Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Uratowany rysunkami

Uratowany rysunkami

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-8365157-18-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uratowany rysunkami

Uratowany rysunkami” to autobiografia malarza i rzeźbiarza Waltera Spitzera, który jako żydowski chłopiec urodzony w polskim Cieszynie przeżył holokaust. Jego bliscy i przyjaciele zginęli od kul i w komorach gazowych. On sam także doświadczył piekła obozów koncentracyjnych, przetrwał dzięki szczęściu, pomocy współwięźniów, ale także dzięki swojemu talentowi plastycznemu. Walter Spitzer szczerze do bólu opisuje historię swojej rodziny i  życie  młodego człowieka, który nagle został zupełnie sam w świecie ogarniętym wojenną pożogą. W swoich wspomnieniach poza dramatycznymi i wstrząsającymi historiami pisze także o pierwszych miłościach i zauroczeniach, o próbach odnajdywania najmniejszych śladów normalnego życia w tych strasznych, nieludzkich czasach.

Polecane książki

Pewnego wieczora dziewięcioletni Antoś znajduje pod śmietnikiem malutkiego, zmarzniętego na kość pieska i zabiera go ze sobą do domu. Rodzice początkowo nie są zachwyceni pomysłem zatrzymania szczeniaka, jednak Marcelka – bo okazuje się, że to suczka – szybko zaskarbia sobie miłość domowników i ...
Książka „Twój typ osobowości: Adwokat (ESFJ)” to kompendium wiedzy na temat „adwokata” – jednego z 16 typów osobowości. Jest ona częścią serii, w skład której wchodzą pozycje poświęcone poszczególnym typom oraz książka „Kim jesteś? Test osobowości ID16”, będąca wprowadzeniem do typologii osobowości ...
Julita przez wiele lat nosi maskę szczęśliwej żony i matki. Wierzy, że jej poświęcenie wystarczy do zbudowania trwałego małżeństwa oraz pełnej miłości rodziny. Elżbieta, bezdzietna, żyjąca samotnie lekarka, boryka się z myślami, które w jej głowie urastają do rangi problemu niepozwalającego cieszyć ...
„Aktualności kadrowe” stawiają sobie za cel, aby z szumu informacji wyłowić tylko takie, które naprawdę w danym czasie mają znaczenie praktyczne dla pracodawcy, kadrowego czy specjalisty ds. HR oraz aby informacje te zapakować w krótką, zwięzłą formę. Stąd liczne wzory, przykłady i schematy, które u...
Historia Wielkiej Brytanii to tak naprawdę historia monarchii. „Królowie i królowe Wielkiej Brytanii” to poczet władców panujących w królestwach Anglii, Szkocji i Wielkiej Brytanii od VIII/IX w. do dzisiaj. Biogramy monarchów zawierają informacje o charakterze czysto genealogicznym (daty narodzi...
„Udomowiona” opowiada dzieje zwykłej kobiety zaplątanej w życiowe pułapki. Jest ujęty w klamrę jej próby samobójczej, wewnątrz której odkrywamy kobietę dojrzałą, odpowiedzialną i twardą. Innym znów razem widzimy jej skrajnie przeciwne zachowania.Co jest ich przyczyną? Czy ma wpływ na swoje życie? Na...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Walter Spitzer

Tłumaczenie: BOŻENA SĘKRedakcja: EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKAKorekta i łamanie: AGATA MOŚCICKA, biały-ogród.plProjekt okładki: B&G design, BEATA DŁUGOKIŃSKA, GRZEGORZ PUŻUK, www.babaigrajek.pl© Copyright Walter Spitzer
© Copyright for the Polish translation by Bożena Sęk 2016
© Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2016Wydanie IISBN 978-8365157-18-8Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI Sp. z o.o.
ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawaoddeskidodeski.com.plKonwersja:eLitera s.c..Czytelniku, korzystaj legalnie!
Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.

PRZEDMOWA

Jako bardzo młodzi ludzie byliśmy razem w Buchenwaldzie. Nie znaliśmy się jednak. Czy trafiliśmy na ten sam blok? Nie. Walter był w dużym obozie, ja w małym. On znał wielu ludzi, ja nie. Od śmierci mojego ojca, który odszedł jakieś trzy, cztery dni po naszym przybyciu z Auschwitz, żyłem na uboczu, odcięty od świata, zrezygnowany. Byłem wycieńczony, nie dostrzegałem ani promyka nadziei, przestałem walczyć. Walter przeciwnie. Możliwe, że nasze ścieżki bądź spojrzenia się skrzyżowały, zwłaszcza w ostatnich dniach ewakuacji. Ale z pewnością obaj pamiętamy barwę nieba, szarą barwę ołowianego nieba nad barakami. Wtedy doszukiwałem się czasem sensu w tym wszystkim, tak jak niekiedy doszukuję się go teraz.

Obecnie, całe wieki później, czytam wspomnienia Waltera z taką samą emocją, jakiej doświadczam, patrząc na jego obrazy, na jego rzeźby; oglądam je uważnie w poszukiwaniu zapomnianych twarzy, ponurych losów wyklętych zwieńczonych popiołami.

Walter umiał rysować, malować; ja potrafiłem tylko się modlić, a i to tak sobie; po śmierci ojca nie miałem już sił ani się modlić, ani żyć. Kiedyś podczas spotkania w Paryżu zrozumieliśmy, że mamy wspólne wspomnienia. Odnajduję je w niniejszej opowieści, którą Walter spisał.

Kiedy czyta się ją po raz pierwszy, przypomina inne. Większość ocalałych pragnie złożyć świadectwo historyczne i zabiera się do tego w identyczny sposób, wywód idzie takim samym tokiem. Każdy w tonacji nostalgicznej opowiada najpierw o wcześniejszym życiu, o jego wyzwaniach i o swoich triumfach, potem o odkryciu koszmaru w kosmicznej skali. W dziedzinie życia prywatnego to szczęście rodzinnego domu, szabatowe wieczerze, pierwsze uciechy wieku młodzieńczego, pierwsze porywy miłości. W życiu społecznym mniejszy lub większy spokój ze zwyczajnymi problemami. Potem wybuch wojny. Wejście Niemców. I nastanie strachu, wyizolowania. Powrót antysemityzmu. Prowokacje uczniów spragnionych przemocy, ich nienawiść, groźna, krwawa. Satysfakcja obywateli polskich patrzących na upokarzanie Żydów bitych i wysiedlanych, pozbawionych przyjaciół i wsparcia. Zaplombowane pociągi. Wrota piekieł.

Walter z malarskim talentem stwarza nastrój i za pomocą swojej opowieści zmusza czytelnika, by spytał własną pamięć, czy pamięta.

I dzięki Walterowi Spitzerowi, dzięki jego spisanemu świadectwu pamięć owa odpowie: Tak.

Elie Wiesel

WSTĘP

Nie umarłem. Dowód: piszę. A jednak nie powinno mnie już być na tym świecie: system zaprogramował moje zniknięcie wraz z półtora milionem żydowskich dzieci. Chciałbym zapomnieć tę straszną anonimową liczbę, nie dość wyraźnie mówi bowiem, jak wyjątkowe było życie każdej z tych młodych istot z jej przeszłością i przyszłością, życie, które mogło być takie piękne…

Jak przetrwałem? Jak uniknąłem tragicznego losu, który mi przeznaczono? Te pytania często mi zadawano, zwykle ze współczuciem, czasem nieufnie. W ustach niektórych przez długi czas brzmiały wręcz jak wyrzut.

Cóż tu powiedzieć? Dużo szczęścia, przypadek, moje przemożne pragnienie życia, miłości, a także rysunek – bez wątpienia właśnie to mnie uratowało.

Tamte zamordowane dzieci nie mogą już przemówić. Od dawna użyczałem im swoich ołówków, pędzli, nożyczek i dłuta. Dziś za pośrednictwem opowieści o własnych losach, o skradzionym dzieciństwie i młodości, pragnę oddać im swoje pióro.

Walter Spitzer

PROLOG

OBIETNICA ZŁOŻONA NOCĄ

Tej nocy w ciszy obozu w Buchenwaldzie, długo po zgaszeniu świateł, nagle budzi mnie jeden ze współwięźniów. Czego chce? Dlaczego szarpie mnie za ramię? Coś do mnie szepcze…

− Blokowy cię wzywa.

Trzeba się podporządkować, chociaż strach ściska mi trzewia. Boję się, że zrobiłem coś złego, że w czymś zawiniłem, ale w czym? Bezszelestnie zsuwam się z pryczy i idę do wnęki, którą w naszym baraku zajmuje blokowy, Niemiec imieniem Peter, więzień jak my, wojujący antyfaszysta od samego początku. Tam za rzędem szaf ustawionych w kształcie litery L, za zasłonką z kilku rozwieszonych koców, by wytłumić światło, zebrała się cała gromada więźniów. Czekają na mnie cienie nieruchome, nieprzeniknione, siedzące na ławkach przy długim stole. W świetle słabej żarówki widzę czerwone trójkąty naszyte na ich pasiakach i litery oznaczające narodowość: wszyscy to więźniowie polityczni z Niemiec, Francji, Jugosławii, Czechosłowacji. Ani jednego Żyda.

Strach we mnie narasta, gdy patrzę na tych obcych ludzi, którzy siedzą, jakby mieli mnie sądzić. Międzynarodowy trybunał przeciwko mnie? Czuję drżenie na całym ciele. Peter wskazuje mi miejsce: naprzeciwko siebie, na drugim końcu stołu. Siadając, pytam z lękiem, co takiego zrobiłem…

− Ty i ten twój kumpel jesteście na liście do jutrzejszego transportu.

Wiem, co znaczy „transport” w obozowym języku: wywiezienie do któregoś z podobozów Buchenwaldu, na przykład do Dory, gdzie na ogół przeżywa się do tygodnia. Niemcy wykorzystują siłę roboczą do cna, nie ponosząc żadnych kosztów, nawet choćby skromnego pożywienia! Bo i po cóż żywić niewolników? Tutaj ludzką energię da się odnawiać w nieskończoność.

Peter mówi dalej:

− My, Międzynarodowy Komitet Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, postanowiliśmy cię uratować przed tym transportem. Obserwujemy cię, odkąd tu jesteś. Stale rysujesz, umiesz patrzyć. Właśnie to zadecydowało. Ale musisz nam uroczyście obiecać, że jeśli przeżyjesz, opowiesz swoimi rysunkami to wszystko, co tutaj widziałeś.

Siedzę oniemiały. Po chwili, otrząsnąwszy się nieco, próbuję ratować także Coca, Żyda z Antwerpii, z którym od dwóch lat przechodzę przez wszystkie niebezpieczeństwa, przeżywam wszystkie lęki, snuję marzenia przepełnione nadzieją…

− Ale dobrze wiecie, że jestem z kolegą. Nie rozstajemy się, odkąd się znamy.

W odpowiedzi Peter opowiada mi swoją przeszłość komunisty i antyfaszysty. Do Buchenwaldu trafił, jak tylko obóz powstał, a to już osiem lat, nawiązał tu wiele przyjaźni i nieraz doświadczył bólu nieuchronnego rozstania. Inni przy stole przywołują podobne wspomnienia: a to pożegnania brata, a to rodzica, a to przyjaciela.

Czuję, że naprawdę chcą mi pomóc. Wykorzystuję to i naiwnie stosuję coś w rodzaju szantażu, z uporem obstając przy swoim: jeżeli Coco nie zostanie ze mną, pojadę z nim.

Wydaje mi się, że ta dyskusja nigdy się nie skończy, ale wiem w głębi ducha, że zdecydowanie chcą mnie uratować. Wreszcie po naradzie postanawiają uchronić nas obu. Komuniści są dobrze zorganizowani, rządzą kancelarią obozową, toteż bez trudu nazajutrz rano wykreślą nasze numery z listy, której zażądali Niemcy.

Tuż przed wyjściem z wnęki Petera obracam się jeszcze i zwracając się do tego osobliwego sądu, który postanowił zatrzymać mnie pod swoją pieczą tutaj, w Buchenwaldzie, szepczę:

− Dziękuję i przyrzekam, że zrobię wszystko, by nie zawieść waszego zaufania.

Powiedziawszy te słowa, odczuwam niejaką ulgę. Za cenę przetrwania zawarłem pakt: muszę wyryć w pamięci codzienne potworności, muszę rysować, rysować i jeszcze raz rysować, muszę wyrywać czasowi obrazy, aby kiedyś w przyszłości pokazać światu, co się tutaj działo.

Stanowczo mi zabraniają pisnąć choćby słowo komukolwiek, nawet Cocowi[1]. Skłaniam głowę, życząc swoim sędziom dobrej nocy, i wracam na pryczę. Długo jeszcze ich słyszę, jak omawiają różne inne sprawy – jestem spokojniejszy, wiedząc, że zebrali się nie tylko z mojego powodu. Nie mogę zasnąć, w głowie kłębią mi się myśli. Mam tylko siedemnaście lat i oto obarczony zostałem odpowiedzialnością, która mnie przerasta…

Udaje mi się w końcu przysnąć. Nagle budzi mnie wielki szczur, który po moich nogach zmierza nieuchronnie ku twarzy. Mimo ciemności widzę jego czarne oczka, pyszczek, wąsy, długi różowy ogon… Okropność! Wściekle szarpię kocem. Stwierdziwszy, że jeszcze nie jestem martwy, wstrętny gryzoń odbiega. W półśnie z przerażeniem wyobrażam sobie, że przyszedł pomścić swoich braci, których ongiś zatłukłem kijem na podwórku domu moich rodziców…

I

CIESZYN, DZIECIŃSTWO W POLSCE

Wspomnienia się tłoczą, wyłaniają strumieniami… Tak dawno to było, w innym świecie. Polski wieśniak, który zwykle dostarczał nam jajka, kurczaki, gęsi, indyki i pyszną świeżą śmietanę w emaliowanych konewkach, postanowił dołożyć do zamówienia dwa małe żywe króliczki. Były śnieżnobiałe z czerwonymi ślepkami. Ojciec zamknął je w ptasiej klatce zawieszonej na drucie pośrodku klatki schodowej w naszym domu, co normalnie byłoby nie do pomyślenia, ale tata był panem u siebie i robił, co chciał. Myślał, że w ten sposób uchroni króliki przed okrutną inteligencją i diabelską żarłocznością szczurów.

Nazajutrz z rana, jeszcze przed śniadaniem, zszedłem na dół do królików. Leżały biedne na dnie klatki, wykrwawione. Byłem potwornie nieszczęśliwy: jeszcze wczoraj były takie śliczne, a teraz płakać się chciało na ich widok.

Ojciec pokazał mi, którędy weszły szczury: przez wylot odpływu na podwórku, kurnik i na klatkę schodową… Poczułem taką nienawiść do zabójczych gryzoni, że niezwłocznie skrzyknąłem kolegów, żebyśmy w odwecie na nie zapolowali! Przez godzinę czailiśmy się w absolutnej ciszy, ściskając kije i szczotki w garści. Straszne gryzonie, nieufne i sprytne, wystawiały wąsate pyszczki z odpływu, przyglądały się nam i zaraz cofały. Ale przecież nie damy się okpić paru szczurom! Wpadliśmy więc na pomysł, żeby ukryć się za drewnianą przegrodą i przez szpary między deskami czyhać, aż wyjdą. W końcu wielkie szczury zebrały się na odwagę i wylazły gęsiego na podwórko… Okropny widok! Ruchliwe kule pokryte szarą sierścią wydawały nam się wielkie i groźne, lecz pragnienie, by je sprzątnąć w odwecie za króliki, było silniejsze niż odraza czy strach. Ostatecznie szczotkami zagoniliśmy je pod ścianę i tam zatłukliśmy kijami… Przeraźliwie głośnych, przenikliwych pisków gryzoni schwytanych w pułapkę, strwożonych w obliczu zagrożenia, nigdy nie zapomniałem i do dziś napawają mnie odrazą.

***

Działo się to w Cieszynie, granicznym mieście przedzielonym Olzą, dopływem Wisły. Po naszej stronie była Polska, po drugiej Czechosłowacja. To stare miasteczko było pełnym wdzięku klejnocikiem. Na wzniesieniu znajdowały się koszary jeszcze z czasów habsburskich i garnizon, długa ulica handlowa, z niemiecka Ring, ciągnęła się aż do mostu na rzece. W mieście przetrwały stare, siedemnasto- i osiemnastowieczne kamienice z frontonem i podcieniami, w których mieściły się sklepy i warsztaty rzemieślnicze. Nowa władza Rynek nazwała placem Jana III Sobieskiego na pamiątkę polskiego króla, który zatrzymał się w mieście, kiedy w roku 1683 podążał na odsiecz obleganemu przez Turków Wiedniowi i całemu chrześcijaństwu. Tego przynajmniej nauczyłem się w szkole powszechnej.

Pod koniec XIX wieku mój ojciec kupił stary budynek przy Rynku, wyburzył go i zaangażował wiedeńskiego architekta, by na tym placu postawić piękny okazały dwupiętrowy dom. Ceglaną fasadę upiększały medaliony wyrzeźbione nad oknami, balkon jadalni zdobiła elegancka balustrada z kutego żelaza. Dom ten był – nadal jest – najładniejszym budynkiem w Rynku, pierwszym w mieście obiektem w stylu wiedeńskim. Albowiem przed pierwszą wojną światową, przed traktatem wersalskim, Cieszyn, wówczas Teschen, należał do monarchii austro-węgierskiej pod panowaniem Habsburgów, toteż moda i dobry smak przychodziły z Wiednia.

Mój ojciec, Samuel Spitzer, wiedeńczyk do szpiku kości, wierny poddany cesarza, urodził się w węgierskiej Koteszowej. Był człowiekiem władczym, imponującym, z lekkim brzuszkiem, łysym, z pięknym, bardzo zadbanym szpiczastym wąsem na modłę austriacką: nie położył się spać, póki nie uwięził go pod specjalną siateczką, by zachować jego idealny kształt.

Nie znałem swojego dziadka ze strony ojca, bogatego ziemianina, który w Koteszowej produkował śliwowicę. Po ogromnym pożarze, w którym spłonął dom z wszystkimi przyległościami, mój ojciec, bardzo jeszcze młody, musiał wraz z braćmi opuścić rodzinne gniazdo. Przygarnął go jeden z wujów mieszkający w Wiedniu, rodzice zaś zachowali ocalałą resztkę majątku, by wyposażyć córki.

Wiedza, którą mój ojciec nabył w rodzinnej gorzelni, pozwoliła mu znaleźć pracę u producenta likierów. Później duch niezależności kazał mu założyć własne przedsiębiorstwo produkcji likierów i importu herbaty oraz niepalonej kawy. Kiedy dobrze się w życiu urządził, ożenił się w Wiedniu – z tego związku miał dwóch synów, Hugona i Leona, oraz córkę Edytę.

Powoli likiery Spitzera stały się znane w całej Europie. Czyż nie nazywano mojego ojca „księciem likierów”? W roku 1901 przy okazji wystawy światowej w Paryżu został wyróżniony złotym medalem i honorowym dyplomem miasta, później otrzymał srebrny medal w Karlowych Warach.

Miał także wielki zaszczyt być oficjalnym liwerantem (dostawcą) austriackiego dworu, a dzięki temu, że otrzymał tytuł Könniglicher und Kaiserlicher Hoflieferant, w roku 1911 sam cesarz Franciszek Józef przyjął go w pałacu Schönbrunn. Ojciec był dumny z tej audiencji i bardzo często mówił o cesarzu – trzeba przyznać, że Żydzi w ogóle dużo mówili o cesarzu uchodzącym za protektora mniejszości narodowych. Mój ojciec z nostalgią wspominał Wiedeń epoki Habsburgów. Dzięki jego opowieściom znałem to miasto, zanim jeszcze postawiłem w nim nogę, wiedziałem wszystko o Praterze, lunaparku, Sacherze, ulubionym hotelu ojca, przepadałem za słynnym Sacher Torte, czekoladowym tortem z marmoladą, który matka często piekła.

Moi bracia przyrodni, wychowankowie wiedeńskiej politechniki, zaciągnęli się jako oficerowie podczas Wielkiej Wojny, z której udało im się wyjść cało. W roku 1918, po kłótni z ojcem, Hugo wyjechał do Tunezji i zniknął z naszego życia, przez co nigdy go nie poznałem.

Niebawem ojciec się rozwiódł i spotkał moją przyszłą matkę, Grettę Weiss, dziewczynę ze skromnej rodziny z Przerowa w Czechosłowacji. Była zaręczona z młodym człowiekiem, który podczas wojny zginął w Galicji, tak że owdowiała, zanim została mężatką. Przyjęła posadę w okienku na stacji w Przerowie, gdzie jej ojciec pracował aż do emerytury.

Na początku lat dwudziestych mojemu ojcu, liczącemu około pięćdziesięciu ośmiu lat, wpadła w oko dwudziestodwuletnia kobieta, piękna i wykształcona. Była brunetką o pięknych niebieskich oczach, mówiła po francusku i bosko grała na pianinie. W tamtych czasach żydowskie rodziny dużo inwestowały w jedynaczki, a po rzezi w latach 1914−1918 wiele dziewcząt rozpaczliwie szukało dobrej partii. Konkurencja była duża, niewielu zostało bowiem zdrowych mężczyzn. Mój ojciec wykorzystał szansę. W drugim małżeństwie miał dwóch synów: Harry’ego i mnie, młodszego o trzy lata. Przyszedłem na świat w naszym cieszyńskim domu, przy placu Sobieskiego 16 w dniu 14 czerwca 1927 roku.

Powołane w roku 1918 przez Józefa Piłsudskiego polskie władze nie sprzyjały interesom mojego ojca, który nie mógł teraz handlować z Austrią. Rodzice niezbyt się odnajdywali w odrodzonej Polsce. Oboje byli niemieckojęzyczni, nie znali polskiego, oficjalnego języka również na Śląsku Cieszyńskim.

Mimo wszystko ojciec jakoś sobie radził aż do początku lat trzydziestych, potem ostatecznie zlikwidował wytwórnię likierów. Nie pamiętam wprawdzie, żebym go widział przy pracy, ale chyba prowadził przez jakiś czas sklepik z alkoholami i wyrobami tytoniowymi na parterze domu, w pomieszczeniu dawnej sali wystawowej produktów Spitzera.

Wytwórnia likierów mieściła się wcześniej na parterze, a mieszkaliśmy na piętrze. W biblioteczce w salonie stały liczne cenne książki, pamiętam głównie kompletne dzieła Goethego i Schillera w przyjemnie pachnących skórzanych okładkach, ze złoconymi brzegami i tytułami wytłoczonymi na grzbiecie złotą czcionką. Były to ojcowskie skarby, których nam, dzieciom, zakazano dotykać. Ja mogłem jedynie – i nie odmawiałem sobie tego – oglądać album Rembrandta i drugi Fransa Halsa. Musiało mi wystarczyć oglądanie czarno-białych reprodukcji, bo tekst po niemiecku wydrukowany gotykiem był dla mnie za trudny. Od tamtej pory zawsze mnie pociągały pełne tajemniczego światła obrazy Rembrandta, szczególnie o tematyce biblijnej.

Ale miejscem najświętszym mojego ojca była ogromna szafa wbudowana w ścianę w jego dawnym biurze na parterze. Jej ciężkie żelazne drzwi zawsze były zamknięte na zamek bardzo skomplikowany, sądząc po wymyślnym kształcie klucza, który ojciec nosił w kieszeni. Pewnego dnia tato otworzył przy mnie te drzwi – postanowił mi pokazać, co jest w szafie… Własnym oczom nie wierzyłem: na wysokość dwóch metrów wznosiły się liczne półki, na których stały setki flakoników ze szklaną zatyczką. Wszystkie te fiolki zawierały egzotyczne zapachy, wschodnie olejki, sekretne zioła. Znajdowała się tam również gruba księga, w której ojciec ładnym charakterem pisma zanotował swoje sekretne przepisy na likiery.

− Przypatrz się temu – powiedział mi. – To rzecz bezcenna. Jest tu całe moje życie.

Na podwórku za domem w wiekowej stajni wciąż stały sanie i kolaska, koni jednak nie było, dawno je bowiem zarekwirowała armia austriacka. Nad żłobem, za firanką z pajęczyn, pokryte kurzem gromadzącym się od ćwierćwiecza wisiały na hakach uprzęże. Świadczyły o niegdysiejszej świetności, której myśmy z bratem nie znali. Często wyobrażałem sobie ów miniony przepych: dwa konie parskające niecierpliwie, by wyprowadzić je ze stajni, stangreta w ładnym czarnym płaszczu ze srebrnymi guzikami opatrzonymi inicjałami ojca, S.S., teraz pogryzionym przez mole, nadal wszakże wiszącym przy wejściu.

Przybudówki i dawne pomieszczenia wytwórni stanowiły raj dla nas, dzieci. Bawiliśmy się tam i majstrowali różne rzeczy. W hali robiliśmy proste strzelby z iglicą, kombinowaliśmy też po kryjomu ze śrutem, robiąc pociski z łusek znalezionych na strychu, i z rakietnicą. Na podwórku urządziliśmy sobie strzelnicę z tarczami wyrysowanymi kredą na murze.

Pewien starszy człowiek, któremu ojciec pozwalał mieszkać na poddaszu z trzydziestoletnią córką, nauczył mnie majsterkowania i posługiwania się narzędziami, takimi jak hebel czy piła. Po jego śmierci dostałem je w spadku, a mój brat Harry kolekcję motyli ze wszystkimi akcesoriami do preparowania eksponatów.

Naprzeciwko ich mieszkanka mieścił się strych, moje ulubione miejsce. Przechowywano tam austriackie mundury wojskowe, oficerskie czapki i medale moich przyrodnich braci. Ale najbardziej nęciły mnie francuskie czasopisma „L’Illustration” z lat wojny 1914−1918 znalezione w skrzyni. Oglądałem je tam całymi popołudniami, rodzice bowiem nie życzyli sobie „staroci” w mieszkaniu.

Z okresu dostatniego życia, którego zaznali moi przyrodni bracia Hugo i Leon, pozostał nam wspaniały bujany koń na kółkach. Był w całości obciągnięty autentyczną końską skórą barwy szarobrunatnej, miał siodło i kompletną skórzaną uprząż. Lubiłem jego piękne szklane oczy wyglądające niemal jak żywe. Złościłem się, kiedy inne dziecko go dosiadało, postanowiłem, że jest mój, tylko mój.

Zostały również świetne sanki, na zamówienie ojca zrobione przez kołodzieja z dolnego miasta. Zimą siały postrach wśród chłopaków, kiedy zjeżdżaliśmy na nich ze wzgórza za miastem. Były ciężkie, z masywnego dębu, z płozami wzmocnionymi żelazem jak koła furmanki, a siedzisko miały splecione ze skórzanych pasów. Mogło się na nim wygodnie zmieścić czworo dzieci. Aby były jeszcze groźniejsze, powbijaliśmy z przodu ostre gwoździe, takie same, jakimi zwykle podkuwaliśmy sobie buty. I biada temu, kto stanął nam na drodze! Jadąc na sankach, doświadczaliśmy upajającego wrażenia, że powozimy rzymskim rydwanem. Zazwyczaj Harry, starszy, siadał z przodu i kierował za pomocą obcasów.

Wieczory w gronie rodzinnym upływały nam spokojnie. Nie mieliśmy odbiornika radiowego, ojciec bowiem uważał, że takie urządzenie mogłoby zmącić nam spokój. Wiadomości, które czytał codziennie w gazecie, na ogół nie były dobre. Już wtedy słyszałem nazwy dalekich krajów: Hiszpanii, Abisynii…

Po kolacji i sprzątnięciu ze stołu grywaliśmy w loteryjkę, domino, szachy. Czasem mama siadała do fortepianu. Ojciec najbardziej lubił muzykę węgierską. Na fortepianie obłożonym japońskim drewnem różanym mama grała węgierskie melodie Brahmsa, Johanna Straussa albo Franza Lehara. Uczyła mnie grać na fortepianie, a Harry brał lekcje gry na skrzypcach. Nie był zbyt uzdolniony, toteż raniło mi uszy jękliwe zawodzenie instrumentu.

Tak dobrze pamiętam ten fortepian, ponieważ zachwycała mnie jego uroda, fascynował delikatny dotyk klawiszy z kości słoniowej, które mama myła mlekiem. Niekiedy zapominałem się podczas lekcji i zamiast śledzić nuty, wgapiałem się z podziwem w prześlicznie wykaligrafowaną nazwę „Hoffman” nad klawiaturą, inkrustowaną złotem w hebanie.

Bywało, że wieczorem przynosiłem z komórki skrzynkę ze swoimi skarbami: paroma narzędziami, kawałkami sznurka, drutami, drewienkami, gwoździami, sprężynami… Jak żywą widzę mamę zrzędzącą na cały ten majdan, który stawiałem na idealnie wywoskowanym stole. Ale tato przyłączał się do zabawy. Na przykład kazał nam przepiłować na pół duże drewniane szpulki po niciach, by otrzymać koła, potem z paru kawałków bambusa odciętych z bata powstawały obręcze podtrzymujące plandekę wykrojoną z worka i w ten sposób robiliśmy miniaturę wozu z budą.

Czasami wieczór należał do mnie. Zużywałem masy papieru, który pokrywałem rysunkami. Mama opowiadała, że zacząłem rysować jako czterolatek. Tato robił mi zeszyty z białego papieru pakowego: arkusze składał na pół, wycinał dziurki, przewlekał przez nie sznurek wiązany na grzbiecie, okładkę dawał z kartonu. Było to oczywiście prymitywne, ojciec jednak lubił powtarzać: „Nie ma złych narzędzi, są tylko źli robotnicy”.

Zawsze mi się paliło, by zacząć nowy zeszyt. Często brałem się do rysowania, ledwie skończyłem odrabiać zadania domowe. Pamiętam, że rysowałem z mamą, która miała do tego talent. Podziwiałem ją, byłem z niej bardzo dumny. Pomyślcie tylko: pułkownik z cieszyńskiego garnizonu przysyłał po nią kolaskę, żeby wpadła na herbatkę do pułkownikowej! Spotykała się tam z paniami z towarzystwa, z którymi konwersowała po francusku. Ojciec ją przestrzegł, by nie robiła sobie złudzeń, bo wszystkie te dystyngowane „damy” to antysemitki, lecz przymykają oko na jej pochodzenie, bo jest żoną miejscowego notabla i dobrze włada francuskim, a w tym mieście to wielka rzadkość.

Nie tylko w domu rysowałem, niekiedy również na dworze, najchętniej miejscową orkiestrę wojskową, bardzo znaną w Polsce, zajmującą wysokie trzecie miejsce w rankingu zarówno pod względem jakości, jak i ważności. Ojciec dobrze znał kapelmistrza, który pełnił tę funkcję już w czasach austrowęgierskich. Przedstawiałem na papierze w perspektywie ośmiu muzyków w rzędzie z instrumentami dętymi – każdego z innym. Za orkiestrą kucyk ciągnął wózek z wielką skrzynią. Bardzo lubiłem iść koło orkiestry podczas uroczystości patriotycznych oszołomiony trąbkami rozbrzmiewającymi w całym mieście.

Regularnie składaliśmy wizyty mojej przyrodniej siostrze Edycie, najpiękniejszej kobiecie w mieście. Wystarczyło przejść przez most na Olzie, by znaleźć się po czeskiej stronie. Te dwie części miasta bardzo się różniły. W Czeskim Cieszynie, nowocześniejszym, rzęsiste światła stwarzały atmosferę zabawy, w sklepach było mnóstwo pięknych towarów, owoców egzotycznych w wielkiej obfitości, a dla mnie kredki i farbki dużo lepszej jakości i znacznie tańsze niż u nas.

Ogromną przyjemność sprawiało mi zajadanie się bananami i pomarańczami, tak rzadko dostępnymi w polskiej części miasta…

Później często myślałem sobie, że tamte różnice poniekąd przypominały różnice między Europą Wschodnią i Zachodnią w latach zimnej wojny.

Moja mama i Edyta dobrze się dogadywały. Były prawie w tym samym wieku, a syn Edyty, Ernst, mój siostrzeniec, był troszkę młodszy ode mnie, co nie przeszkadzało nam bawić się razem. Miał zabawki, jakich po stronie polskiej się nie uświadczyło, kolorowe żelazne autka: nakręcało się je kluczykiem i same jeździły.

Mąż Edyty, Fritz Auerbach, był renomowanym adwokatem. W ich mieszkaniu czuło się zamożność. Lubiłem te wnętrza, wytworne nowoczesne meble o gładziutkich politurowanych powierzchniach, które z lubością głaskałem. Sprzęty przedstawiały styl modernistyczny lat dwudziestych, bardzo wówczas modny. U nas przeciwnie, trąciło myszką, sprzęty mieliśmy w stylu Henryka II, z wyglądu ciężkie i bogate.

***

Nie byliśmy bardzo religijni, niemniej szabat był u nas dniem szczególnym. W każdy piątek z samego rana mama ze służącą robiły makaron. Na dużym stole w jadalni, nakrytym ceratą oprószoną mąką, wałkowały ciasto, a kiedy wyschło, zwijały je w rulon, który wyglądał jak gruba kiełbasa. Następnie służąca kroiła go na cieniutkie plasterki… Pyszny makaron wychodził.

W piątkowe popołudnie ojciec zabierał nas do łaźni, gdzie spotykali się miejscowi notable. Dzięki tacie byliśmy z Harrym jedynymi tolerowanymi tam dziećmi, chociaż czcigodni panowie nieraz cierpieli z powodu naszego brojenia. Po kąpieli zasiadaliśmy kręgiem na kamiennych ławach pod bardzo zimnym i mocnym prysznicem, następnie na marmurowym stole łaziebny obracał nas jak naleśniki i masował szczotką ryżową. Nie cierpieliśmy tego. Później na krótko udawaliśmy się do sauny, po czym zawijano nas w szorstkie prześcieradło, na pewno lniane, i jeszcze w koc z wielbłądziej wełny. Wtedy w osobnej kabinie układaliśmy się na leżance i następowało obcinanie paznokci u rąk i nóg. Kiedy myślę o tym teraz, dochodzę do wniosku, że był to prawdziwy luksus. Wracaliśmy do domu pachnącego świeżymi, pieczonymi przez mamę grubo plecionymi chałkami z rodzynkami.

Po zachodzie słońca mama zapalała dwie świeczki. Zasłaniała twarz dłońmi, odmawiając po cichu modlitwę. Duże świeczniki były srebrne, podobnie jak sztućce, stół nakryty bielutkim obrusem wspaniale zastawiony.

Piątkowe wieczory przebiegały bardzo uroczyście. Tradycyjnie jedliśmy rosół z makaronem zrobionym przed południem. Na szabatową wieczerzę tato wymagał odświętnego stroju: białej koszuli, krawata i marynarki. On był w meloniku na głowie. Na stojąco wygłaszaliśmy błogosławieństwa nad chlebem i winem. Tato potrafił nadać sens tym wieczorom, zawsze objaśniał nam taki czy inny fragment Biblii.

W duże święta chodziliśmy do synagogi, na którą mówiliśmy tempel: do wspaniałej dużej budowli z trochę rokokowymi kopułami, strzelistymi kolumnadami sięgającymi nieba, kolorowymi witrażami, które zabarwiały wnętrze mieniącymi się cieniami. W dzielnicach dolnego miasta mieszkali Żydzi z pejsami, noszący chałaty i czarne kapelusze. Mieli własną szule i synagogę – nie bywaliśmy tam, był to zupełnie inny świat.

W świątyni ojciec miał zarezerwowane własne miejsce w drugim rzędzie, pod pulpitem mógł coś położyć. Chodziliśmy tam w Rosz Haszanę (żydowski Nowy Rok) i w Jom Kipur (Święto Pojednania), najważniejszy dzień w kalendarzu żydowskim. Ojciec wkładał wtedy cylinder, który wcześniej szczotkował z włosem mięciutką szczoteczką. Koło synagogi był placyk, na którym tego dnia mogliśmy się bawić, bo rodzice modlili się przez cały dzień. Zasadniczo mieliśmy wtedy pościć, lecz dzięki służącej udawało mi się troszkę oszukiwać.

Przed Chanuką, Świętem Świateł, które przypada na okres chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, nastawał bardzo ekscytujący czas. Przez osiem dni bawialnię oświetlały świeczki w ośmioramiennym świeczniku, nadając domowi radosny wygląd. Do robienia tradycyjnych bączków ojciec miał starą czworoboczną formę z twardego drewna, na każdym boku widniały wyryte wklęśle hebrajskie litery. Forma rozkładała się na dwie części, wnętrze miała kompletnie sczerniałe od gorącego ołowiu wlewanego do niej od co najmniej dwóch pokoleń. Szliśmy do kuchni, gdzie w tygielku z długą rączką topiliśmy kawałki ołowiu ze starych rur kanalizacyjnych. Niesamowicie było patrzyć, jak ołów z matowoszarego robi się błyszczący niczym żywe srebro. Ojciec łyżką zdejmował zanieczyszczenia, które wypłynęły na wierzch, następnie przez dziurkę ostrożnie wlewał ołów do formy, po kilku minutach otwieraliśmy ją i o cudzie! pojawiał się bączek tak błyszczący jak ołowiane żołnierzyki z mojej kolekcji. Należało jeszcze odciąć pręcik pozostały po odlewie i bączek był gotowy do kręcenia… Wymyśliliśmy z Harrym taką zabawę: każda hebrajska litera na boku bączka miała określoną liczbę punktów, liczył się bok, który był na wierzchu, kiedy bączek się zatrzymał. Wygrywał ten, kto zdobył najwięcej punktów. Były to dla nas naprawdę cudowne czasy.

Centrum kulturalne naszej wspólnoty rozdało skarbonki, biało-niebieskie puszki, z ramienia Keren Kajemet, organizacji syjonistycznej. Kwestowałem na rzecz zalesienia Palestyny, a ojciec chętnie dorzucał swego obola.

− Wynocha do Palestyny! – krzyczeli za nami Polacy.

Dużo rozmawialiśmy o syjonizmie i Palestynie. Zawsze wiedzieliśmy, gdy jakaś rodzina wyemigrowała, dowiadywaliśmy się także o listy przysyłane stamtąd. Tym, którzy chcieli wyjechać do Ziemi Świętej, radzono, by przedtem zamówili sobie porządne drewniane skrzynie: tam brakowało wszystkiego, nawet desek, skrzynie zatem miały się przydać do zrobienia sprzętów domowych.

***

Niemiecki był moim językiem ojczystym, ale od czasów kindergartenu, żydowskiego przedszkola, mówiłem również po polsku i po czesku. Później poszedłem do szkoły powszechnej. Na lekcje chodziliśmy w kilku. Po drodze mijaliśmy korytarz, w głębi którego siedziała kobieta z poddartą spódnicą i rozchylonymi nogami… Ależ mieliśmy widowisko! Gapiliśmy się, dopóki kobieta bez słowa nie dała nam znać, że mamy sobie iść.

W szkole ciągle doświadczałem antysemityzmu. Mój kolega Sami, również Żyd, był dość gruby i z tego powodu jeszcze bardziej narażony na niechęć i agresję ze strony dzieci. Kiedy kończyły się lekcje, uczniowie regularnie czekali przed wyjściem z kamieniami i kawałkami węgla, wyzywając nas od „brudnych Żydków”… Nie należałem do potulnych, byłem raczej rozrabiaką, wyciągałem więc procę z kulką z wysuszonej gliny umieszczoną w skórzanej miseczce i stawałem gotowy strzelić. Wiedzieli, że nie chybię i pierwszy, który rzuci kamieniem, zdrowo oberwie.

Czasami wracałem do domu zakrwawiony. Ojciec pytał tylko:

− W jakim stanie są tamci?

Dyrektor szkoły poznał się na moim talencie rysownika i zlecił mi wykonanie dużych portretów polskich dygnitarzy, takich jak marszałek Piłsudski, generał Śmigły-Rydz, a nawet Beck, minister spraw zagranicznych. Moje prace wywieszono w szkolnej auli, która pamiętała jeszcze czasy austriackie.

Uczniem byłem przeciętnym, słabo mi szła matematyka, świetnie natomiast historia i geografia. Pożerałem książki przygodowe, a w bibliotece miejskiej było ich dużo. Wraz z Quo vadis Henryka Sienkiewicza odkryłem Rzym starożytny i epokę Nerona, kiedy to chrześcijan pożerały lwy na arenach – w głowie mi się nie mieściło takie okrucieństwo.

Dzięki Sienkiewiczowi odbywałem dalekie podróże, marzyłem o afrykańskich przygodach, czytając W pustyni i w puszczy. Śledziłem w atlasie postępy wojsk generała Gordona i walki Sudańczyków przeciw Anglikom, a także przeżycia odkrywców Stanleya i Livingstone’a od centralnej części Afryki po Kair. Karol May zabrał mnie na Dziki Zachód i do Kurdystanu. Przeczytałem wszystko Juliusza Verne’a, co przełożono na polski, znałem całego Wyspiańskiego, który był także cudownym malarzem i grafikiem. Wszyscy ci wielcy pisarze naznaczyli moje dzieciństwo, oczarowała mnie kultura zachodnia. Lektura w tamtych czasach była jedynym sposobem, żeby wyrwać się z małego miasteczka. W Cieszynie działało co prawda kino, lecz rzadko do niego chodziłem. Pamiętam jednak, że oczarowały mnie Nibelungi Fritza Langa. Bardzo popularni byli Pat i Patachon. Często wyświetlano polskie filmy patriotyczne o walce o niepodległość, jak Cud nad Wisłą o wojnie polsko-bolszewickiej zakończonej Bitwą Warszawską.

Na wyobraźnię działały mi obrazy wielkiego polskiego malarza Jana Matejki, gdy oglądałem reprodukcje Bitwy pod Grunwaldem czyJana Sobieskiego pod Wiedniem odpierającego turecką nawałę. Jaki wstrząs przeżyłem, gdy sześćdziesiąt lat później ujrzałem ten wielki obraz w Muzeach Watykańskich!

Oprócz czytania i rysowania pasjonowałem się fotografią. Ja jeden w całej szkole miałem nieduży prosty aparat Kodaka. Bawiłem się w reportera, fotografowałem parady wojskowe, ale także rodzinę. I całe szczęście, dotąd mam te zdjęcia. Przechowali je moi bliscy, którzy w czasie wojny schronili się we Włoszech i w Rosji.

***

Przewijały się pory roku, każda naznaczona tradycjami i rytualnymi czynnościami. Na wiosnę matka konserwowała jaja w wielkich szklanych słojach – używała ich później do pieczenia i na makaron. Robiła jak wszyscy w tamtych czasach w Europie Środkowej.

Na ogół byłem niejadkiem. Mimo to mama codziennie szykowała mi grubą kanapkę z chleba razowego posmarowanego pasztetem z gęsich wątróbek i smalcem do zjedzenia w czasie przerwy w szkole. Regularnie oddawałem je swojemu koledze Buzkowi. Pochodził z ubogiej rodziny i taka kanapka była dla niego czymś więcej niż przekąską.

W jesieni, mojej ulubionej porze roku, chłop ze wsi przywoził nam furę kapusty. Przy pomocy Zosi, naszej służącej, i Haroka, dawnego stangreta ojca, ustawiał na podwórku wielką szatkownicę. Zosia i Harok zasiadali okrakiem na dwóch końcach szatkownicy i popychali na zmianę do siebie wózek zawierający dwie główki kapusty. Poszatkowana kapusta wpadała prosto do ogromnej drewnianej beczki.

My z Harrym asystowaliśmy przy tych czynnościach – dokładaliśmy kapusty do wózka. W nagrodę mogliśmy wrzucać jabłka do beczki i udeptywać wszystko bosymi nogami, wcześniej oczywiście umytymi. Tato sypał potem jagody jałowca, pieprz i jakieś jeszcze przyprawy. Ta ceremonia trwała dwa, trzy dni, po czym kapusta była gotowa do kiszenia.

Ojciec kisił także ogórki z koprem. Przez cały rok trzymaliśmy je w beczkach. Były na stole prawie do każdego posiłku.

Aby zakonserwować jabłka i śliwki, maczaliśmy z mamą i bratem ich ogonki w stopionym czerwonym wosku, potem układaliśmy owoce w piwnicy.

Także jesienią ojciec kupował nam buty z cholewami. Jeszcze tego samego wieczoru nacieraliśmy skórzane podeszwy foczym tłuszczem, żeby je zaimpregnować. Następnie wolno nam było nabić podeszwy gwoździami jak buty wojskowe. Było to zajęcie nadzwyczaj delikatne: gwoździe musiały pokrywać całą podeszwę, zaczynało się od brzegu wzdłuż szwa i koncentrycznie zbliżało ku środkowi. Gwoździe zapobiegały ścieraniu się podeszew i ślizganiu na oblodzonych chodnikach w drodze do szkoły.

Pamiętam, że czasem w niedzielne przedpołudnie ojciec zabierał nas do Wein Stube, winiarni. Siadał przy stoliku z miejscowymi znakomitościami przy karafce białego tokaju. Wszyscy panowie palili cygara. Lubiłem zapach zadymionego powietrza wymieszany z cierpką wonią wina. Tak chętnie chodziliśmy tam z tatą, bo w drodze powrotnej wstępowaliśmy do najlepszej cukierni w mieście, wybierałem najwyższą kremówkę, po czym dumnie maszerowaliśmy do domu z ciastkami w pudełku przewiązanym sznurkiem.

Pod koniec lata, korzystając z ostatnich dni wakacji, wypuszczałem się z kolegami, Melkiem, Władkiem i Leszkiem, na pola ziemniaczane za miastem. Po kryjomu wydłubywaliśmy parę kartofli i żeby nie mieć kłopotów z wieśniakami, rozpalaliśmy ognisko na neutralnym terenie, nad rzeczką. Póki nie przygasło, robiliśmy sobie zawody w skakaniu przez ogień – kto wyżej. Smak upieczonych w żarze ziemniaków w mundurkach był niezrównany. Parzyliśmy sobie dłonie, lecz było to niebo w gębie, tym większe, że jedliśmy zakazany owoc!

Wracaliśmy wieczorem do domu z czarnymi rękami i pełnym brzuchem. Oczywiście nie było mowy, żebym jeszcze zjadł kolację. Szykowałem się na problemy z tatą, który naturalnie nie pozwalał mi sięgać po cudzą własność. Wściekał się na mnie, ale takie popołudnie warte było reprymendy, a nawet kary.

Kiedyś znowu w poszukiwaniu nowych doznań zakradliśmy się z kolegami do kostnicy, żeby zobaczyć nieboszczyka w trumnie. Robił wrażenie widok człowieka wystrojonego odświętnie, w wypastowanych butach, bladego, z głową spoczywającą bez ruchu na poduszce. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem zmarłego.

Do miasta przybyła wędrowna trupa. Nie mogąc znaleźć miejsca na przedstawienia i pokazy tresury zwierząt, zwróciła się do mojego ojca z prośbą o udostępnienie magazynu przy Rynku. Tato przyjął tych ludzi – bawiło go oburzenie elity towarzyskiej, że ich gości. Dla mnie, Harry’ego i naszych kolegów, uważanych przez tych drobnomieszczan za łobuziaków, zaczęło się świętowanie. Prawie goła kobieta oplatała sobie na szyi i w pasie żywego węża boa. Były też oczywiście małpy, barwne ptaki egzotyczne, które mówiły ludzkim głosem…

Pękając z dumy, chodziliśmy karmić pięknego szarego wilka, który u nas się nie zmieścił, trzymano go więc w klatce w wagonie stojącym na bocznicy w dolnym mieście. Jego żarłoczność robiła na nas wielkie wrażenie. Nie był jednak w ogóle agresywny, raczej się do nas łasił.

Kiedy indziej znowu na Rynku zjawiła się trupa cyrkowców z ogromnym brązowym niedźwiedziem. Przy dźwiękach fletu i tamburynu stawał na tylnych łapach. Ojciec, który tego widowiska nie lubił, wytłumaczył mi, jak bolesnej tresurze poddawane są biedne zwierzęta: przy zawsze takiej samej muzyce wprowadza się misia na rozgrzaną żelazną płytę i wtedy żeby zmniejszyć ból, nieszczęśnik podnosi się na tylne łapy.

Cyrkowcy mieli też uczoną kozę, która wspinała się po składanej drabince. Ich kobiety, odziane w pstrokate suknie, z wielkimi kolczykami w uszach, kręciły się wśród ludzi, proponując, że im powróżą za parę groszy. Przepadałem za takimi widowiskami, dotąd je pamiętam. Dlatego właśnie często malowałem podobne sceny, choć pewnie trochę wyidealizowane.

Koza była zresztą przyczyną jednego z największych smutków w moim dzieciństwie. Kiedyś nasz zaprzyjaźniony chłop przywiózł do nas śliczne białe koźlątko. Bawiłem się ze zwierzątkiem o mięciutkiej sierści, głaskałem je, a ono chodziło za mną po podwórku jak pies. Przywiązałem się do niego. Kilka tygodni później ojciec kazał Zosi zaprowadzić kózkę do rzeźnika, żeby ją zarżnął. Skrzyknąłem kolegów, by obronić zwierzę, i wydaliśmy istną bitwę służącej, która protestowała, ile sił w płucach. Biedaczka wpadła w popłoch, broniła się jak mogła, zaklinając się, że to polecenie „pana”. Lubiłem tę Zosię, młodziutką ujmującą dziewczynę. Zawsze udawałam się z nią do piwnicy, kiedy szła po marchew czy ziemniaki. Spryciara z niej była: twierdziła, że boi się chodzić tam sama, a ja korzystałem z okazji, żeby dotknąć jej piersi czy innej części ciała o aksamitnej skórze… Była to nasza słodka tajemnica, czułem, że jej się podoba to, co robię. Na szczęście dla nas rodzice nigdy się nie połapali.

Kiedy koźlę wjechało na stół, wyszedłem z jadalni i nie było mnie przez resztę dnia. Rodzice się nie martwili, wiedzieli, że nie umrę z głodu. Istotnie, poszedłem do piekarni na ciastka, pewien, że służąca ureguluje rachunek, kiedy przyjdzie na zakupy. Piekarz dał mi na kredyt, co chciałem. Ale dotąd nie pojmuję, dlaczego rodzice wykazali się takim brakiem wrażliwości.

Raz w roku całą rodziną wsiadaliśmy w pociąg do Bielska odległego o jakieś trzydzieści kilometrów. Dla nas, dzieci, było to wielkie święto: jedliśmy wtedy w restauracji, cóż za przeżycie! Odbywaliśmy tę podróż w celu nabycia materiałów na ubrania. Tato nosił tweedy, my również. Bielskie tkalnie słynęły na cały świat z jakości swoich wełen. Ojciec często mi opowiadał, jak się produkuje w Bielsku osławiony „Harry’s tweed”, potem się go wysyła do Anglii, gdzie otrzymuje metkę angielskiego tweedu. Wyjaśnił mi, że bardzo czyste źródlane wody karpackie sprzyjają obróbce wełny, bo jej jakość zależy od płukania.

Po powrocie tato zamawiał do domu krawca, który brał z nas miarę i później przychodził na przymiarki. Szył nam garnitury ze spodniami pumpami, nieodzownymi dla człowieka modnego.

Zupełnie czym innym były rodzinne wyjazdy na wakacje, zawsze wielkie wydarzenie. To jedne z najlepszych moich wspomnień z tamtych czasów. Gorączka przedwyjazdowa ogarniała cały dom, pakowano piękne walizy ze świńskiej skóry, z okuciami i zamkami ze złoconej miedzi. Później dorożką jechaliśmy na dworzec po stronie czeskiej, by wsiąść do pociągu, w którym mieliśmy zarezerwowany przedział z kuszetkami.

Rodzice musieli nas budzić w nocy − jeśli dobrze pamiętam, chyba zanim dotarliśmy do Pilzna – bo wielką przyjemnością, której nie chcieliśmy za nic przegapić, było jedzenie w pociągu horké párky, czyli kiełbasek wiedeńskich z musztardą i chlebem razowym na kartonowym talerzyku podawanych przez okno z peronu.

Wakacje spędzaliśmy w Mariańskich Łaźniach, Karlowych Warach albo w Luhaczowicach, znanych uzdrowiskach. Kiedy rodzice poddawali się kuracji, robiliśmy, cośmy chcieli. Słuchaliśmy koncertów na placu zdrojowiska. Grano Dvořáka albo Smetanę, czasem amerykański marsz Sousy Stars and strips for ever, który szczególnie lubiłem. Ale szczytem przyjemności była popołudniowa przejażdżka na kucykach.

Przychodzi mi na myśl taki obrazek świadczący o czułości, jaką ojciec darzył moją mamę. Siedzieliśmy na brzegu basenu, damskie stroje kąpielowe były wtedy długie, z plisowanymi falbanami. Tato delikatnie gładził udo mamy tuż nad kolanem. Miała na udach drobne niebieskie żyłki. Odkryłem później takie żyłki na obrazach Klimta i pewnie z tego powodu nie mam u siebie reprodukcji prac tego malarza, chociaż go uwielbiam.

Kolacje w hotelowej restauracji miały w sobie coś magicznego. Pomiędzy stolikami krążyli cygańscy grajkowie i niecierpliwie czekałem, kiedy znajdą się przy naszym. Skrzypek z uwodzicielską miną nachylał się nad mamą i grał wściekłego czardasza. Tato, wyraźnie zadowolony, w podzięce wsuwał muzykantowi banknot za struny instrumentu.

Kiedyś siedzimy w restauracji, z nudów rysuję na kawałku kartki. Nachodzi mnie chęć, by zrobić portret Tomáša Masaryka, prezydenta Czechosłowacji, którego wizerunek widnieje na niektórych lokalnych banknotach. Proszę ojca, by mi pożyczył jeden, lecz akurat nie ma takiego przy sobie. Kilka stolików dalej siedzi wojskowy, chyba pułkownik, z imponującą liczbą baretek na mundurze. Wstaję, podchodzę do niego, kłaniam się towarzyszącej mu pani i po czesku grzecznie składam jej uszanowanie:

− Líbám ruce, całuję rączki…

Następnie z szacunkiem pozdrawiam oficera, wyjaśniam swoje zamiary i pytam, czy nie ma przy sobie banknotu z wizerunkiem Masaryka. Wydaje się nieco zdziwiony, lecz spełnia moją prośbę, zerkając na moich rodziców, którzy uśmiechają się doń porozumiewawczo. Pół godziny później zwracam mu banknot, pokazując swój rysunek, na którym widnieje podobizna Masaryka w wojskowej czapce i ze szpiczastą bródką. Pułkownikowi portret tak bardzo się podoba, że postanawia go ode mnie kupić. Z dumą wracam do naszego stolika z banknotem, który posłużył mi za wzór.

Tamtego wieczoru zauważyłem, jaki ojciec jest ze mnie dumny, przede wszystkim jednak mgliście zrozumiałem, że stało się coś ważnego dla mojego dalszego życia: że mam coś więcej niż tylko umiejętności, że mam talent, którym mogę się posługiwać ku przyjemności swojej i innych. Że mam w rękach władzę, uwodzicielską broń, kartę przetargową.

Po tamtym epizodzie w restauracji ojciec zaczął mnie traktować poważnie. Przejrzał mój blok z rysunkami i ucałował mi dłonie, szepcząc:

− To dziecko ma złote ręce.

Zaczął planować moją przyszłość:

− Może z takim talentem będzie mógł studiować w Akademii Sztuk Pięknych we Wiedniu. Oczywiście po maturze!

Uważał jednak, że artysta to nie zawód. Właściwie skłaniał się ku prawu. Jego zdaniem kariera adwokacka, taka jak męża mojej siostry Edyty, byłaby znacznie lepszym rozwiązaniem. Zwłaszcza że spostrzegł, iż używam zawsze dobrych argumentów, zajadle broniąc brata albo służącej, a czasem nawet mamy, kiedy nieoczekiwanie wpadał w gniew.

***

Czasy już się zmieniały. Któregoś 1 maja oglądaliśmy pochód na Rynku. W pierwszym szeregu z czerwonymi flagami maszerowali miejscowi notable, niewątpliwie socjaliści: adwokaci, lekarze… sami Żydzi. Rozpoznawszy ich, ojciec stwierdził:

− Głupcy!

Uważał, że to wszystko nie jest sprawą Żydów i że polska polityka nas nie dotyczy. Sądząc po późniejszym postępowaniu większości społeczeństwa, już po wkroczeniu Niemców do Polski, ojciec wiedział, co mówi.

Po zamordowaniu w 1934 roku austriackiego kanclerza Dollfussa wydarzenia polityczne potoczyły się szybko. Nachalna populistyczna propaganda dotarła nawet do szkoły: wojnę Mussoliniego z Abisynią rządzoną przez nygusa przedstawianego jako czarnego dzikusa, którego biały człowiek powinien ucywilizować, okrzyknięto jako słuszną, a Polska z rozpędu domagała się także prawa do posiadania własnych kolonii.

Słabo docierały do nas wieści o dalekiej wojnie domowej w Hiszpanii i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te wydarzenia to zapowiedź tego, co André Malraux już nazywał „czasem pogardy”[2].

W 1937 roku w żydowskich rodzinach opłakiwano zmarłego Masaryka, zwłaszcza po drugiej stronie Olzy, gdzie mieszkała moja siostra Edyta. Odejście prezydenta Republiki Czechosłowackiej było dla nich naprawdę wielką stratą. Nikt teraz nie wiedział, jaka będzie przyszłość.

W roku 1938 następca Dollfussa, austriacki kanclerz Schuschnigg, bezskutecznie usiłował zapobiec Anschlussowi – przypłacił to wywózką do Dachau. Owacyjnie witany Hitler wkroczył do świętującego Wiednia… Mój ojciec bardzo był zawiedziony, nie rozumiał, jak jego ukochany Wien może się tak poddawać verbrecherowi, zbrodniarzowi. Tak się wściekł, że zdecydował, iż nie będę studiował we Wiedniu. Odtąd w naszym domu modny był Paryż – ten pomysł już mnie nie odstąpił.

Niedługo po przyłączeniu Austrii do Niemiec mój przyrodni brat Leon wraz z żoną i córką Ewą przeniósł się z Wiednia do Bolonii. W listach coraz mocniej nalegał: „Sprzedajcie wszystko i wyjedźcie. Wynoście się stamtąd, tam niedługo będzie niebezpiecznie”. Ojciec jednak go nie słuchał: głowa rodziny nie potrzebuje rad od syna. Czy mógł przypuszczać, że pewnego dnia wyrzeknie się go własne miasto? Poza tym nie wyobrażał sobie, żeby w wieku siedemdziesięciu pięciu lat rzucić wszystko i z tobołkiem na plecach udać się na wygnanie. Nawet myśli o tym do siebie nie dopuszczał.

Później Hitler postanowił „wyzwolić” Sudety, pas ziemi na północy Czech, ziemie rzekomo niemieckie. Następnie we wrześniu 1938 roku w Monachium demokracje zachodnie, jak to określił mój ojciec, „sprzedały Czechosłowację Hitlerowi”.

Wszystkie te wydarzenia bezpośrednio nas dotykały. Korzystając z osłabienia Czechosłowacji, Polska − w której urząd ministra spraw zagranicznych sprawował wówczas Beck, kolega von Ribbentropa, ministra niemieckiego – postanowiła odebrać Czechom część Śląska i Moraw.

W listopadzie z gazet i czeskiego radia dowiedzieliśmy się o strasznym wydarzeniu: o „kryształowej nocy”. Dlaczego kryształowej? Dowiedziałem się, że w największych niemieckich miastach bandy hitlerowców rozbijały witryny żydowskich sklepów. Wielu Żydów wtedy wymordowano, część aresztowano i wywieziono do obozu koncentracyjnego. Rano ulice były zasłane odłamkami szkła przypominającego kryształ – taki kryptonim nadała SA tej operacji.

Mimo to w Polsce panowały spokojne nastroje: Hitler nie ośmieli się zaatakować kraju, bo przecież Francja i Wielka Brytania podpisały z polskimi władzami układ sojuszniczy gwarantujący nietykalność granic.

Akurat wtedy mój brat Harry, który niedługo miał skończyć trzynaście lat, szykował się do bar micwy, uroczystości oznaczającej dla żydowskiego chłopca, że religijnie wszedł w wiek dojrzały. Mnie posłano do Talmud Tory, gdzie nieortodoksi uczyli się hebrajskiego i spraw związanych z naszą wiarą. Lubiłem te lekcje, szczególnie dotyczące Biblii, którą jednak czytałem przede wszystkim jako opowieść o wojnach, intrygach i bohaterach. Pewnego dnia zjawił się nowy nauczyciel: nosił pilśniowy kapelusz na zachodnią modłę, w obejściu był bardzo poważny. Był dość aroganckim galicyjskim Żydem. Ja na lekcjach zawsze się wierciłem i wygłupiałem, co denerwowało nowego nauczyciela. Wymierzył mi kiedyś karę: kazał mi zapisać jednym i tym samym słowem siedem stron w zeszycie! Ojca tak wkurzyło to jałowe zajęcie, że natychmiast zabrał mnie z Talmud Tory. I tym sposobem nie nauczyłem się hebrajskiego. Harry natomiast ukończył tę szkołę, o czasie odbyła się też jego bar micwa. Zdaje się, że wyprawiono wtedy przyjęcie w jednej z sal synagogi, ale zapamiętałem głównie piękny zegarek z bransoletką, który mój brat otrzymał z tej okazji.

Z początkiem 1939 roku w mieście zaroiło się od polskiego wojska, które miało zająć Morawy. Piechurzy, ułani, czołgi, armaty – niczego nie brakowało. W Cieszynie zapanowała gorączka. U nas rozlokował się pułkownik z ordynansem. Obaj mieszkali i stołowali się przez cały pobyt, bez żenady korzystając ze wszystkiego, co oferował nasz dom. Ja mimo wszystko byłem uszczęśliwiony, że kwateruje u nas oficer obwieszony medalami, w pięknych błyszczących butach z cholewami i z lśniącą szablą.

Miałem zaszczyt z bliska oglądać czeską kapitulację: szkoła mnie wydelegowała, żebym uwiecznił rysunkiem ten fakt. Ceremonia odbyła się pośrodku mostu na Olzie. Byłem zachwycony i bardzo dumny z naszej armii. Czescy generałowie z białą opaską na płaskiej czapce z godnością znieśli upokorzenie. Przekazali polskiemu generałowi jakiś zwój i usłyszałem:

− Dzisiaj my, jutro przyjdzie wasza kolej.

Kiedy powtórzyłem te słowa rodzicom, kazali mi obiecać, że przy nikim więcej ich nie wypowiem. Niemniej tamci oficerowie wiedzieli, co mówią…

W marcu 1939 roku Republika Czechosłowacka przestała istnieć: kraj zajęły wojska hitlerowskie. Dla mnie był to ostatni rok nauki w szkole. Miałem raptem jedenaście lat.

Latem 1939 roku w Polsce słychać było pogłoski o wojnie i mobilizacji. Coraz częściej rozlegały się alarmy i wycie syren. W celu uchronienia ludności cywilnej przed bombardowaniami władze nakazały mieszkańcom kopać w parkach schrony ziemne. Polecono także wszystkim nakleić na szyby paski papieru na krzyż, by w razie czego ograniczyć rozpryskiwanie się szkła; ludzie masowo zaopatrywali się w maski przeciwgazowe.

My, dzieci, nie rozumieliśmy, że to poważna sprawa. Podnieceni chodziliśmy z bratem za nasz dom, aby podziwiać składowany tam nowiutki skórzany ekwipunek żołnierski, a przy okazji pogapić się na zmobilizowanych młodych mężczyzn, którzy żegnali się z rodziną. Nad Cieszynem rozegrał się nawet pojedynek samolotu niemieckiego z polskim, padały strzały… Nareszcie coś się działo!

1 września niemieckie wojsko podeszło pod moje miasto. Wybuchła panika. Po południu Cieszynem wstrząsnęły potężne detonacje: polscy saperzy wysadzili obydwa mosty na Olzie. Byliśmy odcięci.

Niebawem jednak oddziały niemieckie przebyły Olzę po prowizorycznym moście i wkroczyły do miasta. Maszerowały przez Rynek pod naszymi oknami, kierując się ku Bielsku, w głąb Polski. Widok był straszny! Żołnierze jechali czołgami, ciężarówkami, motocyklami z przyczepką. Wszystko u nich było szare albo czarne. Strzelali w powietrze, żeby nas nastraszyć. Uzbrojona w czarne karabiny kolumna wyglądała naprawdę groźnie, w całym mieście słychać było ogłuszający chrzęst gąsienic na bruku. Naraz wojsko polskie, które tak podziwiałem, wydało mi się śmieszne z tymi uzbrojonymi w szable ułanami, którzy wyglądali jak z innej epoki.

Zamarliśmy, patrząc na maszerujących Niemców. Ogarnął nas głuchy niepokój. Trochę Polaków sympatyzujących z Niemcami zebrało się przy drodze z kwiatami i chorągwiami ze swastyką. Były tam kobiety – które uważaliśmy dotąd za przyjaciółki domu – w austriackich strojach ludowych. Wyzywająco na nas spozierały… A wśród nich znalazła się nawet ta, która ze swoim ojcem za darmo mieszkała u nas na poddaszu.

Pierwszy próg został pokonany.

Trzy dni po wkroczeniu hitlerowców do Cieszyna mama wpadła do salonu z wieścią, że w całym mieście rozwieszono na murach obwieszczenia po niemiecku: wszyscy Żydzi mają niezwłocznie zgłosić się w opuszczonej fabryce na przedmieściu z bagażem nieprzekraczającym dwudziestu kilogramów. Ojciec wzruszył ramionami.

− Nie obchodzi mnie to i nas nie dotyczy – oświadczył.

Mama próbowała nas uspokoić. Nie zastosowaliśmy się do rozkazu okupanta, lecz liczni Żydzi posłuchali „obwieszczenia”… i wszelki słuch po nich zaginął. Zniknęli. Jak i gdzie?

Następnego dnia rozległo się walenie do naszych drzwi. Mama otworzyła. Niemiecki żołnierz rozkazał:

− Du Judin… Żydówko… idź umyć moją ciężarówkę!

Ojciec usłyszał to z salonu. Zerwał się i skierował do wejścia z ręką już podniesioną, by przyłożyć w twarz prostakowi, który w mundurze czy nie, miał czelność zwracać się „ty” do jego żony! Nie pojmował jeszcze, jakie zmiany i zagrożenia oznacza obecność Niemców.

Mama spostrzegłszy, że żołnierz ma typowy wiedeński akcent, próbowała z nim pertraktować, tłumaczyła nasze związki z Austrią. Ale nie chciał tego słuchać.

Rozczarowanie ojca w obliczu nowego świata powstającego na starym i gniew, który w nim wezbrał, doprowadziły do ataku serca. Mój tato stracił przytomność, a wraz z nią złudzenia…

***

Szybko doszło do działań antysemickich. Już 5 września czarny gęsty dym wzbił się nad dolnym miastem: Niemcy podpalili naszą piękną synagogę.

Mama, zwykle taka spokojna, wbiegła bardzo wzburzona do salonu, gdzie ojciec powoli dochodził do siebie po ataku serca. Głosem zduszonym przez szloch powiedziała, co zrobiono ze świątynią. Po długiej chwili milczenia ojciec w zadumie głuchym głosem wyrzekł:

− Skoro ośmielili się to zrobić, trzeba się spodziewać najgorszego. To już koniec dla nas tutaj, a może i wszędzie… I tak zresztą za późno. Leon miał słuszność. Niedługo Rosz Haszana i Jom Kipur. Gdzie pójdziemy się pomodlić?

Wybiegłem z domu, aby na miejscu zobaczyć, co się dzieje. Synagoga była jedną płonącą żagwią – wraz z dymem ulatywał nasz spokojny świat. Szybko wróciłem do domu ze strachu przed Polakami, którzy zbiegli się tam jak na widowisko: zachwyceni wpatrywali się w dymiące zgliszcza, gromadzili się ciekawi i usatysfakcjonowani. Wtedy jeszcze myśleli, że nienawiść Niemców wymierzona jest tylko w Żydów. Niebawem mieli spuścić z tonu.

Wszystko to, czegośmy się wcześniej dowiadywali o wymierzonych w Żydów działaniach w Niemczech i Austrii, sprawdzało się teraz i ziszczało w Cieszynie. Rodziny żydowskie ogarnęła panika.

Odkąd we wrześniu 1939 roku zaczęła się nauka, mój brat Harry i ja, podobnie jak wszystkie żydowskie dzieci, nie mieliśmy już prawa chodzić do szkoły. Staliśmy się pariasami.

Potem wszystkim Żydom nakazano w miejscach publicznych nosić białą opaskę z niebieską gwiazdą Dawida. Mojego ojca do głębi oburzyło, iż nie dość, że musi nosić ten piętnujący znak, to jeszcze trzeba za niego zapłacić, toteż zapowiedział, że on tego nie włoży na rękę. Dlatego postanowił nie wychodzić z domu. Tym sposobem nikt nie będzie miał przyjemności oglądać jego upokorzenia.

Ironią historii jest to, że ówczesny symbol hańby − niebieska gwiazda na białym tle − dziewięć lat później stał się flagą niepodległego państwa żydowskiego.

Z początkiem 1940 roku zaczęto mówić o łapankach na młodych ludzi wywożonych do obozów koncentracyjnych. W Judische Gemeinde, gminie żydowskiej, podpowiedziano nam, że można uciec na Słowację i dalej wyjechać do Palestyny przez Węgry i Rumunię. Oczywiście odbywało się to przy współudziale niemieckich policjantów i płaciło się za to złotem. Dużą ilością złota.

Rodzice postanowili wyprawić mojego brata Harry’ego. Poradzono im, by zdobyli mu wygodny plecak. Po bezowocnych poszukiwaniach u kilku kupców, którzy się dziwili, że tylu Żydów kupuje wszelkiego rodzaju walizki, Harry zdecydował się wyruszyć w drogę ze znalezionym na strychu starym plecakiem Leona albo Hugona.

Ojciec