Uwikłani w płeć
- Wydawca:
- Krytyka Polityczna
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63855-38-3
- Rok wydania:
- 2008
- Słowa kluczowe:
- judith
- levi-straussem
- literackich
- płeć
- polemizuje
- poststrukturalizmu
- ruchu
- teorie
- uwikłani
- wprowadzone
- zajmujących
- znajomości
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Uwikłani w płeć”
Uwikłani w płeć to najważniejsza praca w historii intelektualnej ruchu feministycznego. Książka, która w latach 90. XX wieku zapoczątkowała teorię queer, przekształcając całą scenę filozoficznych i feministycznych dyskusji dotyczących kwestii różnicy seksualnej. Judith Butler polemizuje z najważniejszymi twórcami z dziedziny teorii feminizmu, psychoanalizy i poststrukturalizmu: Simone de Beauvoir, Julią Kristevą, Zygmuntem Freudem, Claudem Levi-Straussem, Jacquesem Lacanem, Jacquesem Derridą i Michelem Foucaultem. Klasyka w swej dziedzinie i lektura obowiązkowa nie tylko na Gender Studies. Pierwsza książka Judith Butler po polsku!
Czytając tę książkę, testujmy jej idee w fantazji, próbujmy sobie wyobrazić świat, jaki powstałby, gdyby idee Judith Butler zostały wprowadzone w życie. Kto wie, czy nie byłby to przewrót na miarę kopernikańskiego?
Olga Tokarczuk, fragment wstępu
Uwikłani w płeć to klasyczna już dziś, obowiązkowa lektura nie tylko dla studentów i badaczy zajmujących się tematyką ciała i feminizmem, ale dla wszystkich zajmujących się filozofią, psychoanalizą czy szeroko rozumianą teorią kultury. Nie sposób uprawiać dziś refleksji nad płcią w kulturze bez znajomości tej przełomowej pracy.
Prof. dr hab. Maria Janion, Instytut Badań Literackich PAN
Wraz z książką Butler otrzymujemy feministyczną krytykę dyskursu feministycznego, interesującą i naprawdę wybuchową.
„Süddeutsche Zeitung”
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Judith Butler
Uwikłani w płeć
Seria Idee 13
Seria wprowadza w polski obieg idei najważniejsze prace z zakresu filozofii i socjologii politycznej, teorii kultury i sztuki. W serii publikowane są przekłady, a także prace polskich autorów oraz wznowienia. Jej głównym celem jest systematyczna budowa intelektualnej bazy dla ruchów lewicowych oraz aktywne włączanie w polskie debaty publiczne nowych dyskursów krytycznych. Chodzi o radykalną zmianę języka publicznego, a co za tym idzie sposobów myślenia o najistotniejszych kwestiach współczesności.
Judith Butler
Uwikłani w płeć
Feminizm i polityka tożsamości
PRZEŁOŻYŁA KAROLINA KRASUSKA
WSTĘP OLGA TOKARCZUK
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
WARSZAWA 2008
Judith Butler, Uwikłani w płeć
Warszawa 2008
Tytuł oryginału: Gender Trouble. Feminism and the Subversion of Identity
Copyright © by Routledge, 1990, 1999. All rights reserved. Authorized translation from English language edition published by Routledge, part of Taylor & Francis Group LLC.
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2008
Copyright © for the Preface by Olga Tokarczuk, 2008
Copyright © for the Afterward by Karolina Krasuska, 2008
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-63855-38-3
Zrealizowano przy wsparciu Instytutu Książki ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Publikacja dofinansowana przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej w ramach konkursu inicjatyw organizacji pozarządowych pt. „Przeciwdziałanie dyskryminacji”.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Seria Idee 13
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
WSTĘPOlga TokarczukKobieta nie istnieje
Jeżeli rzeczywistość jest czymś w rodzaju namiotu rozpiętego na stelażu z pojęć, nawyków myślenia i idei, to książka Judith Butler uderza w jeden z podstawowych filarów tego stelażu, w jego główną oś. Uderzenie jest na tyle dotkliwe, że namiot chwieje się, a poszycie faluje i traci tak dobrze nam znajomy wygląd. Potem na naszych oczach przybiera nowy kształt i to właśnie do niego musimy na nowo przywyknąć, rewidując wszelkie oczywistości, wszystko, co „normalne” i oswojone. No cóż – tak właśnie przełomowo działają książki ważne.
Napisana w 1990 roku książka Uwikłani w płeć (w oryginale: Gender Trouble) stała się w ciągu ostatnich lat pozycją fundamentalną nie tylko dla feminizmu, ale i dla myślenia o podstawach kultury.
Przy całej swojej odwadze i bezkompromisowości Uwikłani w płeć są dzieckiem swojego czasu – uparcie dopytują się, co znaczy „realne”. I nie jest to już dziś problem, który interesuje zamkniętych w swoich gabinetach filozofów, ale niepokój, który dawno wyszedł poza uniwersyteckie biblioteki i nurtuje umysły zwyczajnych ludzi, pojawiając się coraz częściej w kinie i literaturze popularnej. I niczym ich bohaterowie snują podejrzenia, że to, co dane, na pierwszy rzut oka oczywiste, być może przykrywa coś innego; że nie należy już ufać temu, co jawi się na powierzchni i zwodzi swoją realnością. Dziś byłaby to naiwna prostolinijność. Ten motyw nieufności wobec tego, co „realne” pojawia się dziś u wielu twórców, począwszy od pisarzy w rodzaju Dana Browna, którzy, kwestionując jakiś drobny szczegół powszechnie znanej narracji, wysnuwają z niej nowe, zupełnie nieoczywiste znaczenie, aż po autorów filmu Matrix, każących swojemu bohaterowi odkrywać bolesną i jednocześnie wyzwalającą prawdę, że rzeczywistość, w której żyje, jest fałszywa i s k o n s t r u o w a n a. Pojęcie matrix, które ten film przywrócił ogólnemu użytkowi, oddaje bardzo dobrze punkt startu dla rozważań Judith Butler.
Z wielką nieufnością podchodzi ona bowiem do oświeceniowego założenia o istnieniu stałego, stabilnego „ja” i ustalonej tożsamości jednostki. Stara się natomiast dotrzeć do istniejących pod tymi pojęciami mechanizmów konstruowania takiej tożsamości. Uważa, że mechanizm ten jest polityczny, jako że za każdym razem ma związek z władzą. Tam, gdzie pojawia się tendencja do jasnego, wyraźnego definiowania podmiotu (zarówno „ja”, jak i „my”), tam natychmiast wszystko, co nie mieści się w tej definicji, zostaje wykluczone. „Ja” i „my” są iluzorycznymi konstrukcjami, fantazmatami, które odżegnują się od jakiegokolwiek wewnętrznego skomplikowania.
Butler jest przede wszystkim filozofką feministyczną, dlatego jej rozważania dotyczą przede wszystkim kobiet jako podmiotu zbiorowego, owego grupowego „my”, które, jak twierdzi, konstytuuje się tylko poprzez wykluczenie części grupy, którą ma reprezentować. Co kryje się bowiem pod pojęciami „kobiety” i „kobiecości”? Co mieści się w tym zbiorze i co wyznacza tę cechę? I co to w ogóle znaczy „kobieta” i „mężczyzna”?
Weźmy filmGra pozorów Neila Jordana, w którym bohater zakochuje się w pewnej kobiecie. Nie ma co do swojego uczucia żadnych wątpliwości, podobnie jak nie ma wątpliwości, że obiekt jego uczucia jest kobietą, ponieważ w y g l ą d a jak kobieta. Okazuje się jednak, że to powierzchowne wrażenie jest mylne i ukochany obiekt jest raczej mężczyzną. Nasz bohater „zakochał się w kobiecie”, lecz po odkryciu, że obiekt nie jest kobietą, jego miłość nie mija. Możemy śmiało zadać więc pytanie: Czy jest hetero, czy homoseksualistą? Może nadal widzi w mężczyźnie kobietę i taka cecha jak „męskość” ukochanej kobiety wcale mu nie przeszkadza? A może wręcz przeciwnie – kocha mężczyznę, bo jest gejem i nieświadomie wybrał kogoś pod względem płci dwuznacznego, przeczuwając i antycypując mężczyznę ukrytego pod kobiecą powłoką? A może zakochał się właśnie w takim, a nie innym człowieku, ludzkiej istocie, i jej płeć pozostaje dla niego kategorią drugorzędną? Samo stawianie takich pytań pokazuje moim zdaniem uwikłanie, w jakim mogą się znaleźć dwie binarne, przeciwstawne i proste kategorie. Jak głęboko więc pokrywają nas „kobiecość” i „męskość”? Czy istnieje jakiś fundament, głębia, gdzie mieści się ta „prawdziwa płeć”, i jak głęboko ten podział sięga? Czy jesteśmy zbudowaniu warstwowo niczym cebule, zaś nasza istota mieści się właśnie tam, pod tymi wszystkimi warstwami? Czy może raczej jesteśmy wariacjami wszystkich tych wymiarów jednocześnie?
Kiedy widzimy kobietę ubraną jak mężczyzna i mężczyznę przebranego za kobietę, wtedy to, twierdzi Butler, co zauważamy jako pierwsze, bierzemy za prawdziwe, za oczywistość płci kulturowej, ponieważ wszelka niejednoznaczność jest kłopotliwa dla umysłu. Umysł niejednoznaczności nie lubi, co psychologowie stwierdzili już na początku poprzedniego wieku. Umysł lgnie do wszelkiej matrix, która pomogłaby mu uporządkować i ustalić wieloznaczny, niejednorodny, sfragmentaryzowany świat. W ten sposób powstaje płeć.
Butler kwestionuje więc samo pojęcie spójnego i zunifikowanego podmiotu feminizmu oraz odrzuca kategorię „kobiecości” jako iluzję podporządkowaną interesom władzy. Jednocześnie przestrzega, że sposób sformułowania definicji tego podmiotu określa, jak zostaną sformułowane jej interesy polityczne.
Mieliśmy w Polsce okazję przyjrzeć się tak postawionemu problemowi podczas niedawnej kampanii wyborczej, kiedy nowo powstała Partia Kobiet odwołała się do kategorii „kobiety” jako politycznie sprawczego podmiotu z aspiracjami do udziału we władzy. Rychło jednak okazało się, że taka autodefinicja wykluczyła wszystko, co w tej kategorii się nie mieściło. Partia Kobiet uznała, że interesy kobiet orbitują wokół macierzyństwa i rodziny, i w tym kierunku zostały sformułowane główne postulaty polityczne. Nie przyjęła wyraźnego stanowiska wobec aborcji, gdyż tak określona „kobieta”, zachowuje pewne dążenia emancypacyjne, umieszcza je jednak w kontekście zorientowanego fallogocentrycznie społeczeństwa patriarchalnego, którego normy akceptuje. Na jednym ze spotkań wyborczych zadeklarowano też, że Partii Kobiet nie interesują problemy lesbijek (jako swego rodzaju „nie-kobiet” wobec sformułowanej definicji). Jest więc tutaj „kobieta” tym, czym wolno jej być w opresyjnym społeczeństwie, gdzie u władzy są mężczyźni i gdzie reprezentowane są właśnie ich interesy.
Rewolucyjność podejścia Butler polega na tym, iż zamierza się ona na to, co wydaje się absolutnie oczywiste i nie podlega żadnej dyskusji – że jednostka jest zawsze albo kobietą, albo mężczyzną, męskiego lub żeńskiego rodzaju. Wbrew temu, co twierdzi tradycyjny feminizm, płeć nie jest też czymś konstruowanym wyłącznie społecznie (gender). Dla Butler płeć to rodzaj performance’u. Płeć jest czymś, co bezustannie stwarzamy, co wykonujemy w codziennym życiu, a tożsamość podmiotu jest zawsze performatywna, powstająca dzięki powtórzeniom, a przez to podlega wariacjom i jest niestabilna. Płeć więc, podobnie jak tożsamość „ja”, wydaje się nieustannym show, zestawem znaków i masek, kostiumem, który przybieramy. Nieustanne odgrywanie tego rodzajowego show prowadzi do utrwalenia go i w końcu powstaje wrażenie, że płeć zaczyna się nam wydawać czymś danym, naturalnym, oczywistym. W sensie filozoficznym staje się esencją.
Uwikłani w płeć to oczywiście książka feministyczna i ujawnia się w niej barwniejsze, głębsze i bardziej złożone oblicze feminizmu. Feminizm w swej istocie jest bowiem próbą ustanowienia zupełnie nowego i świeżego spojrzenia na c a ł ą rzeczywistość, nie tylko na ten jej aspekt, który dotyczyłby kobiet. Tak rozumiany miałby przewartościować podstawowe myślowe założenia, które sprawiły, że wykluczenia i nierówności postrzegamy tak, jakby były dane „z natury”, przestając się im dziwić i w ogóle dostrzegać. Staje się w ten sposób filozofią tych wszystkich elementów, które nie mieszczą się w ramach definicji wiecznie samookreślającego się, pozostającego u władzy podmiotu.
Zdekonstruowanie kategorii „kobiecości” pozwala jej zaistnieć w zupełnie nowy sposób. Staje się kategorią otwartą, różnorodną, wielopostaciową. Jest czymś w rodzaju amorficznej wspólnoty, kościoła tych, którzy wypadli poza obręb uprzywilejowanej „męskości”. Tak rozumiany feminizm powinien pielęgnować swoją szczególną funkcję, polegającą na odrzucaniu wszystkiego, co ograniczone, określone, ustrukturalizowane i obciążone społecznym status quo. Praktyka feministyczna staje się wtedy działaniem stricte rewolucyjnym, ponieważ sytuuje się na przekór temu, co zastane. Powtarza bezustannie swoje „nie” i „to nie to”, a także stosuje przewrotną strategię, która eksponuje iluzoryczność tożsamości genderowej oraz ujawnia jej „fantazmatyczny status”, tak jak czyni to queer. Parodia byłaby wtedy tym, co najlepiej podważa i dekonstruuje istniejącą kategorię „kobiety”.
Judith Butler przygląda się też krytycznie tradycyjnej psychoanalizie, która bardziej niż jakakolwiek inna idea wspiera patriarchalny porządek rzeczy, i krytykuje jej „wielką narrację”. Po pierwsze podważa opowieść o utopijnej pierwotnej jedności płci i jej późniejszemu, bolesnemu zróżnicowaniu, po drugie zaś kwestionuje psychoanalityczny paradygmat rodziny jako złożonej z matki, ojca i dzieci. Zastanówmy się, mówi, jak by miała się ta dobrze znana opowieść do częstej przecież sytuacji, kiedy nie mam ojca albo matki, kiedy zostałam wychowana przez babcię albo dziadka. A co, jeżeli rozwijam się w rodzinie, w której rodzice są jednej płci? A jeśli moja rodzina składa się z wielu członków, jak dzieje się w komunach lub sektach wyznaniowych? Pokazuje w ten sposób, że psychoanaliza freudowska (ale też i większość w ten czy inny sposób bazujących na niej szkół psychologicznych) faworyzuje jeden wzór kształtowania się tożsamości płciowej. W rzeczywistości sytuacja jest, jak wiemy, o wiele bardziej skomplikowana, dlatego tożsamość wcale nie musi być spójną zunifikowaną całością, lecz raczej nieciągłym procesem, pełnym wariacji i wersji.
Reperkusje tak rozumianej płci są bardzo istotne. Skoro „kobieta” nie istnieje, skoro jest zaledwie pustym znakiem, to jak rozumieć emancypacyjne dążenia feminizmu – co feminizm ma wyzwalać, skoro sam przedmiot tego wyzwolenia rysuje się tak nieostro i podejrzanie?
Książka Judith Butler już zaraz po ukazaniu się była ostro krytykowana także przez feministki. Zarzucano jej zachłystywanie się postmodernistycznymi koncepcjami podmiotu, izolowanie teorii feministycznej od praktyki i osłabianie potencjału emancypacyjnego. Zwracano uwagę, że kobiety w historii tak notorycznie pozbawiane były uznania własnej podmiotowości, autonomii i zdolności do działania, że byłoby teraz groźnym paradoksem przyłączenie się do postmodernistycznego szaleństwa dekonstrukcji tych ważnych dla feminizmu pojęć.
Książka Butler jest lekturą fascynującą i inspirującą. Czasami trochę brutalnie wytrąca nas z zastałych kolein myślenia i dość energicznie popycha do przodu. Wszak żyjemy w kraju, gdzie z trudem przyjmuje się myślenie w kategoriach płci biologicznej i płci kulturowej, gdzie świetnie się ma dobra, boża arytmetyka: istnieją dwie płcie i jedna prawda. W każdej zaś codziennej gazecie znajdziemy opowieści o tym, co jest „naturalne”, a co nie, co „zgodne z naturą”, a co pozostaje dewiacją i patologią. Tu Uwikłani w płeć domagają się, żeby pójść dalej, w rejony, w których praktyczne zastosowanie zawartych tam intencji stałoby się prawdziwą rewolucją, obyczajową, społeczną i cywilizacyjną.
Jednak niech się nie boją jeszcze wszyscy tradycjonaliści, niech nie drżą jeszcze zwolennicy dobrego starego świata, gdzie każdy jest doskonale określony i ma swoje przypisane mu przez naturę miejsce, zaś dla wszystkich niewyraźnych istnieje miejsce na marginesie. Czytając tę książkę, testujmy jej idee w fantazji, próbujmy sobie wyobrazić świat, jaki powstałby, gdyby idee Judith Butler zostały wprowadzone w życie. Kto wie, czy nie byłby to przewrót na miarę kopernikańskiego? Tymczasem Butler uczy nas, jak podawać w wątpliwość najbardziej oczywiste paradygmaty. To zawsze było zajęciem twórczym. Wystarczy, że zaczniemy być czujni w matriks języka, bezwładności pojęć i własnych myślowych przywiązań.
PRZEDMOWA (1999)
Dziesięć lat temu skończyłam pisać Uwikłanych w płeć i wysłałam do wydawnictwa Routledge gotowy maszynopis. Nie podejrzewałam wówczas, że książka trafi do tak szerokiej publiczności, że stanie się prowokacyjną „interwencją” w ramach teorii feministycznej. Nie sądziłam też, że będzie się o niej mówić jako o jednym z podstawowych tekstów teorii queer. Losy książki przerosły moje oczekiwania, na co w pewnej mierze wpłynął zmieniający się kontekst jej odbioru. Pisząc ją, chciałam dać wyraz mojej opozycji wobec pewnych odmian feminizmu, przez które czułam się osaczona, choć zarazem był to w moim rozumieniu tekst feministyczny. Powstawała książka w tradycji krytyki immanentnej, proponującej krytyczne spojrzenie na słownik pojęć podstawowych dla kierunku myślenia, którego sama jest częścią. Taki rodzaj krytyki zawsze był i wciąż jest uzasadniony, podobnie jak rozróżnienie na samokrytykę stwarzającą obietnicę bardziej demokratycznej i pojemniejszej formuły istnienia danego ruchu a krytykę usiłującą go całkowicie zakwestionować. Oczywiście zawsze można pomylić ze sobą te podejścia. Mam jednak nadzieję, że nie będzie tak w przypadku Uwikłanych w płeć.
W roku 1989 zależało mi przede wszystkim na krytyce powszechnych heteroseksualnych przesłanek feministycznej teorii literatury. Chodziło mi o to, by podważyć założenia dotyczące granic i właściwości płci, które zawężały jej znaczenie do obiegowych wyobrażeń męskości i kobiecości. Byłam i wciąż jestem zdania, że jeśli teoria feministyczna ogranicza znaczenie płci w przesłankach swej własnej praktyki, ustala wówczas dla feminizmu wykluczające normy płciowe, co często prowadzi do homofobii. Wydawało mi się wtedy – i zresztą nadal tak sądzę – że feminizm powinien wystrzegać się idealizowania jakichś określonych sposobów wyrażania płci, ponieważ prowadzi to do tworzenia nowych hierarchii i wykluczeń. W szczególności chciałam sprzeciwić się reżimom prawdy wymuszającym, żeby pewne sposoby wyrażania płci uznawać za fałszywe czy pochodne, a inne – za pierwotne i autentyczne. Książka nie miała być przepisem na nowy styl życia, wzorem do naśladowania dla czytelników i czytelniczek. Miała raczej poszerzyć pole możliwości, a nie dyktować, które z tych możliwości należy urzeczywistniać. Można oczywiście zastanawiać się, po co „poszerzać możliwości”. Pytania takiego nie postawi jednak nikt, kto wie, co to znaczy żyć w rzeczywistości społecznej jako jednostka „niemożliwa”, niezrozumiała, nie do urzeczywistnienia, nierealna i nieprawomocna.
Zadaniem Uwikłanych w płeć było pokazanie, jak pewne założenia oparte na nawyku i przemocy udaremniają już samo myślenie o tym, co w dziedzinie płci jest w ogóle możliwe. Książka ta miała również przeciwdziałać wszelkim próbom używania dyskursu prawdy nastawionym na odebranie pełnoprawności mniejszościowym praktykom płciowym i seksualnym. Nie wszystkie praktyki mniejszościowe należy usprawiedliwiać czy pochwalać; jednak zanim się je oceni, trzeba najpierw móc je w ogóle pomyśleć. Najbardziej uderzyło mnie to, jak paniczny strach przed owymi praktykami czyni je czymś w ogóle nie do pomyślenia. Czy na przykład rozpad binarnej opozycji płci jest tak potworny, tak straszny, że należy uznać go za niemożliwy z definicji i odrzucić jako narzędzie heurystyczne w rozważaniach o płci?
Wiele takich założeń można było znaleźć w pracach wywodzących się z kierunku zwanego wówczas „feminizmem francuskim”. Tendencje te były bardzo rozpowszechnione w badaniach literackich i naukach społecznych. Kwestionowałam heteroseksizm, będący według mnie podstawowym dogmatem teorii różnicy seksualnej, lecz jednocześnie czerpałam argumenty z francuskiego poststrukturalizmu. Okazało się, że książka Uwikłani w płeć jest także „przekładem kulturowym”. W Stanach Zjednoczonych poststrukturalizm miał wpływ na teorie dotyczące płci i na polityczną kondycję feminizmu. W niektórych swoich wydaniach poststrukturalizm wygląda na formalizm, oderwany od społecznego kontekstu i politycznych dążeń. Inaczej było z jego nowszymi amerykańskimi postaciami. W gruncie rzeczy nie chodziło mi o „zastosowanie” poststrukturalizmu do myśli feministycznej, lecz o przeformułowanie go z feministycznej perspektywy. Z jednej strony zwolennicy i zwolenniczki formalistycznego poststrukturalizmu byli zaniepokojeni, że w pracach takich jak Uwikłani w płeć poststrukturalizm zostaje ukierunkowany na konkretną „tematykę”. Z drugiej strony krytycy poststrukturalizmu wywodzący się z „kulturowej lewicy” wyrażali głęboki sceptycyzm, czy z jego przesłanek może wyłonić się cokolwiek politycznie postępowego. W obydwu tych narracjach poststrukturalizm występuje jako jeden, czysty, monolityczny kierunek. Jednak ostatnio teoria ta, czy też cały szereg teorii, przewędrowała do badań nad płcią i seksualnością oraz badań nad „rasą” i studiów postkolonialnych. Tym samym wyzbyła się ona formalizmu właściwego jej wcześniejszemu wcieleniu i zaczęła nowe życie w teorii kultury. Cały czas trwają dyskusje, czy moje prace oraz teksty Homiego Bhabhy, Gayatri Chakravorty Spivak czy Slavoja Žižka należy zaliczyć do kulturoznawstwa czy do teorii krytycznej. Być może pokazuje to tylko, że wyraźny podział między tymi kierunkami po prostu zniknął. Można znaleźć teoretyków i teoretyczki uważających, że prace wszystkich wyżej wymienionych autorów i autorek są częścią kulturoznawstwa, zaś niektórzy przedstawiciele i przedstawicielki tej dziedziny sytuują swoje badania w opozycji do wszelkiego teoretyzowania (zaznaczmy, że nie należy do nich Stuart Hall, jedna z czołowych postaci brytyjskiego kulturoznawstwa). Obie strony nieraz nie dostrzegają, jak zmieniło się oblicze teorii poprzez wpisanie jej w badania nad kulturą. Oto powstała dla teorii nowa przestrzeń, z konieczności „nieczysta”, gdzie pojawia się ona w przekładzie oraz właśnie jako przekład na język kultury. Nie mamy tu do czynienia ani z zastąpieniem teorii przez historycyzm, ani z prostym uhistorycznieniem teorii, które tylko ukazywałoby przygodne obrzeża ogólniejszych twierdzeń. Należy raczej mówić o zaistnieniu teorii w miejscu, gdzie spotykają się horyzonty kultury, gdzie istnieje nagła potrzeba przekładu, a perspektywy jego powodzenia są niepewne.
Książka Uwikłani w płeć wywodzi się z „teorii francuskiej”, będącej specyficznym amerykańskim konstruktem. Jedynie w Stanach Zjednoczonych tak wiele odrębnych teorii traktuje się łącznie, jak gdyby stanowiły one jedną całość. Chociaż moją książkę przełożono na wiele języków, a w Niemczech odegrała ona szczególnie ważną rolę w dyskusjach o płci i polityce, jej publikacja we Francji – jeśli w końcu do niej dojdzie – nastąpi z dużym opóźnieniem. Zwracam na to uwagę, by pokazać, że mimo pozornego frankocentryzmu książce nie jest blisko do Francji i do warunków, w jakich tam powstaje teoria. W Uwikłanych w płeć krzyżują się interpretacje tekstów różnych francuskich autorów i autorek (Lévi-Strauss, Foucault, Lacan, Kristeva, Wittig), którzy mają ze sobą mało wspólnego oraz niewielką – jeśli jakąkolwiek – wspólną francuską publiczność. To właśnie poprzez tę intelektualną „rozwiązłość” książka zyskuje charakter amerykański i staje się obca kontekstowi francuskiemu. Przyczynia się do tego także mój nacisk na angloamerykańską tradycję badań nad „płcią” w socjologii i antropologii, różniącą się od wywodzącego się ze strukturalizmu dyskursu „różnicy seksualnej”. A zatem w Stanach Zjednoczonych książka ta wystawia się na zarzut eurocentryzmu, natomiast we Francji, jak zauważyło kilku francuskich wydawców, którzy rozważali jej publikację, grozi ona „amerykanizacją” teorii1.
Oczywiście tekst ten nie posługuje się tylko językiem „teorii francuskiej”. Wyrósł z długoletniego zajmowania się teorią feministyczną, zaangażowania w spory wokół społecznie konstruowanego charakteru płci oraz z badań nad związkami psychoanalizy z feminizmem. Niewątpliwie na książkę wpływ miały również analizy Gayle Rubin dotyczące płci, seksualności i pokrewieństwa, przełomowe prace Esther Newton na temat drag2, wspaniałe teoretyczne i literackie pisma Monique Wittig oraz gejowskie i lesbijskie perspektywy badawcze w humanistyce. Wiele feministek w latach 80. XX wieku uważało, że interesy lesbianizmu i feminizmu spotykają się w lesbijskim feminizmie. Tymczasem Uwikłani w płeć mieli podważyć twierdzenie, że lesbianizm jest przełożeniem teorii feministycznej na praktykę, i pokazać, że związek między lesbijską praktyką a feministyczną teorią jest bardziej złożony. W mojej książce lesbianizm nie oznacza powrotu do tego, co najważniejsze w byciu kobietą; nie ma tu miejsca na gloryfikację kobiecości czy też głoszenie gynocentryzmu. Lesbianizm nie jest erotycznym spełnieniem szeregu przekonań politycznych (seksualność i przekonania są powiązane ze sobą w znacznie bardziej złożony sposób, a bardzo często rozbieżne). Książka stawia natomiast następujące pytania: jak nienormatywne praktyki seksualne kwestionują stabilność płci jako kategorii analitycznej? W jaki sposób pewne praktyki seksualne każą się nam zastanowić nad tym, kim jest kobieta, kim jest mężczyzna? Jeśli przyjmiemy, że płeć nie opiera się na normatywnej seksualności, czy można mówić wówczas o kryzysie płci, który byłby właściwy tylko środowiskom queerowym?
Artykułowi Gayle Rubin The Traffic in Women zawdzięczam ideę, że praktyki seksualne mogą doprowadzić do destabilizacji płci, oraz pomysł wykazania, że normatywna seksualność wzmacnia normatywną płeć. Krótko mówiąc, w ujęciu tym kobietą jest się tak długo, dopóki funkcjonuje się jako kobieta w ramach dominującej heteroseksualności, a podważenie owych ram może prowadzić do utraty poczucia przynależności do systemu płci. To pierwsze ujęcie tego, jak jesteśmy uwikłani i uwikłane w płeć. Zadawałam sobie pytanie, na czym polegają przerażenie i strach, które pojawiają się, gdy ktoś „staje się gejem lub lesbijką”. Chciałam zrozumieć, czym jest obawa przed utratą poczucia zakorzenienia w płci bądź dlaczego boimy się, że przestaniemy wiedzieć, kim jesteśmy, gdy prześpimy się z kimś o widocznie „tej samej” płci. Wskazuje to na pewien kryzys ontologiczny, jaki przeżywamy zarówno na poziomie seksualności, jak i języka. Sprawa staje się bardziej paląca, jeśli przyjrzeć się różnym nowym postaciom przyjmowania płci, które towarzyszą praktykom transgenderowym i transseksualnym, lesbijskiemu i gejowskiemu rodzicielstwu oraz nowym tożsamościom butch i femme. Na przykład kiedy i dlaczego niektóre lesbijki o tożsamości butch jako rodzice stają się „tatusiami”, a inne „mamusiami”?
Jak podejść do tezy Kate Bornstein, że jednostki transseksualnej nie sposób opisać za pomocą rzeczowników „kobieta” lub „mężczyzna”, lecz że trzeba używać czasowników, które mogą zaświadczyć o nieustającej transformacji, która przecież „jest” nową tożsamością, albo wręcz o owym byciu gdzieś „pomiędzy”, podważającym samo istnienie upłciowionej tożsamości? Niektóre lesbijki twierdzą, że tożsamość butch nie ma nic wspólnego z „byciem mężczyzną”, inne zaś obstają przy tym, że tożsamość ta jest lub była dla nich jedynie drogą do upragnionego celu: „bycia” mężczyzną. W ostatnich latach mamy do czynienia z coraz większą liczbą takich paradoksów. Pokazują one, że jesteśmy uwikłani w płeć na więcej sposobów, niż przewidziałam w tej książce3.
Na czym jednak polega ów związek między płcią i seksualnością, na który chciałam zwrócić uwagę? W żadnym razie nie uważam, że pewne określone rodzaje praktyk seksualnych stwarzają konkretne płcie. Twierdzę jedynie, że w warunkach normatywnej heteroseksualności utrzymywanie porządku kulturowej płci bywa narzędziem chroniącym heteroseksualność. Catharine McKinnon podobnie ujmuje tę kwestię, choć jednocześnie istnieją między nami zasadnicze i istotne różnice. Oto cytat:
Nierówność biologicznych płci przypisana danej osobie na stałe jako jej atrybut przyjmuje postać płci kulturowej; w ruchu zaś, jako relacja międzyludzka – formę seksualności. Kulturowa płeć powstaje jako zakrzepnięta postać useksualnionej nierówności między mężczyznami i kobietami.4
W tym ujęciu to hierarchia seksualna wytwarza i wzmacnia kulturową płeć. To nie normy heteroseksualne wytwarzają i wzmacniają płeć, lecz hierarchia płciowa ma gwarantować stosunki heteroseksualne. Jeśli hierarchia płciowa ma kulturową płeć wytwarzać i umacniać, a zarazem zakłada już istniejącą kulturową płeć, tedy przyczyną kulturowej płci jest tylko ona sama i wszystko sprowadza się do tautologii. Możliwe, że MacKinnon chciała jedynie zarysować samopodtrzymujący się mechanizm hierarchii płciowej, jednak jej wypowiedź można także odczytać w zupełnie inny sposób.
Czy wystarczy odwołać się do „hierarchii płciowej”, by wyjaśnić warunki, w jakich kulturowa płeć jest wytwarzana? W jakim stopniu hierarchia ta pozostaje na usługach bardziej lub mniej obowiązkowej heteroseksualności i jak często normy kulturowej płci utrzymywane są w porządku właśnie po to, aby podpierać hegemonię heteroseksualności?
Teoretyczka prawa Katherine Franke nowatorsko wykorzystuje perspektywy feministyczne i queerowe do wskazania, że zakładając pierwszorzędne znaczenie hierarchii płciowej przy wytwarzaniu kulturowej płci, MacKinnon przyjmuje zarazem heteroseksualny model seksualności. Model dyskryminacji ze względu na płeć autorstwa Franke różni się od modelu MacKinnon: wzorcową alegorią wytwarzania kulturowej płci jest dla niej molestowanie seksualne. Nie każdy przypadek dyskryminacji można interpretować jako molestowanie. Samo molestowanie seksualne może polegać na działaniu, które „urabia” daną osobę na konkretną kulturową płeć. Są jednak także inne sposoby narzucania płci. Dlatego według Franke trzeba przejściowo rozróżnić dyskryminację ze względu na płeć i ze względu na seksualność. Na przykład geje i lesbijki mogą podlegać dyskryminacji w miejscu pracy, ponieważ ich „wygląd” wychodzi poza przyjęte normy płci. Poza tym molestowanie seksualne gejów i lesbijek może wystąpić nie po to, by wesprzeć hierarchię kulturowej płci, lecz by utwierdzać jej normy.
Rozważania MacKinnon dotyczące molestowania seksualnego są bardzo przekonywające. Ona sama wprowadza jednak ustalenie innego rodzaju: posiadać kulturową płeć to wstąpić w heteroseksualne relacje podporządkowania. Pod względem analitycznym ten znak równości przypomina poniekąd dominujące argumenty homofobiczne. Jedno z takich ujęć, które stara się pokazać i uzasadnić, że porządek kulturowej płci oparty jest na seksualności, głosi, że mężczyźni będący mężczyznami są heteroseksualni, podobnie zresztą jak kobiety będące kobietami. Inni z kolei, a wśród nich Franke, krytykują tę właśnie formę regulowania kulturowej płci. W tym miejscu dobrze widać różnicę między feministycznymi a seksistowskimi poglądami na związek kulturowej płci i seksualności. Tezy seksistowskie mówią, że kobiecość kobiety znajduje swój wyraz jedynie w heteroseksualnym akcie kopulacji, w którym czerpie ona przyjemność ze swojego podporządkowania (sama istota wyłania się i znajduje swe potwierdzenie w useksualnionym podporządkowaniu kobiet); zaś argumentacja feministyczna opiera się na założeniu, że kulturową płeć należy obalić, znieść albo obdarzyć ją fatalną wieloznacznością, zawsze bowiem jest ona znakiem podporządkowania kobiet. Tym samym feminizm dostrzega władzę klasycznego podejścia seksistowskiego, widzi siłę tej ideologii i stara się jej przeciwstawiać.
Poświęcam temu aspektowi tyle uwagi, gdyż w teorii queer pojawia się niekiedy analityczne rozróżnienie między kulturową płcią a seksualnością, odrzucające ich przyczynowe bądź strukturalne związki. Rozróżnienie to ma sens – i moje całkowite poparcie – jeśli chodzi w nim o to, że normy heteroseksualne n i e p o w i n n y decydować o porządku kulturowej płci, a jeśli tak się dzieje, wówczas powinno to wzbudzać sprzeciw5. Jeśli jednak ma to oznaczać, że (w kategoriach opisowych) nie zachodzi seksualna regulacja kulturowej płci, wówczas doniosły, choć nie jedyny, aspekt funkcjonowania homofobii wymyka się uwadze właśnie tych, którym najbardziej powinno zależeć na jej zwalczaniu. Trzeba w tym miejscu powiedzieć jedno: zainscenizowana (performance) subwersja kulturowej płci może w ogóle nie dotykać seksualności bądź praktyk seksualnych. Kulturową płeć można uczynić wieloznaczną, nie naruszając w ogóle ani nie reorientując normatywnej seksualności. Czasem nawet wieloznaczność płci może działać tak, by zawrzeć w sobie czy też nagiąć nienormatywne praktyki seksualne i tym samym utrzymać normatywną seksualność w stanie nienaruszonym6. Dlatego nie ma związku między choćby drag czy transgender a praktyką seksualną, zaś rozkładu preferencji hetero-, bi- i homoseksualnych nie sposób wytyczyć według trajektorii naginania i modyfikowania kulturowej płci.
W ostatnich latach poświęciłam wiele prac wyjaśnianiu i rewizji zarysowanej w Uwikłanych w płeć teorii performatywności7. Performatywność trudno dokładnie zdefiniować nie tylko dlatego, że zmieniły się moje własne poglądy na jej temat, najczęściej pod wpływem świetnej krytyki8, lecz również z tego powodu, że wielu innych autorów i autorek zaczęło się nad nią zastanawiać, proponując własne sformułowania. Moje pierwotne rozumienie performatywności płci powstało pod wpływem interpretacji Przed prawem Kafki autorstwa Jacques’a Derridy. W opowiadaniu tym człowiek czekający na prawo siedzi przed drzwiami prawa, przypisując pewną siłę prawu, na które czeka. Dzięki oczekiwaniu na usankcjonowane ujawnienie znaczenia prawo zyskuje władzę i ustanowiona zostaje jego moc: oczekiwanie wytwarza swój przedmiot. Zastanawiałam się, czy nie mamy do czynienia z podobnymi oczekiwaniami w odniesieniu do płci – czy nie funkcjonuje ona jako wewnętrzna istota, która może zostać ujawniona, a oczekiwanie na jej ujawnienie kończy się wytworzeniem zjawiska, którego się oczekuje. Zatem performatywność płci obraca się przede wszystkim wokół tej metalepsji – sposobu, w jaki samo oczekiwanie na prawdziwą istotę płci prowadzi do wytworzenia tego, co postrzega się jako zewnętrzne wobec tego oczekiwania. Po drugie performatywność nie jest pojedynczym aktem, lecz powtórzeniem oraz rytuałem, osiągającym swój efekt dzięki naturalizacji w postaci ciała, rozumianego po części jako podtrzymywane kulturowo trwanie w czasie9.
Teoria performatywności płci spotkała się z rozmaitą krytyką. Jeden z zarzutów jest szczególnie wart wspomnienia. Twierdzenie, że kulturowa płeć ma charakter performatywny, miało dowieść, że to, co bierzemy za jej wewnętrzną istotę, jest wytwarzane w nieprzerwanej serii aktów, że przyjmujemy jej istnienie, ponieważ ciało zostaje na daną płeć wystylizowane. W ten sposób książka pokazywała, że to, co bierzemy za naszą cechę „wewnętrzną”, jest skutkiem antycypacji i wytwarzania poprzez konkretne cielesne akty, a w skrajnej wersji, że jest halucynacyjnym efektem znaturalizowanych gestów. Czy oznacza to w takim razie, że wszystko, co w odniesieniu do psyche uznajemy za „wewnętrzne”, wymyka się na zewnątrz i że wewnętrzność jest fałszywą metaforą? Rzeczywiście na początku Uwikłanych w płeć piszę o melancholii, odwołując się do metafory wewnętrznej psyche. Ta jednak później znika w rozważaniach nad samą performatywnością, i dlatego wiele osób zarzucało książce rozdźwięk między wstępnymi i dalszymi rozdziałami10. W The Psychic Life of Power oraz wielu moich niedawnych artykułach poświęconych tematyce psychoanalitycznej starałam się połączyć te kwestie. Nie zgodziłabym się z tezą, że cały wewnętrzny świat psyche jest jedynie wynikiem stylizowanego zbioru aktów. Z drugiej strony sądzę, że automatycznie uznając świat psyche za „wnętrze”, popełnia się poważny błąd teoretyczny. Niektóre elementy naszego świata, na przykład ludzie, których znamy i których tracimy, stają się właśnie wewnętrznymi cechami „ja”. W owym procesie uwewnętrznienia elementy te podlegają jednak przemianie i świat wewnętrzny, jak powiedziałaby Melanie Klein, powstaje właśnie w wyniku uwewnętrznień dokonywanych przez psyche. Oznacza to, że możemy mówić o psychicznej teorii performatywności, która z pewnością byłaby warta większej uwagi.
Książka nie przynosi odpowiedzi na pytanie, czy materialność ciała ma w pełni charakter konstruktu. Temu zagadnieniu poświęcone były moje kolejne prace, które, mam nadzieję, będą pomocne dla czytelniczek i czytelników11. Z kolei rozmaici autorzy i autorki zajęli się tym, czy teoria performatywności znajduje przełożenie na kwestie związane z rasą12. Chciałabym w tym miejscu poczynić dwie uwagi. Założenia dotyczące rasy nieodmiennie wspierają dyskurs kulturowej płci na różne sposoby, które trzeba otwarcie pokazać. Ponadto rasy i płci nie należy traktować jako prostej analogii. Dlatego, moim zdaniem, pytanie nie brzmi, czy teorię performatywności można przyłożyć do rasy, lecz jak uwzględnienie kwestii rasowych wpłynie na kształt tej teorii. W wielu z owych polemik skupiano się na statusie „konstruktu” i zastanawiano się, czy rasa jest konstruowana w taki sam sposób jak płeć. Uważam, że jedno ujęcie konstruktu to za mało, że kategorie te zawsze ze sobą współdziałają i że często działają najskuteczniej, nawzajem się wyrażając. Dlatego useksualnienie rasowych norm dotyczących kulturowej płci samo już zachęca, żeby patrzeć na nie jednocześnie z wielu perspektyw. Takie badania zdecydowanie wskazują na ograniczenia analiz zatrzymujących się na kategorii kulturowej płci13.
Na początku wspomniałam już o niektórych tradycjach akademickich i debatach, na które moja książka wywarła wpływ. Celem tego krótkiego wprowadzenia nie jest wyjaśnienie wszystkich zarzutów i wątpliwości. Jest jednak pewien aspekt dotyczący okoliczności powstania tego tekstu, o którym się czasem zapomina. Książka ta powstała na przecięciu moich zainteresowań naukowych i zaangażowania w ruchy społeczne, a także po czternastu latach życia w lesbijsko-gejowskiej społeczności na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie tekst powoduje pewne przemieszczenia podmiotu, jednak cały czas stoi za nim konkretna osoba: to ja brałam udział w wielu spotkaniach, chodziłam do barów i na demonstracje, poznałam wiele wcieleń płci, a one pomagały mi czasem dostrzec siebie gdzieś pośród nich. Dzięki temu dowiedziałam się, jak wyglądają pogranicza kulturowo dopuszczalnej seksualności. Poznałam wiele osób, które uczestnicząc w istotnym ruchu walczącym o uznanie różnych seksualności i o wolność seksualną, starały się odnaleźć swój sposób na życie, a jednocześnie widziałam ich zadowolenie, jak również frustracje wynikające z przynależenia do tego ruchu, pełnego nadziei i wewnętrznie podzielonego. Sama prowadziłam jakby podwójne życie – na uniwersytecie i poza nim. Uwikłani w płeć to wprawdzie książka naukowa, lecz jej punktem wyjścia jest właśnie próba „przekroczenia” granicy między tymi dwiema sferami, a jej zaczątkiem było pytanie, jakie zadałam sobie na plaży Reheboth: czy umiem połączyć te różne aspekty własnego życia? Piszę w trybie autobiograficznym, nie obawiam się jednak, że ponownie ustabilizuje to podmiot, którym jestem – pojawia się zarazem szansa, że czytelnik/czytelniczka zyska kojące poczucie, że ktoś konkretny stoi za tą książką (zapomnijmy na chwilę o tym, że ten ktoś jest dany w języku).
Bardzo ważne jest dla mnie, że po dziś dzień praca ta krąży w środowiskach pozauniwersyteckich. W tym samym czasie zainteresowało się nią Queer Nation, niektóre uwagi o teatralnym charakterze queerowej autoprezentacji znalazły swe odbicie w strategiach Act Up14, a Amerykańskie Towarzystwo Psychoanalityczne i Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne pod jej wpływem częściowo zrewidowały własne dogmatyczne podejście do homoseksualności. Również sztuki piękne w różny sposób podchwyciły kwestię performatywności płci: wystarczy choćby wspomnieć o wystawach w Muzeum Whitney i w Otis School for the Arts w Los Angeles. Niektóre przedstawione tam ujęcia kwestii „kobiet” i związku między seksualnością a płcią wpłynęły na feministyczną filozofię prawa i badania nad walką z dyskryminacją – Vicki Schultz, Katherine Franke i Mary Jo Frug mogą tu posłużyć za przykłady.
Z drugiej strony dzięki własnemu zaangażowaniu politycznemu sama byłam zmuszona zmienić niektóre poglądy zawarte w Uwikłanych w płeć. W książce tej postrzegam „uniwersalność” jedynie w negatywnym świetle i ujmuję w dość ograniczony sposób. Jednak, jak się okazało, kategoria ta, jeśli podkreślić jej niesubstancjalny i otwarty charakter, może mieć istotne strategiczne zastosowanie. Do takiego wniosku doszłam dzięki współpracy ze świetnymi aktywistami i aktywistkami najpierw jako członkini, a następnie przewodnicząca rady Międzynarodowej Komisji do Spraw Praw Człowieka Gejów i Lesbijek (International Gay and Lesbian Human Rights Commission) w latach 1994–1997 – organizacji, która reprezentuje mniejszości seksualne w najróżniejszych sprawach związanych z prawami człowieka. Dotarło wtedy do mnie, że można wysuwać postulat uniwersalności w sposób performatywny i proleptyczny, tworząc rzeczywistość, która jeszcze nie istnieje, i dając szansę na spotkanie horyzontów kultury, które są jeszcze odległe. W ten sposób zaczęłam patrzeć na uniwersalność jako projekt oparty na kulturowym przekładzie i zorientowany na przyszłość15. Również ostatnio, pisząc wspólnie z Ernestem Laclau i Slavojem Žižkiem książkę o teorii hegemonii i jej implikacjach dla lewicowych aktywistów i aktywistek, która ukaże się w wydawnictwie Verso w 2000 roku [Contingency, Hegemony, Universality: Contemporary Dialogues on the Left], musiałam zająć stanowisko wobec teorii politycznej i ponownie określić swoje podejście do pojęcia uniwersalności.
Kolejne praktyczne zastosowanie moich rozważań ma związek z psychoanalizą jako perspektywą naukową i podejściem klinicznym. Obecnie pracuję z grupą postępowych terapeutów psychoanalitycznych nad nowym pismem naukowym „Studies in Gender and Sexuality”, które ma umożliwić konstruktywny dialog między wynikami praktyki klinicznej i pracy naukowej w kwestiach seksualności, płci i kultury.
W komentarzach do Uwikłanych w płeć, i to zarówno tych nastawionych krytycznie, jak i tych pozytywnych, podkreślano, że styl książki jest ciężki. Niektórzy, biorąc ją do ręki, niewątpliwie dziwili się, a może nawet złościli, że jest za trudna, by ją szybko połknąć i uznać za „popularną” według standardów naukowych. Całkiem możliwe, że zdziwienie to wynika z niedoceniania czytelników i czytelniczek, ich umiejętności i gotowości do zmierzenia się ze złożonymi i wymagającymi tekstami – kiedy ich złożoność nie jest bezzasadna, kiedy ich wysokie wymagania służą zakwestionowaniu prawd przyjmowanych zwykle bez zastrzeżeń oraz kiedy pozorna oczywistość tych prawd jest rzeczywiście opresyjna.
Styl jest dla mnie rzeczą skomplikowaną – nie sposób go po prostu samemu/samej obrać czy też dowolnie kontrolować. Można o tym więcej przeczytać w jednej z pierwszych książek Frederica Jamesona o Sartrze16. Oczywiście możemy używać różnych stylów, lecz nie jest w pełni kwestią wyboru, jakie style są nam w ogóle dostępne. Ponadto ani gramatyka, ani styl nie są politycznie obojętne. Poprzez poznanie reguł rządzących zrozumiałą mową wchodzimy w unormowany język, a jeżeli nie będziemy się do nich stosować, nikt nas nie będzie mógł zrozumieć. Odwołując się do Adorna, Drucilla Cornell zwróciła mi uwagę, że w zdrowym rozsądku nie ma nic radykalnego. Błędem byłoby sądzić, że gramatyka, której nas nauczono, najlepiej służy przekazywaniu radykalnych poglądów. Trzeba bowiem pamiętać o ograniczeniach, jakie gramatyka nakłada na myślenie, i o tym, że naprawdę decyduje ona, co jest w ogóle do pomyślenia, a co nie. Oczywiście sformułowania, które naruszają gramatykę albo podskórnie kwestionują w zdaniu związek podmiotu z orzeczeniem, będą niektórych denerwować: oznacza to więcej pracy dla czytelników i czytelniczek, i niekiedy krzywią się oni/one na tak wysokie wymagania. Czy należy więc dać się tym obrażalskim przekonać, żeby „jasno się wyrażać”? Czy może ich narzekania wypływają z konsumpcyjnego podejścia do życia intelektualnego? Czy przejście przez trudności językowe niesie ze sobą jakąś wartość? Jeśli, jak dowodziła Monique Wittig, kulturowa płeć zyskuje naturalność poprzez reguły gramatyczne, wówczas podważając gramatykę ją wytwarzającą, można wprowadzić zmiany w dziedzinie płci na najbardziej podstawowym poziomie epistemicznym.
Domagając się „przejrzystości”, zapominamy o pułapkach, jakie kryje w sobie pozornie „jasne” ujęcie. Avital Ronell przypomina, jak Nixon spojrzał prosto w oczy narodu, mówiąc: „Chciałbym, żeby jedna rzecz była naprawdę jasna”, po czym zaczął kłamać jak z nut. Co kryje się pod pozorem „przejrzystości”? Jaką cenę musimy zapłacić, jeśli bezkrytycznie uwierzymy zapewnieniom, że teraz już wszystko będzie jasne? Kto ustala reguły „przejrzystości” i czyjemu interesowi one służą? Jakie możliwości zostaną zamknięte, jeśli będziemy obstawać przy tym, że wąsko rozumiane standardy przejrzystości muszą być podstawą wszelkiej komunikacji? Co przesłania sobą owa „przejrzystość”?
Gdy dorastałam, zaczęłam dostrzegać przemoc, z jaką działają normy płciowe: wujek uwięziony, bo miał nienormalne ciało, pozbawiony rodziny i przyjaciół, dożywający swoich dni w „zakładzie” na prerii w stanie Kansas; homoseksualni kuzyni wyrzuceni z domu za swoją seksualność, rzeczywistą i wyobrażoną; mój własny burzliwy coming out w wieku lat szesnastu i następnie pejzaż dorosłości, w którym traci się pracę, miłość, dom. Wszystko to skazało mnie na potępienie, trudne do zniesienia i przerażające, lecz nie przeszkodziło mi w dążeniu do rozkoszy i szukaniu akceptacji dla własnego życia seksualnego. Trudno było pokazać, jak działa tutaj przemoc, kulturowa płeć była bowiem czymś przyjmowanym bez zastrzeżeń i zarazem narzucanym przy użyciu przemocy. Zakładano, że jest naturalnym wyrazem biologicznej płci albo kulturową stałą, której żadna istota ludzka nie ma szans zmienić swoim działaniem. W końcu zaczęłam rozumieć przemoc, z jaką udaje się wykluczyć pewne formy życia, takie, którym przypisuje się brak „sensu”, skazuje się na uwięzienie, czyli zawieszenie życia bądź odwlekany wyrok śmierci. Upór, z jakim staram się pozbawić kulturową płeć naturalności, bierze się moim zdaniem po pierwsze z ogromnej woli przeciwstawienia się normatywnej przemocy ukrytej w idealnej morfologii biologicznej płci, a ponadto z chęci wykorzenienia powszechnych założeń dotyczących naturalnego i oczywistego charakteru heteroseksualności, założeń wspieranych przez potoczne i naukowe dyskursy o seksualności. Staram się w tym tekście odbierać pozory naturalności nie dlatego, że chcę poigrać z językiem czy zaproponować numery teatralne zamiast „prawdziwej” polityki, jak twierdzili niektórzy (tak jakby można było zawsze oddzielić od siebie teatr i politykę). Próby te biorą się z pragnienia życia, uczynienia życia możliwym i ponownego zastanowienia się nad tym, co jest w ogóle możliwe. Jaki musiałby być świat, by mój wujek mógł żyć razem z rodziną, przyjaciółmi czy jakimiś innymi pokrewnymi mu osobami? Jakie musi być nasze podejście do ideałów morfologicznych ograniczających to, co ludzkie, by osoby, które się do nich nie zbliżają, nie były skazywane na śmierć za życia?17
Niektóre osoby po przeczytaniu Uwikłanych w płeć zastanawiały się, dlaczego w gruncie rzeczy książka stara się poszerzyć zakres możliwości w dziedzinie płci. Pytano, czemu mają służyć takie nowe konfiguracje i jak je należy oceniać? Pytaniom takim najczęściej towarzyszy założenie, że książka nie zajmuje się feminizmem na poziomie normatywnym bądź preskryptywnym. W tej pracy wyrażenie „normatywny” pojawia się wielokrotnie; najczęściej występuje w dwojakim sensie i generalnie oznacza codzienną przemoc, z jaką działają pewne ideały płciowe. Zwykle „normatywny” jest tu synonimem tego, co „odnosi się do norm rządzących płcią”. Z drugiej strony to, co „normatywne”, daje usprawiedliwienie pod względem etycznym – każe nam się zastanowić, skąd bierze się owo usprawiedliwienie i jakie są jego konkretne konsekwencje. Pytano, jak należy żyć, kierując się twierdzeniami dotyczącymi płci, które zostały zawarte w Uwikłanych w płeć. Nie sposób występować przeciw „normatywnym” postaciom płci, jeśli nie przyjmie się jakiejś innej wizji świata, tak samo normatywnej ze względu na płeć. Trzeba tu zaznaczyć, że przedstawione w tej książce stanowisko normatywne – w pozytywnym znaczeniu tego słowa – w żadnym razie nie kończy się i nie może się sprowadzać do jakiegokolwiek przykazania, jak choćby: „walcz z kulturową płcią we wskazany przeze mnie sposób i wszystko już będzie dobrze”.
Osoby, które pozwalają sobie formułować podobne przykazania albo są gotowe powiedzieć, jakie sposoby wyrażania kulturowej płci podważają jej normy, a jakie nie, opierają swe sądy już na jakimś opisie. Płeć jawi się w ten i ten sposób, i następnie normatywna ocena tychże przejawów dokonywana jest na ich własnej podstawie. Kusić może wprowadzenie następującego rozróżnienia: w skład o p i s o w e g o podejścia do kulturowej płci wchodzą rozważania nad tym, dzięki czemu staje się ona dla nas zrozumiała; tymczasem podejście n o r m a t y w n e stara się odpowiedzieć na pytanie, jakie sposoby jej wyrażenia są do przyjęcia, a jakie nie, oraz podać przekonywające przyczyny takiego podziału. Jednakże już samo pytanie o to, co można uznać za „kulturową płeć”, jest pytaniem świadczącym o subtelnym normatywnym sposobie funkcjonowania władzy – wraz z opisem tego, „co ma już miejsce”, ukradkiem zapada decyzja o tym, jak sprawy będą się miały w przyszłości. Widać z tego, że opis sfery kulturowej płci nie poprzedza ani nie jest możliwy do oddzielenia od kwestii jej normatywnego funkcjonowania.
Nie jestem zainteresowana wydawaniem ocen dotyczących tego, co jest subwersywne, a co nie. Moim zdaniem sądów takich nie należy formułować w oderwaniu od określonego kontekstu ani raz na zawsze (wydaje się, że „kontekst” sam w sobie jest jednością, lecz podlegając zmianom w czasie, ujawnia swe zasadnicze wewnętrzne nieciągłości). Podobnie jak metafory po jakimś czasie tracą na sile i zastygają pod postacią pojęć, tak wywrotowe inscenizacje przez ich ciągłe powtarzanie mogą niestety zamienić się w wytarte stereotypy – szczególnie gdy są one powielane w ramach kultury konsumpcyjnej, gdzie „wywrotowość” niesie ze sobą wartość rynkową. Wszelkie próby wyznaczenia kryteriów dla subwersji zawsze skończą się porażką – i zresztą tak właśnie powinno być. Po co więc w ogóle używać tego określenia?
Wciąż najważniejsze są dla mnie następujące kwestie: co stanowi zrozumiałe życie, a co nie, i w jaki sposób przesłanki dotyczące norm płci i seksualności z góry decydują o tym, co zostanie uznane za „ludzkie” i za „możliwe w życiu”. Inaczej mówiąc, jak działają normatywne przesłanki dotyczące płci, by ograniczyć sferę, którą można opisać jako ludzką? Dzięki jakim środkom dostrzegamy te ograniczenia i dzięki jakim narzędziom możemy je przekształcać?
Fragmenty Uwikłanych w płeć dotyczące drag, które miały przybliżyć konstrukcyjny i performatywny charakter kulturowej płci, nie powinny służyć za p r z y k ł a d subwersji. Drag nie