Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Uzależnienia 2.0. Dlaczego tak trudno się oprzeć nowym technologiom

Uzależnienia 2.0. Dlaczego tak trudno się oprzeć nowym technologiom

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8179-513-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uzależnienia 2.0. Dlaczego tak trudno się oprzeć nowym technologiom

Oderwij wzrok od smartfona i dowiedz się, dlaczego to takie trudne!

Żyjemy w epoce uzależnień.  Obsesyjnie sprawdzamy, czy pojawiła się nowa wiadomość w naszej skrzynce mailowej, nowy wpis na Facebooku albo polubienie na Instagramie. Godzinami oglądamy kolejne odcinki seriali i filmiki na YouTube’ie. Ale przede wszystkim, średnio przez trzy godziny każdego dnia wpatrujemy się w ekrany naszych smartfonów. Prawie połowa z nas nie wyobraża sobie bez nich życia, a dzieci wychowane w świetle ekranów mają kłopoty z budowaniem więzi z rówieśnikami w świecie rzeczywistym. Adam Alter przekonuje, że w odpowiednich okolicznościach każdy z nas może się uzależnić, a twórcy nowych mediów dbają o to, by takich pokus stworzyć jak najwięcej. Odsłaniając mechanizmy uzależnień behawioralnych, autor wyjaśnia, dlaczego jest nam tak trudno oprzeć się udogodnieniom oferowanym przez współczesne technologie.

Uzależnienia 2.0 tłumaczą, w jaki sposób możemy bardziej świadomie korzystać z nowych mediów, a dzięki temu łatwiej się komunikować, zarządzać finansami i wytyczać granice miedzy pracą a rozrywką. A co najważniejsze, pokazują jak zmniejszyć szkodliwy wpływ nowych uzależnień na zdrowie nasze i naszych dzieci.

”Jak gdyby chcąc jeszcze dobitniej wyrazić swoje przesłanie, Adam Alter napisał  książkę, która uzależnia, o tym, skąd się biorą nasze dzisiejsze uzależnienia. Przedstawia w niej fascynującą i pilnie potrzebną analizę jednego z najbardziej niepokojących zjawisk współczesnych czasów.”
Malcolm Gladwell

Adam Alter jest wykładowcą marketingu w Stern School of Business Uniwersytetu Nowojorskiego, pisarzem i publicystą. W 2009 roku obronił doktorat z psychologii społecznej na Uniwersytecie Princeton. Prowadził zajęcia na wielu amerykańskich uczelniach, w tym na Harvardzie, Yale i MIT. Autor książki Siła podświadomości: co wpływa na nasze myśli, odczucia i zachowanie?, która znalazła się na liście bestsellerów dziennika „The New York Times”. Współpracuje m.in. z takimi gazetami jak: „The New York Times”, „The New Yorker”, „The Atlantic”, „WIRED”, „Slate”, „The Washington Post” i „Popular Science”.

Polecane książki

Książka ta ma za zadanie pokazać w sposób chronologiczny wszystkie etapy realizacji projektów: od planowania wstępnego do planu struktury i zatwierdzenia projektu, sporządzenia planu szczegółowego, planu wykorzystania zasobów, kosztorysu, kontroli jakości i oceny ryzyka związanego z projektem, podz...
Współczesne prawo kontraktów – wybrane aspekty autorstwa wybitnego specjalisty z zakresu prawa prywatnego, adwokata dr Marcina Łolika jest naukową analizą, która przedstawia i poddaje ocenie najważniejsze instytucje owego współczesnego prawa kontraktów, które coraz częściej występują w polskim obroc...
"Urodzeni, by żyć to historia trzech ciężarnych Żydówek, więźniarek obozu koncentracyjnego, którym udało się ukryć swój stan przed oczami oprawców i dzięki temu uniknąć śmierci. Opowieść rozpoczyna się pod koniec II wojny światowej. Trzy nieznające się kobiety zmuszane do niewolniczej pracy w zakład...
Zazwyczaj to „Odyseja” była źródłem kłopotów sprowadzanych na Ziemię z głębi kosmosu, ale tym razem ten niesławny zaszczyt przypadł okrętowi Bloku Wschodniego. Za sprawą kapitana Suna obcy poznali ściśle strzeżoną tajemnicę ludzi – położenie ich ojczystego świata. W tajemniczej sferze Dysona nadzorc...
Przed Państwem trzeci tom przewodnika po alpejskich trzytysięcznikach. Góry tu opisane leżą na zachodnim, a więc najdalszym z naszego punktu widzenia, krańcu Alp, co jednak wcale nie znaczy, że nie warto w nie się wybrać. Znajdziemy tu bowiem opisy niektórych z najciekawszych dróg normalnych w Alpa...
Anna, radiowa dziennikarka, której nocny program „Randka w ciemno” jest bardzo popularny wśród słuchaczy, mieszka z pięcioletnim synem w starym domu na krakowskim Podgórzu. Jest kobietą jakich wiele – rozwiedzioną samotną matką, która godzi pracę zawodową z opieką nad dzieckiem. W jej życiu nie ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Alter

Seria #nauka

REDAKTOR NAUKOWY dr hab. Jacek Pyżalski, prof. UAM

Projekt serii Marta Jaszczuk

Projekt okładki Sebastian Wojnowski

Tytuł oryginału Irresistible. The Rise of Addictive Technology and the Business of Keeping Us Hooked

Copyright © Adam Alter 2017

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2018 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4476-6

ISBN 978-83-8179-513-5 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12-663-23-80, tel./fax 12-663-23-83 Dystrybucja: tel. 12-631-01-97, tel./fax 12-631-01-98 tel. kom. 506-006-674, e-mail: sprzedaz@wuj.pl Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Dla Sary i Sama

Prolog

Nigdy nie ćpaj własnego towaru

Kiedy w styczniu 2010 roku Steve Jobs pokazał światu pierwszego iPada, powiedział między innymi:

To urządzenie o nadzwyczajnych możliwościach (…). Oferuje najlepszy sposób przeglądania sieci; o niebo lepszy niż laptop czy smartfon (…). To niewiarygodne doświadczenie (…). Doskonale sprawdza się w przypadku odbierania poczty; pisać na nim to czysta przyjemność.

Przez dziewięćdziesiąt minut Jobs wyjaśniał, dlaczego iPad to najlepszy sposób na przeglądanie zdjęć, rewelacyjne urządzenie do słuchania muzyki i do gier, najlepsza pomoc edukacyjna dzięki iTunes U, jak doskonale nadaje się do korzystania z Facebooka i z tysięcy aplikacji. Nie miał wątpliwości, że każdy powinien mieć iPada.

A mimo to nie pozwalał go używać swoim dzieciom.

Pod koniec tego samego roku w wywiadzie dla „New York Timesa” Jobs powiedział Nickowi Biltonowi, że jego dzieci nigdy dotąd nie korzystały z iPada. „W naszym domu ograniczamy dzieciom dostęp do nowoczesnej techniki”. Bilton dowiedział się, że inni najwięksi twórcy nowoczesnych technik komunikacji narzucili podobne ograniczenia swoim dzieciom. Chris Anderson, były redaktor naczelny miesięcznika „Wired”, poświęconego tym technologiom oraz ich wpływowi na nasze życie, także wprowadził w swoim domu ścisłe ograniczenia czasowe dotyczące używania każdego urządzenia wykorzystującego nowe techniki komunikacji: „ponieważ na własne oczy widzieliśmy wynikające z nich niebezpieczeństwa”. Pięcioro jego dzieci nie miało prawa korzystać z żadnego urządzenia z ekranem w swoim pokoju. Evan Williams, założyciel Bloggera, Twittera i Medium, kupił swoim dwom małym synom setki książek, ale nie zamierzał dać im do ręki iPada. Również Lesley Gold, założycielka firmy zajmującej się analizą rynku nowoczesnych technik komunikacji, wprowadziła dla swoich dzieci bezwzględny zakaz korzystania w dni powszednie z wszelkich urządzeń z ekranami i złagodziła go dopiero, gdy musiały używać komputera przy odrabianiu lekcji. Walter Isaacson, który podczas pisania biografii Steve’a Jobsa spędzał czas z jego rodziną, opowiadał Biltonowi, że „nikt nigdy nie trzymał u nich w ręku iPada ani nie siedział przed komputerem. Nic nie wskazywało na to, żeby jego dzieci były uzależnione od komputerów, komórek czy tabletów”. Ktoś mógłby powiedzieć, że wszyscy ci ludzie produkujący urządzenia wykorzystywane w nowoczesnej komunikacji trzymali się żelaznej zasady handlarzy narkotyków: „nigdy nie ćpaj własnego towaru”.

To intrygujące. Dlaczego ci, którzy w świetle reflektorów są największymi technokratami, przemieniają się w domowym zaciszu w największych technofobów? Czy możemy wyobrazić sobie, ile byłoby krzyku, gdyby okazało się, że uznani przywódcy religijni zabraniają swoim dzieciom praktykować religię? Wielu ekspertów, zarówno ze świata nowoczesnych technik komunikacji, jak i spoza tego kręgu, ma w tej kwestii podobne do mojego zdanie. Kilku projektantów gier komputerowych powiedziało mi, że unikają gier uważanych powszechnie za uzależniające, takich jak World of Warcraft. W przekonaniu pewnej terapeutki leczącej osoby uzależnione od ćwiczeń fizycznych wszelkiego rodzaju opaski elektroniczne monitorujące naszą aktywność fizyczną to niebezpieczne urządzenia – „najgłupsza rzecz na świecie” – i ona sama nigdy by czegoś takiego nie kupiła. Z kolei założycielka ośrodka leczenia uzależnienia od internetu powiedziała mi, że korzysta wyłącznie z gadżetów, które są na rynku od co najmniej trzech lat. Zawsze ma wyłączony dzwonek w komórce i świadomie „odkłada ją” w różnych miejscach, żeby uniknąć pokusy sprawdzania poczty. (Próbowałem się z nią skontaktować bezskutecznie przez dwa miesiące drogą mailową i ostatecznie udało mi się to dopiero, gdy odebrała telefon stacjonarny w swoim biurze). Jej ulubiona gra komputerowa to Myst, która ukazała się w 1993 roku, gdy komputery były jeszcze zbyt wolne, by poradzić sobie z zaawansowaną grafiką. A poza tym, jak mi powiedziała, sięgała po tę grę tylko dlatego, że co pół godziny jej komputer zawieszał się na amen i trzeba było czekać całe wieki, nim znowu się uruchomił.

Greg Hochmuth, jeden z twórców Instagrama, uświadomił sobie w pewnym momencie, że buduje maszynę do uzależnień. „Zawsze jest jakiś hashtag, na który można kliknąć” – mówi Hochmuth. „A potem serwis zaczyna żyć swoim własnym życiem, jak organizm i ludzie popadają w obsesję”. Instagram, podobnie jak wiele innych serwisów społecznościowych, to studnia bez dna. Facebook bez końca przesyła na nasze konto nowe treści; Netflix automatycznie przechodzi do kolejnego odcinka w danej serii filmów; Tinder zachęca nas do tego, byśmy bezustannie przesuwali kciukiem w prawo lub w lewo w poszukiwaniu jeszcze lepszego kandydata lub kandydatki na randkę. Użytkownicy czerpią korzyść z wszystkich tych aplikacji i stron internetowych, ale jednocześnie zmagają się pokusą, by ich nie nadużywać. Jak wyjaśnia to Tristan Harris, zajmujący się etycznym wymiarem projektowania aplikacji i stron internetowych, problem nie polega na tym, że ludziom brak silnej woli, ale na tym, że „po drugiej stronie ekranu jest armia ludzi, którym płacą za to, żeby złamać wszystkie ograniczenia, które sami sobie narzucamy”.

Wszyscy ci eksperci w dziedzinie nowoczesnych form komunikacji i rozrywki mają słuszne powody do niepokoju, ponieważ udostępniając niewyobrażalne wcześniej w tym względzie możliwości, odsłonili przed nami dwie rzeczy. Po pierwsze, że nasze dotychczasowe rozumienie zjawiska uzależnienia jest zbyt wąskie. Uzależnienie kojarzymy najczęściej ze skłonnościami niektórych osób, które klasyfikujemy jako uzależnione. Narkomani pomieszkujący w jakichś ruderach. Nałogowi palacze. Lekomani łykający ciągle jakieś pigułki. Kategoryzowanie ich za pomocą odrębnych terminów sugeruje, że są inni niż reszta ludzkości. Owszem, któregoś dnia może uda im się wyrwać ze szponów nałogu, ale na razie pozostają zaszufladkowani w swoich kategoriach. Tymczasem okazuje się, że uzależnienie to przede wszystkim skutek oddziaływania otoczenia i okoliczności. Doskonale wiedział o tym Steve Jobs. Nie dopuszczał swoich dzieci do iPada, ponieważ nawet jeśli ich dostatnie i szczęśliwe dzieciństwo wykluczało prawdopodobieństwo tego, że sięgną po narkotyki, zdawał sobie sprawę, że są podatne na uroki iPada. Jobs i jemu podobni są świadomi tego, że urządzenia, które reklamują – i które są zaprojektowane w taki sposób, by nie można się im było oprzeć – mogą usidlić każdego. Nie da się zakreślić wyraźnej granicy między tymi, którzy są od nich uzależnieni, a resztą populacji. Od tego, by się uzależnić, dzieli każdego i każdą z nas tylko jedno urządzenie lub doświadczenie.

Rozmówcy Biltona doszli także do wniosku, że środowisko ery cyfrowej sprzyja uzależnieniom bardziej niż jakiekolwiek inne środowisko w całej historii ludzkości. W latach sześćdziesiątych dwudziestego stulecia w wodzie znajdowało się niewiele haczyków: papierosy, alkohol i narkotyki; te ostatnie drogie i w zasadzie niedostępne. W drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku w wodzie jest ich mnóstwo: haczyki Facebooka, Instagrama, pornografii internetowej, poczty elektronicznej, zakupów w sieci; można wymieniać bez końca. Lista jest długa – znacznie dłuższa niż jakikolwiek zbiór potencjalnych uzależnień w historii ludzkości, a my dopiero poznajemy moc tych haczyków.

Rozmówcy Biltona są tak czujni, ponieważ wiedzą, że tworzą formy komunikacji i rozrywki, którym nie sposób się oprzeć. W porównaniu z topornymi formami komunikacji i rozrywki lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia i pierwszej dekady naszego wieku te współczesne wydają się o wiele bardziej efektywne i uzależniające. Setki milionów osób dzielą się w czasie rzeczywistym szczegółami ze swego życia na Instagramie, a inni oceniają ich życie równie szybko w formie komentarzy i lajków. Piosenki, które dawniej trzeba było ściągać przez godzinę, teraz dostępne są po kilku sekundach, co sprawia, że zniknęła konieczność oczekiwania zniechęcająca wcześniej do tego, by w ogóle korzystać z takiej możliwości. Nowoczesne formy rozrywki i komunikacji to dogodność, szybkość i zautomatyzowanie, co jednak powoduje duże koszty. O naszym zachowaniu decyduje po części ciąg świadomych kalkulacji zysków i kosztów, a ich wynik rozstrzyga, czy będziemy wykonywać jakieś działanie raz, dwa razy, setki razy czy też nie podejmiemy się go w ogóle. Gdy korzyści biorą górę nad kosztami, trudno nie robić czegoś po wielekroć, zwłaszcza gdy takie działanie współgra z oczekiwaniami naszego mózgu.

Tak się właśnie dzieje, gdy otrzymujemy lajka na Facebooku czy Instagramie, gdy ukończymy misję w World of Warcraft lub gdy widzimy, że setki użytkowników Twittera podają dalej nasze „ćwierknięcie”. Osoby tworzące i udoskonalające nowoczesne formy komunikacji, gry i interaktywnego korzystania z sieci są mistrzami w swoim fachu. Przeprowadzają tysiące testów z milionami użytkowników, by dowiedzieć się, które ulepszenia się sprawdzają, a które nie; które kolory tła, fonty i dźwięki zwiększają stopień naszego zaangażowania i minimalizują frustrację. Nasze ewoluujące doświadczenie staje się z czasem niemożliwą do odparcia, groźną wersją tego, czym było kiedyś. W 2004 roku Facebook był niewinną zabawą; w 2016 roku uzależnia ludzi.

Zachowania nałogowe towarzyszą ludzkości od wieków, jednak w ostatnich dziesięcioleciach stają się one coraz bardziej powszechne, coraz trudniej im się oprzeć i coraz częściej nie dotyczą już marginesu społeczeństwa. Nie wiążą się z przyjmowaniem jakichś substancji psychoaktywnych. Nie wynikają z wprowadzenia do organizmu pewnych związków chemicznych, niemniej powodują te same skutki, ponieważ trudno im się oprzeć i są świetnie pomyślane. Niektóre z nich, takie jak hazard czy maniakalna aktywność fizyczna, towarzyszą nam od lat; inne, takie jak kompulsywne oglądanie seriali czy korzystanie ze smartfona, są stosunkowo nowe. Niemniej coraz trudniej im się oprzeć.

Dodatkowo naszą sytuację pogarsza to, iż ciągle skupiamy się na korzyściach płynących z planowania i formułowania celów, zapominając o negatywnych stronach takiej strategii. W przeszłości formułowanie celów było przydatnym narzędziem motywacyjnym, ponieważ ludzie zazwyczaj wolą poświęcać jak najmniej czasu i energii na pracę. Nie mamy we krwi pracowitości i obowiązkowości i nie mamy końskiego zdrowia. Teraz jednak wahadło przechyliło się w drugą stronę i dzisiaj staramy się zrobić więcej w krótszym czasie do tego stopnia, że zapominamy o tym, by włączyć hamulec bezpieczeństwa.

Rozmawiałem z kilkoma psychologami klinicznymi, którzy uświadomili mi ogromną skalę tego problemu. „U każdej bez wyjątku osoby, która zjawia się u mnie w gabinecie, mogę zaobserwować co najmniej jedno zachowanie nałogowe” – powiedziała mi jedna z psycholożek. „Mam pacjentów, którzy reprezentują cały wachlarz takich zachowań: hazard, zakupy, media społecznościowe, poczta elektroniczna i tak dalej”. Potem opisała kilkoro swoich pacjentów, wziętych prawników lub lekarzy o rocznych zarobkach znacznie powyżej stu tysięcy dolarów, spętanych nałogiem:

Jedna z moich pacjentek to wyjątkowo piękna, bardzo inteligentna i świetnie wykształcona kobieta. Ukończyła dwa fakultety i jest pedagogiem. Ale jest uzależniona od zakupów internetowych, w rezultacie czego zadłużyła się na osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Potrafiła ukryć swój nałóg właściwie przed całą rodziną i znajomymi.

Taka umiejętność odseparowania nałogowych zachowań od reszty życia to powszechny wątek przewijający się w moich rozmowach z psychologami. „Bardzo łatwo ukryć uzależnienia behawioralne; znacznie łatwiej niż zażywanie narkotyków. To sprawia, że są one tym bardziej niebezpieczne, ponieważ przez wiele lat pozostają niezauważone”. Innej pacjentce, również doskonale radzącej sobie zawodowo, przez wiele lat udawało się ukryć przed przyjaciółkami i znajomymi uzależnienie od Facebooka. Przeżyła bardzo bolesne rozstanie, a potem przez wiele lat nękała w sieci dawnego partnera. W dobie Facebooka, gdy się z kimś rozstajemy, znacznie trudniej zerwać z tą osobą na dobre. Inny pacjent mojej rozmówczyni setki razy dziennie sprawdzał pocztę:

Na wakacjach nie potrafi się zrelaksować i wypoczywać, ale nikt z zewnątrz by się tego nigdy nie domyślił. Bez przerwy dręczą go lęki i niepokoje, ale przed światem prezentuje się doskonale. Jego kariera w służbie zdrowia rozwija się jak należy i nigdy nie przyszłoby nam do głowy, jak bardzo cierpi.

Inny psycholog wyjaśnia mi:

Mamy do czynienia z ogromnym wpływem mediów społecznościowych. Te media całkowicie przeobraziły mózgi młodych ludzi, z którymi pracuję. O jednej rzeczy muszę pamiętać, gdy mam z nimi sesję. Jakaś młoda osoba opowiada mi od paru minut, jak się pokłóciła z chłopakiem, dziewczyną lub przyjacielem, i dopiero po chwili przypominam sobie, by zadać pytanie, jak doszło do kłótni: czy przez wymianę esemesów, rozmowę telefoniczną, przez media społecznościowe czy w osobistej rozmowie. Najczęściej słyszę w odpowiedzi „esemesem” lub „na mediach społecznościowych”, jednak gdy ta osoba mi o tym opowiada, nie jest to takie oczywiste i z jej słów byłbym gotów wywnioskować, że kłótnia miała charakter rzeczywistej fizycznej konfrontacji. Zawsze wtedy muszę się zatrzymać w myślach i powiedzieć sobie, że siedząca przede mną osoba nie rozróżnia rozmaitych form komunikacji, tak jak ja (…). W rezultacie jej świat to świat braku więzi z innymi i uzależnienia.

W tej książce próbuję prześledzić, jak powstają takie zachowania nałogowe, przyglądając się temu, skąd się biorą i kto je wymyśla, odsłaniając sztuczki psychologiczne powodujące, że tak trudno im się oprzeć, i pokazując zarazem, jak minimalizować niebezpieczne uzależnienia behawioralne i jak wykorzystać tę samą naukę, która jest ich ostateczną przyczyną, dla dobrych celów. Bo jeśli projektanci aplikacji potrafią nakłonić ludzi do tego, żeby poświęcali więcej czasu i pieniędzy na gry na smartfonie, to być może i osoby odpowiedzialne za kształtowanie polityki społecznej mogłyby zachęcić ludzi do tego, by oszczędzali więcej na emeryturę lub wspierali więcej organizacji dobroczynnych.

Nowoczesne formy komunikacji same w sobie nie są złe. Kiedy w 1988 roku moja rodzina przeprowadziła się z Republiki Południowej Afryki do Australii, nie mogliśmy się już widywać z naszymi dziadkami i babciami i dlatego razem z bratem dzwoniliśmy do nich raz w tygodniu (co było bardzo drogie) i pisaliśmy listy (które dochodziły po tygodniu).

Kiedy z kolei ja przeprowadziłem się w 2004 roku do Stanów Zjednoczonych, właściwie codziennie pisałem e-maile do brata lub rodziców. Rozmawialiśmy także często przez telefon i tak często, jak było to możliwe, machaliśmy do siebie z ekranów komputerów. Nowoczesne formy komunikacji zniwelowały dzielące nas odległości fizyczne. John Patrick Pullen tak opisywał w 2016 roku w tygodniku „Time” emocjonalny wstrząs, jaki wywołała w nim wirtualna rzeczywistość:

W pewnym momencie, trafiony przez Erin, z którą bawiłem się w wirtualnej piaskownicy, promieniem wirtualnego lasera, skurczyłem się do wielkości dziecka. W jednej chwili wszystkie zabawki wokół mnie stały się ogromne, a awatar Erin pochylał się nade mną niczym jakiś niezdarny olbrzym. Nawet jej głos, który płynął do mnie przez słuchawki, uległ zmianie, stał się niski i wlewał się mi powoli do uszu. Przez chwilę znowu byłem dzieckiem, a ta ogromna, górująca nade mną osoba bawiła się ze mną troskliwie w piasku. Poczułem, co to znaczy być moim małym synem, który dopiero co zaczął chodzić, i do oczu zakrytych goglami wirtualnej rzeczywistości popłynęły mi łzy. Było to czyste i piękne doświadczenie, które na pewno zmieni moją z nim relację, gdy będzie dorastał. Byłem całkowicie bezbronny wobec ogromnej Erin, a jednocześnie czułem się całkowicie bezpieczny.

Nowoczesne formy rozrywki i komunikacji nie są moralnie ani dobre, ani złe dopóty, dopóki nie wykorzystują ich wielkie korporacje, które dopasowują je do potrzeb masowej konsumpcji. Aplikacje i portale społecznościowe można zaprojektować tak, by służyły wzmacnianiu i rozwijaniu więzi społecznych, ale można je również zaprojektować tak, by uzależniały jak papierosy. Niestety, obecnie wiele nowych pomysłów i propozycji dotyczących komunikacji i rozrywki sprzyja uzależnieniu. Nawet Pullen, rozpływając się w zachwytach nad swoim pierwszym doświadczeniem wirtualnej rzeczywistości, powiedział, że go „wciągnęło bez reszty”. Immersyjność w takiej formie jak wirtualna rzeczywistość, gdzie zanurzamy się całkowicie w innym świecie, rodzi tak silne emocje, że bardzo łatwo przekroczyć granicę, gdy staje się niebezpieczna. A ponieważ wirtualna rzeczywistość jest wciąż w powijakach, zbyt wcześnie na to, by wyrokować, czy ludzie będą korzystać z niej w odpowiedzialny sposób.

Uzależnienia od substancji psychoaktywnych i uzależnienia behawioralne są pod wieloma względami bardzo do siebie podobne. Aktywują te same obszary mózgu i karmią się niektórymi spośród naszych podstawowych potrzeb: potrzebą społecznego wsparcia i zaangażowania, potrzebą stymulacji umysłu i potrzebą doświadczenia skuteczności własnych działań. Jeśli odbierze się komuś możliwość ich zaspokojenia, wzrasta u takiej osoby prawdopodobieństwo uzależnienia od substancji psychoaktywnej lub od jakiegoś zachowania.

Na uzależnienie behawioralne składa się sześć czynników: cel, który wydaje się w zasięgu ręki; pozytywna reakcja na nasze działania, która jest nieprzewidywalna i której nie sposób się oprzeć; świadomość czynionych postępów; rosnący stopień trudności stawianych nam zadań; problemy wymagające rozwiązania; silne więzi społeczne. We wszystkich uzależnieniach behawioralnych, jakkolwiek różnych od siebie, można dostrzec co najmniej jeden z tych czynników. Na przykład Instagram uzależnia dlatego, że niektóre fotografie zyskują bardzo dużo lajków, natomiast inne dostają ich zbyt mało. Użytkownicy Instagrama chcą przy kolejnym zdjęciu uzyskać jeszcze więcej lajków i dlatego dodają bezustannie nowe zdjęcia i zaglądają regularnie na stronę serwisu, by dać lajki przyjaciołom i znajomym. Osoby uzależnione od gier toczą rozgrywki całymi dniami i bez końca, ponieważ chcą ukończyć misję, a także dlatego, że stworzyli w ten sposób silne więzi społeczne łączące ich z innymi graczami.

Jak zatem wyjść z tej matni? Jak mamy normalnie egzystować, skoro tego rodzaju uzależniające doświadczenia odgrywają zasadniczą rolę w naszym życiu? Miliony niepijących alkoholików potrafią omijać szerokim łukiem miejsca, gdzie serwuje się alkohol, ale osoby uzależnione od internetu są zmuszone korzystać z poczty elektronicznej. Nie sposób dzisiaj ubiegać się o wizę czy o pracę, nie mając własnego adresu poczty elektronicznej. Coraz mniej jest obecnie na rynku zawodów, gdzie moglibyśmy pracować bez komputera lub smartfona. Uzależniające techniki komunikacji i rozrywki – inaczej niż uzależniające substancje psychoaktywne – stanowią część naszego codziennego życia. Całkowita abstynencja nie wchodzi w grę, są jednak inne możliwości. Można ograniczyć na jakiś czas takie uzależniające doświadczenia tylko do jednego, wąskiego obszaru własnego życia, starając się jednocześnie wykształcić w sobie pozytywne nawyki sprzyjające zdrowym zachowaniom. A kiedy zrozumiemy już mechanizm uzależnień behawioralnych, możemy złagodzić ich negatywne skutki, a nawet wykorzystywać je w dobrych celach. Te same zasady, które pchają dzieci do gry na komputerze, można wykorzystać jako bodziec do nauki, zaś cele, które każą ludziom katować się na siłowni, równie dobrze mogą zachęcić ich do oszczędzania na emeryturę.

Jesteśmy dopiero na początku ery uzależnień behawioralnych, jednak już jej wczesne oznaki wskazują na to, że sytuacja jest poważna. Uzależnienia wyrządzają nam szkodę, ponieważ wypierają z naszego życia inne ważne dla nas dążenia i starania, począwszy od pracy i zabawy, a na kontaktach społecznych i zaspokajaniu podstawowych potrzeb higienicznych kończąc. Dobra wiadomość – nie są one przypisane nam na stałe. Jest wiele rzeczy, które możemy zrobić, by przywrócić naszemu życiu równowagę istniejącą przed erą smartfonów, e-maili, gadżetów ubraniowych, portali społecznościowych i oglądania filmów i transmisji sportowych na żądanie. Najważniejsze to zrozumieć, dlaczego uzależnienia behawioralne tak się rozpleniły i w jaki sposób żerują na naszej psychice oraz jak pokonać te, które nam szkodzą, wprzęgając zarazem do naszych celów te, które mogą nam pomóc.

I Czym jest uzależnienie behawioralne i skąd się wzięło?

1 Pojawienie się uzależnień behawioralnych

Kilka lat temu Kevin Holesh, projektant aplikacji na smartfony, doszedł do wniosku, że spędza zbyt mało czasu z rodziną. Winne były nowe technologie informacyjno-komunikacyjne, a największym winowajcą okazał się jego smartfon. Holesh chciał sprawdzić, ile czasu dziennie z niego korzysta i zaprojektował aplikację o nazwie „Moment”, która monitorowała i rejestrowała czas korzystania z telefonu. Próbowałem się z nim skontaktować przez wiele miesięcy, niestety bezskutecznie, ponieważ wytrwał w swoim postanowieniu. Na stronie poświęconej swojej aplikacji pisze, że dość późno odpowiada na e-maile, ponieważ stara się spędzać mniej czasu w sieci. Wreszcie po moim trzecim ­e-mailu odpisał, przepraszając za milczenie, i zgodził się na rozmowę. „Moja aplikacja nie uwzględnia sytuacji, gdy słuchamy muzyki lub do kogoś dzwonimy – wyjaśniał mi – natomiast uruchamia się, ilekroć w inny sposób korzystamy z ekranu, na przykład wysyłając pocztę lub przeglądając sieć”. Holesh dowiedział się ze swojej aplikacji, że spędzał codziennie godzinę i piętnaście minut przyklejony do ekranu smartfona, czyli wcale nie tak mało. Niektórzy jego przyjaciele i znajomi też obawiali się, że telefon zżera ich czas, nie wiedzieli jednak, jak dużo go marnowali. Dlatego Holesh udostępnił im swoją aplikację. „Zawsze najpierw prosiłem ich, żeby powiedzieli mi, ile, ich zdaniem, spędzają czasu na komórce, i prawie zawsze się okazywało, że było tego dwa razy więcej, niż początkowo deklarowali”.

Zainstalowałem aplikację Moment na moim smartfonie kilka miesięcy temu. Zakładałem, że korzystam z niego najwyżej godzinę dziennie, dziesięć razy na dobę. Nie był to powód do dumy, ale tak czy owak, nie wyglądało to najgorzej. Po miesiącu aplikacja Holesha pokazała, że korzystałem z telefonu przeciętnie trzy godziny dziennie i sięgałem po niego przeciętnie czterdzieści razy w ciągu doby. Byłem kompletnie zaskoczony. Nie grałem w żadne gry, nie surfowałem po internecie, a mimo to jakimś cudem dwadzieścia godzin w tygodniu gapiłem się w ekran komórki.

Spytałem Holesha, czy moje wyniki są typowe. „Absolutnie” – odparł. „Mamy tysiące użytkowników, a ich przeciętny czas korzystania z komórki to niecałe trzy godziny dziennie. Sięgają po telefon przeciętnie trzydzieści dziewięć razy na dobę”. Holesh nie omieszkał przypomnieć mi, że mówiliśmy o osobach, które obawiają się, że za często korzystają ze smartfona i dlatego właśnie zainstalowały jego aplikację. A przecież są miliony użytkowników smartfonów, którzy nie są świadomi tego, jak często z nich korzystają, lub się tym zbytnio nie przejmują, i w ich wypadku istnieje uzasadnione prawdopodobieństwo, że korzystają z telefonu nawet ponad trzy godziny dziennie.

A może jest tak, że pewna niewielka liczba osób z zainstalowaną aplikacją korzysta z telefonu na okrągło i przez to zawyża średnią? Holesh na podstawie danych ośmiu tysięcy użytkowników sporządził odpowiednie wykresy, które dowodzą, że to nieprawda.

Większość użytkowników aplikacji korzysta z telefonu od godziny do czterech godzin dziennie – a wielu z nich znacznie dłużej. A więc nie mamy tu do czynienia z garstką osób zawyżających średnią. Jeśli korzystalibyśmy ze smartfona – jak nam się o tym bez przerwy przypomina – co najwyżej godzinę dziennie, oznaczałoby to, że osiemdziesiąt osiem procent użytkowników aplikacji Holesha korzysta z telefonu zbyt często i za długo. Wszyscy oni jedną czwartą dnia, między przebudzeniem a spoczynkiem, spędzają z komórką w ręku, poświęcając na to więcej czasu niż na jakąkolwiek inną rutynową czynność, z wyjątkiem snu. Każdego miesiąca tracimy sto godzin życia na sprawdzanie e-maili, pisanie esemesów, gry, surfowanie po internecie, czytanie prasy, sprawdzanie konta bankowego i inne podobne rzeczy. W przeliczeniu na średni czas życia człowieka oznacza to jedenaście lat, co może każdego przyprawić o zawrót głowy. Ponadto okazało się, że użytkownicy aplikacji sięgają po telefon średnio trzy razy w ciągu godziny. To nadmierne przywiązanie do telefonu stało się tak powszechne, iż badacze ukuli termin „nomofobia” oznaczający lęk przed tym, że nie mamy kontaktu ze światem z powodu braku lub uszkodzenia telefonu komórkowego*.

Nie dość, że smartfony okradają nas z czasu, to jeszcze szkodzi nam sama ich obecność. W 2013 roku dwoje psychologów zaprosiło kilka par nieznających się nawzajem osób do niewielkiego pomieszczenia i poprosiło, by z sobą rozmawiały. W celu ułatwienia rozmowy podsunięto im nawet jej temat: co ciekawego wydarzyło się w twoim życiu w ostatnim miesiącu? Obok niektórych par położono w widocznym miejscu telefon komórkowy, a obok innych – notes. Wszystkim uczestnikom eksperymentu udało się nawiązać podczas rozmowy jakiś kontakt, ale osobom rozmawiającym obok widocznego telefonu komórkowego przychodziło to znacznie trudniej. Zdaniem badanych kontakt nawiązany podczas pogawędki obok leżącego telefonu był gorszy od tego, który pojawił się w trakcie rozmowy obok notesu, a osoba, z którą konwersowały, mając w pobliżu telefon, była ich zdaniem mniej godna zaufania i mniej empatyczna. Wynika z tego, że smartfon – nawet jeśli z niego nie korzystamy – rozprasza nas swoją obecnością. Rozprasza, ponieważ przypomina nam o świecie istniejącym poza naszym rozmówcą siedzącym przed nami tu i teraz, i dlatego – jak napisali autorzy eksperymentu – jedyne rozwiązanie to usunąć go całkowicie z pola widzenia.

Smartfony nie są jedynymi winowajcami. Bennett Foddy grał w życiu w tysiące gier komputerowych, ale nie chce sięgać po World of Warcraft. Foddy to błyskotliwy i inteligentny człowiek z mnóstwem zainteresowań. Zajmuje się zawodowo tworzeniem gier i jest wykładowcą w Centrum Gier (Game Center) Uniwersytetu Nowojorskiego. Urodził się i dorastał w Australii. Był basistą australijskiej grupy Cut Copy, która wydała wiele świetnie sprzedających się singli i zdobyła kilka nagród na rodzimym rynku muzycznym, a później przeprowadził się najpierw do Stanów, gdzie studiował na Uniwersytecie Princeton, a potem do Wielkiej Brytanii, gdzie na Uniwersytecie Oksfordzkim studiował filozofię. Foddy darzy ogromnym szacunkiem grę World of Warcraft, ale nie ma zamiaru w nią grać:

Naturalną częścią mojej pracy zawodowej jest granie w różne, ważne dla współczesnej kultury gry. Ale w tę nie grałem, ponieważ nie mogę sobie pozwolić na stratę czasu. Znam siebie dość dobrze i podejrzewam, że gdybym zaczął, prawdopodobnie trudno by mi było przestać w nią grać.

Grę w World of Warcraft można uznać za jedno z najbardziej uzależniających doświadczeń na ziemi. Jest to komputerowa gra fabularna, w której za pośrednictwem internetu uczestniczy bardzo wielu graczy z całego świata. Za pomocą swoich awatarów przemierzają oni ziemie wykreowanego świata, walczą z potworami, wypełniają misje i nawiązują relacje z innymi graczami. Prawie połowa graczy określa siebie jako „osoby uzależnione”. Czasopismo „Popular Science”, próbując dowiedzieć się, która gra na świecie najbardziej uzależnia, za „oczywisty wybór” uznało właśnie World of Warcraft. Na całym świecie istnieją liczące tysiące członków grupy wsparcia dla osób uzależnionych od tej gry, a ponad ćwierć miliona graczy poddało się badaniu poziomu uzależnienia od gry (World of Warcraft Addiction Test) dostępnemu za darmo w internecie. Dochód brutto z gry przekroczył w ciągu dziesięciu lat dziesięć miliardów dolarów, a liczba zarejestrowanych graczy przekroczyła sto milionów. Gdyby zebrać ich wszystkich razem, stanowiliby dwunasty pod względem liczebności naród świata. Grający przez swoje awatary realizują misje w wirtualnym świecie zwanym Azeroth. Wielu graczy tworzy gildie, czyli sprzymierzone drużyny, co także się przyczynia do uzależnienia, ponieważ trudno iść spać, gdy wiesz, że trzy osoby z twojej gildii, z Kopenhagi, Tokio i Mumbaju, uczestniczą w jakiejś epickiej misji bez ciebie. Gdy rozmawiałem z Foddym, widziałem, że kocha gry komputerowe. Powiedział mi, że w ogólnym rozrachunku ich bilans jest pozytywny, niemniej nie ma ochoty zakosztować uroków świata Azeroth, ponieważ boi się stracić w ten sposób miesiące, a nawet lata swego życia.

Gry takie jak World of Warcraft przyciągają miliony nastolatków i młodych dorosłych, z których znaczna część, gdyż aż do czterdziestu procent, popada w uzależnienie. Kilka lat temu programista komputerowy i psycholożka kliniczna połączyli siły i stworzyli niedaleko Seattle ośrodek leczenia z uzależnienia od internetu. Ośrodek nazywa się reSTART i leczy się w nim kilkunastu młodych mężczyzn uzależnionych od World of Warcraft i innych podobnych gier. (Początkowo twórcy ośrodka chcieli także przyjąć niewielką grupę uzależnionych kobiet, ale wielu mężczyzn uzależnionych od internetu to także seksoholicy i dlatego przebywanie w ośrodku osób różnej płci okazało się zbyt wielką przeszkodą). Wcześniejsze komputery nigdy nie miały tyle pamięci, by można było na nich grać w komputerowe gry fabularne, takie jak World of Warcraft, które są znacznie szybsze, bardziej płynne i lepsze graficznie i wciągają znacznie bardziej niż gry komputerowe dwudziestego wieku. Pozwalają jednocześnie pozostawać w czasie rzeczywistym w kontakcie z innymi ludźmi i to w dużej mierze sprawia, że tak łatwo się od nich uzależnić.

Nowoczesne technologie zmieniły także nasze podejście do tego, jak dbamy o sprawność fizyczną. Piętnaście lat temu kupiłem sobie wczesny model zegarka monitorującego aktywność fizyczną firmy Garmin: duże, prostokątne ustrojstwo będące czymś pomiędzy zegarkiem a ciężarkiem nadgarstkowym. Był tak ciężki, że cały czas dla przeciwwagi musiałem trzymać w drugiej ręce bidon z wodą. Co kilka minut gubił sygnał GPS, a baterie były tak słabe, że na dłuższych dystansach stawał się bezużyteczny. Dzisiaj mamy do dyspozycji tańsze i mniejsze opaski elektroniczne monitorujące każdy nasz krok i towarzyszące temu reakcje organizmu. To cudowna rzecz, ale jednocześnie bardzo łatwo w takiej sytuacji o uzależnienie. Uzależnienie od aktywności fizycznej to dzisiaj osobna specjalizacja w psychiatrii, ponieważ osoby ćwiczące są bezustannie informowane za pomocą nowoczesnych urządzeń o własnej aktywności, przede wszystkim zaś o jej braku. Posiadacze takich opasek wpadają w błędne koło poprawy własnego wyniku. Dziesięć tysięcy kroków to wynik obowiązujący w zeszłym tygodniu; w tym tygodniu norma to jedenaście tysięcy. W następnym dwanaście tysięcy, a potem czternaście. W ten sposób można bezustannie podwyższać poprzeczkę, po drodze jednak wiele osób, chcąc uzyskać taki sam poziom endorfiny, który zapewniały im mniej forsowne ćwiczenia kilka miesięcy wcześniej, doznaje różnych kontuzji.

Urządzenia ingerujące coraz bardziej w nasze życie sprawiły także, że trudniej dzisiaj uciec przed zakupami, pracą i pornografią. Dawniej było w zasadzie niemożliwe pracować lub robić zakupy między późnym wieczorem a wczesnym rankiem, dzisiaj natomiast można robić zakupy w internecie i łączyć się z miejscem pracy o każdej porze dnia i nocy. Dawno minęły także czasy, gdy chłopcy kradli z kiosku egzemplarz „Playboya”. Jedyne, czego dzisiaj potrzebują, to wi-fi i przeglądarka internetowa. Życie stało się wygodne jak nigdy wcześniej, ale ta wygoda sprawia, że bardziej niż dotąd jesteśmy wystawieni na pokusy.

Jaka jest zatem przyczyna, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej?

Pierwszy przypadek „uzależnienia behawioralnego” odnotowano u… dwumiesięcznych niemowląt. Na początku grudnia 1968 roku w Nowym Jorku na corocznym zebraniu Towarzystwa do Badań nad Chorobami Nerwowymi i Umysłowymi spotkało się czterdziestu jeden psychologów, by szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego czasami zawodzi nas wzrok. Nie byli to pierwsi lepsi psycholodzy. Roger Sperry miał trzynaście lat później otrzymać Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny; Wildera Penfielda, przedstawiciela neuronauki, nazwano kiedyś „największym żyjącym Kanadyjczykiem”, a Williama Dementa z Uniwersytetu Stanforda określono mianem „ojca medycyny snu”.

Obecny był także Jerome Kagan, psycholog, który dziesięć lat wcześniej dołączył do zespołu badaczy na Uniwersytecie Harvarda, by stworzyć pierwszy program badawczy poświęcony w ramach psychologii rozwojowi człowieka. Gdy pół wieku później przechodził na emeryturę, zajmował dwudzieste drugie miejsce na liście najwybitniejszych psychologów wszystkich czasów, wyprzedzając takich gigantów myśli, jak Carl Jung, Iwan Pawłow czy Noam Chomsky.

W czasie spotkania Kagan zajął się problemem uwagi wzrokowej u niemowląt. Skąd dwumiesięczne dzieci wiedzą, na co patrzeć, a co ignorować? – pytał. Ich rozwijające się mózgi są bombardowane ogromną liczbą informacji wizualnych, a mimo to w jakiś sposób uczą się, jak skupiać wzrok na jednych obrazach, a inne obrazy ignorować. Kagan zauważył, że niemowlęta są zafascynowane poruszającymi się przedmiotami o wyraźnie zarysowanych krawędziach. Kiedy przesuwano im przed oczyma drewniany klocek, nie odrywały od niego wzroku. Jak określił to sam Kagan, u niemowląt można było zauważyć „uzależnienie behawioralne od konturów i ruchu”.

Jeśli przyjąć współczesne kryteria, należałoby powiedzieć, że zaklasyfikowanie zachowania niemowląt jako uzależnienia behawioralnego jest naciągane. Kagan miał rację, twierdząc, iż nie potrafiły one oderwać wzroku od klocka, ale dzisiaj uzależnienie behawioralne rozumiemy zupełnie inaczej. To coś więcej niż zachowania instynktowne, nad którymi nie potrafimy zapanować, takie jak mruganie powiekami lub oddychanie (spróbujmy wstrzymać oddech tak długo, jak się da, a przekonamy się, że mózg zmusi nas ostatecznie do tego, by zaczerpnąć tchu). To, że nie potrafimy nie oddychać, oznacza, iż raczej nie umrzemy tylko dlatego, że zapomnieliśmy wciągnąć powietrze do płuc. Obecnie uzależnienie definiuje się jako coś złego. Jakiś nałóg lub zachowanie traktowane są jako uzależniające tylko wówczas, gdy ich zgubne konsekwencje biorą ostatecznie górę nad krótkotrwałymi korzyściami. Oddychanie i spoglądanie z otwartą buzią na klocek to nie uzależnienie, ponieważ nawet jeśli trudno się oprzeć tym zachowaniom, nie wyrządzają nam szkody. Uzależnienie to głębokie przywiązanie do jakiegoś doświadczenia, które nam szkodzi i bez którego trudno się nam obejść. Uzależnienie behawioralne to nie przyjmowanie doustnie, wstrzykiwanie sobie czy palenie pewnych substancji psychoaktywnych. Mamy z nim do czynienia dopiero wówczas, gdy ktoś nie potrafi się oprzeć takiemu zachowaniu, które, chociaż na krótką metę zaspokaja jakąś głęboką potrzebę psychologiczną, to jednak w dłuższej perspektywie wyrządza nam poważne szkody.

Z uzależnieniem behawioralnym blisko spokrewnione są obsesje ikompulsje. Obsesje to natrętne myśli, a kompulsje to zachowania i czynności, od których ktoś nie potrafi się powstrzymać. Zasadnicza różnica między uzależnieniami a obsesjami i kompulsjami polega na tym, że uzależnienia niosą z sobą obietnicę natychmiastowej gratyfikacji, czyli wzmocnienia pozytywnego, obsesje i kompulsje natomiast stają się nie do zniesienia, jeśli im się nie poddamy. Obiecują ulgę – często określaną w tym wypadku jako wzmocnienie negatywne – a nie atrakcyjną nagrodę w postaci zaspokojenia pragnienia, co jest istotą uzależnienia. (Ponieważ jednak te zjawiska ściśle się z sobą łączą, będę się posługiwał w tej książce wszystkimi trzema terminami).

Uzależnienie behawioralne ma także jeszcze jeden pokrewny termin – pasję obsesyjną. W 2003 roku siedmiu kanadyjskich psychologów pod kierownictwem Roberta Valleranda opublikowało artykuł, w którym rozróżnili dwa rodzaje pasji. Pisali: „Pasję definiuje się jako silną skłonność do robienia tego, co się lubi, tego, co jest ważne dla danej osoby i na co poświęca ona czas i energię”. Pasje harmonijne to bardzo zdrowe formy aktywności, na które ludzie decydują się, ale które ich jednocześnie nie krępują ani nie zniewalają: makieta kolejki elektrycznej, którą w wolnych chwilach rozbudowuje i dopieszcza jakiś starszy mężczyzna albo abstrakcyjne obrazy malowane w wolnym czasie przez kobietę, która wkroczyła w wiek średni. Jak piszą wspomniani badacze:

Są to sytuacje, w których dane osoby nie czują się w żaden sposób przymuszone, by oddawać się tej czy innej czynności, ale poświęcają jej czas z własnej woli. W wypadku tego rodzaju pasji wykonywana czynność stanowi znaczący element tożsamości danej osoby, jednocześnie jej sobie nie podporządkowując i pozostając w harmonii z innymi aspektami jej życia.

Pasje obsesyjne są natomiast niezdrowe, a czasami niebezpieczne. Kieruje nimi potrzeba wykraczająca poza zwykłą przyjemność, a ich wynikiem mogą być uzależnienia behawioralne. Jak piszą badacze, jednostka:

nie potrafi się nie angażować w pasjonującą ją czynność. Taka pasja rządzi się swoim prawem, kontrolując zachowania danej osoby. Ponieważ nie potrafi ona zapanować nad swoją pasją, ta zajmuje ostatecznie zbyt wiele miejsca w jej tożsamości, co rodzi konflikt z innymi czynnościami w jej życiu.

Z taką pasją mamy do czynienia u nastolatka, który cały wieczór i całą noc poświęca na gry komputerowe zamiast odrobić lekcje i pójść spać. Albo u kogoś, kto biegał wcześniej dla przyjemności, teraz natomiast czuje wewnętrzny przymus, by przebiec codziennie w określonym tempie przynajmniej dziesięć kilometrów, nawet gdy pojawią się u niego kontuzje będące wynikiem przeforsowania organizmu. Dopóki ktoś taki nie będzie mógł się ruszyć się z łóżka, dopóty będzie biegał każdego dnia, ponieważ jego wewnętrzna tożsamość oraz samopoczucie są ściśle powiązane z nieprzerwanym ciągiem codziennego biegania. Pasje harmonijne powodują, że „chce się żyć”; pasja obsesyjna jest udręką dla umysłu.

Są oczywiście osoby, które nie zgadzają się z twierdzeniem, iż uzależnienia mogą mieć charakter wyłącznie behawioralny. „Gdzie tu mamy uzależniające substancje psychoaktywne?” – pytają. „Jeśli można być uzależnionym od gier komputerowych lub smartfona, to dlaczego nie można uzależnić się od wąchania kwiatów lub chodzenia tyłem?” Teoretycznie rzecz ujmując, możnauzależnić się także i od takich rzeczy. Gdy zaczną one zaspokajać jakąś głęboką potrzebę, nie możemy się bez nich obyć i staramy się je robić cały czas, zaniedbując inne sfery życia, wówczas można mówić o uzależnieniu behawioralnym. Nie ma prawdopodobnie na świecie zbyt wielu ludzi, u których da się zauważyć takie właśnie uzależnienia, niemniej nie są one nie do pomyślenia. Jednocześnie jednak obserwujemy u wielu, bardzowieluosób symptomy uzależnienia (w potocznym rozumieniu tego słowa) od smartfona, gry komputerowej czy poczty elektronicznej.

Z kolei inne osoby twierdzą, że nie można pojęcia „uzależnienie” stosować do większości populacji. „Czy to nie dewaluuje tego terminu? Czy to nie powoduje, że staje się on pusty i nic nieznaczący?” – pytają. Gdy w 1918 roku epidemia grypy zabiła na całym świecie siedemdziesiąt pięć milionów ludzi, nikt nie twierdził, że zaklasyfikowanie jej jako grypy pozbawiło tę chorobę znaczenia. Sytuacja domagała się uwagi właśnie dlatego, że choroba dotknęła tak wielu ludzi i tak samo jest w wypadku uzależnienia behawioralnego. Smartfonom i e-mailom trudno się oprzeć właśnie dlatego, że są częścią naszego codziennego życia i upowszechniają doświadczenia, którym łatwo się poddaje nasza psychika – i w nadchodzących dekadach możemy się z pewnością spodziewać innych doświadczeń powodujących uzależnienia. Nie powinniśmy zatem stosować przy ich opisywaniu jakiegoś zbyt szerokiego terminu: powinniśmy umieć przyznać, że stanowią poważny problem, że wyrządzają wiele szkody naszemu społecznemu dobrostanowi i że należy im poświęcić odpowiednio dużo uwagi. Wszystko, co wiemy do tej pory, rodzi powody do obaw, a obserwowane trendy wskazują, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna.

Oczywiście ważne jest, by terminem „uzależnienie behawioralne” posługiwać się roztropnie, gdyż istnienie jakiejś etykietki sprawia, że ludzie zaczynają się doszukiwać wszędzie tego czy innego zaburzenia. Gdy upowszechnił się termin „zespół Aspergera”, nieśmiałe dzieci zaczęto nagle nazywać „dziećmi z zespołem Aspergera”; podobnie osoby odznaczające się wahaniami emocji zaklasyfikowano od razu jako cierpiące na chorobę afektywną dwubiegunową. Allen Frances, psychiatra i ekspert od uzależnień, uważa, że termin „uzależnienie behawioralne” należy stosować z rozwagą. „Skoro na jakieś zaburzenie cierpi trzydzieści pięć procent populacji**, to mamy po prostu do czynienia z częścią naszej ludzkiej natury” – wyjaśnia. „Wprowadzanie rozwiązań zapożyczonych z medycyny, by leczyć uzależnienia behawioralne, to błąd. Powinniśmy raczej robić to, co się robi na Tajwanie i w Korei, gdzie uzależnienia behawioralne traktuje się jako problem społeczny, nie medyczny”. Całkowicie się z tym zgadzam. Nie każdy, kto używa smartfona dłużej niż dziewięćdziesiąt minut dziennie, powinien być wysyłany na leczenie. Należy raczej postawić pytanie: co sprawia, że tak trudno oprzeć się smartfonom? Może powinniśmy wprowadzić jakieś strukturalne mechanizmy ograniczenia i kontroli ich rosnącej roli w naszym życiu społecznym? Jakiś symptom dotykający tak wielu ludzi nie wydaje się ani mniej rzeczywisty, ani bardziej akceptowalny tylko dlatego, że staje się nową normą; powinniśmy go zrozumieć, by zdecydować, czy podjąć w związku z tym jakieś działania i jaki ma być ich charakter.

No tak: ale czy uzależnienia behawioralne to powszechne zjawisko? Najbardziej drastyczne przypadki wymagające hospitalizacji lub uniemożliwiające komuś normalny tryb życia należą do rzadkości i dotykają tylko kilka procent populacji. Z umiarkowanymi uzależnieniami behawioralnymi mamy jednak do czynienia znacznie częściej. Obniżają jakość naszego życia i efektywność naszej pracy zawodowej, wpływają negatywnie na sposób spędzania wolnego czasu i na nasze relacje z innymi ludźmi. Powodują mniejsze traumy psychiczne niż poważne uzależnienia, niemniej nawet te mniejsze traumy z czasem się kumulują, pogarszając nasz dobrostan.

Trudno oszacować, ile osób cierpi na zaburzenia emocjonalne, ponieważ większość tego rodzaju wypadków pozostaje niezauważona. Próbowano odpowiedzieć na to pytanie w wielu badaniach; najbardziej dogłębnie zajął się tym problemem angielski profesor psychologii, Mark Griffiths, który bada uzależnienia behawioralne od ponad dwudziestu lat. Mówi szybko i z ogromną pasją – tak jak można się spodziewać po kimś, kto w połowie swojej kariery zawodowej opublikował ponad pięćset artykułów. Griffiths miał jeszcze jako student opinię wybitnie uzdolnionego, a doktorat obronił jako dwudziestotrzylatek – kilka lat przed boomem internetowym. Griffiths wspomina:

To był rok 1994. Przedstawiałem referat na corocznym zebraniu Brytyjskiego Towarzystwa Psychologicznego i po moim wystąpieniu odbyła się konferencja prasowa. Wszyscy mówili o automatach do gier, grach wideo i uzależnieniu od telewizji i nagle ktoś spytał, czy słyszałem o takiej nowej rzeczy, która nazywa się „internet” i czy korzystanie z internetu też mogłoby prowadzić do nowych rodzajów uzależnień.

Początkowo Griffiths nie wiedział, co sądzić o internecie, ale zafascynowała go myśl, że mógłby prowadzić do uzależnień. I dlatego wystąpił z prośbą o grant i zaczął badać to zagadnienie.

Dziennikarze często pytali Griffithsa, jak bardzo rozpowszechnione są uzależnienia behawioralne, ale trudno mu było udzielić definitywnej odpowiedzi dlatego, że brakowało danych. Połączył więc siły z dwoma badaczami z University of South California, by dowiedzieć się więcej. Cała trójka opublikowała w 2011 roku długi artykuł przeglądowy, w którym omówiono, sprawdziwszy wcześniej dokładnie, kilkadziesiąt badań. Uwzględniono tylko badania przeprowadzone na grupie co najmniej pięciuset respondentów obu płci między szesnastym a sześćdziesiątym piątym rokiem życia, w których zastosowano wiarygodne metody pomiaru i które były poparte odpowiednią analizą. W rezultacie w artykule przedstawiono wyniki osiemdziesięciu trzech badań obejmujących łącznie półtora miliona respondentów z czterech kontynentów. Badania obejmowały uzależnienia dotyczące hazardu, miłości, seksu, zakupów, internetu, ćwiczeń fizycznych i pracy zawodowej, a także uzależnienia od alkoholu, nikotyny, narkotyków i innych substancji psychoaktywnych.

Najważniejszy wniosek z artykułu? Aż czterdzieści jeden procent badanej populacji cierpiało w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy przed uczestnictwem w badaniu na jakiś rodzaj uzależnienia. I nie mówimy tu o jakichś trywialnych zaburzeniach. Griffiths i pozostali badacze stwierdzili, że u niemal połowy badanej populacji wystąpiły następujące objawy:

Utrata zdolności do samodzielnego decydowania o tym, czy przerwać czy kontynuować dane zachowanie (a więc utrata kontroli nad swoim zachowaniem), a także inne niekorzystne objawy będące skutkiem takiego zachowania. Innymi słowy, dana osoba nie potrafi przewidzieć w sposób wiarygodny, kiedy nastąpi to zachowanie, jak długo będzie trwać, kiedy się skończy ani jakie inne zachowania mogą zostać powiązane z określonym zachowaniem nałogowym. W rezultacie rezygnuje często z innych form aktywności, a jeśli z nich nie rezygnuje, nie dają jej już takiej satysfakcji i zadowolenia jak dawniej. Dalsze negatywne konsekwencje zachowania nałogowego mogą się objawiać zaburzeniem ważnych ról życiowych (na przykład pracy zawodowej, aktywności społecznej, hobby i zainteresowań), pogorszeniem relacji społecznych, działalnością przestępczą, konfliktami z prawem, angażowaniem się w działania niebezpieczne dla życia i zdrowia, kontuzjami i kalectwem, stratami finansowymi lub traumą.

Niektóre z powyższych uzależnień rozpowszechniają się wraz z postępem technicznym i zmianami społecznymi. Przeprowadzone niedawno badanie każe sądzić, że do czterdziestu procent populacji cierpi na jakiś rodzaj uzależnienia od internetu, w formie uzależnienia od poczty elektronicznej, gier lub pornografii. Inne pokazało, że czterdzieści osiem procent amerykańskich studentów, których poddano badaniu, można określić jako „uzależnionych od internetu”, a kolejne czterdzieści procent jako przypadki graniczne lub osoby potencjalnie uzależnione. Kiedy poproszono badane osoby, by opisały wpływ internetu na ich życie, większość wskazywała na jego negatywne skutki objawiające się pogorszeniem jakości pracy, relacji z innymi ludźmi i życia rodzinnego, przede wszystkim dlatego, że spędzali za dużo czasu w sieci.

W tym momencie niektórzy z nas być może zaczną się zastanawiać, czy oni sami lub bliska im osoba nie są uzależnieni od internetu. Poniżej zamieszczam pięć pytań z obejmującego dwadzieścia pięć pytań Testu uzależnienia od internetu (Internet Addiction Test) – powszechnie stosowanego do tego, by określić stopień takiego uzależnienia. Zastanów się nad każdym pytaniem i odpowiedz na nie, wybierając jedną z wartości od 0 do 5.

Testuzależnieniaodinternetu

Wybierz odpowiedź, która najlepiej odzwierciedla częstotliwość każdego z poniższych zachowań, posługując się poniższą skalą:

0 – Nie dotyczy

1 – Rzadko

2 – Okazjonalnie

3 – Często

4 –Zazwyczaj

5 – Zawsze

Jak często uświadamiasz sobie, że korzystasz z internetu dłużej, niż planowałeś(-aś)?

Jak często twoi domownicy i/lub znajomi skarżą się, że spędzasz zbyt wiele czasu w internecie?

Jak często odkładasz na później jakąś czynność po to, by sprawdzić najpierw skrzynkę pocztową?

Jak często nie dosypiasz, ponieważ do późnych godzin nocnych surfujesz po internecie?

Jak często, korzystając z internetu, mówisz sobie: „jeszcze tylko kilka minut?”.

Siedem punktów lub mniej to znak, że brak u ciebie jakichkolwiek oznak uzależnienia od internetu. Wynik między 8 a 12 wskazuje na niewielki stopień uzależnienia. Niewykluczone, że czasami spędzasz zbyt dużo czasu w sieci, ale zasadniczo kontrolujesz swoje zachowanie. Wynik między 13 a 20 świadczy o umiarkowanym uzależnieniu od internetu, co oznacza, że masz z tego powodu „okazjonalne lub częste problemy”. Wynik między 21 a 25 wskazuje na poważne uzależnienie, co znaczy, iż internet powoduje „znaczące problemy w twoim życiu”. (Do tego, co robić w takiej sytuacji, powrócę w trzeciej części książki).

Oprócz uzależnienia od internetu mamy dzisiaj do czynienia także z uzależnieniem od smartfonów. Czterdzieści sześć procent osób twierdzi, iż nie zniosłoby życia bez smartfona (niektóre osoby lepiej zniosłyby uraz fizyczny niż to, że uszkodził się ich telefon), a osiemdziesiąt procent nastolatków sprawdza komórkę przynajmniej raz na godzinę. W 2008 roku dorośli poświęcali na rozmowy telefoniczne przeciętnie osiemnaście minut dziennie; w 2015 roku smartfon absorbuje ich dwie godziny i czterdzieści pięć minut dziennie. Przejście z telefonów stacjonarnych na komórkowe jest niebezpieczne, ponieważ zawsze łatwiej uzależnić się od urządzenia, które ciągle mamy przy sobie. W jednym z badań sześćdziesiąt procent respondentów przyznało się, że ogląda bez przerwy, jeden po drugim, kilkanaście odcinków jakiegoś serialu telewizyjnego, chociaż obiecywali sobie, że obejrzą góra dwa, trzy odcinki. Aż do pięćdziesięciu dziewięciu procent osób oświadczyło, że w swoim życiu i działaniu pozostaje zależne od mediów społecznościowych, co ostatecznie sprawia, że czuje się nieszczęśliwe. Połowa badanych w tej grupie przyznała, iż odczuwa potrzebę odwiedzenia takich stron przynajmniej raz na godzinę. Po godzinie są niespokojne, zdenerwowane i rozkojarzone. W 2015 roku na całym świecie było dwieście osiemdziesiąt milionów osób uzależnionych od smartfonów. Gdyby zebrać je wszystkie razem i utworzyć „Stany Zjednoczone Nomofobii”, byłby to czwarty najludniejszy kraj świata po Chinach, Indiach i Stanach Zjednoczonych.

W 2000 roku kanadyjska filia Microsoftu poinformowała, że nasz przeciętny czas koncentracji uwagi, który dawniej wynosił dwanaście sekund, spadł w 2013 roku do ośmiu sekund. (Dla porównania przeciętny czas koncentracji uwagi złotej rybki to według Microsoftu dziewięć sekund). „Zdolność koncentracji uwagi u ludzi zmniejsza się” – informował raport. Siedemdziesiąt siedem procent osób między osiemnastym a dwudziestym czwartym rokiem życia oświadczyło, że kiedy w ich otoczeniu nic ich nie absorbuje, zaraz sięgają po telefon. Osiemdziesiąt siedem procent twierdzi, iż często całkowicie „wyłącza się” ze świata i ogląda, od pierwszego do ostatniego odcinka, cały sezon jakiegoś serialu telewizyjnego. Jeszcze bardziej niepokojący jest wynik innego badania Microsoftu, w którym dwa tysiące osób w wieku wczesnej dorosłości miały skupić uwagę na ciągu cyfr i liter pojawiających się na ekranie komputera. Osoby, które spędzały mniej czasu, udzielając się w mediach społecznościowych, poradziły sobie z tym zadaniem znacznie lepiej niż pozostałe.

Angielskie „addiction”, czyli „uzależnienie”, wywodzi się z łaciny. W prawie rzymskim addictiobyło karą wymierzaną niesolidnemu dłużnikowi. Był oddawany w niewolę wierzycielowi, by odpracować dług. To pierwotne znaczenie addictio zaczęło z czasem w języku angielskim oznaczać każdy rodzaj przywiązania i zależności, z których trudno się wyzwolić, na przykład słabość do alkoholu lub do lektury książek. Takiego uzależnienia od różnych przyjemności życia nie uważano za coś z gruntu złego. Wielu tak „uzależnionych” to po prostu miłośnicy dobrej kuchni lub wina, gry w karty lub książek. Były to osoby, które oddawały się z pasją tej czy innej czynności, a addictionstraciło w ciągu wieków w angielszczyźnie swój negatywny wydźwięk.

W dziewiętnastym wieku nabrało nowego znaczenia za sprawą medycyny. Kiedy pod koniec tego stulecia chemicy nauczyli się syntetyzować kokainę, którą następnie stosowano w celach leczniczych, lekarze zaczęli zwracać coraz większą uwagę na problem uzależnienia, ponieważ coraz trudniej przychodziło im odzwyczaić pacjentów od sięgania po ten lek. Początkowo bowiem kokaina wydawała się cudownym lekiem, gdyż pozwalała starszym ludziom odbywać długie spacery i przywracała klarowność myślenia osobom zmęczonym i wyczerpanym. W końcu jednak okazywało się, że większość osób przyjmujących kokainę popadała w uzależnienie, co wiele z nich przypłaciło śmiercią.

Wrócę niebawem do uzależnień behawioralnych, ale aby zrozumieć genezę ich powstawania, musimy najpierw bliżej się przyjrzeć uzależnieniu od substancji psychoaktywnej. Chociaż o uzależnieniu od substancji psychoaktywnej mówimy dopiero od około dwustu lat, to musimy pamiętać, że rodzina człowiekowatych jest uzależniona od pewnych związków chemicznych od tysięcy lat. Wyniki badań DNA sugerują, że neandertalczycy już czterdzieści tysięcy lat temu posiadali gen znany jako DRD4-7R. Odpowiada on za różnorodne zachowania, takie jak gotowość podejmowania ryzyka, poszukiwanie tego, co nowe i nieznane oraz chęć nowych doznań, które to zachowania wyróżniają neandertalczyków od innych hominidów. Podczas gdy wcześniejsze hominidy były lękliwe i unikały ryzyka, neandertalczycy przeciwnie, bezustannie badali wszystko, co nowe i rzadko osiągali zadowolenie. Dziesięć procent dzisiejszej populacji świata posiada wariant genu DRD4-7R, czyli gen DRD4-4R, i wśród takich osób znacznie częściej spotykamy ryzykantów i osoby, które wyzwoliwszy się z jednego uzależnienia, popadają w następne.

Nie sposób określić dokładnie, który z naszych przodków po raz pierwszy popadł w uzależnienie, niemniej z tego, co wiemy, wynika, że musiało to być ponad trzynaście tysięcy lat temu. Ziemia wyglądała wówczas zupełnie inaczej. Neandertalczycy już dawno wyginęli, ale wszędzie wokół rozciągały się lodowce, polowano na włochate mamuty (które będą jeszcze chodzić po ziemi przez dwa tysiące lat), a ludzie dopiero co zaczęli udomawiać owce, świnie, kozy i krowy. Na uprawę ziemi i osiadły tryb życia trzeba będzie poczekać jeszcze kilka tysięcy lat, niemniej wiadomo, że na wyspie Timor w Azji Południowo-Wschodniej ktoś z naszych przodków natknął się na orzechy palmy arekowej.

Orzechy palmy arekowej to starożytne, prymitywne odpowiedniki dzisiejszego papierosa. Zawierają bezwonną oleistą ciecz, arekolinę, działającą podobnie jak nikotyna, i są jednym z głównych składników betelu. Żucie betelu rozszerza naczynia krwionośne, ułatwia oddychanie, przyspiesza cyrkulację krwi i poprawia nastrój. Wiele osób twierdzi, że po żuciu betelu lepiej im się myśli, i jest to częsta używka w niektórych rejonach Azji Południowo-Wschodniej.

Jednak żucie betelu ma przykre skutki uboczne: powoduje czernienie i gnicie zębów, które po pewnym czasie wypadają. Mimo tak oczywistych negatywnych konsekwencji dla naszego wyglądu, wiele osób uzależnionych żuje betel nawet po utracie wszystkich zębów. Kiedy chiński cesarz Chengwang odwiedził trzy tysiące lat temu tereny dzisiejszego Wietnamu, spytał mieszkających tam ludzi, dlaczego mają czarne zęby. Wyjaśnili mu, iż „żucie betelu pozwala utrzymać higienę jamy ustnej i dlatego zęby robią się czarne”. To w najlepszym razie dość pokrętna logika. Gdy jakaś część naszego ciała staje się czarna jak smoła, trzeba się sporo nagimnastykować, by dojść do wniosku, że to objaw zdrowia.

W starożytności osoby uzależnione można było znaleźć nie tylko w Azji Południowej. Inne cywilizacje odurzały się czymkolwiek się dało, rosnącym na ich terenie. Mieszkańcy Półwyspu Arabskiego i Półwyspu Somalijskiego żują od tysięcy lat liście czuwaliczki jadalnej, zawierającej stymulanty podobne w działaniu do metamfetaminy. Osoby żujące te liście cechuje gadatliwość, euforia i hiperaktywność, a serce bije im szybciej, tak jakby wypiły kilka filiżanek mocnej kawy. Mniej więcej w tym samym czasie co na wyspie Timor australijscy Aborygeni natknęli się na pituri (Duboisiahopwoodii), a współcześni im mieszkańcy Ameryki Północnej odkryli odurzające właściwości tytoniu. Obie te rośliny można palić lub żuć i obie zawierają duże dawki nikotyny. Z kolei siedem tysięcy lat temu mieszkańcy Andów zaczęli żuć liście koki podczas wspólnych zgromadzeń. Na drugiej półkuli Sumerowie uczyli się otrzymywać opium, które dawało im tyle przyjemności, że zapisali na glinianych tabliczkach dokładne instrukcje dotyczące jego uzyskiwania.

Uzależnienie od dzisiejszych substancji psychoaktywnych to zjawisko stosunkowo nowe, ponieważ stoi za nim doskonała wiedza chemiczna i drogi sprzęt laboratoryjny. W serialu telewizyjnym BreakingBadWalter White, nauczyciel chemii, który postanowił zająć się produkcją narkotyków, dąży obsesyjnie do wyprodukowania jak najczystszej metamfetaminy. Udaje mu się wytworzyć „Blue Sky”, metamfetaminę o czystości dziewięćdziesiąt dziewięć i jedna dziesiąta procenta, zyskując w ten sposób uznanie i miliony dolarów ze sprzedaży narkotyku. Tyle że prawdziwych narkomanów nie interesuje wyłącznie najczystsza metamfetamina i kupią wszystko, co dostępne na rynku, dlatego handlarze zanieczyszczają ją za pomocą różnych dodatków. Niezależnie od pożądanego stopnia czystości proces wytwarzania metamfetaminy jest skomplikowany i trudny technicznie. To samo można powiedzieć o wielu innych narkotykach różniących się w znacznym stopniu składem chemicznym od roślin zawierających ich podstawowe składniki.

Nim pojawił się przemysł narkotykowy, lekarze i chemicy metodą prób i błędów, a czasami przypadkowo, odkrywali działanie substancji psychoaktywnych. W 1875 roku Brytyjskie Stowarzyszenie Medyczne wybrało na swojego czterdziestego czwartego z kolei przewodniczącego siedemdziesięcioośmioletniego sir Roberta Christisona. Kariera medyczna Christisona zaczęła się pół wieku wcześniej, gdy morderczy Anglicy eksperymentowali, jak usuwać swoich rodaków z tego świata za pomocą takich trucizn jak arszenik, strychnina czy cyjanek. Christison był ciekaw, jak te i inne toksyny działają na ludzki organizm, a ponieważ trudno mu było znaleźć ochotników, to sam łykał, a potem zwracał niebezpieczne trucizny i sporządzał notatki dotyczące ich działania, jeszcze nim stracił przytomność.

Jedną z takich toksyn był niepozorny, zielony listek, który najpierw sprawił, że usta Christisona zesztywniały, potem jednak, gdy zaczął go żuć, zapewnił mu długotrwały przypływ sił, tak iż osiemdziesięcioletni Christison miał wrażenie, jakby ubyło mu kilkadziesiąt lat. Energia rozpierała go do tego stopnia, że postanowił odbyć długi spacer. Dziewięć godzin i dwadzieścia cztery kilometry później wrócił do domu i zanotował, że nie czuł ani głodu, ani pragnienia. Następnego ranka obudził się rześki i gotowy brać się za bary z życiem. Swoje niezwykłe doświadczenia zawdzięczał liściowi koki, rośliny będącej krewniaczką słynnego stymulantu, kokainy.

Tysiąc sześćset kilometrów od Edynburga, w Wiedniu, pewien młody neurolog także eksperymentował z kokainą. Wielu ludzi kojarzy dzisiaj Sigmunda Freuda z jego teoriami dotyczącymi osobowości, seksualności i marzeń sennych, warto jednak pamiętać, że słynął za życia również z tego, że propagował kokainę. Chemicy zsyntetyzowali kokainę trzydzieści lat wcześniej, a sam Freud z ogromnym zainteresowaniem przeczytał informację o niebywałym, liczącym dwadzieścia cztery kilometry marszu Christisona. Austriacki neurolog przekonał się, że kokaina nie tylko dodawała mu energii, ale także łagodziła napady depresji i niestrawności. W jednym z listów do swojej narzeczonej Marthy Bernays (a napisał ich ponad dziewięćset!) Freud pisze:

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, napiszę artykuł [o kokainie] i spodziewam się, że ta substancja zyska uznanie terapeutów obok morfiny, a nawet okaże się od niej lepsza (…). Przyjmuję regularnie bardzo małe dawki kokainy na moją depresję i niestrawność i świetnie się sprawdza.

Życie Freuda to pasmo wzlotów i upadków, a dekada, która nastąpiła po cytowanym liście do Marthy Bernays, była szczególnie burzliwa. Zaczęło się od sukcesu, którym była publikacja w 1884 roku wspomnianego artykułu zatytułowanego Übercoca. Była to – mówiąc jego własnymi słowami – „pieśń pochwalna na cześć tej magicznej substancji”. Freud odgrywał w dramacie Übercoca wszystkie możliwe role: był eksperymentatorem, królikiem doświadczalnym i natchnionym autorem.

Kilka minut po zażyciu kokainy doświadcza się nagłej radości i uczucia lekkości. Ma się wrażenie, jakby wargi i język były obłożone, a potem pojawia się tam uczucie ciepła. (…). Efekt psychiczny [kokainy] to radosne podniecenie i długotrwała euforia, nieróżniąca się w żaden sposób od normalnej euforii zdrowej osoby.

Artykuł Freuda wskazuje także na bardziej mroczną stronę kokainy, aczkolwiek sam autor wydawał się tym raczej zafascynowany niż zatroskany:

Podczas pierwszej próby doświadczyłem przez krótki okres toksycznych skutków koki. (…) Mój oddech stał się bardziej powolny i głębszy; ogarnęły mnie zmęczenie i senność; często ziewałem i czułem się otępiały. (…) Jeśli pracuje się intensywnie, będąc pod wpływem koki, po okresie trzech do pięciu godzin spada dobre samopoczucie i potrzebna jest kolejna dawka, by odegnać zmęczenie.

Wielu psychologów krytykowało Freuda z powodu nieweryfikowalności jego słynnych teorii – czy jeśli mężczyźnie śni się skalna grota, to czy musi to zawsze oznaczać kobiece łono? – niemniej trzeba przyznać, że w eksperymentowaniu z kokainą zalecał ostrożność. Jego listy pokazują, że miał świadomość, iż kokaina, podobnie jak każdy inny uzależniający bodziec, traciła z czasem swą moc, a jej oddziaływanie na organizm było coraz słabsze. Jedynym sposobem na to, by odtworzyć pierwotny euforyczny stan, było przyjmowanie coraz większych dawek. Freud zażył co najmniej dwanaście dużych dawek kokainy i w rezultacie popadł w uzależnienie. Starał się myśleć i pracować, nie wspomagając się narkotykiem, a jednocześnie był przekonany, że swoje najlepsze pomysły zawdzięcza właśnie kokainie. W 1895 roku z powodu infekcji nosa musiał poddać się kilku operacjom rekonstrukcji nozdrzy. W jednym z listów do swojego przyjaciela, otolaryngologa Wilhelma Fliessa, Freud opisywał ze szczegółami skutki działania kokainy. Jak na ironię, jedynym remedium na obolały z powodu operacji nos była w jego wypadku kokaina. Gdy ból był szczególnie dotkliwy, pędzlował nozdrza wodnym roztworem tego narkotyku. Rok później, zupełnie przybity, doszedł do wniosku, że kokaina przynosi więcej szkody niż pożytku. W 1896 roku, dwanaście lat po swoim pierwszym kontakcie z kokainą, Freud musiał z niej całkowicie zrezygnować.

Jakim cudem Freud dostrzegał zalety kokainy, nie widząc jednocześnie jej zdumiewającej mrocznej strony? Zauroczony początkowo tym narkotykiem, uznał, że kokaina może być odpowiedzią na problem uzależnienia od morfiny. Opisywał przypadek pacjenta, który z dnia na dzień przestał przyjmować morfinę i pojawiły się u niego symptomy „nagłego odstawienia” narkotyku, takie jak dreszcze i ataki depresji. Kiedy jednak zaczął przyjmować kokainę, całkowicie ozdrowiał i funkcjonował normalnie dzięki codziennym dużym dawkom tego narkotyku. Największym błędem Freuda było przekonanie, że tego rodzaju efekt miał trwały charakter.

Po dziesięciu dniach [pacjent] był w stanie zrezygnować całkowicie z leczenia koką. Leczenie uzależnienia od morfiny za pomocą koki nie oznacza zatem zastąpienia jednego uzależnienia innym uzależnieniem. (…) Przyjmowanie koki ma jedynie charakter tymczasowy.

Freud dał się uwieść kokainie po części dlatego, że żył w czasach, w których sądzono, iż uzależnienie dotyka tylko osoby o słabej woli i słabym ciele. Geniusz i uzależnienie wykluczały się nawzajem i podobnie jak Robert Christison Freud także odkrył kokainę, będąc u szczytu swoich możliwości intelektualnych. Freud do tego stopnia opacznie rozumiał działanie tego narkotyku, iż sądził, że będzie potrafił wyeliminować uzależnienie od morfiny. Nie był w swoich poglądach odosobniony. Dwadzieścia lat przed tym, nim napisał on artykuł poświęcony kokainie, pewien pułkownik armii konfederatów, który uzależnił się od morfiny, po wygojeniu ran po ostatniej bitwie amerykańskiej wojny secesyjnej także był przekonany, że może się wyzwolić z tego uzależnienia dzięki nalewce z kokainą. Jego nadzieje okazały się płonne, niemniej wymyślone przez niego lekarstwo stało się ostatecznie jednym z najbardziej popularnych napojów świata.

Amerykańska wojna secesyjna zakończyła się krótką, acz krwawą bitwą w wielkanocny wieczór 16 kwietnia 1865 roku. Kawalerie unionistów i konfederatów starły się nad rzeką Chattahoochee, niedaleko miasta Columbus, w stanie Georgia, w pobliżu dwóch mostów spinających brzegi rzeki. Jeden z konfederatów, John Pemberton, próbował zagrodzić drogę na most prowadzący do centrum miasta sunącym nań ławą kawalerzystom Unii. Dobył szabli, lecz nim zdołał jej użyć, został trafiony z broni palnej. Wycofującego się nieszczęśnika zdzielił szablą nacierający nań żołnierz Unii, zadając mu głęboką ranę od klatki piersiowej aż po brzuch. Pemberton osunął się na ziemię, bliski śmierci, ale uratował go przyjaciel, który odciągnął go w bezpieczne miejsce.

Pemberton przeżył, ale zadana szablą rana sprawiała mu potworny ból przez wiele miesięcy. Podobnie jak tysiące innych rannych żołnierzy zaczął przyjmować morfinę. Początkowo lekarze wojskowi przepisywali rannym niewielkie dawki morfiny, z zachowaniem dużych odstępów czasu, jednak organizm Pembertona szybko do nich przywykł i mężczyzna żądał coraz większych dawek podawanych coraz częściej, aż w końcu popadł w całkowite uzależnienie. Lekarze starali się odzwyczaić go od narkotyku, ale Pemberton torpedował wszystkie ich działania – ponieważ przed wojną był aptekarzem, kiedy lekarze zaczęli zmniejszać mu dawki, zwrócił się o pomoc do swoich dawnych kontrahentów. Jego przyjaciele byli coraz bardziej zaniepokojeni i Pemberton musiał ostatecznie zaakceptować to, iż morfina przynosi mu więcej szkody niż pożytku.

Jak każdy szanujący się naukowiec – i podobnie jak później Freud – Pemberton zaczął eksperymentować. Jego celem było znalezienie nieuzależniającego substytutu morfiny pomagającego łagodzić chroniczny ból. Piętnaście lat po pamiętnej potyczce, po kilkunastu nieudanych próbach, Pemberton upichcił miksturę o nazwie French Wine Coca. Było to wino doprawione liśćmi koki, orzeszkami kola oraz aromatycznym ziołem o nazwie „damiana”. Ponieważ w tamtym czasie nie było jeszcze w Stanach Zjednoczonych agendy rządowej kontrolującej obrót lekarstwami i produktami spożywczymi, Pemberton mógł bezkarnie rozpływać się w zachwytach nad leczniczymi właściwościami swojego napoju, nawet jeśli nie miał do końca pewności, jak działa on na organizm. W 1885 roku wykupił w gazecie anons następującej treści:

French Wine Coca to napój polecany przez ponad 20 000 najbardziej uczonych przedstawicieli medycyny z całego świata (…).

(…) Amerykanie to najbardziej nerwowi ludzie świata. (…) Wszystkim cierpiącym na problemy nerwowe zalecamy stosować French Wine Coca, czyli cudowne i wspaniałe remedium niezawodnie kurujące wszystkich dotkniętych problemami nerwowymi, dyspepsją, wyczerpaniem umysłowym i fizycznym. Wszelkie chroniczne i wyniszczające organizm choroby, a także i nadwrażliwość gastryczną, zaparcia, bóle głowy, neuralgie etc., wszystko to szybko można wyleczyć, pijąc Coca Wine. (…)

(…) Coca doskonale pobudza organy płciowe i wyleczy słabość nasienia, impotencję etc., gdy zawiodą wszystkie inne lekarstwa. (…)

Jeśli chodzi o wszystkich nieszczęśników uzależnionych od morfiny, opiatów lub od nadmiernego używania stymulantów alkoholowych, to dla nich mikstura ta okazała się wielkim błogosławieństwem i tysiące ludzi twierdzą, iż nic tak doskonale nie ożywia wyczerpanego organizmu.

Pemberton, podobnie jak Freud, był przekonany, iż kombinacja kofeiny i liści koki pomoże mu pokonać uzależnienie od morfiny, nie powodując jednocześnie nowego uzależnienia. Gdy władze lokalne wprowadziły w 1886 roku prohibicję, usunął ze składu napoju wino i przemianował go na Coca-Colę.

I tu nasza historia się rozgałęzia. Przed nowym produktem Pembertona pojawiły się nieograniczone możliwości ekspansji. Coca-Cola odnosiła coraz większe sukcesy i najpierw jej właścicielem został potentat biznesu Asa Candler, a później geniusze marketingu, Ernest Woodruff i W.C. Bradley. Ta dwójka wpadła na genialny pomysł, by sprzedawać coca-colę w sześciopakach, by łatwiej było ją przynieść do domu ze sklepu, i napój przyniósł im niebotyczne zyski. Losy samego Johna Pembertona potoczyły się jednak źle. Coca-cola nie potrafiła zastąpić morfiny i jego uzależnienie jeszcze się pogłębiło. Co więcej, obecna w niej kokaina tylko pogorszyła jego problemy. Zaczął coraz bardziej podupadać na zdrowiu i zmarł w 1888 roku bez grosza przy duszy.

Z perspektywy czasu łatwo spoglądać z wyższością na Freuda i Pembertona i dziwić się, że nie byli świadomi zgubnego działania kokainy. Dzisiaj uczymy dzieci, jak niebezpieczna to substancja, i aż trudno uwierzyć, że zaledwie sto lat temu eksperci uważali ją za panaceum. Być może jednak nasze poczucie wyższości wcale nie jest uzasadnione. Tak jak Freud i Pemberton dali się oczarować kokainie, podobnie i my dzisiaj darzymy uwielbieniem nowoczesne formy komunikacji i rozrywki. Jesteśmy gotowi przymknąć oko na ich ujemne strony ze względu na ich liczne i frapujące korzyści. Nowoczesne formy komunikacji to dostęp na żądanie do portali z rozrywką, do agencji taksówkarskich i firm porządkowych. To Facebook i Twitter; Instagram i Snapchat; Reddit i Imgur; Buzzfeed i Mashable; Gawker i Gizmodo; to internetowe strony z hazardem, internetowe platformy wideo i streaming muzyki; to stugodzinny tydzień pracy, krótkie drzemki w biurze, by nabrać sił do dalszej ciężkiej pracy i czterominutowe sesje gimnastyczne. To pojawienie się całej nowej gamy obsesji, zachowań kompulsywnych i uzależnień, o których nikomu się nie śniło jeszcze sto lat temu.

No i wreszcie jest jeszcze internetowe życie współczesnych nastolatków.

W 2013 roku amerykańska psycholożka Catherine Steiner-Adair wyjaśniała, iż pierwszy kontakt większości amerykańskich dzieci ze światem cyfrowym następuje wówczas, gdy zauważają, że ich rodzice „są w innym świecie”. „Moja mama podczas kolacji prawie cały czas jest zajęta iPadem” – zwierzał się Catherine siedmioletni Colin. „Zawsze coś sprawdza” – dodawała siedmioletnia Penny – „zawsze ją proszę, »pobawmy się«, a ona bez przerwy esemesuje”. Trzynastoletnia Angela chciałaby, aby jej rodzice zrozumieli wreszcie, że:

smartfony to nie cały świat (…), i to naprawdę denerwuje, bo ja im mówię „Przecież masz też rodzinę! Może jednak pobylibyśmy trochę z sobą nawzajem”, a oni na to: „Daj mi jeszcze chwilę, bo muszę coś sprawdzić w telefonie. Muszę zadzwonić do pracy i zobaczyć, co tam się dzieje”.

Rodzice młodszych dzieci sprawdzający bezustannie tablety i ekrany telefonów wyrządzają im jeszcze większą krzywdę. Badacze za pomocą kamer zamontowanych na głowach maluchów dowiedli, iż niemowlęta instynktownie podążają za wzrokiem rodziców. Rozkojarzeni rodzice wychowują rozkojarzone dzieci, ponieważ jeśli sami nie potrafią się skupić, przekazują dzieciom taki sam wzorzec zachowania. Jak dowodzi główny autor artykułu: „Zdolność podtrzymania uwagi u dziecka jest ważnym wyznacznikiem powodzenia w późniejszym okresie życia w takich obszarach, jak akwizycja języka, rozwiązywanie problemów i inne podstawowe etapy rozwoju zdolności kognitywnych. Jeśli opiekuni bawiącego się dziecka sprawiają wrażenie rozproszonych lub jeśli ich wzrok ciągle gdzieś wędruje, wpływa to negatywnie – jak się wydaje – na wydłużającą się właśnie w tym ważnym okresie rozwoju dziecka rozpiętość uwagi”.

Dzieci nie rodzą się głodne nowoczesnych form komunikacji, niemniej bardzo szybko zaczynają postrzegać je jako nieodzowny element życia. Gdy wchodzą w wiek nastoletni, ich więzi społeczne przenoszą się ze świata rzeczywistego w świat cyfrowy. Cały dzień, każdego dnia, dzielą się z rówieśnikami na Instagramie setkami milionów zdjęć oraz wysyłają i odbierają miliardy esemesów. Nie mają możliwości oderwania się od tego świata, ponieważ to właśnie w nim szukają potwierdzenia i przyjaźni.

Kontakty międzyludzkie w sieci to nie po prostu takie same kontakty, tyle że w sieci; przeciwnie, ich jakość jest znacznie gorsza. Ludzie uczą się empatii i wzajemnego zrozumienia, obserwując, jak ich działania wpływają na innych. Ludzka empatia rozwija się powoli i obumiera bez natychmiastowej reakcji zwrotnej. W artykule porównującym wyniki siedemdziesięciu dwóch badań stwierdzono, iż między rokiem 1979 a 2009 obniżył się poziom empatii u studentów. W mniejszym stopniu niż dawniej gotowi są brać pod uwagę punkt widzenia innej osoby i bardziej myślą tylko o sobie. Niski poziom empatii to poważny problem wśród chłopców, ale jeszcze większy problem wśród dziewcząt. Według jednego z badań jedna na trzy nastolatki twierdzi, iż jej rówieśniczki, ilekroć są aktywne na portalach społecznościowych, najczęściej bywają nieuprzejme i nieżyczliwe. W przypadku chłopców twierdzi tak jeden na jedenastu w grupie wiekowej dwunasto- i trzynastolatków i jeden na sześciu w grupie wiekowej od czternastu do siedemnastu lat.

Wiele nastolatków unika rozmów przez telefon lub twarzą w twarz i kłócą się za pomocą esemesów. „Rozmawiać osobiście to dość niezręczne” – wyjaśniła Steiner-Adair jedna z dziewcząt. „Kłóciłam się z kimś esemesowo i w pewnej chwili spytałam tę osobę, czy mogę do niej zadzwonić albo porozmawiać na wideo-czacie, a ona odpowiedziała »nie«”. Inna dziewczyna tak to wyjaśniała: „Pisząc esemesa, można lepiej przemyśleć i zaplanować to, co się chce powiedzieć drugiej osobie, i nie trzeba wtedy się przejmować wyrazem jej twarzy ani jej reakcją”. Nie ma wątpliwości, że to fatalny sposób uczenia się wzajemnej komunikacji, ponieważ zniechęca do bezpośrednich kontaktów. Jak pisze Steiner-Adair: „wysyłanie esemesów to najgorsza możliwa forma nauki dla każdego, kto dąży do dojrzałej relacji odznaczającej się miłością i wrażliwością”. A tymczasem nastolatki stały się niewolnikami esemesów i albo wchodzą do wirtualnego świata, albo postanawiają, że nie będą „spędzać czasu” z koleżankami i kolegami.

Dziennikarka