Strona główna » Obyczajowe i romanse » W drodze do domu

W drodze do domu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-951179-0-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W drodze do domu

"Nie da się przejść obojętnie przez historię jaką napotykamy w książce „W drodze do domu”. Książki takie jak ta nigdy nie będą należeć do łatwych, bo nie da się przejść obojętnie wobec krzywdy, zbrodni i okrucieństwa wojny, bo ona zawsze przyciąga za sobą tragedie ludzkie. Szczegóły, jakimi częstowany jest odbiorca wyciskają łzy, ale bez nich byłaby to kolejna opowiastka o tym, jak los potrafi być okrutny, a życie przerażające. Niezwykle wzruszyłam się podczas czytania słów skierowanych do, nieżyjącego już od dziesięciu lat, ojca. Słowa te przebiły mur. Zdarza się to tylko wtedy, gdy lektura dotyka struny w duszy, która wywołuje fale emocji tak silnych, iż ich kumulacją są mokre policzki

Nie opowiem  wam o życiu Autorki, Ona musi zrobić to sama . Nie powiem wam, czy warto przeczytać tą pozycję, o tym zdecydować musicie Wy."

Małgorzata Michniowicz

 

W tej książce, jak w soczewce skupiają się losy tysięcy Polaków, którzy zmuszeni byli uciekać z Wołynia, z rodzinnych domów przed niechybną śmiercią z rąk ukraińskich nacjonalistów. Historia, której nie da się poznać bez głębokiego poruszenia.

Polecane książki

Indie, 1930 rok. Eliza spędziła dzieciństwo w Indiach,  ale po tragicznej śmierci ojca wróciła z matką do Anglii. Gdy dostaje propozycję pracy w Radżputanie, jedzie tam z radością. Eliza jest początkującym fotografem i liczy na to, że zdjęcia rodziny książęcej i mieszkańców Indii ...
Szczegółowy opis przejścia osadzonej w realiach science fiction gry akcji Pariah, dzięki któremu z łatwością poradzicie sobie jako rozbitek, na niegościnnej, więziennej planecie zwanej Ziemią.Pariah - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Shroud Revealed (Solucj...
Publikacja ta jest pierwszym komentarzem do ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami uwzgledniajacym zmiany wprowadzone nowelizacja z dnia 18 marca 2010 r. Szczegółowej analizie poddano w tej publikacji równiez regulacje okresu przejsciowego (tj. m.in. unormowania stosowane do czasu spor...
Inwentaryzacja metodą potwierdzenia salda - kiedy ją zastosować, jakie elementy powinien zawierać Dokument „Potwierdzenie salda”, jakich należności nie dotyczy. Poznaj szczegóły!...
    „Najpiękniejszy Indianin, jakiego kiedykolwiek widziano, mierzył metr osiemdziesiąt, był prosty jak strzała, zbudowany tak doskonale, jak to jest tylko możliwe”. Opis ten nie jest wytworem fantazji powieściopisarza, lecz jednym z licznych świadectw zostawionych przez Amerykanów, którzy zetknęli ...
Mary Rennie od śmierci rodziców mieszka u krewnych w Edynburgu i codziennie musi znosić humory egzaltowanej kuzynki Diny. Pewnego dnia kuzynka otrzymuje pierścionek zaręczynowy, który wygląda na bezwartościowe świecidełko. Mary cierpliwie pociesza utyskującą na skąpstwo narzeczoneg...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Janina Zimirska

© Janina Zimirska 2018

Redakcja literacka

Władysław Paździoch

Korekta techniczna

Bartosz Włodarczyk

Projekt i wykonanie okładki

Bartosz Włodarczyk

ISBN 978-83-951179-0-9

Wydawca

Ostropest

Skład i przygotowanie do druku

Wydawnictwo internetowe e-bookowo

A3M Agencja Internetowa

Zawale 24, 42-500 Będzin

Wydanie drugie

Konwersja do epub i mobiA3M Agencja Internetowa

Książkę poświęcam swoim

nieżyjącym już Rodzicom,

z dedykacją dzieciom i wnukom.

PRZERWANY SEN

Była głęboka noc, gdy Julia obudziła się z tym dziwnym uczuciem lęku. Bardzo często budzi się, kiedy nocą, nawet przez sen, słyszy cieniutki głos komara. Tyle lat, a wciąż to samo uczucie trwogi we mnie – pomyślała. Tak. Uczucie to towarzyszy jej od wielu lat. Wtedy, gdy w nocy słyszy nad uchem cieniutki głos komara, i wtedy, gdy w księżycową noc, gdzieś z daleka, słychać śpiew.

Teraz rzadziej jej się to zdarza, ale wtedy, kiedy była jeszcze dzieckiem, zaraz po wojnie, ludzie często zbierali się wieczorami przy jakiejś okazji i śpiewali. Bywało, nawet nie przy wódce, tylko ot tak, po prostu, żeby się spotkać, porozmawiać i razem pośpiewać. Śpiewali głośno i tkliwie, z tęsknotą za czymś, co minęło i nigdy już nie wróci. A nocą melodia rozbrzmiewała daleko. Wspaniale było posłuchać, gdy się siedziało obok śpiewających. Zresztą i ona, Julka, zawsze lubiła i lubi śpiewać. A jednak, kiedy w księżycową noc słyszała z daleka płynący śpiew, serce jej zamierało ze strachu. Przerażał ją tak samo, jak głos komara, który i tej nocy przerwał jej sen.

Tak naprawdę, nigdy nie zastanawiała się nad tym, dlaczego cieniutki głos komara i daleki, nocny śpiew, budzą w niej tyle niewytłumaczalnego strachu. Ani też nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego właśnie dziś, tej nocy zaczęła się nad tym zastanawiać. Leżała rozmyślając i machając raz po raz ręką, by przegnać owada. Od dawna zamierzała przenieść to wszystko na papier i wciąż nie mogła się do tego zabrać. Znowu trzepnęła ręką po włosach odganiając natręta, którego nijak nie mogła uśmiercić. Pewnie było ich tu więcej tyle, że w ciemnościach nie widziała. Wstała, zaświeciła lampkę i rozejrzała się po pokoju.

W słabym świetle dostrzegła intruzów. Teraz, kiedy słyszała i widziała cały ten komarzy rój, nie czuła nic prócz chęci unicestwienia ich. Machnęła kilka razy ręką chcąc dosięgnąć któregoś, lecz nie widząc skutku, zrezygnowała. Wiedziała, że tej nocy spać już nie będzie. Okryła się, więc ciepłym pledem i zapadła w miękki fotel.

Patrzyła w ciemny prostokąt okna i myślami powoli wracała do coraz odleglejszych lat. Siedziała z brodą opartą na splecionych dłoniach i głową pełną kłębiących się myśli. Czyżby to tamte straszne noce tkwiły we mnie do dziś? Pytała samą siebie. Przecież byłam wtedy małym dzieckiem. A jednak musi coś w tym być. Przecież to, co pisał do mnie ten człowiek, potwierdziło moje wspomnienie. Więc nie zmyśliłam tego. Cały ten nieznośny lęk potęgowały w niej jeszcze te straszne opowieści, których potem tyle słyszała. Nadszedł chyba już czas – pomyślała. Powoli wysunęła klawiaturę i ani się spostrzegła, kiedy zaczęła cały swój lęk i wszystko inne, układać w całość.

IGNACY I HANIA

Hania i Ignacy urodzili się w tej samej wsi za Bugiem, w Głęboczku na Wołyniu. Byli dziećmi miejscowych gospodarzy. Choć ojcowie ich byli dość zamożni, to i Hania i Ignacy szybko stracili beztroskę dziecięcych lat. A zwłaszcza Hania, której matka zmarła, kiedy Hania miała niewiele ponad dwa latka. Ojciec Hani ożenił się z wdową, która choć miała kilkoro swoich dzieci, starała się zastąpić Hani matkę. Starała się, ale przecież „milsza ciału koszula”, dlatego różnie bywało. Kiedy jednak mając dziewięć lat Hania straciła i ojca, miała bardzo ciężko. Zaczęły ją wychowywać starsze, zamężne siostry, a sieroce łzy nie były jej obce… Ale starała się radzić sobie. Skończyła gimnazjum i pracowała w miejscowej „Ochronce”.

Ignacy też nie miał lekko, choć jego matka zmarła, kiedy on miał siedem lat. Ojciec Ignacego ożenił się po raz drugi. Rok później urodziła im się córeczka – Rozalka. Macocha była zbyt młoda, żeby się zajmować pasierbem. Bardziej interesowały ją stroje, którymi zamożny Franciszek obsypywał ją i córeczkę. Ojciec Ignacego, wpatrzony w Rozalkę, jak w obrazek, zapominał o tym, że ma przecież syna, który także wymaga jego uwagi. Toteż Ignacy nie miał łatwego życia, a opieka nad malutką Rozalką, stała się jego codziennym zajęciem. Kiedy skończył szkołę, łyknął trochę „buchalterskiej” wiedzy i podjął pracę w sklepie. Ignacy był starszy od Hani, ale…

Tu się oboje urodzili, tu zostali sierotami, tu chodzili do szkoły i tu stali się parą. Tu spotkali swoją pierwszą młodzieńczą miłość i tu dwoje sierot z wielkiej miłości pobrało się. Jedyny brat Hani Marcel, ożenił się i poszedł do domu żony. Część ziemi i dobytku oraz dom zostawione im przez ojca, dom, przekazał Hani. W ten sposób Hania i Ignacy zaraz po ślubie mieli własny dach nad głową, kilka hektarów ziemi, konia, wóz i dwie krowy. A kilka miesięcy później przyszło na świat ich pierwsze dziecko, ich córeczka Julcia.

Kiedy urodziła się Julcia na świecie trwała wojna. Przez Wołyń przetaczały się ogień płonących wsi i nieludzkie zbrodnie, dokonywane przez ukraińskich nacjonalistów. Ignacy i Hania niedługo się cieszyli własnym gospodarstwem. Zbrodnie, o których przedtem słyszeli z opowiadań, teraz zaczęły docierać w pobliże Głęboczka, w pobliże ich domu. Wkrótce przyszło im wraz z małą Julcią, kryć się przed bandami w najmniej oczekiwanych miejscach.

NOCE WŚRÓD BAGIEN

Polacy na wołyńskiej wsi już dużo wcześniej, co najmniej od jesieni 1942 roku, wieczorami nasłuchiwali, czy gdzieś z daleka nie płynie ukraiński śpiew, bo wtedy lepiej było uciekać z domu i kryć się w zaroślach. Niektórzy mieli uszykowane węzełki z chlebem i soloną słoniną, które w razie napadu chwytali i uciekali z nimi. Tyle można było chwycić uciekając do lasu, czy na bagna, a i to nie zawsze się udawało. A już od wiosny 1943, ludzie prawie wcale nie przebywali we wsi. W większości kryli się w lesie, w zaroślach, na bagnach, w skleconych naprędce ziemiankach. Czasem, nocą, mężczyźni szli do wsi, żeby nakarmić pozostawione zwierzęta. Lecz nie zawsze i nie wszyscy wracali do rodzin. Zdarzało się, że banderowcy zaczajeni we wsi wymordowali tych, którzy się tam zjawili.

Pewnego wieczoru, razem z kilkoma mężczyznami do wsi poszła jedna z kobiet. Chciała upiec zaczyniony poprzedniego dnia chleb. Nim mężczyźni we wsi nakarmili zwierzęta, kobieta rozpaliła w piecu, wymieszała ciasto i upiekła chleb. Właśnie wyciągnęła trzy blachy, gdy przed dom podeszli mężczyźni ponaglając ją, by się pospieszyła.

– Już, już. Tylko wyciągnę te dwie blachy – odrzekła.

Lecz już ich nie wyjęła… Pochylonej nad chlebem wbito siekierę w plecy. Szczęściem było, że nie torturowali jej. Zarąbali znienacka. Z mężczyzn, którzy tamtej nocy przyszli do wsi, uratował się tylko jeden Staśko, który na chwilę wcześniej wrócił do domu, żeby jeszcze coś z niego zabrać. I to Staśko opowiadał ukrywającym się na bagnach o tym, co się wydarzyło we wsi. Opowiadał straszne rzeczy…

W tej ukrywającej się po lasach społeczności, rodziny z małymi dziećmi były niemile widziane. Małe dzieci, gryzione przez komary, płakały. Płacz dzieci zdradzał miejsce ukrycia się, co groziło męczeńską śmiercią z rąk upowców. Dlatego rodziny z małymi dziećmi najczęściej kryły się na uboczu.

Była ciepła, księżycowa noc. Gdzieś hen, z oddali, słychać było śpiew, który stawał się coraz bliższy. Po chwili można było odróżnić turkot kół i pojedyncze słowa piosenki:

Kochana diwczyno,

ja mam toj maszynu

do tryskania dieti.

To grupa młodych ryzunów, jechała na polską wieś. Chwilę potem śpiew umilkł, a we wsi, natychmiast zaczęły wybuchać ogniska płonących zabudowań. Nagle, wśród huku strzelających w niebo płomieni, rozległ się długi, nieludzki krzyk-wrzask… To Władysław, który został w domu twierdząc, że nie ma się, czego bać, bo nikomu nic złego nie zrobił. Ale kiedy tu przyszli, nie pytali go o nic. I choć nic nikomu nie zrobił, odrąbano mu ręce i nogi, po czym rozochocona banda wskoczyła z powrotem na wóz i ruszyła ze śpiewem do lasu w poszukiwaniu ukrywających się tam Polaków.

Wśród podmokłego lasu roje komarów cięły niemiłosiernie.

Małe, nierozumiejące niczego dzieci, płakały przy każdym ukąszeniu komara. Rodzice, z obawy przed zdradzeniem kryjówki, dłońmi zakrywali im buzie. Niektórzy kładli kocyki dzieciom na twarz. Ciocia Celina, wraz z kilkumiesięcznym synkiem, nie chcąc narażać innych, ukryła się na uboczu. Niestety, za przyczyną kwilącego Stasia, odkryto ją i za włosy wywleczono z zarośli. Żywe dziecko nabito na złamaną brzózkę… Ciocię kilkakrotnie gwałcono, potem piłą odcięto jej piersi, a na koniec przepiłowano na pół. Jej nieludzki krzyk i przeraźliwy płacz dziecka budząc przerażenie niosły się echem po lesie. Jeden z ojców, słysząc nawoływania zbliżających się banderowców, opanowany strachem, chcąc się ratować, zostawił płaczące dziecko w zaroślach. Po kilku krokach usłyszał krótki krzyk dziecka i tępe uderzenie o pień drzewa. Zawrócił po nie, wtedy dopadli i jego. Jedna z kobiet ukrywała się z czwórką małych dzieci. Uciszając najmłodsze z nich po jakimś czasie stwierdziła, że dziecko nie żyje. Po prostu udusiła je. To takie straszne – myślała – pewnie i mnie w ten sposób uciszano.

Rodzice Julii nigdy nie powiedzieli jej tego, wprost, ale pamięta jak ojciec nieraz wspominając tamten czas, niezmiennie wtrącał takie zdanie: „…komary gryzą, a tu trzeba kocem zatykać dzieciom buzie, żeby nie było słychać jak płaczą…, banderowcy od razu nas znajdą.” Nie mówił, „niektórzy zatykali dzieciom buzie”, ale „trzeba było zatykać dzieciom buzie”.

A więc nie ominęło to i Julii. I pewnie, dlatego jeszcze dziś, kiedy w ciemnościach usłyszy cieniutki głos komara, czuje dziwny niepokój. W jej dziecięcej podświadomości zakodowane pewnie zostało, że głos komara, to zatykanie buzi, to brak powietrza, a w końcu duszenie się. Również daleki śpiew wzbudza w niej dziwny niepokój. Dziś już się to raczej nie zdarza, ale zaraz po wojnie, młodzi, wracając skądś, a najczęściej zdarzało to się wieczorem, lubili sobie pośpiewać. Czasem, bo byli „podchmieleni”, czasem, bo po prostu mieli taką potrzebę. Nocą głos niósł się daleko. Julka w tym śpiewie, słyszała coś złowieszczego. Przerwany sen, bolesne obijanie się w ramionach uciekających rodziców, w koło noc i czerwone łuny ognia.

To płonęła rodzinna wieś Julii, która została spalona jak wiele polskich wsi na Wołyniu. Wsi, których ludność została bestialsko wymordowana, a zabudowania splądrowane i spalo-ne. Choć Julia miała wtedy niespełna dwa latka, w jej pamięci do dziś utkwiło kilka scen z tamtego czasu. Wśród drzew płonący dom, oparty o ścianę mężczyzna ze zwisającą krwawiącą głową. Gdzieś spod lasu pędzą jacyś konni, coś krzyczą. Wóz podskakuje po wykrotach. Przejeżdża przez wodę. Może tylko kałużę… na wodzie leżą białe poduszki… Julcia płacze. Jest zupełnie sama na tym wozie, sama pośród obcych. Ktoś może twierdzić, że nie może pamiętać, ale Julia widzi te sceny.

MARCELINKA

Weronika i Michał pobrali się z wielkiej miłości. Ona była Polką, a on Ukraińcem. Razem chodzili do szkoły i razem na zabawy, a w końcu stwierdzili, że bez siebie nie mogą żyć. I mimo sprzeciwu obydwu rodzin, któregoś zwykłego dnia, pobrali się. Tylko Władysław, ojciec Weroniki pogodził się z tym, że córka wyszła za Ukraińca i tylko on był przy ich ślubowaniu. Ani bracia z rodzinami, ani też siostra z mężem, nie przyszli na ślub Weroniki. Jednak najbliższej niedzieli, przyjęli Michała do rodziny, jak swojego. Rodzina Michała nie zamierzała, jak to było w zwyczaju, przyjąć synowej do domu. Młodych przyjął do siebie Władysław po śmierci żony, został z najmłodszą córką, właśnie Weroniką. Kilka lat temu, jeszcze za życia żony, dobudował do starego domu dwie izby i dach pokrył gontem. Toteż miejsca starczało i dla niego i dla młodych, dla przyszłych wnuków. Więc zdecydował, że zamieszkają razem.

Weronika i Michał od kilkunastu lat mieszkali i gospodarzyli razem z Władysławem. Dochowali się trójki dzieci. Dwóch synów, dwunastoletniego Felka i półtorarocznego Olesia, no i dziesięcioletnią Marcelinkę – dziadkowe oczko w głowie. Dziadek Władek kochał całą trójkę wnuków, ale Marcelka, jak to dziewczynka, zawsze potrafiła rozczulić serce dziadka.

A zwłaszcza, kiedy prosiła o jakąś opowieść. Najchętniej słuchała o tych bocianach, które od lat, na dachu ich domu miały swoje gniazdo. Wiosną i latem pilnowała bocianów, a nawet rozmawiała z nimi. Oczywiście, to było tylko tak na niby. Bociany przecież jej ani nie rozumiały, ani nie słuchały, bo to tylko ptaki. Ale dziewczynka zawsze opowiadała im o wszystkim, co się wydarzyło w domu.

Tak było aż do jesieni, kiedy bociany odlatywały do ciepłych krajów. A w zimowe wieczory dziadek Władek siadał przy otwartym palenisku i opowiadał wnukom bajki i różne, ciekawe historie. Felek i Marcelka, siedząc obok dziadka i wpatrując się w migoczące płomyki ognia, słuchali tych opowieści z zapartym tchem. I o bocianach, które upodobały sobie ich dach i tu zbudowały gniazdo. I o tym, z jakim trudem, każdej wiosny, aż z dalekiej Afryki wracają do swego gniazda.

A dziadek Władek potrafił opowiadać. Opowiadał tak, że przed oczami dzieci, obrazy jawiły się jak żywe. Klucze bocianów lecących z dalekich krajów nad wielkimi morzami i wysokimi górami. I wichury miotające boćkami o szczyty ogromnych gór. I jak niejeden z nich musiał zrezygnować i zostać na obcej ziemi, bo okaleczony nie mógł lecieć dalej. I o tym, jak pomimo wszystko, te zmoknięte i zmęczone ptaki, uparcie podążały do swoich gniazd. Marcelka, przy tych opowieściach, zawsze miała czerwone oczka i pociągała noskiem. Żal jej było poobijanych, a czasem z okaleczonymi skrzydłami, ptaków. Na szczęście, dziadkowe opowieści, o niebezpiecznych podróżach bocianów, kończyły się dobrze. A zmęczone ptaki docierały do wsi na Wołyniu i siadały na dachu domu Marcelki. Stawały na gnieździe, przeczesywały zmierzwione pióra, a potem głośno klekocąc, dawały światu znać, że wróciły.

Dziadek Władek opowiadał też o pradziadku, który sam zbudował ten dom i położył na dachu stare koło, na którym wiosną bociany zbudowały gniazdo. Którejś jesieni pradziadek poważnie zachorował. Nie pomagały mu żadne lekarstwa ani zaklęcia wiejskiej babki. Chorował tak kilka tygodni. Pewnego wieczoru przywołał całą czwórkę dzieci i powiedział:

– Pamiętajcie dzieci, nie wolno przepędzać bocianów… Grzech… ludzie mówią, że w bocianach żyją ludzkie dusze… Dusze tych, co odeszli z tego świata…

– A czemu te dusze są w bocianach? – Zapytał Władek.

– O tym powiem jutro, dzisiaj już późno… trzeba iść spać.

A następnego dnia, pradziadek już nie żył. I choć od jego śmierci, minęło wiele lat, to dziadek Władek nigdy się nie dowiedział, dlaczego w bocianach są ludzkie dusze. Ale w długie wieczory opowiadał wnukom, Marcelince i Felkowi, a nierzadko też ich kuzynom o tym, co dawno temu usłyszał od swego ojca. Często przychodzili tu bracia i siostra Weroniki, z rodzinami. Zwłaszcza zimową porą, po nakarmieniu i oporządzeniu zwierząt, zabierali dzieci i szli do dziadka Władka. Jak to mówiono, na wieczorki. I tak na wspomnieniach i powieściach, mijały im zimowe miesiące. Ze strony Michała prawie nikt ich nie odwiedzał. Jednak…

Pewnego wieczoru Marcelka uśpiła małego Olesia i położyła się na ciepłym zapiecku. Właśnie sen zaczął kleić dziewczynce oczy, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Rozbudzona, nasłuchiwała. Ojciec swoim zwyczajem zaprosił „wejść” i do izby wszedł ktoś wielki. Marcelka, w panującym mroku, nie mogła rozpoznać gościa, ale kiedy się odezwał, choć bardzo rzadko miała okazję słyszeć ten głos, rozpoznała od razu. Był to stryj Wasyl. Nie lubiła jego i jego ostrego głosu. Toteż wolała, żeby jej nie zauważył. Dobrze, że w izbie ciemno, to stryj mnie nie zobaczy – myślała, leżąc cichutko. No i nie zauważył, a ledwie zamknął drzwi, zerknął na boki i zapytał po ukraińsku:

– A hde twija żynka?

– Krowę doi – odrzekł Michał.

– To i dobre – skwitował Wasyl.

– A co? Masz sprawę? – Zapytał Michał.

– A maju, maju – powiedział i mówił ściszonym głosem.

Mówił straszne rzeczy, a Marcelinka wszystko to słyszała. Mówił, że Michał to Ukrainiec i musi zarżnąć dziadka, żonę dwójkę młodszych dzieci. Że powinien wziąć Felka i razem z innymi walczyć o wolną Ukrainę. Że to, co on – Wasyl, mówi, to jest rozkaz. Ale Michał odmówił. Powiedział, że nie jest żołnierzem i nie ma zamiaru żadnych rozkazów wykonywać. A w ogóle, to nie zrobi tego, bo kocha dzieci i Weronikę. Bo Weronika jest najlepszą żoną i matką. A dziadek Władek jest lepszy, niż rodzony ojciec. Wtedy Wasyl oznajmił, że jak Michał nie zrobi tego, co mu nakazał, to on jeszcze tu przyjdzie, ale nie sam. Przyprowadzi tu swoich, ryzunów.

Wszystko to, co mówił stryj Wasyl, było takie straszne, że Marcelka leżąc na zapiecku bała się poruszyć. Bała się nawet oddychać, żeby się nie zdradzić. A w nocy długo nie mogła usnąć, rozmyślając o tym, co słyszała. Rano, przy śniadaniu, ojciec powiedział:

– Ludzie od dawna opowiadają, o strasznych zbrodniach, idących przez Wołyń. Trzeba zabezpieczyć się i przygotować jakieś schronienie, żeby w razie, czego mieć gdzie się ukryć – mówił – A wy – zwrócił się do Felka i Marcelki – ciągle gdzieś gonicie. Najlepiej, żebyście byli razem ze wszystkimi, w domu. Ale pamiętajcie, jakby któreś zobaczyło obcych koło domu, kryjcie się, choćby w mysiej norze. Lepiej wtedy nie wracajcie tu, bo tu może czekać was… śmierć – zakończył ze smutkiem.

Od tamtego wieczoru minęło chyba ze dwa miesiące. Był ciepły, majowy dzień. Słonko powoli kryło się za koronę lasu. Marcelka wracała z majowego nabożeństwa, na którym dzisiaj była sama. Tego dnia Weronika czuwała przy chorym Olesiu, ale córce pozwoliła iść na modlitwę przy krzyżu we wsi. Ich dom był trochę na uboczu, za wsią. Marcelka, wesoło podskakując z nogi na nogę, minęła zabudowania wsi i wbiegła na ścieżkę między krzewami dzikiego bzu. Była tuż obok domu i wtedy ujrzała grupę mężczyzn dobijających się do drzwi ich domu. I nagle przypomniała sobie tamten wieczór, kiedy to stryj Wasyl przyszedł do nich.

Wszystko to, co wtedy mówił stryj i to, co ojciec powiedział następnego rana, teraz, lotem błyskawicy przemknęło jej przez głowę. Zrozumiała, że ojciec tamtego ranka, mówił właśnie o takim zdarzeniu. Wiedziała, że teraz nie może wracać do domu. Wahała się chwilę. Chciała jednak tam biec i być razem ze wszystkimi. Przecież była już przed domem, a tam mama i Oleś… i dziadek Władek… i wszyscy… Ale pamiętała, co ojciec przykazał i wiedziała, co ją tam czeka. Jednym susem znalazła się w gąszczu dzikiego bzu i pokrzyw i, choć okropnie parzyły, kucnęła, aby się ukryć. Niemal w tej samej chwili usłyszała dolatujący z domu płacz Olesia, krzyk mamy i rąbanie siekierą. Mimo ogromnego lęku uniosła głowę, by spojrzeć tam i ujrzała rzecz straszną. Jakiś zbir ciągnął na powrozie na wpół nagiego ojca, a stryj Wasyl popędzał dźgając go w plecy nożem. Przywiązali go do rosnącej przed domem gruszy. Potem przyprowadzili Felka i wciskając mu do ręki nóż kazali nacinać ojcu skórę i drzeć z niego pasy. Felek upierał się, nie chciał tego robić, wtedy stryj Wasyl krzycząc: Ty lachiwskij najduch! Przyłożył mu pistolet do skroni…

Marcelka skuliła się i usłyszała wystrzał, potem jęki ojca i krzyk ludzi we wsi. Trzaskanie palącego się drewna i ze wszystkich stron przerażający szum ognia. Zrozumiała, że pali się cała wieś. Rozpłakała się. Zacisnęła powieki, zatkała uszy rączkami i długo płakała. W końcu usnęła. Obudziły ją chłód i rosa majowego poranka, a nad ziemią unosił się dym i swąd spalenizny. Zdawało jej się, że od strony domu, słyszy rozmowę i pomyślała; może to mama i tato? Wiedziała, co się stało, ale chciała wierzyć, że to wczoraj, to tylko jej się śniło. Po jakimś czasie usiadła i z lękiem spojrzała tam, gdzie wczoraj stał dom. Teraz sterczał tam tylko komin i kikuty niedopalonych belek.

Nad pogorzeliskiem krążyły bociany, które jeszcze wczoraj w gnieździe na dachu wysiadywały jaja, lecz spłoszone rzezią i pożogą, zostawiły je. Dziś zataczały koło za kołem poszukując swego gniazda, ale już go nie było, wiec zmęczone osiadły opodal, w wysokiej trawie. Marcelka z ogromnym żalem patrzyła na nie i jeszcze trzeźwo zastanawiała się, dlaczego spalono jej dom i bocianom gniazdo. Przecież dziadek Władek mówił, że nie wolno przepędzać bocianów. Czy stryj Wasyl nie wiedział, że nie wolno? A może zapomniał – myślała. I nagle tak wiele strasznych pytań zaczęło się kłębić w jej główce, że w końcu ani umysł, ani jej małe serduszko, nie ogarniały tego. Marcelka wyskoczyła z pokrzyw i radośnie skacząc z nogi na nogę, pobiegła na pogorzelisko.

Przestraszone jej nagłym ruchem bociany zerwały się z łąki za sadem i odleciały. Podeszła do ojca i dziwnie uśmiechając się patrzyła na krwawe pasy, puste oczodoły i na deskę z krwawym napisem, „Śmierć zdrajcom Ukrainy”. Spojrzała na Felka, leżącego u stóp ojca i opartego o resztkę ściany dziadka, któremu głowa zwisała na skrawku skóry. Potem z dziwnym spokojem weszła na zgliszcza. Podeszła do mamy i delikatnie poprawiła jen resztki spalonych włosów. Podniosła z popiołu na wpół spalone ciałko Olesia, przytuliła je mocno i śpiewając coraz głośniej, zaczęła tańczyć. Tańczyła wśród kłębów gorącego jeszcze popiołu, nie świadoma już niczego. Pośród zgliszczy spalonej wsi nie było nikogo, kto by wytłumaczył, ukoił ból i utulił zmęczone tańcem nóżki. W końcu, chwiejąc się i wciąż tuląc w ramionach ciałko Olesia, wróciła do nocnej kryjówki.

Po dwóch dniach, znaleziono ją wśród pokrzyw… z Olesiem w ramionach. Ale Marcelinka już nigdy i nikomu nie opowiedziała o tym jak w śmiertelnej malignie widziała pewnie swoje ukochane, białe bociany, unoszące ją gdzieś wysoko do jasnego błękitu i ciepłego światła… i było jej tak lekko i błogo… i była przy niej mama… i Oleś… i dziadek… i wszyscy ci, których tak bardzo kochała.

JANEK I  NASTEŃKA

Słońce ogniście różowiąc niebo, kryło się za koroną brzozowego zagajnika. Janek skończył zajęcia w gospodarskich obejściach i jak większość młodzieży, szykował się na zabawę w sąsiedniej wsi. Właśnie zastanawiał się czy spotka Nastię, gdy od strony rzeki usłyszał znajomy głos:

– Janko! Jidesz?!

To Stiepan, szkolny kolega Janka i starszy brat pięknej, czarnobrewej Nastii. Młodej Ukrainki, w której Janek kochał się od dawna. Nastia też patrzyła na niego cielęcym wzrokiem. Oboje skrzętnie ukrywali swoje uczucia, bo mimo odwiecznego życia we wspólnej ojczyźnie ani Polacy, ani też Ukraińcy, nie patrzyli przychylnie na takie związki. Młodzi korzystali jednak z każdej okazji, żeby się, choć na chwilę spotkać, potrzymać za ręce, popatrzyć sobie w oczy. Kilka dni temu Janek i Stiepan, przy koszeniu łąki umówili się, że tej niedzieli razem pójdą na zabawę. Janek przy okazji wspomniał mimochodem, że Stiepan mógłby wziąć też siostrę na zabawę. I właśnie Stiepan wstąpił teraz po Janka, żeby razem z nim udać się do sąsiedniej wsi, gdzie organizowano zabawę.

– Nu, jidesz?! – Wołał Stiepan, idąc na przeciw.

– Idę, idę – zawołał Janek i szybko ruszył w stronę rzeki skąd ponaglał go Stiepan:

– Nu chody! Tam wse czykajut na tebe! A Nastia…

– Nasteńka? – Zapytał Janek – Wziąłeś ją?

– A wziaw, wziaw. Szczo było robyty, koły ny perestawała

mene prosyty taj ciłowaty? Toj i wziaw – mówił dodając:

– A ty, szczo, ny prosył mene, szczoby jeju wziaty?

– Prosiłem, prosiłem – odrzekł Janek krótko.

Stiepan popatrzył na niego i zapytał zdziwiony:

– Ty, co? Może już nie chcesz?

– No, co ty? Pewnie, że chcę – wołał jakby się bał, że Stiepan odeśle siostrę do domu i dodał – Pewności nie miałem, czy ją weźmiesz…

– Aha. To dobre – skwitował Stiepan.

W milczeniu zeszli do krótkiego pomostu, gdzie swobodnie można było uwiązać łódkę i wsiąść, czy wysiąść z niej. Jednak nie było tu łódki, w której miała być Nastia. Janek od razu pomyślał, że chyba Stiepan oszukał go. W tej samej chwili przypomniał sobie, że jakiś czas temu słyszał o zamordowanych przez Ukraińców dwóch Polakach. Też mieli niby razem iść na zabawę, ale już z niej żywi nie wrócili. I w tej samej chwili, choć nie był bojaźliwy, poczuł jak mu gdzieś krew odpływa. Może to podstęp? Zastanawiał się. Kolega dobry, ale to Ukrainiec… I ostatnio jakiś dziwny – pomyślał Janek i z niepokojem spojrzał na Stiepana. Ten, widząc bladą twarz kolegi, zapytał:

– A tobie co? – i dodał – Nie martw się! Popatrz tam!

Spojrzał na rzekę, gdzie w oddali widniała kołysząca się na wodzie łódka. Ale była już zbyt daleko, żeby można było na niej kogokolwiek rozpoznać. Jednak widok ten uspokoił go i przez chwilę miał nawet wyrzuty sumienia, że źle ocenił kolegę. W pewnej chwili usłyszał wołanie:

– Hej! Janek! Zaczekaj! Może się jeszcze zmieścimy?

Obejrzał się, a widząc czwórkę przyjaciół, odrzekł:

– W pięciu jeszcze nie próbowałem, ale co tam. Wsiadajcie. Uniosła czterech to i jednego więcej też może poradzi. Najwyżej się trochę wykąpiemy.

Kiedy piątka rosłych mężczyzn wsiadła do niewielkiej łódki, zanurzyła się ona na tyle, że ledwie kilka centymetrów nad wodę wystawały brzegi burt. Ta podróż mogła się skończyć zimną kąpielą, ale nie zważali na to. Dyskutując spokojnie wiosłowali. Młodzi z leżących nad rzeką wsi na wszelkie spotkania, wypływali łódkami. W letnie wieczory zwłaszcza zakochani, wsiadali do łódek rozmarzeni i upojeni zapachem czeremchy, ze śpiewem płynęli przed siebie.

Nie tylko młodzi lubili śpiewać. Ludzie tu śpiew mieli we krwi i nikt się tego nie wstydził ani też nikt się nikomu nie dziwił. Uwielbiano śpiewać przy każdej okazji, ale zazwyczaj chłopcy i dziewczęta. Ukraińcy i Polacy zbierali się wieczorami, wsiadali do łódek i płynąc rzeką, zgodnie, na głosy śpiewali tęskne dumki.

Kiedy Janek z czwórką kolegów dotarł do wsi, w której odbywała się zabawa, z Domu Ludowego, płynęła skoczna melodia, gwar i śmiech. Nie trzeba było wiele, by zabawa była udana. Wystarczył akordeon, bęben i dwóch, którzy potrafili na tym dobrze zagrać. Janek pierwszy wszedł na salę i zaczął rozglądać się za Nasteńką. Była. Tańczyła. Jakiś szczęśliwiec wirował z nią w rytm oberka, a jej czarne, długie kosy, fruwały w krąg za nią. Nie będąc pewnym, jak długo przyjdzie mu czekać na przerwę, postanowił poprosić, by zagrali „odbijanego”. Zdziwił się, kiedy na swoją prośbę usłyszał, niby zwykłą odzywkę, która tym razem brzmiała jakoś nieprzyjemnie.

– Czoho – burknął stary Dymitr patrząc spode łba.

Słysząc ten nieprzyjemny ton, Janek poczuł się nieswojo, ale pomyślał, że grajek jak zwykle oczekuje jakiejś zapłaty. Był przygotowany na to. Bywało tak, że chcąc by grajkowie zagrali „białe tango”, „kadryla”, czy „odbijanego”, kawaler musiał dać im paczkę machorki, albo „kruczek” wódki. Niekiedy wystarczyła butelka kwasu, by przekupić przygrywających do tańca. Sądząc, więc, że grajek czeka na jakieś „poparcie” prośby, wyciągnął z kieszeni mały pakiecik i podając go, poprosił:

– Macie tu, pakiecik i zapowiedzcie „odbijanego”.

Dymitr popatrzył, jakby chciał go zabić wzrokiem i nachyli-wszy się, chrapliwym głosem powiedział:

– Jdy w stenu hołowu udbywaj, a tuj machorku, wsady sobi w rzopu.

Od spojrzenia i złowieszczego głosu mróz przeszedł Jankowi po plecach. Zaniepokoił się nie na żarty i postanowił nie kusić złego. Zrezygnował z „odbijanego”. Cierpliwie czekał, aż taniec się skończy, by podejść do Nasteńki. W głowie wciąż jednak huczały mu słowa starego grajka i nie opuszczało go uczucie niepokoju. Chodził wśród tańczących bez żadnego celu. W końcu stanął przy drzwiach i wzrokiem szukał znajomych twarzy. Jakoś niewiele ich tu dzisiaj widział. Zaledwie pięciu, czy sześciu chłopaków i ze trzy dziewczyny. Nigdzie nie widział Stiepana, który zazwyczaj był w pobliżu siostry.

Teraz, kiedy obserwował zebranych w tej sali zauważył, że większość tu, to Ukraińcy, którzy zbierają się w gromady i o czymś między sobą żywo dyskutują. Wszystko dzisiaj wydawało mu się tu inne niż bywało. I te odzywki starego grajka, Dymitra, i te gromadki ukraińskich chłopaków. Budziły w nim coraz większy niepokój. Czuł, że musi się z kimś podzielić tymi spostrzeżeniami. Widząc Jędrzeja stojącego po drugiej stronie sali, podszedł i od razu zwierzył mu się ze wszystkiego. Okazało się, że i Jędrzej zwrócił uwagę na zbierających się po kilku Ukraińców. Obaj zgodnie zdecydowali, że trzeba zwrócić uwagę swoim i niepostrzeżenie wymknąć się stąd. Kiedy grajkowie skończyli grać szalonego oberka, większość tańczących wyszła na zewnątrz. Nastia i kilka dziewczyn, zostały na sali. Usiadły na ławie i rozmawiały wesoło, wachlując się chusteczkami.

Zmęczona tańcem, z zaróżowionymi policzkami i roześmia-nymi oczami, wydawała się Jankowi jeszcze piękniejszą niż zwykle. Patrząc na nią szedł szybkim krokiem w stronę ławy, gdzie siedziała. W połowie sali nagle stanął przed nim Stiepan, który nie wiadomo skąd się wziął. Złapał Janka za ramie i szepnął mu prosto do ucha:

– Nie idź do Nastki… Złe bude. Dobre tobi mówię, ny jdy.

Janek patrzył na niego nie mogąc pojąć, o co mu chodzi. Przecież jeszcze przed godziną nie miał nic przeciwko temu, żeby on, Janek mógł spotkać się i zatańczyć z Nasteńką, a teraz bronił mu się do niej zbliżyć. Zmrużył oczy i zapytał:

– Co ty, Stiepan? Przecież…

– Janko – przerwał mu Stiepan – dobre tobi każu, ty Lach… ny idy tam…

Janek słuchając Stiepana szukał oczami wzroku Nasteńki. A kiedy spotkał jej spojrzenie, z daleka patrzyli sobie prosto w oczy. Nastia widocznie wiedziała, dlaczego brat zatrzymał jej ukochanego. W pewnej chwili po jej pobladłych policzkach, spłynęły dwie błyszczące łzy. Ten widok sprawił, że Janek postanowił mimo wszystko, podejść do niej. Szarpnął chcąc się wyrwać, lecz się przeliczył. Stiepan spodziewał się tego i zacisnął palce, aż Janek syknął:

– Puść! Puść! – Powtórzył głośniej zapominając, że przed chwilą obaj z Jędrkiem uznali, że cichcem trzeba się wymknąć.

– Nie krzycz, Janok – stanowczo szepnął Stiepan – Ciszej budesz, dalsze pójdesz. Ruzumysz – zapytał ni po polsku, ni po ukraińsku i pociągnął go w ciemniejszą część sali.

– Mówisz, Lach – zaczął równie cicho Janek dodając –

a no, Lach. I co? Każdy od dawna to wie. A ty, co? Dopiero te

raz sobie przypomniałeś?

– Ny teper, nie teraz. Stiepan umilkł na chwilę, jakby ważył

słowa, a potem rozglądając się i cicho dodał:

– Wszystko byłoby dobrze, żeby nie Daniło.

– Jaki Daniło? – Zapytał zdziwiony Janek.

Stiepan wskazał głową w stronę drugiego kąta, mówiąc:

– Ot tam, stoi Daniło. Wielki a bogaty, dużo bohaty.

Janek spojrzał i rozpoznał we wskazanym chłopie tego, co to jeszcze chwilę temu, tańczył z jego Nasteńką.

– No i co, że wielki i bogaty? Co jemu do nas – zapytał.

– A trzeba tobie wiedzieć, że Daniło chce żenić się z Nastką – odrzekł Stiepan.

– On ją chce? A ona chce jego? – Nerwowo pytał Janek.

– Nastka? A co, Nastka? To ojciec i Daniło zdecydowali, że tak będzie i już – oznajmił Stiepan z goryczą. Nastia podchodząc do grupki polskiej młodzieży, gdzie stali Janek i Stiepan, usłyszała słowa brata. Podeszła do Janka, delikatnie przytuliła się do niego i szepnęła:

– Ja twoja. Mnie ny treba Daniła – szeptała czule, a zwracając się do brata zapytała – Stiepan, ty wse znaw?

Stiepan chwilę milczał nie wiedząc właściwie, co powie

dzieć, po czym, jakoś niepewnie odrzekł:

– Ny czoho ja ny znaw. Jij Bohu, ny znaw – zaklinał się – Nic ny wiedział. To Daniło gada, że bat`ko da tebe jemu.

– To, co teraz będzie? – Zapytała Nastia.

– Janko, ny czykaj. Biery swoich i idźcie stąd. Wracajcie do domu – radził Stiepan, a widząc, że Daniło cały czas obserwuje ich, złapał siostrę za rękę i odciągnął mówiąc:

– Ny treba buło tu, idty. Janko Lach… a Danił patrzy…

Nastia zdała się nie rozumieć, mówiąc:

– Nychaj sobi patrzy. Ja Jankowa. A za kilka miesięcy… Urwała i spojrzała na brata przestraszona, że omal nie zdradziła tego, co chciała wyznać tylko Jankowi, prędko zapytała:

– I co teraz będzie?

– A co ma być? Trzeba wracać do domu – oznajmił Stiepan, nie zastanawiając się nad tym, co Nastia chciała powiedzieć. Spojrzał w stronę Janka i dyskretnie wskazał drzwi, co było znakiem, że powinni iść nie czekając na nic.

Ciepła, majowa noc niosła nad sennymi wodami rzeki upajający zapach kwitnącej czeremchy i tęskną dumkę, śpiewaną zwrotka po polsku, zwrotka po ukraińsku. Tej nocy część młodych wcześniej niż zwykle wracała z zabawy. Płynęli trzema łódkami. W płynącej nieco za dwiema innymi siedział Stiepan, a tuż obok niego przytuleni do siebie, Janek i Nasteńka. Prześpiewywali się, patrząc sobie w oczy. Raz ona – zwrotkę po ukraińsku, to on – zwrotkę po polsku. Śpiew ich i słowa rzewnej pieśni „Maty moja…”, pośród ciszy, wraz z unoszącą się mgłą i zapachem czeremchy, płynęły daleko, daleko, a śpiewali tak, że w ludzkiej duszy budził się jakiś żal i tęsknota, i jakby serce ze szczęścia płakało, i  chciało ulecieć gdzieś z mdlejącej piersi.

Łodzie wolno płynęły zbliżając się do wsi leżącej opodal brzegu rzeki. W chłodnym blasku księżyca wśród drzew, majaczyły już dachy zabudowań. Janek tuląc do siebie Nasteńkę zapomniał o zdarzeniu na zabawie i uczuciu dziwnego niepokoju.

Nastia postanowiła wyjawić ukochanemu swoją tajemnicę, nowinę, lecz mając za plecami Stiepana obawiała się jego reakcji. Jednak w pewnej chwili, wtulona w Janka, oznajmiła:

– Będziesz miał syna.

Janek nie dosłyszał, pochylił głowę i zapytał:

– To prawda, co mówisz?

– To już pięć miesięcy będzie…

Oboje tak bardzo się cieszyli, że nie zwracając uwagi na nic, oddali się gorącym pocałunkom i miłosnym wyznaniom. Stiepan spoglądał na siostrę i Janka z mieszanymi uczuciami. Po kilku pocałunkach, Nastia zaintonowała ulubioną dumkę:

Pryszła Marusieńka, daj stała w kutoczku.

Pryjmy me-ene maty za rydnieju do-oczku.

A Janek jej wtórował:

Masz tobie Marysiu, konika wronego

i zostaw w spokoju, syneczka moje-ego.

I znowu Nasteńka po ukraińsku odśpiewywała:

Ja konyka prodam, woźmu pare hroszy.

Twoho sy-yna lublu, bo twij syn charo-oszy.

Płynęli szczęśliwi i przytuleni. Stiepan wsłuchany w tęskną, melodię, spokojnie wiosłował wioząc siostrę i Janka. Ta ciepła, letnia noc rozświetlona srebrną poświatą księżyca i rozgwież-dżonego nieba, była wymarzonym czasem dla tych dwojga zakochanych. Przecież mimo problemów mieli nadzieję na wspólne szczęście. Nie przeczuwali niczego złego. Janek właśnie intonował polską piosenkę o biednej Kasi, a Nastia wtórowała mu.

Żyła se Kasieńka, jak różowy kwiatek.

Janek do niej chodził, chociaż był bogaty.

Lecz nie długo, razem tak szczęśliwie żyli.

Byli tacy ludzie, byli tacy ludzie…

Nagle urwali melodię, a ostatnie słowa piosenki, „ co ich rozdzielili” raczej wyszeptali, z uwagą obserwując szybko podążające za nimi dwa cienie łodzi, które wyłoniły się zza porośniętego czeremchą zakola. W bladym świetle księżyca ujrzeli dwa czółna pełne młodych mężczyzn, płynące burta w burtę. Na dziobie jednej z nich wyróżniała się wielka postać. Był to Daniło. Ten sam, który postanowił ożenić się z Nastią. Stał na dziobie łodzi, reszta za nim. Odpychając się żerdziami od dna rzeki, szybko zbliżali się do łódki Janka i Nastii. Byli już może o dwie, trzy długości łodzi za nimi. Nastała cisza. Słychać było tylko plusk uderzanej wiosłami wody.

Gdzieś daleko echo powtarzało jeszcze ostatnie, nucone przed chwilą tony i słowa. Słowa, które teraz zdały się być złą wróżbą. Stiepan zaczął z całych sił wiosłować, chcąc oddalić się od napastników i znaleźć się jak najszybciej na brzegu. Jednak nie zdołał. Po krótkiej chwili rozległ się odgłos uderzenia burty o burtę i w tym samym momencie Daniło i dwóch innych Ukraińców wskoczyli do łódki, w której siedział Janek z Nastią. Rozległy się krzyki, szamotanina i głos Daniły: Stiepana w wodu! Chwilę potem usłyszeli bulgoczące charczenie i nastała cisza… i znowu rozległ się szyderczy głos Daniły: Janko wtopy sia! Na patrus jeho! I zaraz dodał: Nastku, ja sam woźmu!

Polacy płynący z przodu zrozumieli, że coś się złego dzieje w Jankowej łódce. Postanowili zawrócić, by pomóc koledze. Janek widząc, że przyjaciele zawracają by pomóc, krzyknął; Uciekajcie! Więcej nic nie zdołał powiedzieć. Założono mu pętlę na szyję i ciągnięto za łódką do brzegu. Daniło trzymał Nastię, która wyrywała się, chcąc pomóc Jankowi, ale Danił, póki co, śmiał się tylko. W końcu, zrezygnowana zaczęła go prosić:

– Daniłko, pusty Janka. My kochamy sia…

Ale Danił, jakby nic nie słyszał. Niósł ją w stronę dużej kępy drzew i krzewów, skąd dolatywało parskanie koni. Tu Daniło i jego kompani, jadąc na zabawę zostawili swoje konie pod opieką młokosa, dalej udając się łodziami. Kiedy Daniło znalazł się w pobliżu koni, pilnujący ich wyrostek i cicho zapytał:

– Daniło, to ty?

– Ja, Ja – warknął Daniło.

Pilnujący koni podbiegł, podał mu cugle, Danił ujmując lejce zwrócił się do Nastii i oznajmił:

– Ty moja. Pójdesz zy mno. Twij bat`ko tak kazał i bude.

Nastia widząc, że jej prośby nie zdają się na nic uznała, że już wszystko jedno i stanowczo wyrzuciła Danile w twarz:

– Zostaw Janka! Nigdy nie będę twoja, noszę jego dziecko!

Daniło nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Złowieszczo

pochylił głowę ku Nastii i przez zaciśnięte zęby zapytał:

– Szczo ty kazała? – I uderzył ją wściekle sycząc – Ty lachiwska suka! Ty swołocz!

Poczuła w ustach słodki smak krwi, dotknęła brzucha i coś się w niej poruszyło…

Janka nazajutrz rano, znaleziono ćwierć wiorsty za wsią. Leżał na brzegu rzeki ze stopami w wodzie, z zaciśniętą pętlą na szyi i roztrzaskaną głową. Nasteńkę znaleziono w pobliskim lesie. Stała z rozprutym brzuchem, przywiązana do sosny własnymi warkoczami i powrozem. Nad jej głową przybita była deska z napisem: „Tak kończą ukraińskie suki”. Pod spalonymi do kolan nogami, żarzyły się jeszcze węgielki, a na nich leżały niedopalone szczątki dziecięcia, bestialsko wydartego z jej łona. Stiepana nigdy nie znaleziono. Mówiło się, że był w zmowie z Daniłą i z innymi „łycarami” poszedł do banderowców.

DZIEWCZYNKA Z BECIKIEM

Miała może dziesięć lat, ubłoconą sukieneczkę i jasne, splecione w dwa warkoczyki włosy, a przez plecy miała przełożoną dużą torbę. Szła leśną drogą ciągnąc za sobą spory tobołek. Za nią, trzymając się owego tobołka, szedł może pięcioletni chłopczyk. Malec widocznie starał się pomóc siostrzyczce, bo co i raz podbiegał do przodu i naprężał żyłki na szyi podciągając ów tobołek. Nikt, kto by ich mijał, nie domyślałby się nawet, jakie „bogactwo” ciągnie za sobą ta dwójka dzieci. Szli potykając się i wycierając rękawami buzie i nosy. I tylko czasem zatrzymywali się, by poprawić wymykające im z rączek troki tobołka. Skąd i dokąd szli? Dlaczego sami?

Poprzedniego dnia, ledwie słonko zaszło, ktoś zastukał do okna ich domu wołając: Ambroży! Bolbowcy! Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wiadomo było, z jakim zamiarem szli na polskie wsie. Szli „lachiw ryzaty”. Szli mordować Polaków. Ludzie ostrzegali się nawzajem. Bywało, że i Ukraińcy ostrzegali Polaków przed „ryzunamy”. Ambroży nie zastanawiał się, złapał dzieci i pobiegł do kurnika. Tu pod obornikiem wspartym na balach, był spory dół-kryjówka, w którym od zawsze leżała przygotowana duża torba. Tam też ukrył dzieci. Przykazał im, żeby siedziały tu cichutko i czekały aż po nie przyjdzie.

Siedziały tam do rana, wsłuchując się w szum ognia, pośród którego usłyszeli też przeraźliwe krzyki. Przez całą noc wystraszeni, wtuleni w siebie, siedzieli oczekując ojca. Ale nie przyszedł. Po jakimś czasie Zosia zrozumiała, że ojciec już nie przyjdzie i przypomniała sobie, co tato mówił, kiedy pochowano mamę. To było pod koniec czerwca. Mama poszła w pole ukopać kartofli na obiad. Długo nie wracała i tato poszedł jej szukać. Znalazł ją z motyką wbitą w głowę. Ani Józio, ani Zosia, już nie zobaczyli mamy. Zosia bardzo chciała jeszcze ten ostatni raz spojrzeć na nią, ale tato nie pozwolił. Mama w trumnie miała twarz przykrytą chusteczką. Dziewczynka domyślała się, dlaczego, bo przecież na białej chusteczce wyraźnie widać było czerwone plamy krwi.

Właśnie wtedy, po pogrzebie tato powiedział; „Zosiu, jesteś już duża. Jakby się coś ze mną stało – mówił – weźcie tą dużą torbę, jest w niej trochę jedzenia dla was i butelka dla Marysi. Weźcie Marysię i biegnijcie do wujka Marcela. I… niech was Bóg ma w swojej opiece”. Wspominając teraz słowa ojca, otarła łzy i postanowiła zrobić tak, jak kazał. Przełożyła torbę przez głowę, przesunęła ją na plecy, wzięła na rękę tobołek z kwilącą Marysią i ciągnąc Józia za rączkę, z trudem wydostała się z cuchnącej kryjówki.

Słońce było już nad sadem. Zaczął się ciepły, lipcowy dzień. Wkoło snuł się swąd spalenizny i nikłe smugi dymu z dopalających się zabudowań. Mrużąc oczy przyglądała się temu, co pozostało po domu… obórce… i kurniku, w którym ukrył ich tato. Ambroży leżał przed spalonym domem, w kałuży krwi. Mimo tego widoku, oboje w pierwszej chwili ujrzawszy go, rzucili się do leżącego ojca. Lecz jego martwe oczy i nieruchome, zimne ciało przeraziło ich. Cofnęli się, powoli odwrócili się i zaczęli uciekać. Biegli płacząc i potykając się. Zosia tuliła do siebie spory tobołek, a przy każdym jej upadku, z tobołka dolatywał płacz Marysi. Biegnąc tak, dotarli do lasu, gdzie oboje padli w wysokie trawy. Po krótkiej chwili odpoczynku Zosia uznała, że muszą iść dalej. Często bywała z rodzicami u stryja Marcela w leśniczówce, więc dobrze znała drogę. Nie oglądając się i ponaglając braciszka, wolno ruszyła przed siebie. Chciałaby jak najszybciej tam dotrzeć, ale zmęczony i spłakany chłopiec, miast ruszyć za nią, cicho oznajmił:

– Zosiu, ja już nie chcę iść…

Zosia też nie miała już sił. Niosła przecież siostrzyczkę w beciku i torbę na plecach. Dziewczynka wiedziała, że nie mogą się ociągać. Musiała, więc jakoś wytłumaczyć Józiowi, że nie mogą tu zostać, muszą iść dalej. Wróciła do braciszka, położyła becik na trawie i przygarnęła chłopca do siebie szepcząc:

– Dobrze już Józiu, dobrze. Przecież wiesz, że musimy iść.

Potem powiązała troki i dała jeden koniec bratu, mówiąc:

– Trzymaj i przestań się mazać, musisz pomóc. Ja też jestem zmęczona, a ty… jesteś przecież już duży.

Józio spojrzał na nią i bez słowa wstał, ujął podany koniec troczka i ruszyli dalej. Szli już kilka godzin, ledwie wlokąc w beciku Marysię, która od czasu do czasu cichutko popłakiwała. Józio jakiś czas pomagał siostrze, ale wkrótce znowu zaczął marudzić, że bolą go nogi i dalej nie pójdzie. Zosia jednak wciąż znajdywała słowa by go przekonać, że muszą iść dalej. I szli, aż Józio zaplątał się w jeżynach i dotkliwie pokaleczył nogi. Usiadł w trawie i zaczął płakać. Zosia kucnęła przy nim i starała się wydostać go z kolczastej plątaniny. W końcu Józio uwolniony, usiadł pod sosną i wycierając mokre od łez oczy, powiedział:

– Chce mi się jeść… i chcę już do domu…

– Ja też, Józiu, ale domu już nie ma… przecież wiesz.

– To, chociaż posiedźmy tu trochę – prosił malec.

– Nie teraz, musimy znaleźć kryjówkę.

– Ale ja nie chcę kryjówki – stwierdził Józio sądząc, że

chodzi o zabawę i dodał – Ja chcę jeść… i bolą mnie nogi.

– Wiem Józiu, wiem, ale musimy dojść….

Zosia nie wiedziała, dokąd powinni dojść, żeby odpocząć, nie wiedziała też, co powiedzieć Józiowi. Rozejrzała się i widząc opodal gęste zarośla, powiedziała pocieszając go:

– Zobacz Józiu, to tam. To już całkiem bliziutko. Tam sobie odpoczniemy…

– I najemy się. Tak? – Zapytał chłopiec.

– Obiecuję, że tam się najemy, ale teraz już chodź.

Dziewczynka mówiąc to pociągnęła becik, a razem z nim ociągającego się Józia.

Zeszli z drogi i po kilkunastu krokach znaleźli się przy kępie gęstych zarośli, wśród których spostrzegli jakąś budowlę. Był to stary, smolarski piec, który pewnie od wielu już lat nie był używany. Zosia przezornie złapała Józia za rączkę i cofnęli się za pień sosny, skąd obserwowali, czy nikogo nie ma przy ruinie. Stali tak dłuższą chwilę, a że nikt się tam nie pokazał, ruszyli w jego stronę. Zosia wzięła becik na ręce i razem z Józiem, rozgarniając grube pajęczyny, przez spory otwór w ścianie ostrożnie weszli do środka. Piec był pusty. Leżało tu kilka kawałków zmurszałego drewna, a przez dziurawe sklepienie prześwitywało niebo. Było tu nieprzyjemnie i za ciasno jak na mieszkanie, ale od biedy można było się w nim ukryć. Józio ledwie wszedł, nie zważając na pajęczyny i pełzające robactwo, natychmiast przysiadł na jednym z polan. Dziewczynka rozejrzała się po dziurawej budowli, a nie widząc niczego, co kazałoby jej stąd wyjść, usiadła przy braciszku. Siedzieli tak cichutko, jakby się bali spłoszyć żyjące tu wszelkiego rodzaju żuczki i liszki, tylko Marysia w beciku cicho popłakiwała. W końcu Józio przypomniał sobie, że siostra obiecała dać mu jeść, zmęczonym i sennym głosem, cicho powiedział:

– Mówiłaś, że tu się najemy…

– Yhmy, ale najpierw muszę nakarmić Marysię – odrzekła

Zosia i zaczęła przeszukiwać torbę. Wyciągnęła butelkę z naciągniętym na otwór gumowym ssakiem, w której było mleko dla Marysi. Niewiele mleka już w niej było, bo Zosia karmiła siostrzyczkę jeszcze, kiedy siedzieli w kurnikowej kryjówce. Teraz ledwie Marysia przyssała się do butelki, już mleka nie było i znowu zaczęła cichutko popłakiwać.

Zosia oprócz butelki dla Marysi, znalazła też w torbie przygotowaną dla niej „mamkę”, czyli kawałek płótna, w który zawinięto tłuczony mak. Taką „mamkę” dawano dziecku do ssania, żeby je uspokoić. Zosia włożyła, więc ową „mamkę” Marysi do buzi, a ta od razu zaczęła ją ssać. Wydobywająca się z becika nieprzyjemna woń świadczyła o tym, że Marysię trzeba przewinąć. Lecz w torbie nie było już nic, czego można by użyć, jako powijaków. Ale były tam jeszcze dwie inne butelki mleka, chleb, rożek sera, spłachetek wędzonej słoniny i zawinięty w ściereczkę nóż. I Zosia odkroiła kromkę chleba, przyłożyła ją kawałkiem sera i podała braciszkowi, a drugą taką wzięła sobie. Jedli, uważając by nie upuścić ani okruszyny. A jeśli coś spadło, podnosili i nabożnie całowali okruch.

Józio ledwie skończył swoją kromkę, znużony oparł główkę o ramię Zosi i usnął. W upiornym wnętrzu zaległa cisza, nawet z becika nie było słychać mlaskania ssącej „mamkę” Marysi. Zosia także poczuła się senna i miała ochotę oprzeć się o ścianę i usnąć. Jednak uznała, że najpierw musi przewinąć Marysię i postanowiła, że na ten cel poświęci swoją płócienną koszulkę. Delikatnie odsunęła Józia i oparła o ścianę. Spał tak twardo, że nawet nie mrugnął. Wstała, zdjęła koszulkę i przedarła ją na dwie części. Jednej z nich użyła do przewinięcia siostrzyczki. Zosia nieraz pomagała mamie przy Marysi i dobrze sobie radziła, choć ta często wierciła się niesamowicie. Ale teraz Marysia była bardzo spokojna i Zosia bez trudu sobie poradziła. Kiedy skończyła, drugą część swojej koszulki włożyła do torby, żeby mieć na następny raz. Potem oparła się o ścianę koło Józia i zmęczona usnęła.

Obudziły ją jakieś nawoływania i odgłosy biegnących ludzi. Otworzyła oczy i zrazu nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest. Wkrótce jednak świadomość minionych złych zdarzeń obudziła w niej lęk. Bała się nawet ruszyć. Nie wiedziała jak długo tu spała, czy jeszcze jest to ten sam dzień, kiedy tu przyszli. A może śpią tu już kilka dni? – Zastanawiała się – Ale pewnie nie, bo przecież Marysia już by płakała, a nie popłakuje. I jest dzień. To pewnie jeszcze ten sam dzień – myślała. Nagle wśród leśnej ciszy, gdzieś w oddali usłyszała zbliżający się tupot nóg i stłumione głosy. Słowa, które do niej docierały, brzmiały złowrogo. Poczuła zimny dreszcz na plecach i dziękowała Bogu, że Józio śpi tak twardo i Marysia nie kwili.

Rozmowę słychać było coraz bliżej i wyraźniej. W pewnej chwili tuż obok, pod czyimiś butami trzasnęła gałązka. Zosia chciała ukryć głowę między kolanami, ale nie mogła się ruszyć. Nie mogła też oderwać oczu od niewielkiej dziury, przez którą widziała dwóch mężczyzn. Stali opodal. Stojący plecami do kryjówki dzieci miał na plecach karabin. Ten drugi trzymał karabin w ręce. Zosia nie widziała, co robią. Wyglądało jakby przypalali sobie papierosy. Ale wyraźnie słyszała ich rozmowę, mówili po ukraińsku. Zosia wychowała się we wsi, w której pospołu mieszkali Polacy i Ukraińcy. Miała też dobrą koleżankę – Nastię, która była Ukrainką. Często rozmawiały między sobą i po polsku, i po ukraińsku. Toteż dziewczynka nie miała problemu ze zrozumieniem tego, o czym tych dwóch rozmawiało. Naradzali się, gdzie powinni teraz się udać. Na którą polską wieś mają tej nocy napaść. Kiedy Zosia miała nadzieję, że już stąd odejdą, wtedy jeden z nich, ruszył w stronę pieca, kierując lufę w otwór, przez który patrzyła przerażona.

– Wasyl, a ty gdzie – zapytał ten drugi.

– Puszczę serię w ten stary piec, może tam, jaki lach siedzi.

– Ty zdurzał? Chtosz tam tobi sydi?

Zosia zdrętwiała ze strachu. Zrozumiała, że to banderowcy. Z całych sił starała się zamknąć oczy, ale nie mogła. Czuła jak z przerażenia serce bije jej coraz szybciej. Zdawało jej się, że słyszy głośno bijące tuż nad głową, dzwony kościelne. Chciała się modlić do Anioła Stróża, jak wtedy, kiedy trzaskanie palących się domostw i huk ognia, docierał do kryjówki w kurniku. Ale i tego nie mogła. Zapomniała słów modlitwy i nijak nie mogła sobie przypomnieć, szepnęła tylko, „mamo”. Widząc zbliżającego się Ukraińca, była pewna, że to jest już koniec… Że teraz Józia, małą Marysię i ją, czeka tu śmierć.

Banderowiec był już tak blisko, że Zosia nie widziała całej jego postaci. Nie mieściła się już w świetle otworu. Jednak Anioł Stróż, mimo, że nie mogła przypomnieć sobie modlitwy, miał ich tego dnia w opiece. Kiedy Zosia z całych sił wciskała się plecami w ścianę, usłyszała głos drugiego z banderowców, który wołał:

– Chody wże! Każu tobi, szkoda kulok putyraty! Toj tam i sam „did`ko” ny wlizłby!

Na te słowa tenże Wasyl zatrzymał się, popatrzył na piec i zawrócił, oglądając się raz i drugi, jakby sprawdzał, czy aby nikt z niego nie wychodzi.

Zosia jeszcze długo nie mogła ochłonąć, wciąż widziała w tym niewielkim otworze nabrzmiałą, czerwoną twarz i wymierzoną w jej stronę lufę karabinu. A kiedy była pewna, że już sobie poszli i są już daleko, obudziła Józia, wzięła becik z Marysią i szybko wrócili na drogę prowadzącą do domu wujka Marcela. Nim słońce zaszło za korony sosen, stali przed progiem leśniczówki. Przed domem siedziało kilka osób. Ciocia Stasia, która widząc dzieci w takim stanie, zawołała:

– Boże! Dzieci, co wy tu robicie?! Jak wy wyglądacie? I Marysię wzięliście? Dlaczego? – Pytała zdziwiona ciocia.

– Przyszliśmy, bo tato kazał – odrzekła Zosia.

– A gdzie tato? – Zapytała ciocia z obawą.

– Nie ma…

– Widzę, że nie ma – mówiła ciocia drążąc – A gdzie jest?

– Został tam… w domu… nie, nie w domu, na podwórku – mówiła Zosia połykając łzy.

– Jak to, został na podwórku? Przecież nie mógł samych… i to z Marysią? – Zastanawiała się ciocia.

– Ciociu…tato leży tam, z rozbitą głową – mówiła tak, jakby chciała wreszcie wyrzucić to i mieć już wszystko za sobą. Jakby wierzyła, że jej ulży. Że ktoś zdejmie z niej ten ciężar.

– Jak to? – Zatrwożyła się ciocia i stwierdziła – No tak…

Banderowcy… – Umilkła, a po chwili szepnęła:

– Chodźcie… biedactwa moje… sierotki nieszczęsne…

Mówiąc to, przygarnęła do siebie Józia i Zosię, wciąż trzymającą w objęciach becik z Marysią i tak poprowadziła je do środka. Tu wzięła od Zosi becik i sądząc, że Marysia śpi, położyła delikatnie na szerokiej ławie, przykrytej miękkimi skórami. Zaprowadziła Zosię i Józia do umywalni, gdzie doprowadziła do jakiego takiego porządku, ich pokaleczone ręce i nogi.

Tymczasem jedna z będących tu cioć, ciocia Mania, czując nieprzyjemną woń z becika, postanowiła się zająć maleństwem. Jakież było jej zdziwienie i przerażenie zarazem, kiedy rozchyliwszy zawiniątko ujrzała bladą twarzyczkę i nieruchome oczka dziecka. Ledwie półtoramiesięczna Marysia od dwóch dni głodna, odurzona makową „mamką”, usnęła na wieki. Ciocia Mania widząc dziecko martwym, znieruchomiała z wrażenia. Kiedy Stasia wraz z dziećmi na powrót weszła do izby, Mania nadal stała nieruchomo pochylona nad becikiem. Tylko głowę lekko odwróciła w stronę Stasi i wzrokiem, bez słów, przywołała ją bliżej do siebie. Stasia pytająco marszcząc brwi, przechyliła głowę i patrząc Mani w oczy, podeszła do ławy, a za nią Zosia i Józio. Mania nie prostując pleców i nie poruszając głową, znowu tylko spojrzeniem wskazała Stasi na becik. Stasia wciąż nie rozumiejąc, o co chodzi, rozchyliła becik i wydała z siebie: „hyy”. Spojrzała na Manię, załamała ręce i szepnęła:

– O Boże, biedactwo… trzeba ją pochować – a ogarniając Zosię szepnęła – Zosiu dziecinko. Boże… Boże…

Zosia nie od razu pojęła, co się stało. Dlaczego ciocia tak mówi i litościwie patrzy na nią. Tymczasem w izbie zebrało się już kilka obcych dzieciom osób. Choć może nie tyle obcych, co raczej nieznanych, bo każdy z nich w jakiś sposób spowinowacony był z gospodarzem, a więc i z dziećmi. Nie było tylko gospodarza – wujka Marcela, który tego ranka pojechał do miasteczka. Miał na południe wrócić, ale jeszcze go nie było. Wszyscy obecni z troską mówili o Zosi i Józiu, o Marysi nie wspominali jednak nic. Dziewczynka zauważyła, że dziwnie spoglądali w stronę ławy gdzie leżała Marysia. Zosia rozumiejąc zachowania dorosłych, postanowiła zajrzeć do siostrzyczki. Ale ktoś delikatnie ujął jej ramię i powstrzymał mówiąc:

– Nie trzeba, Zosiu… Nie trzeba… My to zrobimy.

– Ale, od kiedy mama nie żyje… – zaczęła dziewczynka.

– Wiem Zosiu – przerwała jej ciocia, – ale… moje ty biedactwo… Marysia też nie żyje – dodała prędko.

– Jak to? – Spytała zdziwiona dziewczynka.

Ciocia Stasia nie wiedziała jak powiedzieć dzieciom, że malutka Marysia ciągnięta po wybojach i korzeniach, po prostu

nie przeżyła trudów długiej i ciężkiej dla niej drogi. To trudne

milczenie niespodzianie przerwał Józio:

– Ona żyje, bo ja wiem, że żyje – mówił coraz ciszej i coraz mocniej tulił się do Zosi, aż w końcu rozpłakał się.

Ciocia Stasia mimo tych wszystkich zdarzeń, dotąd zachowywała się jakby była nieobecna. Słysząc słowa małego Józia, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przez cały czas martwiła się o męża, który się spóźnia, a nie o los tych nieszczęsnych dzieci. Przytomnie spojrzała na nie i kręcąc z niedowierzaniem głową, głośno zastanawiała się:

– Jak one zdołały tu dojść? – A po chwili, jakby się nagle obudziła, zawołała – Boże mój! Przecież są pewnie głodne, a ja tu… biedactwa wy moje, już się wami zajmuję.

To był najwyższy czas, żeby się zająć dziećmi. I tymi żywymi, i tą martwą duszyczką leżącą w beciku.