czy­zna wstał. Ro­zej­rzał się, chcąc naj­do­kład­niej wy­brać cel.

Dwa rzę­dy wy­żej do­strzegł mło­dą, cał­kiem ład­ną, mod­nie ubra­ną blon­dyn­kę. Le­ni­wie pod­niósł broń na wy­so­kość bio­der.

Po­cią­gnął za spust.

Stłu­mio­ny huk uto­nął we wrza­wie wy­wo­ły­wa­nej przez pod­nie­co­ny tłum. Ko­bie­ta do­sta­ła se­rię pro­sto w pierś, krew za­mgli­ła szkar­ła­tem, ochla­pu­jąc sie­dzą­cych obok są­sia­dów. Blon­dyn­ka przez chwi­lę sie­dzia­ła bez ru­chu, jak­by ani na mo­ment nie chcia­ła stra­cić z oczu roz­gry­wa­ją­ce­go się na bo­isku wi­do­wi­ska, po czym po­wo­li, nie­mal z nie­do­wie­rza­niem osu­nę­ła się na be­to­no­we pod­ło­że.

Broń ospa­le prze­su­nę­ła się w lewo. Są­siad ko­bie­ty zo­stał po­czę­sto­wa­ny dwu­krot­nie więk­szą por­cją na­boi – był po­tęż­nie zbu­do­wa­ny, na­le­ża­ło mu się wię­cej.

Męż­czy­zna ru­szył wzdłuż rzę­du po­kry­tych czer­wo­nym ma­te­ria­łem sie­dzeń. Łu­ski ryt­micz­nie wy­ska­ki­wa­ły z ko­mo­ry, na pły­cie boi­ska na­dal trwa­ła za­cię­ta wal­ka, dwu­dzie­stu dwóch współ­cze­snych gla­dia­to­rów wal­czy­ło do ostat­nie­go tchu, by za­spo­ko­ić gu­sta pu­blicz­no­ści.

A na try­bu­nach szła se­ria za se­rią.

W koń­cu tłum się ock­nął. Ktoś zwró­cił uwa­gę na ha­łas, ko­muś krew ochla­pa­ła ubra­nie, na ko­goś bez­wład­nie osu­nął się za­strze­lo­ny są­siad. I tłum ru­szył. Ze­rwał się do bie­gu w cał­ko­wi­tej ci­szy. W sku­pie­niu. Byle szyb­ciej. Byle da­lej od nie­po­zor­ne­go męż­czy­zny z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym grzmią­cym ni­czym wio­sen­na bu­rza. Po­tęż­ne gło­śni­ki sta­dio­nu zda­wa­ły się prze­no­sić dźwięk wy­strza­łów, wzmac­niać go, uwznio­ślać…

Ja­kub obu­dził się zla­ny po­tem. Jesz­cze dłu­go po otwar­ciu oczu i spusz­cze­niu bo­sych stóp na pod­ło­gę sie­dział na brze­gu łóż­ka i nie mógł uspo­ko­ić osza­la­łe­go bi­cia ser­ca. Na­dal był na sta­dio­nie, na­dal pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać sza­leń­ca, czy choć do­stać się w jego po­bli­że…

Cho­ler­ny sen.

Spoj­rzał na śpią­cą He­le­nę, po czym po­ło­żył się z po­wro­tem.

Wte­dy wró­ci­ła pa­mięć.

Przy­po­mniał so­bie ostat­ni mecz, de­cy­du­ją­cy o wyj­ściu z gru­py. I kar­ny. Ten kar­ny.

Tuż po tym kar­nym i koń­co­wym gwizd­ku Pol­ska eks­plo­do­wa­ła, a na­stęp­nie uto­nę­ła w ra­mio­nach eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

Fak­tycz­nie, był po­wód.

Jed­nak Ja­kub już nie za­snął. Le­żał bez ru­chu i my­ślał o męż­czyź­nie z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, krwi i swo­jej nie­moż­no­ści.

Dzień „D” minus dwa1

Wiel­ka ni­czym trans­por­to­wiec pięść z pod­dźwię­ko­wą pręd­ko­ścią mi­nę­ła twarz Tysz­kie­wi­cza.

O włos.

Za­sta­na­wiał się, za któ­re aku­rat grze­chy przy­szło mu po­ku­to­wać tym ra­zem.

– Ręce wy­żej, cio­ciu – mruk­nął tań­czą­cy na ugię­tych no­gach Krzep­tow­ski.

Miał nad Tysz­kie­wi­czem miaż­dżą­cą prze­wa­gę wzro­stu, wagi, umie­jęt­no­ści i bo­jo­we­go in­stynk­tu. Wy­glą­dał jak przy­oble­czo­ny w gim­na­stior­kę Ter­mi­na­tor.

– Sam je­steś cio­cia. – Mó­wie­nie, a zwłasz­cza wy­gła­sza­nie cię­tych ri­post przy­cho­dzi­ło Ja­ku­bo­wi z tru­dem. Już po pro­wa­dzo­nej przez Krzep­tow­skie­go roz­grzew­ce miał wra­że­nie, że wy­plu­je płu­ca. Po kil­ku mi­nu­tach spa­rin­gu zy­skał pew­ność, że za chwi­lę umrze.

– Wy­nik nie­zgor­szy. – Krzep­tow­ski na­wet szyb­ciej nie od­dy­chał. Ru­chy miał mięk­kie, pie­kiel­nie szyb­kie. Cio­sy cel­ne i moc­ne. – Ale ge­ne­ral­nie far­ci­kiem pod­szy­ty…

– Do­brze gra­li po pro­stu.

Tysz­kie­wicz za­sło­nił się przed kom­bi­na­cją dwóch pro­stych i sier­po­we­go. Od­rzu­ci­ło go o metr. Na­dal nie mógł dojść, co tu robi. Po­tem so­bie przy­po­mniał: fi­zycz­ny ból i zmę­cze­nie po­zwa­la­ły choć na chwi­lę za­po­mnieć o in­nych spra­wach.

Wczo­raj przez cały mecz wła­ści­wie stał. To zna­czy w tym sen­sie, że nie sie­dział. Trud­no bo­wiem jego za­cho­wa­nie na­zwać sta­niem w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu – ak­tyw­ność ży­cio­wa Ja­ku­ba skła­da­ła się przede wszyst­kim z pod­sko­ków, za­ła­my­wa­nia rąk, wy­gra­ża­nia pię­ścią albo rzu­ca­nia się w ra­mio­na rów­nie jak on nie­spo­koj­nej żony.

Oczy­wi­ście w tym cza­sie po­wi­nien być w fir­mie.

Jed­nak Krzep­tow­ski, któ­ry w znacz­nie mniej­szym stop­niu był owład­nię­ty pił­kar­ską ma­nią, wy­pchnął go do domu, tłu­ma­cząc, że nic się nie sta­nie, je­śli aku­rat w tym mo­men­cie Tysz­kie­wi­cza nie bę­dzie na po­ste­run­ku. Wszyst­kie sek­cje peł­ni­ły dy­żur non stop (fak­tem jest, że na ogół z no­sem w te­le­wi­zyj­nych ekra­nach), więc obec­ność sze­fa i tak nie mia­ła więk­sze­go zna­cze­nia. Ja­kub ła­two się zgo­dził: obie­cał mieć włą­czo­ną ko­mór­kę i czym prę­dzej po­je­chał do domu. He­le­na, chwi­lo­wo za­po­mi­na­jąc o co­dzien­nych pro­ble­mach, po­wi­ta­ła go z lek­kim roz­tar­gnie­niem, już od pro­gu ra­por­tu­jąc po­da­ny nie­daw­no skład Po­la­ków oraz wy­stę­pu­ją­ce jej zda­niem szan­se zwy­cię­stwa. Po­wie­dzieć, że He­le­na Be­re­zo­wiec, naj­wy­bit­niej­sza w Pol­sce ma­lar­ka, żona Ja­ku­ba i przy­szła mat­ka jego dziec­ka, jest ki­bi­cem pił­ki noż­nej, to nie po­wie­dzieć ni­cze­go. He­le­na żyła pił­ką, eks­cy­to­wa­ła się nią, po­tra­fi­ła po bla­dy świt dys­ku­to­wać o niu­an­sach tak­tycz­nych pra­wi­dło­wo dzia­ła­ją­cej obro­ny i spo­so­bach szyb­kie­go prze­cho­dze­nia do kontr­ata­ku. Była eks­per­tem i mia­ła ty­po­wą dla praw­dzi­we­go ki­bi­ca umie­jęt­ność trzy­ma­nia na po­do­rę­dziu ró­żo­wych oku­la­rów, co aku­rat w przy­pad­ku pol­skiej re­pre­zen­ta­cji bar­dzo czę­sto się przy­da­wa­ło. Sta­no­wi­ła kli­nicz­ny przy­kład ki­bi­ca to­tal­ne­go.

Na czas me­czu za­po­mnia­ła o swo­im sta­nie. Nie czu­ła fi­zycz­ne­go dys­kom­for­tu, ale nie­mal pła­ka­ła, gdy Po­la­cy prze­gry­wa­li, na­to­miast każ­da strze­lo­na przez nich bram­ka przy­pra­wia­ła ją o eks­ta­zę. Ja­kub mu­siał wręcz ha­mo­wać wy­bu­chy nad­mier­ne­go en­tu­zja­zmu. Po ostat­nim gwizd­ku sę­dzie­go rzu­ci­li się so­bie w ra­mio­na, pi­ja­ni ra­do­ścią (Ja­kub nie tyl­ko). Po­tem, po wy­słu­cha­niu cha­otycz­nych ko­men­ta­rzy i wy­wia­dów z nie­mo­gą­cy­mi zła­pać tchu, ale uśmiech­nię­ty­mi pił­ka­rza­mi, po­szli do sy­pial­ni i daw­no nie było im ze sobą tak do­brze.

To było wczo­raj.

Dzi­siej­szy ra­nek nie przy­no­sił żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej.

– Do­brze za­gra­ją, jak będą mie­li przy­naj­mniej kil­ku do­brych pił­ka­rzy – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Na­wet naj­bar­dziej za­żar­ta wal­ka – a pro­wa­dzo­na w tym mo­men­cie z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła do tej ka­te­go­rii – nie była w sta­nie od­wieść go od sta­ran­no­ści wy­mo­wy i pra­wi­dło­wej in­to­na­cji. Żad­ne­go szar­pa­nia fra­zy, skra­ca­nia wy­ra­zów czy nie­chluj­nej skład­ni.

Ter­mi­na­tor się za­mach­nął.

Cios do­szedł.

Tysz­kie­wicz stęk­nął głu­cho, po czym in­stynk­tow­nie od­sko­czył: na tyle jesz­cze star­czy­ło sił. Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał chwi­li od­po­czyn­ku.

– Głu­piś – jęk­nął po chwi­li, bo bar­dziej niż od­po­czyn­ku po­trze­bo­wał zwy­cię­stwa. A kon­ty­nu­owa­nie roz­mo­wy w ta­kich wa­run­kach po­czy­ty­wał so­bie za suk­ces. Krzep­tow­ski przy­glą­dał się mu jak rzad­kie­mu oka­zo­wi owa­da. Nie ata­ko­wał. Na­wet opu­ścił ręce. – Może mie­li tro­chę far­ta, ale ak­cje się kle­iły. Od­da­li kil­ka­na­ście strza­łów na bram­kę…

Tysz­kie­wicz z wy­sił­kiem ru­szył do przo­du i wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Pisz­czel tra­fi­ła w udo prze­ciw­ni­ka. Rów­nie do­brze mo­gła­by tra­fić w be­to­no­wy słup.

Krzep­tow­ski sko­czył i zła­pał Ja­ku­ba za gło­wę. Bez więk­sze­go tru­du zgiął mu kark. Tysz­kie­wicz do­sko­na­le nie­ste­ty zda­wał so­bie spra­wę, co za chwi­lę na­stą­pi: ko­la­no na­past­ni­ka pój­dzie w górę i że­gnaj, mat­ko zie­mio…

– Co? – za­py­tał Tysz­kie­wicz kil­ka se­kund póź­niej.

Ko­la­no zo­sta­ło tam, gdzie było, Krzep­tow­ski nie skoń­czył tech­ni­ki. Stał metr da­lej i przy­glą­dał się Ja­ku­bo­wi.

– Mó­wię, że twój te­le­fon dzwo­ni.

– Ach. Te­le­fon.

Ja­kub wy­pro­sto­wał się z naj­wyż­szym tru­dem. Sala tre­nin­go­wa ko­ły­sa­ła się ni­czym okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. Wpa­da­ją­ce przez duże okna ja­sne świa­tło po­ran­ka spra­wia­ło wra­że­nie po­ża­ru. Po­przed­niej nocy Ja­kub spał czte­ry go­dzi­ny. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie naj­wy­żej po pięć. Ża­den or­ga­nizm, zwłasz­cza po trzy­dzie­st­ce, nie lubi, gdy go tak trak­to­wać.

– Mógł­byś w koń­cu zmie­nić re­per­tu­ar – mruk­nął Krzep­tow­ski.

Na­wet się nie spo­cił. A spać nie mu­siał w ogó­le. Był naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem, ja­kie­go Ja­kub znał. A może i naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem w ogó­le.

Tysz­kie­wicz sku­pił się. Rze­czy­wi­ście. Riff Smo­ke on the wa­ter brzmiał co­raz gło­śniej.

– Masz coś prze­ciw­ko Pur­plom? – za­py­tał.

Chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do ław­ki. Cał­kiem jesz­cze nowa no­kia pod­ska­ki­wa­ła, jak­by mia­ła ocho­tę uciec i wię­cej nie oglą­dać ta­kich wy­czy­nów swo­je­go wła­ści­cie­la. Ale gra­ła pięk­nie. Po­li­fo­nicz­ne brzmie­nie zo­sta­ło nie­zwy­kle wier­nie od­wzo­ro­wa­ne.

– Coś taki zdy­sza­ny? Dzwo­nię nie w porę? – Głos Smo­try­cza brzmiał rześ­ko i moc­no.

Bio­rąc pod uwa­gę, że do­pie­ro kil­ka mi­nut temu wy­bi­ła siód­ma rano, było to zgo­ła nie­ty­po­we. Smo­trycz z re­gu­ły miał kło­pot, by wejść na ob­ro­ty przed dwu­na­stą w po­łu­dnie.

– Sta­szek pró­bu­je mnie za­bić. – Tysz­kie­wicz sta­rał się zła­pać od­dech.

Krzep­tow­ski skrzy­wił się i roz­po­czął run­dę z wi­szą­cym nie­opo­dal wor­kiem tre­nin­go­wym. Trud­no było uchwy­cić wzro­kiem ru­chy rąk. Wo­rek tyl­ko dla­te­go nie padł nie­przy­tom­ny na de­ski, że wor­ki z re­gu­ły nie pa­da­ją nie­przy­tom­ne na de­ski ani na nic in­ne­go.

– Po­gra­tu­lo­wać am­bi­cji. Mnie, od­kąd skoń­czy­łem z tymi wy­głu­pa­mi, moc­no ulży­ło.

– Je­steś w ro­bo­cie?

– Ow­szem. Słu­chaj… te po go­dzi­nach to nad­go­dzi­ny. A te przed?

– O czym ty mó­wisz?

– Pod­go­dzi­ny? Wiesz, ten czas, kie­dy czło­wiek, za­miast le­żeć w łóż­ku, od­gnia­ta dupę przed służ­bo­wym kom­pu­te­rem.

– Prze­cież wiesz, że nie pra­cu­je­my dla pie­nię­dzy, tyl­ko dla ochro­ny na­szych ro­da­ków, by mo­gli w spo­ko­ju żyć i pra­co­wać…

Śmiech Smo­try­cza był na­praw­dę szcze­ry.

– Lu­bię two­je po­czu­cie hu­mo­ru – po­wie­dział po chwi­li.

Tysz­kie­wi­czo­wi w tym cza­sie uda­ło się wy­rów­nać od­dech, choć wie­dział, że twarz prze­sta­nie mu pło­nąć do­pie­ro za ja­kiś czas. W ko­ściach ćmi­ło, bo­la­ła go noga. Czuł, że żyje. Kon­kret z ga­tun­ku kon­tro­wer­syj­nych, ale za­wsze.

– Może byś przy­je­chał do fir­my?

– Mój dzień pra­cy za­czy­na się za trzy kwa­dran­se. – Już wie­dział, że musi się zbie­rać. Znał Smo­try­cza od lat. Za pa­ra­wa­nem wy­głu­pów z re­gu­ły kry­ło się coś waż­ne­go.

– Przy­jedź. – Smo­trycz spo­waż­niał. – Zna­la­złem szajs, któ­ry mi się bar­dzo nie po­do­ba.

Trzask.

– No? – za­py­tał Krzep­tow­ski, po czym przy­ło­żył wor­ko­wi pra­wym sier­po­wym, od któ­re­go za­drża­ły ścia­ny.

– Zbie­ra­my się. – Ja­kub wes­tchnął i ru­szył w stro­nę szat­ni.

– Na­wet po­tre­no­wać nie moż­na. – Krzep­tow­ski skrzy­wił się, przyj­rzał kry­tycz­nie wor­ko­wi (któ­ry ko­ły­sał się w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, lek­ko tyl­ko zgrzy­ta­jąc łań­cu­chem, na któ­rym był za­wie­szo­ny), po czym za­czął ścią­gać piąst­ków­ki.

2

Słoń­ce roz­świe­tla­ło upal­ną i nie­co przy­ku­rzo­ną pa­no­ra­mę war­szaw­skie­go po­ran­ka. Ko­mu­ni­ka­ty me­teo były cał­ko­wi­cie jed­no­znacz­ne: choć do­tych­cza­so­we dzien­ne tem­pe­ra­tu­ry prze­kra­cza­ły trzy­dzie­ści stop­ni, praw­dzi­we upa­ły do­pie­ro mia­ły na­dejść. Dziś, naj­póź­niej ju­tro. Ra­dzo­no trzy­mać się miejsc za­cie­nio­nych i wle­wać w sie­bie znacz­ne ilo­ści pły­nów.

Tym ra­zem nikt nie zwra­cał uwa­gi ani na wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rę, ani na smród roz­grza­ne­go as­fal­tu, ani na kurz. Uli­ca w dal­szym cią­gu żyła wczo­raj­szym zwy­cię­stwem. Kie­row­cy po­ro­zu­mie­wa­li się wy­łącz­nie za po­mo­cą klak­so­nów i wy­cią­gnię­tych ku gó­rze kciu­ków. Zde­cy­do­wa­na więk­szość po­jaz­dów przy­ozdo­bio­na zo­sta­ła na­ro­do­wy­mi bar­wa­mi: od ma­leń­kich cho­rą­gie­wek, przy­cze­pio­nych pla­strem do fra­mu­gi drzwi, po po­tęż­ne sztan­da­ry, któ­rych nie po­wsty­dził­by się krą­żow­nik. Obcy lu­dzie pa­da­li so­bie w ra­mio­na i po­kle­py­wa­li się po ple­cach, uśmie­cha­jąc się, wy­mie­nia­jąc mniej lub bar­dziej fa­cho­we uwa­gi, a na ko­niec ży­cząc so­bie wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Przez otwar­te okna ry­cza­ły ra­do­sne ko­men­ta­rze czo­ło­wych pu­bli­cy­stów wszyst­kich bez wy­jąt­ku me­diów elek­tro­nicz­nych. Ogól­nie i dzien­ni­ka­rze, i wy­posz­cze­ni wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ro­da­cy byli zgod­ni, że osią­gnię­to hi­sto­rycz­ny, nie­wy­obra­żal­ny suk­ces, po­rów­ny­wal­ny tyl­ko do słyn­nej war­szaw­skiej bi­twy sprzed nie­mal stu lat.

Nad­cho­dzą­cy mecz z Niem­ca­mi anon­so­wa­no jako wiel­kie świę­to fut­bo­lu. Nie­któ­rzy pu­bli­cy­ści i ko­men­ta­to­rzy ude­rza­li w wy­so­kie tony: oto nada­rza się oka­zja ce­le­bro­wa­nia fe­sti­wa­lu praw­dzi­wej przy­jaź­ni; po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów ry­wa­li­za­cja może to­czyć się wy­łącz­nie na zie­lo­nym bo­isku, gdzie pił­ka­rzy bę­dzie do­pin­go­wać wiel­ki mię­dzy­na­ro­do­wy tłum, złą­czo­ny wspól­nym prze­ży­wa­niem wspa­nia­łe­go spor­to­we­go wi­do­wi­ska.

Tysz­kie­wicz jed­nym uchem słu­chał do­cho­dzą­ce­go z ra­dia ko­men­ta­rza. Po­mi­mo ko­lo­sal­nej mi­ło­ści do pił­ki noż­nej my­ślał o czymś in­nym.

– Tak tego nie za­głu­szysz – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Ści­szył ra­dio. Wy­le­wa­ją­ca się z ete­ru rze­ka ra­do­snej pa­pla­ni­ny mo­gła wy­czer­pać cier­pli­wość świę­te­go.

– Słu­cham? – Ja­kub ode­rwał na mo­ment wzrok od świa­teł sa­mo­cho­du przed nimi.

– Choć­byś nie wiem ja­kie si­nia­ki ho­do­wał, nie za­głu­szysz stra­chu.

– Zu­peł­nie nie mogę zgad­nąć, o czym mó­wisz.

– Ku­buś, Ku­buś, Ku­buś. – Krzep­tow­ski prze­krę­cił się w fo­te­lu pa­sa­że­ra. Sie­dział te­raz bo­kiem do kie­run­ku jaz­dy, a twa­rzą do kie­row­cy.

Tysz­kie­wicz jesz­cze pil­niej wy­glą­dał przez przed­nią szy­bę.

– Nie truj dupy. Wiesz do­brze. Ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży.

– Od­waż­ne stwier­dze­nie. – Ja­kub prze­stał uda­wać, że nie wie, o czym mowa.

– Nie two­ja wina, że po­dział kom­pe­ten­cji jest, jaki jest. Nie ty wy­bie­ra­łeś sze­fów. W swo­jej dział­ce ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży. A na­wet le­piej. Mak­si­mum za ten bu­dżet i z tymi ludź­mi.

– Tego nie wiesz, Sta­siu. Do­pó­ki się coś nie wy­da­rzy, ga­da­my o teo­rii.

– Są teo­rie lep­sze i gor­sze. Two­ja jest do­bra. Masz lu­dzi, któ­rzy ci ufa­ją. Część z nich jest na­praw­dę nie­zła w tym, co robi.

– To się do­pie­ro oka­że, kie­dy coś się spie­przy. Z tego punk­tu wi­dze­nia wolę żyć w nie­świa­do­mo­ści.

Sa­mo­chód przed nimi wresz­cie ru­szył i Ja­kub mógł skrę­cić na pod­jazd przy Ra­ko­wiec­kiej. Mach­nię­cie prze­pust­ką i ra­mię szla­ba­nu po­szło w górę. Czar­na te­re­nów­ka po­wo­li wto­czy­ła się na par­king. Gmach sie­dzi­by Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­tła­czał swo­im ogro­mem i spra­wiał po­nu­re wra­że­nie. Tysz­kie­wicz nie zno­sił tego bu­dyn­ku.

Gdy­by kwe­stia sym­pa­tii do miej­sca pra­cy była głów­nym kry­te­rium, ni­g­dy by się nie zgo­dził na ob­ję­cie obec­nie zaj­mo­wa­ne­go sta­no­wi­ska. Spo­tka­nie, któ­re o tym za­de­cy­do­wa­ło, od­by­ło się nie­mal rów­no pięć mie­się­cy temu i na­le­ża­ło do, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ory­gi­nal­nych. We­zwa­nie otrzy­mał z Kan­ce­la­rii Pre­ze­sa Rady Mi­ni­strów. Pre­mier, nie­mal sta­ry zna­jo­my, po­wi­tał go ser­decz­nie, ko­lej­ny raz zło­żył po­dzię­ko­wa­nia za zli­kwi­do­wa­nie „zi­mo­we­go spi­sku”, po czym za­pro­wa­dził do są­sied­nie­go, ską­po ume­blo­wa­ne­go po­ko­ju, wska­zał le­żą­cą na sto­le kar­to­no­wą tecz­kę i wy­szedł. Tysz­kie­wicz rzu­cił okiem na okład­kę: „Cen­tral­ne Biu­ro Śled­cze. Biu­ro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu. Pro­po­no­wa­na struk­tu­ra”. Wy­jął ze środ­ka plik spię­tych spi­na­czem kar­tek. Osiem­dzie­siąt stron prze­czy­tał nie wia­do­mo kie­dy. Po­rząd­nie zło­żył opra­co­wa­nie, otwo­rzył drzwi i wol­nym kro­kiem wszedł do ga­bi­ne­tu pre­mie­ra, któ­ry sie­dział przy biur­ku, za­głę­bio­ny w lek­tu­rze jed­ne­go z nie­zli­czo­nych za­le­ga­ją­cych blat do­ku­men­tów.

– Jak mam ro­zu­mieć to za­pro­sze­nie?

Pre­mier swo­im zwy­cza­jem uśmiech­nął się.

– Struk­tu­ra Biu­ra zo­sta­ła już po­wo­ła­na do ży­cia, na­to­miast do ob­sa­dze­nia po­zo­sta­je kil­ka sta­no­wisk kie­row­ni­czych… To by­ło­by pierw­sze za­da­nie sze­fa Biu­ra… Uwa­żam, że naj­od­po­wied­niej­szym kan­dy­da­tem… jest pan. Ma pan w so­bie za­wzię­tość ko­niecz­ną w ta­kiej służ­bie. Uczci­wość. Sku­tecz­ność. Sta­no­wi­sko jest do ob­ję­cia od za­raz.

W pierw­szym od­ru­chu Ja­kub od­mó­wił. Nie pla­no­wał zmian w ży­ciu służ­bo­wym, po­nie­waż jego uwa­gę w zu­peł­no­ści po­chła­nia­ły pry­wat­ne kło­po­ty. Pre­mier, rzecz ja­sna, nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać, co Ja­kub, zna­jąc go nie­co z po­przed­nich spo­tkań, po­wi­nien był prze­wi­dzieć. Usły­szaw­szy sta­no­wi­sko Tysz­kie­wi­cza, we­zwał cze­ka­ją­ce­go w są­sied­nim po­ko­ju mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, któ­ry wy­gło­sił coś w ro­dza­ju krót­kie­go expo­sé w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla po­li­ty­ków sty­lu. Euro 2012 jest wiel­kim wy­zwa­niem, rów­nież, a może przede wszyst­kim, w za­kre­sie bez­pie­czeń­stwa. Me­cze pił­kar­skie roz­gry­wa­ne w świe­tle ju­pi­te­rów i oglą­da­ne przez set­ki mi­lio­nów wi­dzów są wy­ma­rzo­nym ce­lem po­ten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Za­pa­dła za­tem do­nio­sła de­cy­zja o stwo­rze­niu wy­spe­cja­li­zo­wa­nej struk­tu­ry, dys­po­nu­ją­cej naj­lep­szy­mi ludź­mi i sprzę­tem, a tak­że po­sia­da­ją­cej od­po­wied­ni do za­dań bu­dżet i ogrom­ne upraw­nie­nia. Tysz­kie­wicz, o ile zgo­dzi się zo­stać sze­fem Biu­ra, otrzy­ma awans na sto­pień pod­in­spek­to­ra i bar­dzo roz­le­głe kom­pe­ten­cje. Zda­niem mi­ni­stra, de­kla­mu­ją­ce­go okrą­głe zda­nia ni­czym wy­uczo­ny na lek­cję pol­skie­go wiersz, ce­chy cha­rak­te­ru i umie­jęt­no­ści oraz wro­dzo­na uczci­wość w peł­ni pre­de­sty­nu­ją pod­in­spek­to­ra in spe do ob­ję­cia tego od­po­wie­dzial­ne­go sta­no­wi­ska.

Ja­kub za­czął się wa­hać. Nie pod wpły­wem ar­gu­men­ta­cji, rzecz ja­sna, ta bo­wiem nie wy­cho­dzi­ła poza zna­ne z te­le­wi­zji sche­ma­ty. Po­my­ślał, że być może po pro­stu jest to szan­sa wy­pły­nię­cia na szer­sze wody. Nie brał pod uwa­gę za­szczy­tów i pędu ku wła­dzy; te atry­bu­ty do­ro­sło­ści, od­kąd pa­mię­tał, miał gdzieś. My­ślał ra­czej o moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, kon­kret­ne­go dzia­ła­nia we­dług, przy­naj­mniej w pew­nym za­kre­sie, wła­snych za­sad. Prze­ciw­dzia­ła­nie współ­cze­snej pla­dze egip­skiej, jaką sta­no­wił ter­ro­ryzm, zda­wa­ło się ide­al­ną oka­zją. Po dłuż­szym na­my­śle wy­ra­ził zgo­dę, kom­plet­nie nie zda­jąc so­bie spra­wy, w co się pa­ku­je.

Już na­stęp­ne­go ran­ka wpadł w wir, ja­kie­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czył. Nie­zwy­kle in­ten­syw­ne i wy­czer­pu­ją­ce, acz na swój spo­sób fa­scy­nu­ją­ce szko­le­nia – nie wy­łą­cza­jąc trzy­ty­go­dnio­we­go sta­żu w USA – były prze­pla­ta­ne nu­żą­cy­mi, cią­gną­cy­mi się w nie­skoń­czo­ność spo­tka­nia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi. Struk­tu­ra do­pie­ro się two­rzy­ła, przy­by­wa­li nowi lu­dzie, przy­cho­dził par­tia­mi sprzęt i opro­gra­mo­wa­nie. Czter­na­sto­go­dzin­ny dzień pra­cy czę­sto oka­zy­wał się nie­wy­star­cza­ją­cy, so­bo­ty i nie­dzie­le naj­czę­ściej tak­że nie słu­ży­ły od­po­czyn­ko­wi na ło­nie ro­dzi­ny.

Mimo wszyst­ko mniej wię­cej dwa mie­sią­ce przed roz­po­czę­ciem mi­strzostw spra­wy za­czę­ły się ukła­dać. Wa­ka­ty zo­sta­ły ob­sa­dzo­ne przez od­po­wied­nich lu­dzi (na cze­le z awan­so­wa­nym na sto­pień nad­ko­mi­sa­rza Sta­ni­sła­wem Krzep­tow­skim, któ­re­go Tysz­kie­wicz uczy­nił jed­nym ze swo­ich za­stęp­ców), za­da­nia wy­zna­czo­ne, sprzęt po­mi­mo po­cząt­ko­wych pro­ble­mów za­czął słu­żyć ce­lom, dla któ­rych zo­stał wy­pro­du­ko­wa­ny.

Roz­po­czę­ła się ru­ty­na dnia co­dzien­ne­go, od­mie­rza­na ner­wo­wym wy­ry­wa­niem ko­lej­nych kar­tek z ka­len­da­rza. Data roz­po­czę­cia mi­strzostw ja­wi­ła się nie­mal jak bi­blij­na apo­ka­lip­sa.

Jed­nak poza na­dej­ściem fali afry­kań­skie­go po­wie­trza przez pierw­szy ty­dzień nie wy­da­rzy­ło się nic god­ne­go uwa­gi.

Kie­dy Tysz­kie­wicz z Krzep­tow­skim we­szli na dru­gie pię­tro i po­ko­na­li za­bez­pie­cze­nia drzwi strze­gą­cych do­stę­pu do wło­ści Biu­ra (kar­ta ma­gne­tycz­na, kod PIN, ska­no­wa­nie od­ci­sku pal­ca), zza rogu wy­sko­czył Se­li­wa­now. Miał czer­wo­ną, na­la­ną twarz czło­wie­ka skłon­ne­go do nad­uży­wa­nia al­ko­ho­lu, nie­chluj­ną ple­re­zę si­wo­sza­rych wło­sów, roz­bie­ga­ny wzrok i za­wsze lek­ko spo­co­ne dło­nie. Za­czął od razu szar­pać Tysz­kie­wi­cza za rę­kaw. Krzep­tow­ski od dwóch mie­się­cy za­kła­dał się z za­ufa­ny­mi człon­ka­mi ze­spo­łu, w któ­rym mo­men­cie Ja­kub da Se­li­wa­no­wo­wi w zęby.

– Te­raz. Te­raz. Musi pan przyjść te­raz, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Sys­tem prze­szedł wszyst­kie te­sty. Po­myśl­nie prze­szedł.

Ja­kub zmo­bi­li­zo­wał zgro­ma­dzo­ne gdzieś głę­bo­ko reszt­ki em­pa­tii i do­brej woli. Spró­bo­wał ode­rwać dłoń Se­li­wa­no­wa od swo­je­go rę­ka­wa. Przy­brał moż­li­wie neu­tral­ny wy­raz twa­rzy, ale nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć sło­wo, na­tręt kon­ty­nu­ował na­tar­cie.

– W koń­cu, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Peł­ne ob­cią­że­nie i wszyst­ko po­szło zgod­nie z in­struk­cją…

– Bra­wo – wark­nął Krzep­tow­ski. Uznał, że w od­róż­nie­niu od sze­fa nie obo­wią­zu­ją go za­sa­dy służ­bo­we­go sa­vo­ir-vi­vre’u. – Osiem dni po roz­po­czę­ciu im­pre­zy dzia­ła sys­tem. Duży suk­ces, na­praw­dę.

Se­li­wa­now ode­rwał wzrok od twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, na któ­rej do­szu­ki­wał się wy­ra­zów po­dzi­wu i uzna­nia i spoj­rzał z od­ra­zą na Krzep­tow­skie­go. Wła­ści­wie: z mie­szan­ką wiel­kiej od­ra­zy i stra­chu, czy może ra­czej oba­wy. Mina nad­ko­mi­sa­rza sku­tecz­nie po­wstrzy­ma­ła go przed wy­gło­sze­niem ja­kiej­kol­wiek ri­po­sty.

Tysz­kie­wicz, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li nie­uwa­gi Se­li­wa­no­wa, zdo­łał w koń­cu wy­swo­bo­dzić rę­kaw.

– To bar­dzo do­bra wia­do­mość, że Pro­teus po­myśl­nie prze­szedł te­sty – po­wie­dział moż­li­wie neu­tral­nym to­nem.

W grun­cie rze­czy wia­do­mość go ucie­szy­ła. Nie­peł­na go­to­wość jed­ne­go z klu­czo­wych sys­te­mów za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę była po­raż­ką (rzecz dys­ku­syj­na, czy ob­cią­ża­ła oso­bi­ście Tysz­kie­wi­cza i Se­li­wa­no­wa; obaj pa­dli ofia­ra­mi try­bu i pro­ce­dur przy­go­to­wa­nia im­pre­zy, co zresz­tą było do prze­wi­dze­nia) i przy­czy­ną cią­głe­go nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­ni­ków.

– Tak, pa­nie pod­in­spek­to­rze, tak, musi pan to ko­niecz­nie od razu zo­ba­czyć.

Se­li­wa­now za­prze­stał szar­pa­nia za rę­kaw, za to przy­su­nął swo­ją twarz bli­sko twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, co było sta­łym spo­so­bem pro­wa­dze­nia przez nie­go kon­wer­sa­cji, a cze­go Ja­kub szcze­rze nie zno­sił. Od­su­nął się o krok. Roz­mów­ca po­stą­pił w ślad za nim.

– Póź­niej. – Ja­kub pod­niósł dłoń, by uciąć wszel­kie dys­ku­sje.

Ta­kie ge­sty nie naj­go­rzej mu wy­cho­dzi­ły: zde­cy­do­wa­na po­sta­wa i chłod­ny au­to­ry­tet wła­dzy. W każ­dym ra­zie na ko­mi­sa­rza Wi­tol­da Se­li­wa­no­wa to dzia­ła­ło – cof­nął się o mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, co w jego wy­pad­ku sta­no­wi­ło świa­dec­two nie­mal cał­ko­wi­tej ka­pi­tu­la­cji.

– Spie­szę się. Przyj­dę do pana póź­niej, ko­mi­sa­rzu.

– Ale…

– Nie sły­sza­łeś? – włą­czył się do roz­mo­wy Krzep­tow­ski. – Pan pod­in­spek­tor jest za­ję­ty. Przyj­dzie, jak znaj­dzie chwi­lę.

Obaj z Tysz­kie­wi­czem mi­nę­li za­sty­głe­go w po­zie obu­rze­nia Se­li­wa­no­wa i po­szli da­lej. Jesz­cze z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów sły­sze­li peł­ne zło­ści sa­pa­nie.

Po­kój sek­cji ana­liz kom­pu­te­ro­wych znaj­do­wał się nie­mal na sa­mym koń­cu ko­ry­ta­rza. Drzwi otwo­rzy­ły się pra­wie bez­gło­śnie.

An­to­ni Smo­trycz, in­for­ma­tyk o pre­cy­zyj­nym umy­śle na­ukow­ca, sie­dział przy biur­ku z za­sę­pio­ną miną i da­wał wy­raz nie­za­do­wo­le­niu z na­stę­pu­ją­cych fak­tów:

że musi sie­dzieć w pra­cy o tak bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie,

że jego kom­pu­ter po­tra­fi prze­twa­rzać znacz­nie mniej­szą ilość da­nych, niż­by Smo­trycz so­bie ży­czył,

że Mał­go­sia, aspi­rant­ka pra­cu­ją­ca w CBŚ dwa pię­tra wy­żej, ostat­nio dwu­krot­nie nie ode­bra­ła te­le­fo­nu. A Mał­go­sia, oprócz po­sia­da­nia biu­stu wy­wo­łu­ją­ce­go ciar­ki oraz uśmie­chu przy­pra­wia­ją­ce­go o dreszcz, była sta­nu wol­ne­go i w od­po­wied­nim wie­ku, więc Smo­trycz cał­ko­wi­cie nie ro­zu­miał na­głej i nie­spo­dzie­wa­nej re­zer­wy, jaką za­czę­ła wo­bec nie­go pre­zen­to­wać.

Jed­nak sam przed sobą miał od­wa­gę się przy­znać, że choć za­wsze pró­bo­wał do spraw służ­bo­wych za­cho­wy­wać zdro­wy, pro­fe­sjo­nal­ny dy­stans, praw­dzi­wy po­wód za­sę­pie­nia był nie­co inny. Nie­daw­no od­kry­ty trop mar­twił go, po­nie­waż to, co do tej pory roz­wa­ża­no tyl­ko w teo­re­tycz­nych sce­na­riu­szach, za­czy­na­ło się ma­te­ria­li­zo­wać.

Przy są­sied­nim biur­ku sie­dzia­ła dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bie­ta o twa­rzy tak bla­dej, że wręcz spra­wia­ją­ca wra­że­nie cho­rej. Pa­pie­ro­wa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera, szkli­ste sza­ro-sza­fi­ro­we oczy, fi­li­gra­no­wa, drob­na syl­wet­ka i krót­ko przy­cię­te blond wło­sy – gdy­by pod­ko­mi­sarz Bar­ba­ra Ra­ko­czy była po­sta­cią li­te­rac­ką, na pierw­szy rzut oka mo­gła­by sta­no­wić pol­ski od­po­wied­nik po­wie­ścio­wej bo­ha­ter­ki naj­po­pu­lar­niej­sze­go szwedz­kie­go pi­sa­rza kry­mi­na­łów. Co wię­cej, po­dob­nie jak de­mo­nicz­na pan­na Sa­lan­der, Bar­ba­ra Ra­ko­czy była ge­nial­nym in­for­ma­ty­kiem.

Zna­la­zły­by się jed­nak i róż­ni­ce: pod­ko­mi­sarz od kil­ku­na­stu lat po­zo­sta­wa­ła szczę­śli­wą mę­żat­ką i mat­ką troj­ga roz­bry­ka­nych dzie­ci. Jej uro­da, moc­no skry­ta za nie­śmia­ło­ścią i do­mi­nu­ją­cą ce­chą oso­bo­wo­ści, jaką była prze­moż­na po­trze­ba po­zo­sta­wa­nia w cie­niu, nie rzu­ca­ła się w oczy. Dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu fa­ce­tom na stu do gło­wy na­wet nie przy­cho­dzi­ła myśl, by się za nią obej­rzeć, mózg bo­wiem, jej naj­więk­szy, naj­cen­niej­szy atry­but, ukry­wał się we­wnątrz czasz­ki i na pierw­szy rzut oka po­zo­sta­wał nie­wi­docz­ny. Na dru­gi zresz­tą też. Bar­ba­ra Ra­ko­czy była in­tro­wer­ty­kiem do­sko­na­łym.

Ja­ku­bo­wi za­ję­ło kil­ka mie­się­cy, by prze­ko­nać się, z ja­kim skar­bem ma do czy­nie­nia.

– Dzień do­bry – po­wie­dział Tysz­kie­wicz.

Smo­trycz pod­niósł wzrok. Bar­ba­ra Ra­ko­czy nie spra­wia­ła wra­że­nia, jak­by za­uwa­ży­ła wej­ście obu prze­ło­żo­nych. Pa­trzy­ła w ekran kom­pu­te­ra z nie­mal ka­ta­to­nicz­nym na­tę­że­niem.

– Co tam, Nie­an­toś? – Krzep­tow­ski przy­ja­ciel­sko klep­nął Smo­try­cza w ra­mię.

Wła­ści­ciel przy­ja­ciel­sko klep­nię­te­go ra­mie­nia po­ma­so­wał je, spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go z wy­rzu­tem i skrzy­wił się.

– Prze­cież wiesz, że nie lu­bię…

– Cze­go? – Krzep­tow­ski wy­szcze­rzył zęby w gry­ma­sie, któ­ry w jego za­mie­rze­niu miał być za­pew­ne życz­li­wym uśmie­chem.

Nie był. Nie był w ogó­le żad­nym uśmie­chem, tyl­ko efek­tow­nym po­ka­zem uzę­bie­nia kro­ko­dy­la. Krzep­tow­ski już daw­no po­wi­nien był wpaść na to, by się życz­li­wie nie uśmie­chać.

– Na­zy­wa­nia mnie An­toś.

– Prze­cież nie mó­wię: „An­toś”.

– Mó­wisz.

– Nie. Mó­wię: „Nie­an­toś”. To nie to samo.

– Coś taki spię­ty? – za­gad­nął Tysz­kie­wicz.

Wie­dział z do­świad­cze­nia, że tego typu roz­mo­wy mogą się ciąg­nąć dłu­gie kwa­dran­se.

– Wła­śnie. Co się sta­ło, że nie mo­gli­śmy do­koń­czyć tre­nin­gu? Ku­buś może by na­wet na­uczył się le­we­go pro­ste­go…

Smo­trycz okrę­cił się na krze­śle i spoj­rzał na nich uważ­nie. Tysz­kie­wicz znał to spoj­rze­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek za­czął roz­glą­dać się za czymś do sie­dze­nia. Krzep­tow­ski też ja­koś stra­cił kon­te­nans. W po­ko­ju było nie­ludz­ko dusz­no. Okna zo­sta­ły za­mknię­te na głu­cho.

– Da­cie radę ogar­nąć trzy fak­ty na­raz? – za­py­tał Smo­trycz.

Po­waż­ne spra­wy po­waż­ny­mi spra­wa­mi, a kon­wen­cja kon­wen­cją.

Tysz­kie­wicz zna­lazł so­bie krze­sło. Usiadł i za­ło­żył nogę na nogę. Nie mógł po­wstrzy­mać się od syk­nię­cia. Udo, po­trak­to­wa­ne nie­daw­nym low­kic­kiem, skar­ży­ło się na nie­ludz­kie trak­to­wa­nie. Tysz­kie­wicz w dal­szym cią­gu nie był w sta­nie ja­sno spre­cy­zo­wać mo­ty­wa­cji do po­ran­nych tre­nin­gów. Może jed­nak Krzep­tow­ski miał ra­cję?

– Dwa może by­śmy spró­bo­wa­li. Ale trzy? – Krzep­tow­ski do­lał so­bie kawy.

Po­wie­trze wy­peł­ni­ło się in­ten­syw­nym aro­ma­tem. Upal­ny, lep­ki, zwy­cię­ski dla pol­skie­go fut­bo­lu po­ra­nek roz­krę­cał się na do­bre.

– Po­sta­ram się po­wo­li.

– Jak po­wo­li, mo­że­my spró­bo­wać trzy. – Krzep­tow­ski za­czął osten­ta­cyj­nie sior­bać.

Był to sy­gnał, że czas naj­wyż­szy przejść do kon­kre­tów.

– Wyż­sza Szko­ła Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach.

– Ład­nie się za­czy­na.

– Pry­wat­na wyż­sza uczel­nia. Za­rzą­dza­nie, mar­ke­ting, za­so­by ludz­kie…

– Pe­łen ze­staw bzde­tów.

– Ci­cho. Oko­ło dwu­stu stu­den­tów na roku.

– Ty, nor­mal­nie ko­los. Edu­ka­cyj­ny li­der. W tych Ko­lusz­kach, zna­czy.

– Stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stu­den­tów, po­rząd­nie i po ludz­ku uro­dzo­nych z Po­lek i Po­la­ków… – Smo­trycz za­wie­sił głos i spoj­rzał w stro­nę ekra­nu kom­pu­te­ra, jak­by mu­siał so­bie coś przy­po­mnieć. Gest cał­ko­wi­cie zbęd­ny: pa­mię­ci Smo­try­czo­wi mógł­by po­zaz­dro­ścić nie­je­den kom­pu­ter.

– Fa­cet po­wi­nien pi­sać kry­mi­na­ły – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Skąd wiesz, może już pi­sze. Ze­brał ma­te­ria­ły i te­stu­je fa­bu­łę. – Tysz­kie­wicz sta­rał się sku­pić. Chciał w koń­cu usły­szeć po­wód, dla któ­re­go obaj tu sie­dzie­li.

– A do tego je­den Pa­ki­stań­czyk.

Krzep­tow­ski od­sta­wił ku­bek. Nie­co kawy roz­la­ło się na stół. Pod­ko­mi­sarz Ra­ko­czy ode­rwa­ła wzrok od ekra­nu i spoj­rza­ła na Krzep­tow­skie­go nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– No?

– Ab­dul­la­tif al-Za­hi­ri. Lat dwa­dzie­ścia czte­ry. Ofi­cjal­nie przy­je­chał stu­dio­wać mar­ke­ting i uczyć się pol­skie­go. Do­stał kar­tę sta­łe­go po­by­tu. Za­pła­cił cze­sne za rok z góry. Na­wet na je­den dzień nie po­ja­wił się na za­ję­ciach.

Było nie­wie­le po ósmej rano, a Ja­kub już po­czuł zmę­cze­nie. Wie­dział, że cze­ka go dłu­gi dzień. Wi­dok gwał­tow­nie opa­da­ją­cych ra­mion Krzep­tow­skie­go utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że to nie jest fał­szy­we prze­świad­cze­nie, nie­ste­ty. Smo­trycz zda­wał się nie zwra­cać na to uwa­gi.

– Ko­ja­rzę na­zwi­sko – po­wie­dział Ja­kub.

– Bra­wo. Od­ro­bi­łeś lek­cje.

– Bali? Dwa ty­sią­ce dru­gi?

– Do­kład­nie. Or­ga­ni­za­to­ra­mi za­ma­chu na Bali byli Pa­ki­stań­czy­cy pod wo­dzą al-Za­hi­rie­go.

– Bez sen­su. – Krzep­tow­ski się po­ru­szył. – Za­mach na Bali był dzie­sięć lat temu. Ko­leś mu­siał­by mieć czter­na­ście lat.

– O ile po­dał wła­ści­wą datę uro­dze­nia, co nie zda­rza się czę­sto. Ale tym ra­zem masz ra­cję. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem za­ma­chu był Mu­ham­mad al-Za­hi­ri. Stryj. Stryj­cio. Uko­cha­ny krew­ny.

Mil­cze­nie jest cza­sa­mi naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji. Po­zwa­la prze­gru­po­wać się i ze­wrzeć szy­ki w no­wym usta­wie­niu. Ja­kub my­ślał in­ten­syw­nie. Spo­cił się jak mysz, co nie zda­rza­ło mu się czę­sto.

– Mów da­lej – mruk­nął.

– Mamy Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go, bra­tan­ka Mu­ham­ma­da al-Za­hi­rie­go, stu­den­ta Wyż­szej Szko­ły Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach, w któ­rej nasz La­tif nie prze­stu­dio­wał ani mi­nu­ty, choć wy­kosz­to­wał się na cze­sne.

– Jezu, już to mó­wi­łeś.

– Mamy też Fun­da­cję No­wych Cza­sów, bar­dzo no­bli­wą fun­da­cję po­żyt­ku pu­blicz­ne­go, dzia­ła­ją­cą na rzecz uchodź­ców z Cze­cze­nii. Or­ga­ni­za­cja dzia­ła nie­ca­łe pół roku, pro­wa­dzi bar­dzo ak­tyw­ną dzia­łal­ność, zor­ga­ni­zo­wa­ła wie­le ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych, ogól­nie nie ma się do cze­go przy­cze­pić.

– Pół roku?

– Kło­po­ty ze słu­chem? Pan stu­dent w tym cza­sie wpła­cił na jej kon­to kil­ka­na­ście ty­się­cy zło­tych. Wpła­ty ni­g­dy nie prze­kra­cza­ły dwóch, trzech ty­siów. Nic, na czym mógł­by za­wie­sić oko urząd skar­bo­wy czy nad­zór fi­nan­so­wy. Ko­leś for­mal­nie jest czy­sty jak łza.

– Co ma Pa­ki­stań­czyk do Cze­czeń­ców?

– No wła­śnie. Co?

– To ja się py­tam. A ta fun­da­cja?

– Sama szla­chet­na dzia­łal­ność – po raz pierw­szy ode­zwa­ła się Bar­ba­ra (nikt jej ina­czej nie na­zy­wał; pró­by ja­kie­go­kol­wiek zdrab­nia­nia imie­nia były kwi­to­wa­ne otwar­tą wro­go­ścią). Głos mia­ła ci­chy, rów­nie de­li­kat­ny jak jej uro­da i spo­sób by­cia. – Ma spo­ry bu­dżet, po­nad trzy mi­lio­ny. Jej pra­cow­ni­cy pro­wa­dzą kur­sy ję­zy­ko­we dla uchodź­ców, po­ma­ga­ją w or­ga­ni­zo­wa­niu kart sta­łe­go po­by­tu, je­śli ktoś zde­cy­do­wał się zo­stać u nas na sta­łe, czę­sto fi­nan­su­ją wy­na­jem miesz­ka­nia, szu­ka­ją pra­cy, po­ma­ga­ją wy­cią­gać lu­dzi z Cze­cze­nii w ra­mach łą­cze­nia ro­dzin. Prze­pro­wa­dzi­li wie­le zbió­rek pie­nię­dzy.

– Spo­ro jak na pół roku – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Py­tasz mnie, co my­ślę? To jed­na wiel­ka pral­nia pie­nię­dzy i wszyst­kie ich ak­cje są pi­cem na wodę, za­sło­ną dym­ną ro­bio­ną wy­łącz­nie na po­kaz. – Smo­trycz nie dał się zrzu­cić z pie­de­sta­łu pre­le­gen­ta nu­mer je­den. – Ale jed­ną trans­ak­cję prze­pro­wa­dzi­li na­praw­dę.

– Tak?

– Trzy mie­sią­ce temu. Ku­pi­li pół­to­rej tony środ­ków rol­ni­czych, ochro­ny ro­ślin, na­wo­zów i ta­kich tam. W su­mie, jak się ktoś do­brze po­sta­rał, może mieć cał­kiem spo­ro na przy­kład pen­try­tu albo ja­kie­goś in­ne­go świń­stwa. Ol­brycht może ci zro­bić cały wy­kład na ten te­mat. Moż­na śmia­ło wy­sa­dzać ho­tel Mar­riott. Albo Urząd Rady Mi­ni­strów. Jak za­py­tasz Ol­brych­ta, pew­nie ci po­twier­dzi.

– Po co? – za­py­tał Ja­kub.

– Co po co? Mar­riot­ta wy­sa­dzić? Może im się ta, no, ar­chi­tek­tu­ra nie po­do­ba. Mnie, szcze­rze mó­wiąc, też nie za bar­dzo…

– Bar­dzo śmiesz­ne. Po co fun­da­cja zaj­mu­ją­ca się uchodź­ca­mi z Cze­cze­nii ku­pi­ła środ­ki ochro­ny ro­ślin i na­wo­zy? Ofi­cjal­nie zna­czy. Jak to uza­sad­nia­ją?

– Ofi­cjal­nie po to, aby zor­ga­ni­zo­wać szkół­kę rol­ni­czą gdzieś na Po­mo­rzu. Na pierw­szy rzut oka wszyst­ko się zga­dza, to są rze­czy­wi­ście środ­ki rol­ni­cze. Pra­wie ta­kie same, ja­kie ku­pił ten cały Bre­ivik.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go. Sę­ka­ty gó­ral sie­dział przy­gar­bio­ny, pod­bró­dek opie­ra­jąc na za­ci­śnię­tych pię­ściach. Czo­ło prze­dzie­la­ła mu pio­no­wa bruz­da.

– Co my­ślisz? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

Krzep­tow­ski wy­pro­sto­wał się. Mars na czo­le stał się głęb­szy.

– Do tej pory nam się uda­wa­ło. I wła­śnie prze­sta­ło.

Syn­te­tycz­na kon­klu­zja.

Osiem pierw­szych dni tur­nie­ju prze­bie­gło spo­koj­nie. Ot, kil­ka bó­jek po pi­ja­ku, ja­kieś śpie­wy do póź­nej nocy, parę stłu­czek sa­mo­cho­do­wych spo­wo­do­wa­nych przez nie­na­wy­kłych do war­szaw­skie­go spo­so­bu jaz­dy Cze­chów czy Ro­sjan. Spły­wa­ją­ce do służb za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę in­for­ma­cje były ra­czej uspo­ka­ja­ją­ce: żad­na roz­po­zna­na or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­stycz­na nie prze­ja­wia­ła ak­tyw­no­ści, nie było sły­chać o ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wa­niach, śro­do­wi­ska zi­den­ty­fi­ko­wa­ne jako po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ne za­cho­wy­wa­ły się osten­ta­cyj­nie po­praw­nie.

Ja­kub od po­cząt­ku miał prze­czu­cie, że to ci­sza przed bu­rzą; im­pre­za sta­no­wi zbyt do­god­ny cel, zbyt atrak­cyj­ne me­dial­nie wiel­kie zbio­ro­wi­sko ludz­kie, by ciem­ne siły mia­ły ją prze­ga­pić. I na­wet nie cho­dzi­ło o ude­rze­nie w pań­stwo pol­skie; mi­strzo­stwa Eu­ro­py w pił­ce noż­nej są im­pre­zą mię­dzy­na­ro­do­wą, nie­zwy­kle moc­no obec­ną w me­diach. A o co jak nie o zwró­ce­nie na sie­bie uwa­gi świa­ta cho­dzi wszel­kiej ma­ści eks­tre­mi­stom?

To­też Tysz­kie­wicz uspo­ka­ja­ją­cy­mi mel­dun­ka­mi wca­le nie był uspo­ko­jo­ny. In­tu­icyj­nie cze­kał, aż coś się w koń­cu wy­da­rzy, bo we­dle wszel­kiej lo­gi­ki wy­da­rzyć się po­win­no. Dzia­łal­ność Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go – jak­kol­wiek nie sta­ło się jesz­cze nic po­waż­ne­go, fak­ty przed­sta­wio­ne przez Smo­try­cza mo­gły oka­zać się cał­kiem nie­win­ne – do­brze z tym po­dej­rze­niem ko­re­spon­do­wa­ła.

Ja­kub nie za­sta­na­wiał się dłu­go. Przy­go­to­wy­wał się do ta­kiej sy­tu­acji od kil­ku mie­się­cy.

– Są wszy­scy? – za­py­tał. Nie spre­cy­zo­wał, o kogo cho­dzi. Nie mu­siał.

– Po­win­ni być. – Krzep­tow­ski wstał. – Za­wo­łam ich.

– Za trzy mi­nu­ty w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

3

Mah­mud Sa­leh mo­dlił się.

Spły­wał po­tem, ale to nie upał był po­wo­dem. W jego oj­czyź­nie ta­kie tem­pe­ra­tu­ry były na po­rząd­ku dzien­nym, wyż­sze o kil­ka czy kil­ka­na­ście stop­ni tak­że nie ro­bi­ły na nim spe­cjal­ne­go wra­że­nia.

Za­schło mu w gar­dle, jed­nak nie z po­wo­du pra­gnie­nia. Po­tra­fił się obejść bez wody dłu­go, znacz­nie dłu­żej niż wy­de­li­ka­ce­ni miesz­kań­cy Eu­ro­py. Ty­dzień na pu­sty­ni o jed­nej na wpół prze­rdze­wia­łej ma­nier­ce cie­płej, stę­chłej wody to tre­ning, o ja­kim nikt tu­taj na­wet nie śni.

Drżał, ale nie z po­wo­du go­rącz­ki. Był od­por­ny na cho­ro­by, gład­ko prze­cho­dził drob­ne in­fek­cje, ni­g­dy w swo­im dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu nie był u le­ka­rza.

Krę­ci­ło mu się w gło­wie. Do­oko­ła wi­ro­wał róż­no­ko­lo­ro­wy tłum prze­chod­niów, sa­mo­cho­dy trą­bi­ły, au­to­bu­sy ry­cza­ły wie­lo­kon­ny­mi sil­ni­ka­mi. Obok i nie­co z tyłu do­mi­no­wa­ła syl­wet­ka po­tęż­ne­go wie­żow­ca – pa­ła­cu, na­prze­ciw­ko roz­parł się zie­lon­ka­wy dra­pacz chmur, za ple­ca­mi nie­mal fi­zycz­nie czuł roz­ło­ży­stą bry­łę głów­ne­go miej­skie­go dwor­ca ko­le­jo­we­go. Stał na chod­ni­ku, nie­mal tuż przy uli­cy. Spie­szą­cy do au­to­bu­sów lu­dzie po­trą­ca­li go, klę­li, ktoś na­wet ode­pchnął. Ale Mah­mud Sa­leh, ubra­ny w dłu­gi ja­sny płaszcz, tkwił w tym miej­scu już od dwu­dzie­stu mi­nut i cze­kał.

Cze­kał i mo­dlił się.

Wer­se­ty sur szły gład­ko, nie­mal same, bez udzia­łu pa­mię­ci i woli. Set­ki go­dzin spę­dzo­nych na na­uce w me­dre­sie po­zwo­li­ły te­raz wy­łą­czyć świa­do­mość i skon­cen­tro­wać się na celu.

Cel.

W koń­cu go do­strzegł. Nie da­lej niż o pięć me­trów.

Od­po­wied­nia ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na. Bie­gną­cy przez całą bur­tę na­pis. Chłod­ne, kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze. I dzie­siąt­ki cie­ka­wych, przy­kle­jo­nych do szy­by twa­rzy.

Wiel­ki, lśnią­cy bia­ły au­to­bus. Przez chwi­lę pełzł, po czym za­trzy­mał się, unie­ru­cho­mio­ny przez ko­lej­kę cze­ka­ją­cych na zie­lo­ne świa­tło sa­mo­cho­dów.

Mah­mud Sa­leh po­stą­pił krok, wy­po­wie­dział czte­ry ostat­nie sło­wa mo­dli­twy, po czym wy­jął rękę z kie­sze­ni.

4

An­to­ni Smo­trycz, szef Wy­dzia­łu In­for­ma­tycz­ne­go. Obok nie­od­łącz­na Bar­ba­ra Ra­ko­czy.

Ja­dwi­ga Stec, sze­fo­wa Wy­dzia­łu Za­bez­pie­cze­nia,

Wi­told Se­li­wa­now, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji Pro­teus,

Ja­nusz Ol­brycht, szef Wy­dzia­łu Pi­ro­tech­nicz­ne­go,

Bru­no Wen­der­lich, szef Wy­dzia­łu Roz­po­zna­nia i Wy­wia­du,

Le­szek Goź­dzik, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji bo­jo­wej.

Fa­chow­cy z wie­lo­let­nim sta­żem. Do­świad­cze­ni pro­fe­sjo­na­li­ści, od­por­ni psy­chicz­nie, kom­pe­tent­ni, uczci­wi i od­da­ni ce­lo­wi, któ­ry sku­piał ich ra­zem.

Mi­nę­ło do­pie­ro wpół do dzie­wią­tej, ale już daw­no byli w pra­cy. Ja­kub od po­cząt­ku ka­zał swo­je­mu ze­spo­ło­wi sto­so­wać za­sa­dę (i wszy­scy bez sło­wa pro­te­stu przy­ję­li tę myśl jako wła­sną), że je­że­li nic się nie dzie­je, nie ozna­cza, że nic się nie dzie­je, tyl­ko że na ra­zie nic o tym nie wia­do­mo. Czuj­ność, po­dejrz­li­wość i nie­ule­ga­nie bło­go­sta­no­wi – oto kil­ka naj­waż­niej­szych cech, któ­re od tej pory mia­ły być mot­tem ze­spo­łu.

Smo­trycz koń­czył re­fe­ro­wać dane na te­mat al-Za­hi­rie­go. Na du­żym, sto­ją­cym na sta­lo­wym trój­no­gu ekra­nie wid­nia­ła nie­zbyt uda­na fo­to­gra­fia mło­de­go ciem­no­okie­go męż­czy­zny, uzy­ska­na ze stu­denc­kich akt uczel­ni w Ko­lusz­kach. Wszy­scy wpa­try­wa­li się w nią z na­tę­że­niem.

Smo­trycz umilkł i przez mo­ment w po­ko­ju sły­chać było tyl­ko ha­łas do­cho­dzą­cy z uli­cy. War­sza­wia­cy na­dal wy­ra­ża­li ra­dość z wczo­raj­sze­go zwy­cię­stwa nad­mier­nym uży­wa­niem klak­so­nów.

– Tak to na ra­zie wy­glą­da – po­wie­dział Ja­kub, wo­dząc wzro­kiem po twa­rzach człon­ków ze­spo­łu. – Nie­wie­le mamy.

– Nie wiem, czy na tej pod­sta­wie war­to uru­cha­miać ja­kieś więk­sze po­szu­ki­wa­nia – po­wie­dział Wen­der­lich.

Jego lu­dzie nie na­rze­ka­li na nad­miar wol­ne­go cza­su; nie­ustan­nie prze­szu­ki­wa­li prze­strzeń, za­rów­no re­al­ną, jak i wir­tu­al­ną, tro­piąc istot­ne in­for­ma­cje. Nad­ko­mi­sarz nie chciał od­ry­wać ich od ro­bo­ty i ka­zać uga­niać się za mgli­stym za­gro­że­niem. Z dru­giej stro­ny, ana­li­za do­ko­na­na przez Smo­try­cza mo­gła mieć swo­je ra­cjo­nal­ne ją­dro. Na­le­ża­ło pod­jąć de­cy­zję, czy iść tym tro­pem.

– Chcesz to pu­ścić? – Tysz­kie­wicz lek­ko stuk­nął ły­żecz­ką o ku­bek z kawą.

Wszy­scy przy­pa­try­wa­li mu się z za­in­te­re­so­wa­niem. Po­tycz­ki z Wen­der­li­chem z re­gu­ły na­le­ża­ły do hi­tów Biu­ra. Stu­gęb­na ko­ry­ta­rzo­wa plot­ka wy­ol­brzy­mia­ła je, prze­kształ­ca­ła i po­zwa­la­ła żyć wła­snym ży­ciem.

– Two­ja de­cy­zja – od­parł Wen­der­lich, spra­wia­jąc wra­że­nie, jak­by z tru­dem po­wstrzy­my­wał się od wzru­sze­nia ra­mio­na­mi. – Mó­wię tyl­ko, że mamy mało lu­dzi i wszy­scy są za­ro­bie­ni po uszy. Al-Za­hi­ri wpła­cił pie­nią­dze na tref­ną fun­da­cję i może mieć po­wią­za­nia z ata­kiem na Bali. To jed­nak wca­le nie zna­czy, że te­raz przy­go­to­wu­je za­mach. A tym bar­dziej że przy­go­to­wu­je za­mach u nas.

– A gdzie? – Krzep­tow­ski prze­chy­lił gło­wę.

Men­tor­ski ton Wen­der­li­cha iry­to­wał go chy­ba jesz­cze bar­dziej niż Ja­ku­ba.

– Na Ukra­inie, w Niem­czech, An­glii. Za mie­siąc masz olim­pia­dę w Lon­dy­nie. Znacz­nie lep­szy cel niż na­sze wie­ko­pom­ne mi­strzo­stwa.

Wen­der­lich nie zno­sił pił­ki noż­nej, co zresz­tą de­mon­stro­wał na każ­dym kro­ku. Do swo­ich obo­wiąz­ków pod­cho­dził rze­tel­nie, ale ogól­no­na­ro­do­wą hi­ste­rię wy­two­rzo­ną do­oko­ła im­pre­zy uwa­żał za ab­surd. Szczy­cił się tym, że nie oglą­dał na­wet mi­nu­ty żad­ne­go me­czu.

Jed­nak w tej kwe­stii mógł mieć ra­cję. Je­den z przy­go­to­wa­nych przez ana­li­ty­ków sce­na­riu­szy za­kła­dał, iż Euro po­słu­ży za pa­ra­wan do przy­go­to­wa­nia wiel­kie­go za­ma­chu lub na­wet se­rii za­ma­chów prze­pro­wa­dzo­nych pod­czas olim­pia­dy w Lon­dy­nie, im­pre­zie ma­ją­cej, bez żad­nej prze­sa­dy, glo­bal­ny cha­rak­ter, z wie­lo­mi­liar­do­wą wi­dow­nią te­le­wi­zyj­ną jako głów­nym od­bior­cą i ad­re­sa­tem ko­mu­ni­ka­tów wy­sy­ła­nych przez ter­ro­ry­stów.

Krzep­tow­ski nie­znacz­nie pod­niósł gło­wę. Tysz­kie­wicz, choć wi­dział go tyl­ko ką­tem oka, do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że za chwi­lę w nie­wiel­kim po­ko­ju wy­buch­nie lo­kal­na wer­sja kry­zy­su ku­bań­skie­go

– Ra­cja – po­wie­dział szyb­ko. – Może być pa­ra­wa­nem. Ale nie musi. Jed­nak wszyst­ko, co na ra­zie od­krył An­to­ni, jest zwią­za­ne z Pol­ską, więc nie mam za­mia­ru tego lek­ce­wa­żyć. An­to­ni…

– Tak? – Smo­trycz ode­rwał wzrok od lap­to­pa. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by ani­mo­zje po­mię­dzy człon­ka­mi Biu­ra nie in­te­re­so­wa­ły go w naj­mniej­szym stop­niu.

– Szu­kaj da­lej. Idź tro­pem pie­nię­dzy. Skąd fun­da­cja wzię­ła trzy mi­lio­ny w go­tów­ce? Sprawdź te zbiór­ki. W ogó­le ich fi­nan­se. Da­lej. Skąd kasę ma al-Za­hi­ri? Ile de­kla­ro­wał na gra­ni­cy? Przy­wiózł z Pa­ki­sta­nu w kie­sze­ni? Ma kon­to? Sprawdź.

– Tak jest. – Smo­trycz za­czął za­my­kać kom­pu­ter.

Bar­ba­ra Ra­ko­czy wsta­ła.

– Nad­ko­mi­sarz Wen­der­lich na­wią­że kon­takt z Abweh­rą i roz­py­ta się na oko­licz­ność fi­zycz­nej obec­no­ści al-Za­hi­rie­go. Chcę wie­dzieć, gdzie jest i czym się zaj­mu­je. Przy­kle­imy mu ogon, za­ło­ży­my pod­słuch. A po­tem zo­ba­czy­my.

Wen­der­lich się skrzy­wił, ale nie pro­te­sto­wał. Nie miał ra­cjo­nal­nych ar­gu­men­tów, by pro­te­sto­wać. Ze swo­im scep­ty­cy­zmem wo­lał się nie wy­chy­lać, po­nie­waż miał już oka­zję na tyle po­znać Tysz­kie­wi­cza, by wie­dzieć, że wy­ra­że­nie scep­ty­cy­zmu nie­po­par­te­go fak­ta­mi czy pra­wi­dło­wo umo­ty­wo­wa­ny­mi hi­po­te­za­mi na­ra­zi­ło­by go na re­pry­men­dę, któ­rej wo­lał­by unik­nąć. Zwłasz­cza przy tylu świad­kach. Do­szedł do wnio­sku, że dzię­ki do­brym nie­ofi­cjal­nym kon­tak­tom z kil­ko­ma wy­so­ko po­sta­wio­ny­mi pra­cow­ni­ka­mi Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go wy­ko­na­nie po­le­ce­nia nie bę­dzie kosz­to­wa­ło go zbyt wie­le. Po­sta­no­wił więc je wy­ko­nać.

Wszy­scy wsta­li.

Drzwi otwo­rzy­ły się z hu­kiem.

– Za­mach! Za­mach! Pie­przo­ny sa­mo­bój­ca! – Dy­żur­ny z sek­cji łącz­no­ści był czer­wo­ny na twa­rzy i spra­wiał wra­że­nie nie­przy­tom­ne­go.

Or­kie­stra pod­nie­co­nych gło­sów w jed­nej chwi­li wy­peł­ni­ła po­miesz­cze­nie.

– Spo­kój! – By prze­krzy­czeć gwar, Tysz­kie­wicz mu­siał pod­nieść głos. Szyb­kim kro­kiem pod­szedł do spo­co­ne­go łącz­no­ściow­ca. Gwar ucichł nie­co. – Gdzie, kto i kie­dy? Pre­cy­zyj­ny mel­du­nek!

Tech­nik sta­rał się opa­no­wać. Prze­szedł w koń­cu wie­le szko­leń, któ­re mia­ły go przy­go­to­wać do ta­kich chwil jak ta.

– Dzie­sięć, może je­de­na­ście mi­nut temu. Obok Dwor­ca Cen­tral­ne­go, vis-à-vis Mar­riot­ta. Za­ma­cho­wiec sa­mo­bój­ca. Obez­wład­nił go pa­trol.

– Nie do­szło do wy­bu­chu? – Ja­kub, któ­ry słu­chał od­po­wie­dzi łącz­no­ściow­ca już nie­mal w bie­gu, za­trzy­mał się.

– Zda­je się, że nie. Nic wię­cej nie wia­do­mo. Mun­du­ro­wi skon­tak­to­wa­li się ze swo­ją ko­men­dą, a ci za­wia­do­mi­li nas. Mam in­for­ma­cję z dru­giej ręki.

– Pod­no­ście sek­cje alar­mo­we! – krzyk­nął Ja­kub w stro­nę Ol­brych­ta i Goź­dzi­ka. – Cały sprzęt. A ty – zwró­cił się do Ja­dwi­gi – ścią­gnij mun­du­ro­wych do od­izo­lo­wa­nia te­re­nu. Już.

Ru­szył, na­wet się nie oglą­da­jąc. Już na ko­ry­ta­rzu stwier­dził, że do­brze się sta­ło, że dziś dy­żur ofi­ce­ra ko­or­dy­na­to­ra peł­ni pod­ko­mi­sarz Ja­dwi­ga Stec. Na niej moż­na było po­le­gać.

5

Za­bi­jam. Wciąż za­bi­jam.

I wciąż bez­sku­tecz­nie. Bo tyl­ko w wy­obraź­ni.

Ale to się zmie­ni.

Już wkrót­ce.

Po­nie­waż bar­dzo chcę za­bić i wiem, jak to zro­bić.

Mam do upo­rząd­ko­wa­nia swój ka­wa­łek świa­ta. Może nie­wiel­ki, może ni­ko­go on nie ob­cho­dzi, ale prze­cież dla mnie jest naj­waż­niej­szy. Za mną dużo pra­cy, bar­dzo dużo. Ale to pra­ca przy­jem­na, bo za­pla­no­wa­na, prze­my­śla­na. Koń­co­wy etap wiel­kie­go pro­ce­su, któ­ry wie­le lat temu za­po­cząt­ko­wa­ny zo­stał przez Wy­pa­dek. Od Wy­pad­ku zmie­ni­ło się wszyst­ko; moja fi­zycz­ność, któ­rej przez dłu­gi czas nie ak­cep­to­wa­łem, a dziś na­wet lu­bię. Prze­cież to moja fi­zycz­ność. In­nej nie mam. Ale przede wszyst­kim psy­che, oso­bo­wość, in­te­li­gen­cja.

I w koń­cu wie­dza.

Zmie­ni­ła się tak­że kon­tro­la Onych. Oni już nie są ze mną fi­zycz­nie. Ale prze­cież nie zna­czy to, że stra­ci­li wpływ.

Bia­łe ścia­ny po­ko­ju ota­cza­ją mnie ze wszyst­kich stron. Czy­ste. Nie­ska­la­ne. Do­pro­wa­dze­nie ich do tego sta­nu kosz­to­wa­ło mnie wie­le pra­cy, wie­le tru­du. Ale opła­ci­ło się: ide­al­na, rów­na biel uspo­ka­ja, skła­nia do re­flek­sji, do sku­pie­nia, na­da­je sens my­ślom.

Oni by­li­by za­do­wo­le­ni.

W koń­cu do­bi­jam do celu. W koń­cu sta­nie się to, o czym my­ślę już od wie­lu lat. Na ze­wnątrz za­pa­nu­je cha­os, my­śli na­to­miast uspo­ko­ją się w spo­sób osta­tecz­ny, cał­ko­wi­ty.

Od­dam razy, któ­re kie­dyś otrzy­ma­łem.

Za­dam Cios.

6

Ja­kub je­chał na tyle szyb­ko, na ile po­zwa­la­ły po­ran­ne war­szaw­skie kor­ki. Sy­re­na służ­bo­wej dwu­stu­kon­nej alfy ro­meo wyła jak po­tę­pio­na, mi­gacz umiesz­czo­ny na da­chu bły­skał ner­wo­wym świa­tłem. Tysz­kie­wicz klął, krę­cił kie­row­ni­cą i dep­tał na prze­mian pe­da­ły ha­mul­ca i gazu. Krzep­tow­ski, przy­kle­jo­ny do ra­dia, na ko­do­wa­nym ka­na­le pró­bo­wał do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o nie­daw­nym wy­da­rze­niu. Ale w ete­rze do­mi­no­wał za­męt. Nikt nie wie­dział ni­cze­go po­nad to, co ra­por­to­wał dy­żur­ny. Krzep­tow­ski grom­kim gło­sem prze­jął do­wo­dze­nie ak­cją: wy­da­wał roz­ka­zy od­dzia­łom pre­wen­cji, ka­żąc im od­izo­lo­wać miej­sce zda­rze­nia i zor­ga­ni­zo­wać jak naj­szer­szą stre­fę ochron­ną.

Je­cha­li za­tło­czo­ną ale­ją Nie­pod­le­gło­ści. Alfa, po­tem land cru­ise­ry z chło­pa­ka­mi Goź­dzi­ka, nie­co z tyłu cięż­kie wozy pi­ro­tech­ni­ków. Na wy­so­ko­ści po­nu­re­go gma­szy­ska Głów­ne­go Urzę­du Sta­ty­stycz­ne­go ko­rek za­trzy­mał ich na amen. Ja­kub, nie­wie­le się za­sta­na­wia­jąc, skrę­cił na traw­nik. Amor­ty­za­to­ry za­pro­te­sto­wa­ły ję­kli­wie, ale dba­łość o pań­stwo­wy sprzęt nie była w tym mo­men­cie czymś, co za­przą­ta­ło my­śli Tysz­kie­wi­cza. Zrył ko­ła­mi mięk­ką zie­mię, sko­czył z wy­so­kie­go kra­węż­ni­ka, z po­wro­tem zna­lazł się na uli­cy, mi­nął o cen­ty­metr je­den z ru­sza­ją­cych sa­mo­cho­dów, wje­chał z po­wro­tem na chod­nik i z pię­ścią wbi­tą w klak­son (któ­re­go dźwięk z fał­szy­wie mo­du­lu­ją­cą sy­re­ną two­rzył zgo­ła upior­ną dys­har­mo­nię) sta­rał się po­su­wać do przo­du. Oko­li­ce Mar­riot­ta osią­gnę­li w dzie­sią­tej mi­nu­cie od mel­dun­ku. Tu­taj jed­nak tłum unie­moż­li­wiał ja­ki­kol­wiek ruch. Stru­mień spa­ni­ko­wa­nych lu­dzi, na­pę­dza­ny wy­kład­ni­czo ro­sną­cą plot­ką (ter­ro­ry­ści wy­sa­dzi­li ho­tel, bom­ba za­bi­ła nie­miec­ką re­pre­zen­ta­cję, ban­dy­ci do­ko­na­li naj­więk­sze­go w dzie­jach sko­ku na bank), sta­rał się od­da­lić od skrzy­żo­wa­nia. Sa­mo­cho­dy, na­dal na ogół ude­ko­ro­wa­ne bia­ło-czer­wo­ny­mi fla­ga­mi, za­blo­ko­wa­ły ron­do na amen. W po­ło­wie mia­sta mo­men­tal­nie utwo­rzył się mon­stru­al­ny ko­rek. Część od­waż­niej­szych, cie­kaw­skich albo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie po­zba­wio­nych wy­obraź­ni pie­szych par­ła do przo­du, by na wła­sne oczy prze­ko­nać się, co tak na­praw­dę się dzie­je. Nie­licz­ni jesz­cze funk­cjo­na­riu­sze dro­gów­ki i pa­tro­li pre­wen­cji pró­bo­wa­li wpro­wa­dzić w ten cha­os odro­bi­nę lo­gi­ki i po­rząd­ku, a przede wszyst­kim od­izo­lo­wać miej­sce zda­rze­nia.

Ja­kub wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i nie ba­wiąc się w za­my­ka­nie go, po­biegł do przo­du.

Pre­cy­zyj­nie: wy­ko­nał kil­ka ru­chów, ma­ją­cych nadać mu pręd­kość żwa­we­go bie­ga­cza, lecz mo­men­tal­nie utknął w zdez­o­rien­to­wa­nym tłu­mie. Od­wró­cił gło­wę. Krzep­tow­ski ra­dził so­bie nie­co le­piej (w koń­cu wa­żył o trzy­dzie­ści ki­lo­gra­mów wię­cej), ale rów­nież nie no­to­wał na swo­im kon­cie olśnie­wa­ją­cych suk­ce­sów. Wy­prze­dził Ja­ku­ba może o kil­ka kro­ków, moc­no pra­co­wał ra­mio­na­mi, stop­nio­wo co­raz bar­dziej pod­no­sił głos, nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że na­wet scho­ro­wa­ny żółw nie miał­by pro­ble­mu, by wy­prze­dzić obu po­li­cjan­tów.

Byli może sto me­trów od celu. Tłum zgęst­niał i nie da­wał żad­nej szan­sy, by w ja­kimś prze­wi­dy­wal­nym ter­mi­nie mo­gli ru­szyć do przo­du. Krzep­tow­ski cał­ko­wi­cie po­waż­nie za­czął roz­wa­żać uży­cie bro­ni: nie w celu strze­la­nia do lu­dzi, rzecz ja­sna (choć wte­dy efekt naj­praw­do­po­dob­niej był­by olśnie­wa­ją­cy), są­dził jed­nak, że od­da­nie kil­ku strza­łów w po­wie­trze uto­ro­wa­ło­by im dro­gę.

Na­gle tłum z nie­zna­nych chwi­lo­wo przy­czyn za­fa­lo­wał i za­czął bez­wład­nie się co­fać. Po­cząt­ko­wo po­rwał Ja­ku­ba i Krzep­tow­skie­go ze sobą, aż opar­li się o sto­ją­cą w po­bli­żu alfę. Oka­za­ła się sku­tecz­ną tamą. Po chwi­li nie­co się prze­rze­dzi­ło. Od stro­ny Dwor­ca Cen­tral­ne­go par­ła ławą kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wa gru­pa po­li­cjan­tów, spy­cha­jąc lu­dzi poza li­nię wy­zna­czo­ną przez ho­tel Mar­riott.

Tysz­kie­wicz ru­szył do przo­du. Mach­nął czer­wo­nym na twa­rzach funk­cjo­na­riu­szom le­gi­ty­ma­cją i ku swo­jej (chwi­lo­wej) uldze zna­lazł się na uli­cy. Pu­stej, po­nie­waż blo­ka­da od­cię­ła ruch w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich za­rów­no od stro­ny Mar­szał­kow­skiej, jak i od stro­ny po­bli­skie­go ron­da.

Obaj z Krzep­tow­skim prze­sko­czy­li sta­lo­wą ba­rie­rę ochron­ną, prze­szli przez tory tram­wa­jo­we i za­trzy­ma­li się gwał­tow­nie.

Nie da­lej niż dzie­sięć me­trów od nich na opu­sto­sza­łym przy­stan­ku au­to­bu­so­wym le­żał twa­rzą do zie­mi ciem­no­wło­sy męż­czy­zna w dłu­gim ja­snym pro­chow­cu. Poły roz­la­ły się na chod­ni­ku ni­czym skrzy­dła mon­stru­al­ne­go pta­ka, od­sła­nia­jąc dol­ny frag­ment ko­szu­li i sze­ro­ki może na dzie­sięć cen­ty­me­trów za­pi­na­ny na rzep płó­cien­ny pas. Nad męż­czy­zną, w dziw­nym, nie­ru­cho­mym roz­kro­ku sta­ło dwóch funk­cjo­na­riu­szy z pre­wen­cji. Trzy­ma­li w rę­kach wy­cią­gnię­tą i wy­ce­lo­wa­ną broń, któ­ra wy­raź­nie drża­ła. Obaj za­sty­gli, ka­mien­nym bez­ru­chem nie­wie­le róż­niąc się od słyn­nych po­są­gów z Wy­spy Wiel­ka­noc­nej. Naj­wy­raź­niej wi­dok nie­ty­po­wej in­sta­la­cji, któ­rą był opa­sa­ny za­ma­cho­wiec, za­sko­czył ich w po­ło­wie in­ter­wen­cji. Przy­tom­no­ści umy­słu star­czy­ło im na tyle, by we­zwać po­moc i nie pró­bo­wać ni­cze­go przed­się­brać na wła­sną rękę. Obaj spra­wia­li wra­że­nie, jak­by prze­kli­na­li mo­ment, w któ­rym zły los przy­wiał ich aku­rat w to miej­sce w tym cza­sie. Za nic nie chcie­li zo­stać bo­ha­te­ra­mi. Zwłasz­cza mar­twy­mi, choć nie od dziś wia­do­mo, że mar­twi bo­ha­te­ro­wie znacz­nie ko­rzyst­niej od ży­wych wy­pa­da­ją w me­diach.

Ja­kub za­stygł rów­nież. Sły­szał za ple­ca­mi gwar pod­nie­co­nych lu­dzi, sły­szał krzy­ki co­raz licz­niej przy­by­wa­ją­cych na miej­sce po­li­cjan­tów, któ­rzy sta­ra­li się ze­pchnąć tłum da­lej, poza li­nię Dwor­ca Cen­tral­ne­go i poza ho­tel. Sły­szał na­ra­sta­ją­cy dźwięk sy­ren. Miał szcze­rą na­dzie­ję, że zwia­stu­ją od­siecz, choć nie wy­klu­czał, że mo­gły sta­no­wić rów­nież pre­lu­dium mar­sza ża­łob­ne­go.

Je­den z po­li­cjan­tów pod­niósł gło­wę. Do­strzegł Krzep­tow­skie­go i Ja­ku­ba. Drgnął wy­raź­nie; miał ner­wy na­pię­te jak po­stron­ki. Lufa pi­sto­le­tu bły­ska­wicz­nie zmie­ni­ła cel. Jej wy­lot pa­trzył wprost na Tysz­kie­wi­cza.

– Spo­koj­nie – po­wie­dział Ja­kub naj­bar­dziej obo­jęt­nym to­nem, na jaki mógł się zdo­być. – Po­li­cja. Cen­tral­ne Biu­ro Śled­cze. Te­raz wy­do­bę­dę bla­chę.

Tam­ten du­mał chwi­lę, być może za­sta­na­wia­jąc się, czy jed­nak nie otwo­rzyć ognia. Przy­by­sze byli co praw­da bia­li i na pierw­szy rzut oka nie wy­glą­da­li na kum­pli le­żą­ce­go na zie­mi męż­czy­zny, jed­nak ni­g­dy nic nie wia­do­mo. Prze­ło­że­ni już od wie­lu mie­się­cy uczu­la­li na pro­blem ter­ro­ry­stów.

Roz­są­dek jed­nak zwy­cię­żył. Po­li­cjant opu­ścił nie­co lufę i ski­nął gło­wą.

Ja­kub po­wol­nym ru­chem się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki (ba­weł­nia­ny bia­ły T-shirt, lnia­na ma­ry­nar­ka, dro­gie dżin­sy; upał nie upał, ter­ro­ry­ści nie ter­ro­ry­ści – nie było, zda­niem Ja­ku­ba, po­wo­dów, by od­pusz­czać so­bie strój na po­zio­mie) i wy­cią­gnął sztyw­ną le­gi­ty­ma­cję CBŚ. Pod­niósł ją do góry, sta­ra­jąc się, by zdję­cie było wy­raź­nie wi­docz­ne.

Po­li­cjant sły­szal­nie ode­tchnął z ulgą. Po­now­nie skie­ro­wał lufę w stro­nę do­mnie­ma­ne­go ter­ro­ry­sty.

– On stał, po­tem za­czął wrzesz­czeć – po­wie­dział. Naj­pew­niej od­czu­wał prze­moż­ną po­trze­bę po­dzie­le­nia się z kimś swo­imi prze­ży­cia­mi.

– Póź­niej wszyst­ko opo­wiesz, na ra­zie cof­nij­cie się tro­chę. Miej­cie go na musz­ce, ale od­suń­cie się. Aż pod mur. Za­raz przyj­dą ko­mi­nia­rze i pi­ro­tech­ni­cy. Zaj­mą się nim.

Po­li­cjant wziął głę­bo­ki od­dech i spoj­rzał na swo­je­go rów­nie bla­de­go i jesz­cze bar­dziej roz­trzę­sio­ne­go part­ne­ra. Obaj rów­no­cze­śnie za­czę­li się co­fać. Po kil­ku kro­kach opar­li się ple­ca­mi o mu­rek, bę­dą­cy ścia­ną wyż­sze­go po­zio­mu uli­cy, pro­wa­dzą­cej wprost do wej­ścia na Dwo­rzec Cen­tral­ny. Od le­żą­ce­go na chod­ni­ku fa­ce­ta dzie­li­ło ich po­nad sześć me­trów. Nie­wie­le. Ale wię­cej niż nic.

– Sta­siu – mruk­nął Tysz­kie­wicz – je­że­li mnie wzrok nie myli, fa­cet ma na so­bie pas sza­hi­da.

– Na to wy­glą­da – od­mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Je­że­li to C4 albo sem­tex i jed­nak pier­dol­nie…

– Bę­dzie z gło­wy kwe­stia wy­bu­rze­nia sta­re­go dwor­ca – od­po­wie­dział Krzep­tow­ski. Może nie był tak bia­ły na twa­rzy jak dwaj funk­cjo­na­riu­sze z pre­wen­cji, jed­nak bla­dość wy­raź­nie ma­lo­wa­ła się na zwy­kle ogo­rza­łych po­licz­kach.

– Po­win­ni­śmy mieć tu­taj kra­ter na pięć me­trów głę­bo­ki. Cie­ka­we, dla­cze­go nie mamy?

– Fa­cet się w ostat­niej chwi­li ze­stra­chał? Za­pal­nik na­wa­lił? Na­sze zu­chy z Wil­czej były szyb­sze? – Krzep­tow­ski się ro­zej­rzał.

Po­li­cjan­tów przy­by­wa­ło. Już cał­ko­wi­cie ze­pchnę­li ga­piów na chod­nik po prze­ciw­nej stro­nie Alej Je­ro­zo­lim­skich. Pięć­dzie­siąt me­trów. Po­win­no być dzie­sięć razy tyle.

– Na­dal mo­że­my mieć tu wy­buch. – Ja­ku­bo­wi mimo ob­le­pia­ją­ce­go upa­łu na­gle zro­bi­ło się doj­mu­ją­co zim­no. – Znajdź jak naj­szyb­ciej do­wód­cę i każ mu roz­sze­rzyć stre­fę. Pięć­set me­trów. A trzy­sta to mus.

– Już. – Krzep­tow­ski od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył bie­giem w stro­nę po­li­cyj­ne­go kor­do­nu.

Za­da­niem na naj­bliż­sze trzy­dzie­ści se­kund było zna­le­zie­nie do­wód­cy i wy­da­nie mu (naj­praw­do­po­dob­niej sto­sow­nie pod­nie­sio­nym gło­sem; po­słu­szeń­stwo czę­sto trze­ba było wy­mu­szać) pre­cy­zyj­nych po­le­ceń.

Ja­kub przyj­rzał się poj­ma­ne­mu. Le­żał z wy­cią­gnię­ty­mi nad gło­wę rę­ko­ma, jak­by się pod­da­wał. Po­li­czek przy­tu­lał do chod­ni­ka. Oczy miał za­mknię­te. Usta po­ru­sza­ły się bez­gło­śnie, być może po­wta­rza­jąc man­trę mo­dli­twy.

Cerę miał śnia­dą, wło­sy krót­ko ostrzy­żo­ne, czar­ne, błysz­czą­ce. Wy­glą­dał na ty­po­we­go miesz­kań­ca Bli­skie­go Wscho­du. Mógł mieć nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat.

Tysz­kie­wicz usły­szał za sobą zgrzyt ha­mul­ców. Obej­rzał się. Z trzech land cru­ise­rów wy­sy­pa­ło się kil­ku­na­stu po­li­cjan­tów z od­dzia­łu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go. Bez żad­nej ko­men­dy, na­wet na sie­bie nie pa­trząc, ufor­mo­wa­li się w kil­ka trzy­oso­bo­wych sek­cji. Jed­na z nich szyb­kim kro­kiem zbli­ży­ła się do Ja­ku­ba. Inna oto­czy­ła ter­ro­ry­stę, po czym wzię­ła go na musz­kę. Resz­ta za­ję­ła miej­sca na skra­jach spo­re­go kwa­dra­tu, wy­zna­cza­ne­go przez tory tram­wa­jo­we, chod­nik i jezd­nię. Po­li­cjan­ci skie­ro­wa­li lufy na ze­wnątrz i za­czę­li ubez­pie­czać ze­wnętrz­ny pe­ry­metr miej­sca zda­rze­nia. Ja­ka­kol­wiek pró­ba od­bi­cia więź­nia na­po­tka­ła­by od tej pory bar­dzo po­waż­ne prze­szko­dy.

Choć na pla­cu boju znaj­do­wa­ło się już co naj­mniej dwu­stu funk­cjo­na­riu­szy, sy­tu­acja nie przy­bli­ży­ła się do roz­wią­za­nia. Le­żą­cy na chod­ni­ku męż­czy­zna na­dal sta­no­wił śmier­tel­ne za­gro­że­nie dla wszyst­kich wo­kół.

Jed­nak Ja­kub ku swej nie­kła­ma­nej uldze zo­ba­czył, że na plac boju przy­by­wa­ją ko­lej­ni go­ście – nie­co przy­cięż­kie i nie­zgrab­ne po­jaz­dy pi­ro­tech­ni­ków. Je­den z nich, zwa­ny po­tocz­nie sys­tem ja­mer, za­trzy­mał się z boku. Po­zor­nie nic się w nim nie dzia­ło, ale Ja­kub wie­dział, że to złud­ne wra­że­nie: w bla­sza­nej ko­mo­rze cię­ża­rów­ki znaj­do­wa­ły się wy­so­kiej kla­sy urzą­dze­nia za­głu­sza­ją­ce fale ra­dio­we, a tech­ni­cy wła­śnie je uru­cha­mia­li. Od tej chwi­li miej­sce zda­rze­nia zo­sta­ło od­cię­te od świa­ta elek­tro­nicz­ną ba­rie­rą.

Z po­zo­sta­łych sa­mo­cho­dów wy­sia­dło kil­ku lu­dzi. Jako ostat­ni na chod­nik cięż­ko ze­sko­czył Ol­brycht.

Grup­ka po­de­szła do Tysz­kie­wi­cza wol­nym kro­kiem.

– Sy­tu­acja? – Ol­brycht na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Oczy bacz­nie lu­stro­wa­ły za­ma­chow­ca i oto­cze­nie, opie­ra­ją­cych się o ścia­nę po­li­cjan­tów, za­mar­ły gdzieś da­lej ruch ulicz­ny…

Za sze­fem stał Kę­dzior, nie­po­zor­ny, ły­sie­ją­cy blon­dyn o bla­dej ce­rze i wod­ni­stych sza­rych oczach. Ucho­dził za naj­lep­sze­go spe­cja­li­stę od im­pro­wi­zo­wa­nych ła­dun­ków wy­bu­cho­wych w CBŚ. Tysz­kie­wicz, szcze­rze mó­wiąc, nie­co się go oba­wiał; ko­leś, jego zda­niem, nie miał zbyt rów­no pod su­fi­tem.

– Stre­fa ochron­na wy­no­si w naj­lep­szym ra­zie dwie­ście me­trów. Ka­za­łem ewa­ku­ować Dwo­rzec Cen­tral­ny.

Ol­brycht ski­nął gło­wą.

– Fa­cet naj­praw­do­po­dob­niej ma na so­bie ła­du­nek wy­bu­cho­wy – kon­ty­nu­ował Tysz­kie­wicz. Do ko­mu­ni­ka­cji w sty­lu Ja­nu­sza Ol­brych­ta zdą­żył się już nie­co przy­zwy­cza­ić.

– Wi­dzę. Co chciał wy­sa­dzić?

– Nie wie­my. Ci z pre­wen­cji chy­ba za­sta­li go tu, gdzie leży.

– Au­to­bus. Fa­cet miał pal­nąć au­to­bus – mruk­nął Kę­dzior. Zdą­żył się już ubrać w cięż­ki kom­bi­ne­zon ochron­ny. – Chciał po­dejść do kra­węż­ni­ka i uru­cho­mić de­to­na­tor.

Ja­kub wzru­szył ra­mio­na­mi. Po­ten­cjal­ny cel za­ma­chu, jak­kol­wiek bar­dzo waż­ny, sta­no­wił w tej chwi­li dru­go­rzęd­ny przed­miot jego za­in­te­re­so­wa­nia.

Ol­brycht wy­jął z tor­by lor­net­kę i za­czął przy­glą­dać się nie­do­szłe­mu sa­mo­bój­cy. Chwi­lę trwa­ło ner­wo­we, prze­ty­ka­ne nie­od­le­głym war­szaw­skim ha­ła­sem mil­cze­nie.

– Trzy­ma w ręku de­to­na­tor – mruk­nął w koń­cu. – Wi­dzę przy­cisk.

– Pa­lec na nim? – za­py­tał Kę­dzior.

– Nie.

– Mamy szan­sę.

Tysz­kie­wicz wie­dział, o co cho­dzi. Nie­któ­re de­to­na­to­ry skon­stru­owa­ne są w ten spo­sób, że wy­buch ini­cjo­wa­ny jest w mo­men­cie pusz­cze­nia, a nie na­ci­śnię­cia przy­ci­sku. Za­po­bie­ga to sy­tu­acjom, gdy przed uru­cho­mie­niem de­to­na­to­ra po­li­cja za­bi­ja za­ma­chow­ca i do eks­plo­zji nie do­cho­dzi.

– Czy ktoś pró­bo­wał się z nim po­ro­zu­mieć? – Ol­brycht ode­rwał na chwi­lę wzrok od szkieł i spoj­rzał w nie­bo.

Ani jed­na chmu­ra nie mą­ci­ła ra­do­ści zwy­cię­skie­go dla pol­skie­go fut­bo­lu po­ran­ka. Tem­pe­ra­tu­ra po­wie­trza wy­czu­wal­nie ro­sła, nie tyl­ko za spra­wą emo­cji.

Dwaj po­li­cjan­ci z pre­wen­cji po­krę­ci­li gło­wa­mi.

– Jak przy­szli­śmy, on klę­czał i coś krzy­czał. Nie po na­sze­mu – po­wie­dział ten, któ­ry mó­wił po­przed­nio. Był wyż­szy i star­szy stop­niem. – Jak wy­cią­gnę­li­śmy broń, sam się po­ło­żył.

– Mó­wił coś?

– Mam­ro­tał pod no­sem. Nie­zro­zu­mia­le.

– Ma w ręku de­to­na­tor – po­wie­dział Ol­brycht, jak­by nie sły­sząc do­tych­cza­so­wej wy­mia­ny zdań. – Na­ci­skał go?

– Nie. – Po­li­cjant po­dra­pał się ner­wo­wo po bro­dzie. – Przy nas nie.

Ol­brycht spoj­rzał przez ra­mię. Kę­dzior przy­glą­dał się za­ma­chow­co­wi.

– Wy­glą­da na Ara­ba – po­wie­dział obo­jęt­nie.

Od wbi­ja­nia wzro­ku w le­żą­ce­go bez ru­chu w słoń­cu męż­czy­znę Ja­ku­bo­wi za­czę­ły łza­wić oczy. A może był to pot spły­wa­ją­cy z czo­ła.

– Ra­czej Pa­ki­stań­czy­ka lub Irań­czy­ka – do­biegł zza ple­ców ko­bie­cy głos.

Tysz­kie­wicz od­wró­cił się.

Nie da­lej niż o kil­ka kro­ków sta­ła dwój­ka lu­dzi, męż­czy­zna i ko­bie­ta. Męż­czy­zna wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt lat, był siwy i miał twarz zna­mio­nu­ją­cą in­te­li­gen­cję i upór. Ja­kub go znał: puł­kow­nik To­masz Ko­ze­ra był sze­fem Cen­trum An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go. Jego przy­by­cie nie zwia­sto­wa­ło ni­cze­go do­bre­go.

Tuż obok nie­go sta­ła ru­do­wło­sa mło­da ko­bie­ta, któ­ra z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy przy­glą­da­ła się le­żą­ce­mu na chod­ni­ku ter­ro­ry­ście. Spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by jej uwa­dze nic nie mo­gło umknąć. Na­tu­ra ob­da­rzy­ła ją nie­wiel­kim, zgrab­nym no­sem, peł­ny­mi usta­mi, nie­ska­zi­tel­ną, lek­ko pie­go­wa­tą cerą i tym ro­dza­jem fi­gu­ry, któ­ra sta­no­wi przed­miot ma­rzeń więk­szo­ści fa­ce­tów. Była ubra­na w sto­no­wa­ny ża­kiet i spód­ni­cę do ko­lan.

– Co się sta­ło, że zde­cy­do­wał się pan wy­chy­lić nos z biu­ra? – za­py­tał Ja­kub.

Uśmie­szek na twa­rzy Ko­ze­ry przy­gasł nie­co. Być może po­nie­wcza­sie zdał so­bie spra­wę, że po­wi­nien za­ata­ko­wać pierw­szy. Tym­cza­sem na­ra­ził się na uwa­gę wy­po­wie­dzia­ną w obec­no­ści ru­do­wło­sej pięk­no­ści, któ­ra naj­praw­do­po­dob­niej była jego pod­wład­ną. A ni­cze­go tak nie zno­sił jak uszczerb­ku na au­to­ry­te­cie. Tysz­kie­wicz wie­dział coś nie­coś o jego cha­rak­te­rze, stąd spo­sób po­wi­ta­nia.

– To pró­ba za­ma­chu ter­ro­ry­stycz­ne­go. Na­sze kom­pe­ten­cje – po­wie­dział przy­bysz. Mimo wy­sił­ków nie uda­ło mu się unik­nąć pew­nej iry­ta­cji w gło­sie.

Ja­kub ką­tem oka za­uwa­żył, że Krzep­tow­ski uno­si wy­żej gło­wę. Sta­ry nu­mer: za­pra­wio­ny w róż­ne­go ro­dza­ju po­tycz­kach i bi­twach za­ko­piań­ski gó­ral, kie­dy na­praw­dę chciał zro­bić na kimś wra­że­nie, pro­sto­wał przy­gar­bio­ne lek­ko ra­mio­na i wy­dy­mał pierś. Efekt zwy­kle był na­tych­mia­sto­wy: mało kto miał w so­bie dość ikry, by ener­gicz­nie po­le­mi­zo­wać w obec­no­ści mie­rzą­ce­go sto dzie­więć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów wzro­stu nad­ko­mi­sa­rza Sta­ni­sła­wa Krzep­tow­skie­go.

Rów­nież w tym wy­pad­ku me­to­da oka­za­ła się sku­tecz­na. Ko­ze­ra przy­bladł nie­co.

– Tłu­ma­czy­łem już pa­ro­krot­nie: je­ste­ście jed­nost­ką ko­or­dy­na­cyj­ną. – Ja­kub otarł ze znu­że­niem czo­ło. Wie­dział, że fa­cet rów­nież go nie zno­si i że to ni­cze­go nie zmie­nia. Obaj tra­ci­li czas. – W tej chwi­li naj­waż­niej­sze jest roz­bro­je­nie ter­ro­ry­sty. Pro­sił­bym, aby­ście cof­nę­li się za li­nię stre­fy.

Nim Ko­ze­ra zdą­żył za­re­ago­wać, ko­bie­ta krzyk­nę­ła coś. Krót­kie, szyb­ko wy­po­wie­dzia­ne zda­nie, śpiew­ne i gar­dło­we. Ja­kub nie umiał­by go po­wtó­rzyć, nie umiał­by na­wet okre­ślić, z ilu wy­ra­zów się skła­da­ło. Ni­g­dy ta­kie­go ję­zy­ka nie sły­szał.

Już miał po­no­wić proś­bę (tym ra­zem znacz­nie ostrzej­szym to­nem), gdy le­żą­cy na chod­ni­ku męż­czy­zna od­krzyk­nął. Fra­za tak­że była krót­ka i brzmia­ła bar­dzo po­dob­nie do zda­nia wy­po­wie­dzia­ne­go przez ru­do­wło­są to­wa­rzysz­kę Ko­ze­ry.

Ko­bie­ta po­now­nie krzyk­nę­ła. Tym ra­zem były to dwa zda­nia. Może trzy.

– To Pa­ki­stań­czyk – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc się do skon­ster­no­wa­nej grup­ki wy­so­kich ran­gą przed­sta­wi­cie­li sił pra­wa i po­rząd­ku. Zda­wa­ła się nie do­strze­gać wra­że­nia, ja­kie na nich wy­war­ła.

Ko­ze­ra uśmiech­nął się zło­śli­wie. Jego fir­ma za­czę­ła zy­ski­wać punk­ty znacz­nie szyb­ciej, niż my­ślał.

– Po­wie­dzia­łam, że chce­my mu po­móc. I żeby na ra­zie się nie ru­szał.

– Pa­ki­stań­czyk? – za­py­tał Ja­kub. Był ze­stre­so­wa­ny i naj­pew­niej nie znaj­do­wał się w szczy­to­wej for­mie in­te­lek­tu­al­nej; mimo to fak­ty w za­sa­dzie same skła­da­ły się w ca­łość.

– Tak. Po­słu­gu­je się ję­zy­kiem urdu.

Ol­brycht ski­nął gło­wą.

– Mnie jest obo­jęt­ne, po ja­kie­mu mówi. Chcę wie­dzieć, czy bę­dzie współ­pra­co­wał.

– Współ­pra­co­wał? – Ko­bie­ta spoj­rza­ła uważ­nie na sze­fa pi­ro­tech­ni­ków.

– Nie roz­bro­ję bom­by na nim. Mu­szę ją zdjąć.

Współ­pra­cow­nicz­ka Ko­ze­ry krzyk­nę­ła po­now­nie. Tym ra­zem mil­cze­nie ter­ro­ry­sty prze­cią­gnę­ło się po­nad mi­nu­tę. W koń­cu od­po­wie­dział krót­kim wark­nię­ciem.

– Po­wie­dział, że tak.

– Do­brze. – Ol­brycht ro­zej­rzał się, po czym wbił wzrok w swo­ich sze­fów. Ko­ze­ry nie do­strze­gał. – Snaj­per musi mieć go na musz­ce. Je­że­li fa­cet po­ło­ży pa­lec na przy­ci­sku de­to­na­to­ra, ma do­stać kulę w łeb.

Nim Tysz­kie­wicz zdą­żył choć­by ski­nąć gło­wą, Goź­dzik po­łą­czył się z jed­nym ze swo­ich lu­dzi. Przy­ci­szo­nym gło­sem prze­ka­zał krót­kie, jed­noz­da­nio­we po­le­ce­nie. Tysz­kie­wicz miał nie­od­par­te wra­że­nie, że wszy­scy, łącz­nie z nim sa­mym, dzia­ła­ją na wa­riac­kich pa­pie­rach.

– Wy­pier­da­lać mi stąd. Za becz­kę – po­wie­dział Ol­brycht i wska­zał ręką je­den z wo­zów pi­ro­tech­ni­ków, opa­słą cię­ża­rów­kę przy­sto­so­wa­ną do prze­wo­że­nia ła­dun­ków wy­bu­cho­wych.

Ja­kub nie dys­ku­to­wał. Wie­dział, że Ol­brycht jest tu­taj sze­fem i że nie zno­si po­stron­nych osób w miej­scu zda­rze­nia, a na do­da­tek ma ra­cję: Tysz­kie­wicz, Krzep­tow­ski i Ko­ze­ra sta­no­wi­li w tym wy­pad­ku tyl­ko za­wa­dę.

– Łącz­ność na czwór­ce – po­wie­dział Tysz­kie­wicz na od­chod­nym.

Szef pi­ro­tech­ni­ków ski­nął gło­wą. Nie cze­ka­jąc, aż trzech męż­czyzn skry­je się za sa­mo­cho­dem, spoj­rzał po­now­nie na ter­ro­ry­stę.

– Za­py­taj go, czy jest dru­gi de­to­na­tor – rzu­cił w kie­run­ku ru­dej.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na Ol­brych­ta z uwa­gą, jak­by roz­wa­ża­jąc ko­niecz­ność za­pro­te­sto­wa­nia prze­ciw­ko zwra­ca­niu się do niej per „ty”, na do­da­tek w dość ob­ce­so­wej for­mie. Naj­pew­niej jed­nak uzna­ła, że nie czas na to. Po­now­nie krzyk­nę­ła w stro­nę ter­ro­ry­sty. I po chwi­li zno­wu uzy­ska­ła od­po­wiedź.

– Mówi, że nie.

– Niech odło­ży de­to­na­tor. Niech go pu­ści.

Męż­czy­zna wy­ko­nał po­le­ce­nie. Sta­lo­wa tu­le­ja za­koń­czo­na przy­ci­skiem zna­la­zła się dzie­sięć cen­ty­me­trów od dło­ni. Po­skrę­ca­ny nie­bie­ski ka­bel wy­cho­dził z za­śle­pio­nej czę­ści rur­ki i nik­nął w rę­ka­wie płasz­cza.

– Niech klęk­nie i zdej­mie płaszcz. Po­wo­li.

Wa­ha­nie Pa­ki­stań­czy­ka trwa­ło kil­ka­na­ście se­kund. Po­tem nie­zgrab­nie pod­parł się rę­ko­ma, wy­pro­sto­wał tu­łów i pod­cią­gnął nogi. Cię­żar cia­ła spo­czy­wał na pal­cach stóp i ko­la­nach. Sen­nym, po­wol­nym ru­chem męż­czy­zna roz­piął płaszcz, po czym oswo­bo­dził ręce z rę­ka­wów.

Ol­brycht wstrzy­mał na mo­ment od­dech.

Na brzu­chu męż­czy­zny od pasa aż do most­ka w rów­nych kil­ku­cen­ty­me­tro­wych od­stę­pach tkwi­ły po­dłuż­ne, pła­sko przy­le­ga­ją­ce do cia­ła ła­dun­ki wy­bu­cho­we. Mia­ły owal­ny prze­krój i były owi­nię­te pla­sti­ko­wą fo­lią. Trzy, umiesz­czo­ne cen­tral­nie, li­czy­ły co naj­mniej pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Czte­ry po­zo­sta­łe, znaj­du­ją­ce się pod pa­cha­mi, były krót­sze mniej wię­cej o jed­ną trze­cią. Na­wet z tej od­le­gło­ści Ol­brycht do­strze­gał błysz­czą­ce łeb­ki za­pal­ni­ków wy­sta­ją­cych z ła­dun­ków. Z każ­de­go wy­cho­dził cien­ki nie­bie­ski prze­wód, łą­cząc się z po­zo­sta­ły­mi w skrę­co­ną w war­kocz wiąz­kę, bie­gną­cą wprost do le­żą­ce­go na chod­ni­ku de­to­na­to­ra.

– Sie­dem kilo – mruk­nął Kę­dzior. – Ani gra­ma wię­cej.

– Moż­li­we – po­wie­dział Ol­brycht. – Pla­stik?

– A gdzie tam. Pen­tryt – od­parł Kę­dzior to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu. – Pój­dę.

– Ni­g­dzie nie pój­dziesz. Wy­śle­my ro­bo­ta.

Kę­dzior wzru­szył ra­mio­na­mi. Był prze­ko­na­ny, że to, co ma zro­bić ma­szy­na, on sam wy­ko­na le­piej i szyb­ciej. Ale szef cza­sa­mi by­wał nie­zno­śnie pryn­cy­pial­ny. A zresz­tą… upał do­skwie­rał, a pi­ro­tech­nicz­ny kom­bi­ne­zon nie na­le­żał do wy­ma­rzo­nych stro­jów pla­żo­wych.

– Da­waj­cie ro­bo­ta – wark­nął Ol­brycht do mi­kro­fo­nu. – Bie­giem.

W jed­nym z wo­zów pi­ro­tech­ni­ków uchy­li­ły się tyl­ne drzwi, ram­pa po­ma­łu opa­dła na chod­nik. Po chwi­li za­czął z niej zjeż­dżać nie­wiel­ki, kan­cia­sty i nie­zgrab­ny po­jazd na gą­sie­ni­cach.

Po­mi­mo dość nie­po­zor­ne­go wy­glą­du było to tech­nicz­nie za­awan­so­wa­ne urzą­dze­nie ma­ją­ce w swo­im re­per­tu­arze na­praw­dę wszech­stron­ny ka­ta­log moż­li­wo­ści. Ol­brycht twier­dził, że sys­tem ten w cią­gu ostat­nie­go roku ura­to­wał ży­cie przy­naj­mniej kil­ku jego lu­dziom.

Te­raz po­ma­łu pełzł w stro­nę celu, po czym pro­wa­dzo­ny pew­ną ręką tech­ni­ka pod­je­chał do klę­czą­ce­go bez ru­chu ter­ro­ry­sty. Elek­trycz­ny sil­nik pra­co­wał bez­gło­śnie, to­też przez dłu­gą mi­nu­tę nad oto­cze­niem do­mi­no­wał gwar po­ran­nej War­sza­wy.

Tech­nik, wy­so­ki męż­czy­zna o po­cią­głej twa­rzy, wol­nym kro­kiem pod­szedł do Ol­brych­ta. Z uwa­gą wpa­try­wał się w za­wie­szo­ny na szyi prze­no­śny pul­pit ste­row­ni­czy za­opa­trzo­ny w spo­rych roz­mia­rów ekran, gło­śnik i mi­kro­fon, a tak­że kil­ka ga­łek przy­po­mi­na­ją­cych joy­stic­ki.

Po­wol­ny wy­da­ne­mu przez męż­czy­znę po­le­ce­niu ro­bot wy­su­nął do przo­du za­mo­co­wa­ny na wy­się­gni­ku czuj­nik spek­tro­me­trycz­ny. Ol­brycht za­wsze miał wra­że­nie, że czyn­ność ta przy­po­mi­na ob­wą­chi­wa­nie ko­ści przez psa. Ra­mię z czuj­ni­kiem pod­je­cha­ło do pasa z ma­te­ria­łem wy­bu­cho­wym. Przez chwi­lę spo­czy­wa­ło w bez­ru­chu, jak­by przy­glą­da­jąc się sza­ra­wym kształ­tom, po czym się cof­nę­ło.

– Pen­tryt – mruk­nął tech­nik

– Mó­wi­łem – uśmiech­nął się Kę­dzior.

W jego gło­sie nie było na­wet cie­nia sa­tys­fak­cji. Zwy­kłe stwier­dze­nie fak­tu.

Zwy­kły dzień.

Zwy­kły ter­ro­ry­sta.

Zwy­kły ma­te­riał wy­bu­cho­wy.

– Mó­wi­łeś – od­mruk­nął Ol­brycht. – Zbli­że­nie na ła­du­nek. Chcę zo­ba­czyć za­pal­ni­ki.

Tech­nik ma­ni­pu­lo­wał gał­ka­mi. Ro­bot prze­su­nął się nie­co, umiesz­czo­na z boku kor­pu­su ka­me­ra przez chwi­lę ma­new­ro­wa­ła, po czym sku­pi­ła swe nie­ru­cho­me oko na gór­nej czę­ści ła­dun­ków wy­bu­cho­wych. Ol­brycht z uwa­gą pa­trzył w ekran. Owi­nię­te fo­lią owal­ne kształ­ty, za­koń­czo­ne me­ta­lo­wy­mi cy­lin­dra­mi, z któ­rych od­cho­dził cien­ki nie­bie­ski prze­wód, były te­raz do­sko­na­le wi­docz­ne.

– Moż­li­we, że fa­cet nie kła­mie. Nie wi­dzę dru­gie­go de­to­na­to­ra.

– Ama­torsz­czy­zna. – Kę­dzior zaj­rzał Ol­brych­to­wi przez ra­mię i prze­lot­nie rzu­cił okiem na ob­raz. – Fa­ce­to­wi nie wy­bu­cha, nie ma za­pa­so­we­go de­to­na­to­ra, chce współ­pra­co­wać. Za­ło­żę się, że w spodniach ma peł­no cze­goś, cze­go na pew­no nie chcie­li­by­śmy oglą­dać.

– Prze­stań. Do­brze, że chce współ­pra­co­wać. Ina­czej trze­ba by go za­strze­lić, a nie wi­dzę tu ni­ko­go, kto pod­jął­by taką de­cy­zję.

Ru­do­wło­sa ode­rwa­ła wzrok od ekra­nu i spoj­rza­ła na Ol­brych­ta z za­in­te­re­so­wa­niem, ale nie uda­ło jej się jed­no­znacz­nie stwier­dzić, czy przed­miot jej ob­ser­wa­cji żar­tu­je, czy mówi po­waż­nie.

– Pro­szę mu po­wie­dzieć, żeby zdjął ła­du­nek. Niech się­gnie do tyłu, ro­ze­pnie rze­py i opu­ści pas na zie­mię. Po­ma­lut­ku.

Ko­bie­ta wy­po­wie­dzia­ła kil­ka krót­kich zdań. Pa­ki­stań­czyk po­cząt­ko­wo nie za­re­ago­wał, krę­cąc gło­wą i mam­ro­cząc pod no­sem. Kie­dy już zda­wa­ło się, że nic z tego nie bę­dzie i Ol­brycht zu­peł­nie se­rio za­czął się za­sta­na­wiać, co da­lej zro­bić – do­sko­na­le wie­dział, że roz­bra­ja­nie bom­by na ży­wym ter­ro­ry­ście nie­sie ze sobą nie­mal tyle samo kom­pli­ka­cji co za­strze­le­nie go – fa­cet po­ru­szył się, sięg­nął rę­ko­ma do tyłu i za­czął ma­ni­pu­lo­wać przy za­cze­pie.

Ol­brycht zła­pał się na tym, że za­czy­na mu bra­ko­wać tchu. Po pro­stu prze­stał od­dy­chać.

Coś trza­snę­ło ci­cho i koń­ce sze­ro­kie­go płó­cien­ne­go pasa opa­dły na zie­mię. Za­ma­cho­wiec uniósł ręce do góry i płyn­nym ru­chem zdjął z sie­bie pas, po czym po­ło­żył go na chod­ni­ku.

– Do­brze. – Ol­brycht wcią­gnął moc­no po­wie­trze, po czym wy­pu­ścił je z gło­śnym świ­stem. Miał wra­że­nie, że prze­by­wa w sau­nie. – Bar­dzo do­brze. Niech wsta­nie i cof­nie się.

Pa­ki­stań­czyk wy­ko­nał po­le­ce­nie. Te­raz od bom­by dzie­li­ło go co naj­mniej dwa me­try.

– Mo­że­cie go wziąć.

Sto­ją­cy obok Goź­dzik rzu­cił do mi­kro­fo­nu krót­kie po­le­ce­nie. Dwaj skry­ci za tar­czą ba­li­stycz­ną an­ty­ter­ro­ry­ści za­czę­li po­wo­li zbli­żać się do męż­czy­zny, sta­ra­jąc się, by za­ma­cho­wiec od­dzie­lał ich od le­żą­ce­go na chod­ni­ku ła­dun­ku. Po­de­szli ostroż­nie. Je­den wy­cią­gnął rękę i wpraw­ny­mi ru­cha­mi, choć z oczy­wi­stych przy­czyn dość po­bież­nie, ob­szu­kał męż­czy­znę.

– Czy­sty! – krzyk­nął.

– Do sa­mo­cho­du go – za­ko­men­de­ro­wał Goź­dzik.

Obaj po­li­cjan­ci zgod­nym ru­chem chwy­ci­li za­ma­chow­ca pod ra­mio­na i zmu­si­li go do głę­bo­kie­go skło­nu. Cała trój­ka przede­fi­lo­wa­ła przed no­sem Ol­brych­ta, Kę­dzio­ra, Goź­dzi­ka i ru­do­wło­sej ko­bie­ty, po czym po peł­nej na­pię­cia mi­nu­cie do­tar­ła do jed­nej z za­par­ko­wa­nych nie­opo­dal fur­go­ne­tek. Tam męż­czy­znę prze­ję­li na­stęp­ni funk­cjo­na­riu­sze. Po­now­nie go zre­wi­do­wa­li, tym ra­zem znacz­nie do­kład­niej. Je­den z nich za­trza­snął na wy­cią­gnię­tych w tył rę­kach kaj­dan­ki, po czym ter­ro­ry­sta zo­stał za­pa­ko­wa­ny do sa­mo­cho­du.

– Mo­że­cie je­chać – Goź­dzik usły­szał w słu­chaw­ce głos Tysz­kie­wi­cza. Pod­in­spek­tor był skry­ty za sa­per­ską cię­ża­rów­ką, ale uważ­nie ob­ser­wo­wał bieg wy­da­rzeń. – Fa­ce­ta do Raju na krze­sło. Niech sie­dzi i cze­ka.

– Je­śli cho­dzi o mnie, mo­że­cie je­chać w cho­le­rę wszy­scy – po­wie­dział Ol­brycht. – Do ni­cze­go nie je­ste­ście po­trzeb­ni.

Tysz­kie­wicz za­sta­na­wiał się bar­dzo krót­ko. Ol­brycht miał ra­cję. Roz­bra­ja­nie le­żą­ce­go na chod­ni­ku ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go to ro­bo­ta wy­łącz­nie dla spe­cja­li­stów. Im mniej ga­piów, tym le­piej.

– Po­ra­dzisz so­bie? – za­py­tał jesz­cze. Dla for­mal­no­ści.

– Już was nie ma.

Tysz­kie­wicz spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go. Ten prze­krzy­wił gło­wę.

– Je­dzie­my – zde­cy­do­wał Ja­kub.

Ko­ze­ra się za­wa­hał. Za­ma­cho­wiec sie­dział już w po­li­cyj­nym sa­mo­cho­dzie, któ­ry w asy­ście kil­ku in­nych te­re­nó­wek po brze­gi wy­pcha­nych an­ty­ter­ro­ry­sta­mi wła­śnie ru­szał w stro­nę Ra­ko­wiec­kiej. Szef CAT-u zda­wał więc so­bie spra­wę z tego, że nie zdo­ła wy­drzeć jeń­ca z łap Tysz­kie­wi­cza. A chciał za­cho­wać choć mi­ni­mal­ny wpływ na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń.

– Ka­pi­tan Po­toc­ka jest je­dy­nym w Pol­sce wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym spe­cja­li­stą w za­kre­sie prze­słu­chań ter­ro­ry­stów – po­wie­dział nie­ocze­ki­wa­nie ła­god­nym to­nem, mach­nąw­szy nie­znacz­nie ręką w stro­nę zmie­rza­ją­cej ku nim ru­do­wło­sej ko­bie­ty. – Prze­szko­lo­nym przez Ame­ry­ka­nów. Na pew­no może po­móc.

Ja­kub już miał za­pro­te­sto­wać i gdy się póź­niej nad tym za­sta­na­wiał, nie mógł so­bie uświa­do­mić, cze­mu tego nie zro­bił. Może przy­czy­ną była myśl, że mimo wszyst­ko nie war­to za­dzie­rać z Ko­ze­rą; o jego ko­nek­sjach po­li­tycz­nych krą­ży­ły w bran­ży le­gen­dy. Być może Ja­kub uświa­do­mił so­bie, że wspar­cie po pro­stu się przy­da; zwłasz­cza że od­po­wie­dzial­ność roz­ło­ży się na więk­szą licz­bę osób – a to jest za­wsze ko­rzyst­ne, kie­dy coś pój­dzie nie tak.

A może przy­czy­nił się do tego uśmiech ru­do­wło­sej, któ­ry spra­wiał wra­że­nie (zu­peł­nie słusz­nie, jak się póź­niej oka­za­ło), jak­by prze­zna­czo­ny był wy­łącz­nie dla Ja­ku­ba.

– Do­brze – od­parł Tysz­kie­wicz lek­ko i ru­szył w stro­nę sa­mo­cho­du. – Może pani je­chać z nami.

7

Ko­mi­sarz Ja­nusz Ol­brycht nie uwa­żał sy­tu­acji za opa­no­wa­ną. W żad­nym stop­niu.

To, że w mia­rę gład­ko uda­ło się roz­bro­ić ter­ro­ry­stę (co było ra­czej nie­ty­po­we, ale śledz­two w tej spra­wie na­le­ża­ło już, całe szczę­ście, do Tysz­kie­wi­cza), sta­no­wi­ło za­le­d­wie po­ło­wę suk­ce­su. Fakt, że ła­du­nek wy­bu­cho­wy w dal­szym cią­gu spo­czy­wał na chod­ni­ku w jed­nym z naj­bar­dziej ru­chli­wych miejsc War­sza­wy, ozna­czał ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko że nie­bez­pie­czeń­stwo na­dal ist­nia­ło.

– Pój­dę – po­wie­dział Kę­dzior i za­ło­żył hełm. – Nie bę­dzie­my tu stać do wie­czo­ra.

– Na ra­zie ni­g­dzie nie pój­dziesz – za­pro­te­sto­wał Ol­brycht. Z Kę­dzio­rem była za­wsze cięż­ka roz­mo­wa. – Ro­bot…

– Szko­da sprzę­tu za mi­lion, nie?

Szy­ba heł­mu nie była zbyt trans­pa­rent­na, gdy się na nią pa­trzy­ło z ze­wnątrz, więc Ol­brycht mógł się tyl­ko do­my­ślać, że Kę­dzior uśmiech­nął się krzy­wo. Za­wsze się krzy­wo uśmie­chał, gdy był pew­ny swe­go.

– Idę.

– Do­bra. Tyl­ko uwa­żaj. – Ol­brycht wes­tchnął, po czym od­wró­cił się do tech­ni­ka. – Ścią­gaj ro­bo­ta.

Czło­wiek i ma­szy­na mi­nę­li się mniej wię­cej w po­ło­wie dro­gi. Kę­dzior szedł nie­spiesz­nie, uważ­nie wpa­tru­jąc się w le­żą­cy na zie­mi ła­du­nek. Nie czuł cię­ża­ru kom­bi­ne­zo­nu. Nie czuł obez­wład­nia­ją­ce­go go­rą­ca. Był cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty ana­li­zą sy­tu­acji.

Sie­dem po­dłuż­nych la­sek ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go.

Sie­dem za­pal­ni­ków.

Po­skrę­ca­ny ka­bel bie­gną­cy od każ­de­go z nich do de­to­na­to­ra.

De­to­na­tor.

Ukląkł może pół me­tra przed bom­bą. Przez dłuż­szą chwi­lę po pro­stu ob­ser­wo­wał.

– Kla­sycz­ny pas sza­hi­da – mruk­nął do wbu­do­wa­ne­go w hełm mi­kro­fo­nu. Spe­cjal­ny sys­tem łącz­no­ści po­zwa­lał na ko­mu­ni­ka­cję ra­dio­wą po­mię­dzy człon­ka­mi ze­spo­łu pi­ro­tech­nicz­ne­go mimo za­kłó­ceń wy­twa­rza­nych przez sto­ją­cą nie­opo­dal cię­ża­rów­kę. – Mó­wi­łem, sie­dem kilo pen­try­tu. De­to­na­tor na­ci­sko­wy w sta­lo­wej rur­ce. W środ­ku na pew­no za­pal­nik, trans­for­ma­tor i ba­te­ryj­ka.

– Sprawdź, czy na pew­no nie ma dru­gie­go de­to­na­to­ra. Upew­nij się – za­brzmiał w słu­chaw­kach głos Ol­brych­ta.

– Nie wi­dzę.

– Sprawdź.

Kę­dzior wie­dział, że to na­le­ży do pro­ce­du­ry, choć w tym przy­pad­ku uwa­żał wy­ko­na­nie po­le­ce­nia za stra­tę cza­su. In­tu­icja, w jego wy­pad­ku nie­od­łącz­na pa­tron­ka suk­ce­sów, mó­wi­ła mu, że żad­ne­go za­pa­so­we­go de­to­na­to­ra nie ma.

Ale wy­jął z kie­sze­ni x-foxa, prze­no­śne urzą­dze­nie rent­ge­now­skie, bę­dą­ce w sta­nie prze­świe­tlić na­wet naj­le­piej opan­ce­rzo­ny przed­miot. Tym ra­zem o opan­ce­rze­niu nie było mowy: pro­mie­nie prze­nik­nę­ły przez fo­lię i krysz­tał­ki pen­try­tu, jak­by ni­cze­go nie spo­ty­ka­ły na swej dro­dze.

– De­to­na­to­ra brak – po­wie­dział Kę­dzior.

W gło­sie: dru­gi dzi­siaj brak sa­tys­fak­cji. W ru­chach: na­ce­cho­wa­na pew­no­ścią gra­cja za­wo­dow­ca.

– Do­bra. – Ol­brych­to­wi po­mi­mo wie­lo­let­nie­go do­świad­cze­nia roz­kaz, któ­ry miał wy­dać za chwi­lę, za­wsze przy­cho­dził z tru­dem. – Ode­tnij de­to­na­tor.

Kę­dzior wy­jął z kie­sze­ni ob­cę­gi i zde­cy­do­wa­nym ru­chem prze­ciął wiąz­kę ka­bli, mniej wię­cej pięć cen­ty­me­trów od miej­sca, w któ­rym za­głę­bia­ły się w sta­lo­wej rur­ce.

Zdu­mie­wa­ją­ce, ale po tej ope­ra­cji za­rów­no Dwo­rzec Cen­tral­ny, ho­tel Mar­riott, jak i sam Kę­dzior po­zo­sta­li w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. War­sza­wa bez żad­nych prze­szkód (wy­jąw­szy mon­stru­al­ne kło­po­ty ko­mu­ni­ka­cyj­ne) mo­gła tęt­nić sto­łecz­nym ży­ciem, dy­szeć z go­rą­ca i cie­szyć się wczo­raj­szym suk­ce­sem pił­ka­rzy.

– Od­cię­ty. – Kę­dzior nie czuł potu spły­wa­ją­ce­go po twa­rzy. Na­wet gdy­by czuł, z pew­no­ścią zwa­lił­by winę na upał. Nie od­wra­ca­jąc się, po­ło­żył de­to­na­tor na chod­ni­ku, pół me­tra za sobą. – Wyj­mu­ję za­pal­ni­ki.

Po­wo­li wy­cią­gnął rękę w stro­nę umiesz­czo­ne­go naj­bar­dziej z le­wej stro­ny ła­dun­ku. Ostroż­nie chwy­cił za sre­brzy­sty ko­niec nie­wiel­kie­go cy­lin­dra. Po­cią­gnął. Sta­lo­wa rur­ka, gru­ba może na dwa cen­ty­me­try, z nie­wiel­kim opo­rem pod­da­ła się na­ci­sko­wi. Kę­dzior wy­cią­gnął ją i po­ło­żył obok.

Wy­cia­gnię­cie po­zo­sta­łych sze­ściu za­pal­ni­ków za­ję­ło nie wię­cej niż dwie mi­nu­ty. Kę­dzior uło­żył je na chod­ni­ku bar­dzo po­rząd­nie, je­den obok dru­gie­go, po czym się wy­pro­sto­wał.

– Go­to­we – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu tuż po tym, jak sta­nął na nogi. – Moż­na za­bie­rać.

Ol­brycht ode­tchnął, tym ra­zem na do­bre, wy­dał swo­im lu­dziom se­rię roz­ka­zów, po czym wy­krę­cił nu­mer Tysz­kie­wi­cza.

8

Le­d­wie trza­snę­ły drzwi sa­mo­cho­du, roz­dzwo­ni­ła się ko­mór­ka.

Ja­kub spoj­rzał na sze­ro­ki ko­lo­ro­wy wy­świe­tlacz i zmarsz­czył brwi. Do­tknął zie­lo­nej słu­chaw­ki.

– Dzień do­bry, pa­nie dy­rek­to­rze – po­wie­dział.

Krzep­tow­ski uśmiech­nął się zza kie­row­ni­cy.

– Ra­port – wark­nię­cie. Szef CBŚ do­bre ma­nie­ry miał za nic. – Krót­ko.

Ja­kub był w pew­nym sen­sie przy­zwy­cza­jo­ny. Wy­po­wie­dział pięć zwię­złych zdań, po któ­rych za­pa­dła ci­sza.

– Ni­ko­mu nic się nie sta­ło? – Ulga w gło­sie jed­ne­go z naj­waż­niej­szych pol­skich po­li­cjan­tów była wy­raź­nie sły­szal­na, cze­mu zresz­tą sto­sun­ko­wo trud­no się dzi­wić.

– Wy­glą­da na to, że nie. – Ja­kub sta­rał się mó­wić moż­li­wie neu­tral­nym to­nem. – Ak­cja się jesz­cze nie skoń­czy­ła. Moi lu­dzie sta­ra­ją się zneu­tra­li­zo­wać bom­bę. Cen­trum jest spa­ra­li­żo­wa­ne, ale…

– Ruch dro­go­wy to w tej chwi­li naj­mniej­sze zmar­twie­nie.

Ja­kub mógł się za­ło­żyć, że dy­rek­tor my­śli już o czymś in­nym. Znał go tro­chę.

– Czy… – wa­ha­nie – mo­że­my przy­jąć, że za­ma­cho­wi uda­ło się za­po­biec dzię­ki przy­tom­no­ści umy­słu i pro­fe­sjo­na­li­zmo­wi funk­cjo­na­riu­szy? Tych dwóch z pre­wen­cji?

Bin­go. Gra na­der ła­twa do roz­szy­fro­wa­nia: pra­sa z pew­no­ścią sztur­mo­wa­ła już drzwi ge­ne­ral­skie­go ga­bi­ne­tu.

– Jesz­cze nie mam peł­ne­go ob­ra­zu sy­tu­acji. Nie roz­ma­wia­łem z nimi. Jadą w tej chwi­li na Ra­ko­wiec­ką, za chwi­lę ich prze­słu­cham.

– Ale nie mo­że­my tego wy­klu­czyć?

– Nie. – Ja­kub nie miał nic prze­ciw­ko temu, by uwa­ga me­diów kon­cen­tro­wa­ła się na po­li­cjan­tach z pa­tro­lu. Im wię­cej spo­ko­ju w jego pra­cy, tym le­piej. Nie wspo­mniał o tym, że do peł­ne­go suk­ce­su bra­ku­je jed­nak mel­dun­ku o po­myśl­nym roz­bro­je­niu bom­by. – Moim zda­niem za­cho­wa­li się bar­dzo do­brze i kom­pe­tent­nie. Nie po­zwo­li­li uciec czło­wie­ko­wi, któ­ry miał na so­bie po­kaź­ną ilość ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i naj­praw­do­po­dob­niej chciał je zde­to­no­wać.

– Bar­dzo do­brze. – W gło­sie sze­fa Biu­ra za­brzmia­ło nie­mal od­prę­że­nie. – To zna­czy nie­do­brze, że do­szło do pró­by za­ma­chu, ale do­brze, że nie do­szło do za­ma­chu. Ro­zu­mie pan?

– Tak. – Ja­kub za­mknął oczy. Ekwi­li­bry­sty­ka, któ­rej mu­sie­li do­ko­ny­wać człon­ko­wie elit wła­dzy, za­wsze wzbu­dza­ła w nim mie­sza­ni­nę obrzy­dze­nia i po­dzi­wu.

– Pro­szę mel­do­wać o po­stę­pach śledz­twa. Ro­zu­miem, że prze­słu­cha pan do­mnie­ma­ne­go za­ma­chow­ca?

– Nie­zwłocz­nie.

– Mel­du­nek co go­dzi­nę.

Trzask za­koń­cze­nia po­łą­cze­nia roz­legł się nie­mal rów­no z ostat­nią krop­ką. Może na­wet nie­co przed. Dy­rek­tor do­pro­wa­dził woj­sko­wy, la­pi­dar­ny styl ko­mu­ni­ka­cji z pod­wład­ny­mi nie­mal do per­fek­cji.

Nim Ja­kub zdą­żył wło­żyć ko­mór­kę do kie­sze­ni i od­wró­cić się w od­po­wie­dzi na do­cho­dzą­ce z tyl­ne­go sie­dze­nia ko­bie­ce wes­tchnie­nie, nie­śmier­tel­ny riff roc­ko­we­go kla­sy­ka roz­legł się po­now­nie. Dzwo­nią­cy tym ra­zem był ukry­ty za la­ko­nicz­nym ko­mu­ni­ka­tem „nu­mer pry­wat­ny”

Wie­dząc, że na pew­no nie przy­nie­sie to nic mi­łe­go, Ja­kub po­now­nie ode­brał po­łą­cze­nie.

– Mówi So­ko­łow­ski – roz­legł się au­to­ry­ta­tyw­ny głos.

Ja­kub w pierw­szej chwi­li nie sko­ja­rzył ani gło­su, ani na­zwi­ska.

– Kto? – za­py­tał od­ru­cho­wo.

– Mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. – Nie­mal sły­chać było, że roz­mów­ca gry­zie się w ję­zyk, by nie do­dać cze­goś ostrzej­sze­go.

– Ach tak. Dzień do­bry. – Tysz­kie­wicz wes­tchnął i na uży­tek Krzep­tow­skie­go prze­wró­cił ocza­mi.

Alfę znio­sło nie­co z pasa. Krzep­tow­ski opa­no­wał chi­chot i wró­cił na wła­ści­wy tor jaz­dy.

– Sły­sza­łem, że współ­pra­cu­je pan z ABW.

To nie było py­ta­nie. Od mo­men­tu przy­ję­cia ofer­ty Ko­ze­ry przez Tysz­kie­wi­cza nie mi­nę­ło wię­cej niż pięć mi­nut. Mi­ni­ster na­le­żał do osób do­brze po­in­for­mo­wa­nych, co zresz­tą cał­kiem nie­źle o nim świad­czy­ło.

– W pew­nym za­kre­sie – od­parł Tysz­kie­wicz ostroż­nie.

Już wie­dział, w co się wpa­ko­wał. ABW nie pod­le­ga­ło mi­ni­stro­wi, a bez­po­śred­nio pre­mie­ro­wi. Wal­ka po­li­tycz­na od­by­wa­ła się na róż­nych po­zio­mach. Mi­ni­stra nie ob­cho­dził za­mach. Przede wszyst­kim dbał o nie­wpusz­cza­nie ob­cych na wła­sne te­ry­to­rium.

– Pro­szę bar­dzo ten za­kres ogra­ni­czyć. Do mi­ni­mum, je­że­li się da.

– Jed­nak w tym aku­rat wy­pad­ku…

Tysz­kie­wicz na ple­cach czuł nie­mal od­dech ka­pi­tan Po­toc­kiej. Nie miał żad­nej pew­no­ści, czy nie sły­szy ona słów wy­po­wia­da­nych przez mi­ni­stra. Szyb­ko do­szedł jed­nak do wnio­sku, że w grun­cie rze­czy nie­wie­le go to ob­cho­dzi.

– Pro­szę bar­dzo pil­no­wać roz­dzia­łu kom­pe­ten­cji. – Głos był twar­dy i ostry. Czas próśb się skoń­czył. Nad­szedł czas wy­da­wa­nia po­le­ceń.

– Mie­li­śmy naj­praw­do­po­dob­niej do czy­nie­nia z pró­bą za­ma­chu sa­mo­bój­cze­go. To pierw­szy taki przy­pa­dek w Pol­sce. Rze­czy­wi­ście nie do­szło do tra­ge­dii, ale po pierw­sze nie wie­my, z ja­kich przy­czyn, a po dru­gie nie mamy żad­nej pew­no­ści, czy to od­osob­nio­ne zda­rze­nie. Może już w tej chwi­li na­stęp­ny za­ma­cho­wiec od­ma­wia ostat­nią mo­dli­twę przed śmier­cią?

– Pro­szę nie dys­ku­to­wać… – Głos prze­szedł w wy­so­kie re­je­stry.

– Naj­waż­niej­sze jest wy­eli­mi­no­wa­nie za­gro­że­nia, upew­nie­nie się, że ty­siąc­om lu­dzi nie gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo. Ta­kie jest moje pod­sta­wo­we za­da­nie. – Ja­kub po­pra­wił się w fo­te­lu. Cze­kał na re­ak­cję, spo­dzie­wa­jąc się naj­gor­sze­go. Jak zwy­kle po­nie­wcza­sie uświa­do­mił so­bie, że być może po­wie­dział o pół zda­nia za dużo.

Ale nie do­cze­kał się ri­po­sty. W koń­cu zo­rien­to­wał się, że roz­mów­ca prze­rwał po­łą­cze­nie.

Przez dłuż­szą chwi­lę w sa­mo­cho­dzie pa­no­wa­ła prze­ry­wa­na śród­miej­skim gwa­rem ci­sza. Krzep­tow­ski przy­gryzł war­gi. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że co naj­mniej po­ło­wa kło­po­tów jego i Tysz­kie­wi­cza jest spo­wo­do­wa­na chro­nicz­ną nie­umie­jęt­no­ścią ugię­cia kar­ku w od­po­wied­nim mo­men­cie.

– Do­je­cha­li­śmy – ra­dio za­ga­da­ło nie­co znie­kształ­co­nym gło­sem sze­fa od­dzia­łu AT.

Ja­kub wziął mi­kro­fon.

– Będę za trzy mi­nu­ty.