Strona główna » Sensacja, thriller, horror » W głębi lasu

W głębi lasu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-080-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W głębi lasu

Dwadzieścia lat temu czworo nastolatków wymknęło się do lasu z letniego obozu. Dwoje odnaleziono później z poderżniętymi gardłami. Pozostała dwójka jakby zapadła się pod ziemię, nie pozostawiając po sobie nawet najdrobniejszego śladu.Była wśród nich siostra Paula Copelanda, obecnie prokuratora i owdowiałego ojca sześcioletniej Cary.

Paul ma ambicje polityczne, ale jego plany mogą lec w gruzach, gdy w zastrzelonym na Manhattanie mężczyźnie rozpoznaje ofiarę tamtej tragedii.

Nie ma wyjścia, musi postawić sobie pytanie - czy jego siostra żyje? Jaką tajemnicę skrywa milczący las? Co naprawdę wydarzyło się owej pamiętnej nocy?

Polecane książki

Dziewiętnastoletni Jacek w 1983 roku został studentem Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Pierwszy semestr spędził na żaglowcu Dar Młodzieży, pokonując trasę Gdynia–Osaka–Gdynia. Książka jest pamiętnikiem spisanym podczas tego rejsu: razem z autorem zaglądamy do kubryka i mesy, pełnimy z nim wachty i z...
Agnieszka wraca do Holandii do willi w Sosnowym Lesie, którą pokochała od pierwszego wejrzenia. Razem ze Stijnem i ich córeczką dają opustoszałemu domostwu nowe życie, zgodnie z ostatnią wolą seniorki rodu de Bruin. Mijają lata, mała Annemarie dorasta i marzy o karierze pianistki tak...
  Autorki recenzowanej pracy, koncentrując swoją uwagę na dorosłości osób z niepełnosprawnością intelektualną, zamykają koncept pracy w dwóch rozdziałach, w których – w odwołaniu do badań własnych ujawniających osobisty punkt widzenia osób z niepełnosprawnością intelektualną i osób z ich najbliższeg...
W końcu Chiny zrobiły swój Wielki Skok, choć w sposób, który raczej wzburzyłby Wielkiego Sternika. Dziś Państwo Środka to druga co do wielkości gospodarka na świecie, największy eksporter, „wschodząca” potęga, z bogacącą się klasą średnią i szczelnie zamkniętym syste...
W publikacji "Kontrole ITD. Uprawnienia kontrolujących, prawa i obowiązki przewoźnika" wyjaśniamy, jakie są kompetencje poszczególnych służb Inspekcji Transportu Drogowego. Ponadto wskazujemy, kiedy inspektor może użyć broni i środków przymusu bezpośredniego wobec kontrolowanego. Czytelnik dowie się...
Wzruszają, bawią, rozśmieszają, zaskakują… Przenoszą w zaczarowany świat pełen niezwykłych zdarzeń i przygód… Takie są bajki zebrane w książce „Artyści dzieciom”. Osoby znane i lubiane zapraszają najmłodszych na spotkanie z Królewną, co rozsiewała złoto, z Wojtusiem i śpiącymi rycerzami czy Marysią–...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Harlan Coben

Wydanie elektroniczne

HAR­LAN CO­BEN

Współ­cze­sny pi­sarz ame­ry­kań­ski, któ­ry uzna­nie w krę­gu mi­ło­śni­ków li­te­ra­tu­ry sen­sa­cyj­nej zdo­był trze­cią książ­ką Bez skru­pu­łów, opu­bli­ko­wa­ną w 1995. Jako pierw­szy współ­cze­sny au­tor otrzy­mał trzy pre­sti­żo­we na­gro­dy li­te­rac­kie przy­zna­wa­ne w ka­te­go­rii po­wie­ści kry­mi­nal­nej, w tym naj­waż­niej­szą – Ed­gar Poe Award. Świa­to­wa po­pu­lar­ność Co­be­na za­czę­ła się w 2001 od thril­le­ra Nie mów ni­ko­mu, be­st­sel­le­ra w USA i Eu­ro­pie (ze­kra­ni­zo­wa­ne­go w 2006 przez Gu­il­lau­me’a Ca­ne­ta; obec­nie w USA po­wsta­je re­ma­ke). Ko­lej­ne po­wie­ści, za któ­re otrzy­mał wie­lo­mi­lio­no­we za­licz­ki od wy­daw­ców, m.in. Bez po­że­gna­nia, Nie­win­ny, W głę­bi lasu, Za­gi­nio­na, Na go­rą­cym uczyn­ku, Wszy­scy mamy ta­jem­ni­ce, Schro­nie­nie, Zo­stań przy mnie i Se­conds Away uczy­ni­ły go me­ga­gwiaz­dą ga­tun­ku i jed­nym z naj­chęt­niej czy­ta­nych au­to­rów, tak­że w Pol­sce. W mar­cu 2013 uka­zał się jego nowy thril­ler Six Years.

www.har­lan­co­ben.com

Tego au­to­ra

NIE MÓW NI­KO­MU

BEZ PO­ŻE­GNA­NIA

JE­DY­NA SZAN­SA

TYL­KO JED­NO SPOJ­RZE­NIE

NIE­WIN­NY

W GŁĘ­BI LASU

ZA­CHO­WAJ SPO­KÓJ

MI­STY­FI­KA­CJA

NA GO­RĄ­CYM UCZYN­KU

KLI­NI­KA ŚMIER­CI

ZO­STAŃ PRZY MNIE

SZEŚĆ LAT PÓŹ­NIEJ

TĘ­SK­NIĘ ZA TOBĄ

My­ron Bo­li­tar

BEZ SKRU­PU­ŁÓW

KRÓT­KA PIŁ­KA

BEZ ŚLA­DU

BŁĘ­KIT­NA KREW

JE­DEN FAŁ­SZY­WY RUCH

OSTAT­NI SZCZE­GÓŁ

NAJ­CZAR­NIEJ­SZY STRACH

OBIE­CAJ MI

ZA­GI­NIO­NA

WSZY­SCY MAMY TA­JEM­NI­CE

SCHRO­NIE­NIE

KIL­KA SE­KUND OD ŚMIER­CI

Jako współ­au­tor

AŻ ŚMIERĆ NAS ROZ­ŁĄ­CZY

NAJ­LEP­SZE AME­RY­KAŃ­SKIE OPO­WIA­DA­NIA KRY­MI­NAL­NE 2011

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THE WO­ODS

Co­py­ri­ght © Har­lan Co­ben 2007

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2008

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Zbi­gniew A. Kró­lic­ki 2008

Re­dak­cja: Be­ata Sła­ma

Ilu­stra­cja na okład­ce: Di­gi­tal Vi­sion/Get­ty Ima­ges/Flash Press Me­dia

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-080-9

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Tę książ­kę de­dy­ku­ję

Ale­ko­wi Co­be­no­wi,

Tho­ma­so­wi Brad­be­ero­wi

i An­nie van der He­ine,

trzem ra­do­ściom, któ­re mam szczę­ście

na­zy­wać mo­imi chrze­śnia­ka­mi.

Prolog

Wi­dzę mo­je­go ojca z ło­pa­tą.

Po twa­rzy spły­wa­ją mu łzy. Strasz­ny, gar­dło­wy szloch wy­ry­wa się z jego pier­si i ust. Pod­no­si i wbi­ja ło­pa­tę. Jej ostrze tnie zie­mię, jak­by była wil­got­nym cia­łem.

Mam osiem­na­ście lat i to jest moje naj­żyw­sze wspo­mnie­nie ojca – w tych la­sach, z tą ło­pa­tą. Nie wie, że go ob­ser­wu­ję. Cho­wam się za drze­wem, pod­czas gdy on ko­pie. Robi to wście­kle, jak­by zie­mia roz­gnie­wa­ła go i te­raz się na niej mścił.

Jesz­cze nig­dy nie wi­dzia­łem ojca pła­czą­ce­go – nie, kie­dy umarł jego oj­ciec, nie wte­dy, gdy moja mat­ka ucie­kła i nas zo­sta­wi­ła, a na­wet nie wte­dy, gdy do­wie­dział się o mo­jej sio­strze, Ca­mil­le. Jed­nak te­raz pła­cze. Nie wsty­dzi się łez. Spły­wa­ją stru­mie­nia­mi po jego twa­rzy. Łka­nie od­bi­ja się echem wśród drzew.

Po raz pierw­szy pod­glą­dam go w taki spo­sób. W so­bo­ty prze­waż­nie uda­je, że je­dzie na ryby, ale nig­dy tak na­praw­dę w to nie wie­rzy­łem. Za­wsze wie­dzia­łem, że to miej­sce, to okrop­ne miej­sce, jest skry­wa­nym ce­lem jego po­dró­ży.

Po­nie­waż cza­sem jest rów­nież moim.

Sto­ję za drze­wem i ob­ser­wu­ję go. Zro­bię to jesz­cze osiem razy. Nig­dy mu nie prze­rwę, nig­dy się nie po­ka­żę. Są­dzę, że on nie wie, że tu je­stem. Praw­dę mó­wiąc, je­stem tego pe­wien. Aż pew­ne­go dnia, idąc do sa­mo­cho­du, oj­ciec spo­glą­da na mnie su­chy­mi ocza­mi i mówi:

– Nie dziś, Paul. Dzi­siaj po­ja­dę tam sam.

Pa­trzę, jak od­jeż­dża. Uda­je się w te lasy po raz ostat­ni.

Na łożu śmier­ci, dwa­dzie­ścia lat póź­niej, oj­ciec bie­rze mnie za rękę. Jest odu­rzo­ny. Jego dło­nie są szorst­kie i twar­de. Uży­wał ich przez całe ży­cie – na­wet w lep­szych cza­sach w kra­ju, któ­re­go już nie ma. Jest jed­nym z tych twar­dych lu­dzi, któ­rych skó­ra jest spie­czo­na i gru­ba, wy­glą­da jak sko­ru­pa żół­wia. Okrop­nie cier­pi, ale nie roni łez.

Po pro­stu za­my­ka oczy i ja­koś to zno­si.

Przy ojcu za­wsze czu­ję się bez­piecz­nie, na­wet te­raz, cho­ciaż je­stem już do­ro­sły i też mam dziec­ko. Trzy mie­sią­ce temu, kie­dy jesz­cze był sil­ny, po­szli­śmy do baru. Wy­wią­za­ła się bój­ka. Oj­ciec za­sło­nił mnie swo­im cia­łem, go­to­wy za­ła­twić każ­de­go, kto się do mnie zbli­ży. Nadal. Tak wła­śnie jest.

Pa­trzę na nie­go, leży na łóż­ku. My­ślę o tam­tych dniach w la­sach. My­ślę o tym, jak ko­pał, jak w koń­cu prze­stał, jak są­dzi­łem, że zre­zy­gno­wał po tym, jak ode­szła moja mat­ka.

– Paul?

Oj­ciec na­gle się oży­wia.

Chcę pro­sić go, żeby nie umie­rał, ale to nie by­ło­by w po­rząd­ku. Już przez to prze­cho­dzi­łem. To nie po­ma­ga. Ni­ko­mu.

– W po­rząd­ku, tato – mó­wię. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Nie uspo­ka­ja się. Pró­bu­je usiąść. Chcę mu po­móc, ale mnie od­py­cha. Spo­glą­da mi głę­bo­ko w oczy i wi­dzę, że my­śli ja­sno, choć może jest to jed­na z tych rze­czy, któ­re so­bie wma­wia­my, kie­dy nad­cho­dzi ko­niec. Ostat­nie złu­dze­nie.

Roni jed­ną łzę. Pa­trzę, jak po­wo­li spły­wa po jego po­licz­ku.

– Paul – mówi do mnie mój oj­ciec, nadal z wy­raź­nym ro­syj­skim ak­cen­tem – mu­si­my ją od­na­leźć.

– Od­naj­dzie­my, tato.

Znów spo­glą­da mi w twarz. Ki­wam gło­wą, jed­nak nie są­dzę, żeby ocze­ki­wał po­twier­dze­nia. Po raz pierw­szy my­ślę, że spo­dzie­wa się po­czu­cia winy.

– Czy wie­dzia­łeś? – pyta le­d­wie sły­szal­nym gło­sem. Czu­ję, że cały drżę, ale nie mru­gam, nie od­wra­cam oczu. Za­sta­na­wiam się, co wi­dzi, w co wie­rzy. Nig­dy się tego nie do­wiem.

Po­nie­waż wte­dy, wła­śnie wte­dy, mój oj­ciec za­my­ka oczy i umie­ra.

1

Trzy mie­sią­ce póź­niej

Sie­dzia­łem w sali gim­na­stycz­nej szko­ły pod­sta­wo­wej, pa­trząc, jak moja sze­ścio­let­nia cór­ka Cara ner­wo­wo kro­czy po rów­no­waż­ni, znaj­du­ją­cej się oko­ło dzie­się­ciu cen­ty­me­trów nad zie­mią, a za nie­ca­łą go­dzi­nę mia­łem zo­ba­czyć twarz czło­wie­ka, któ­ry zo­stał bru­tal­nie za­mor­do­wa­ny.

Co nie po­win­no ni­ko­go szo­ko­wać.

Z bie­giem lat do­wie­dzia­łem się – w spo­sób naj­okrop­niej­szy z moż­li­wych – że li­nia mię­dzy ży­ciem a śmier­cią, mię­dzy nad­zwy­czaj­ną uro­dą a od­py­cha­ją­cą brzy­do­tą, mię­dzy nie­win­ną roz­mo­wą a roz­le­wem krwi, jest bar­dzo cien­ka. Wy­star­czy mo­ment, żeby ją prze­kro­czyć. W jed­nej chwi­li ży­cie wy­da­je się sie­lan­ką. Je­steś w miej­scu tak nie­win­nym, jak sala gim­na­stycz­na szko­ły pod­sta­wo­wej. Two­ja có­recz­ka sta­wia nie­pew­ne kro­ki. Jej głos drży. Ma za­mknię­te oczy. Wi­dzisz twarz jej mat­ki, spo­sób, w jaki za­my­ka­ła oczy i uśmie­cha­ła się, i przy­po­mi­nasz so­bie, jak cien­ka jest ta li­nia.

– Cope?

To był głos mo­jej szwa­gier­ki Gre­ty. Od­wró­ci­łem się do niej. Gre­ta jak zwy­kle spoj­rza­ła na mnie z tro­ską. Uspo­ko­iłem ją uśmie­chem.

– O czym my­śla­łeś? – szep­nę­ła.

Wie­dzia­ła. Po­mi­mo to skła­ma­łem:

– O ka­me­rach wi­deo.

– O czym?

Wszyst­kie skła­da­ne krze­sła zaj­mo­wa­li inni ro­dzi­ce. Sta­łem z tyłu, z za­ło­żo­ny­mi za ple­cy rę­ka­mi, opar­ty o ce­men­to­wą ścia­nę. Nad wej­ściem wi­siał re­gu­la­min, a tu i ów­dzie ta­kie iry­tu­ją­co mą­dre mo­ty­wu­ją­ce afo­ry­zmy jak: „Nie mów mi, że nie­bo jest gra­ni­cą, sko­ro są śla­dy stóp na Księ­ży­cu”. Sto­li­ki śnia­da­nio­we były zło­żo­ne. Opar­łem się o je­den, po­czu­łem chłód sta­li. Sale gim­na­stycz­ne pod­sta­wó­wek nie zmie­nia­ją się, kie­dy się sta­rze­je­my. Po pro­stu wy­da­ją się mniej­sze.

Wska­za­łem ro­dzi­ców.

– Tu jest wię­cej ka­mer wi­deo niż dzie­ci.

Gre­ta ski­nę­ła gło­wą.

– A ro­dzi­ce fil­mu­ją wszyst­ko. Do­słow­nie wszyst­ko. Co oni z tym ro­bią? Czy ktoś na­praw­dę oglą­da to od po­cząt­ku do koń­ca?

– Ty nie?

– Wo­lał­bym uro­dzić.

Sły­sząc to, uśmiech­nę­ła się.

– Nie – po­wie­dzia­ła. – Nie wo­lał­byś.

– Do­brze, w po­rząd­ku, może nie, lecz czyż wszy­scy nie je­ste­śmy po­ko­le­niem MTV? Szyb­kie cię­cia. Róż­ne kąty. Tym­cza­sem ta­kie zwy­czaj­ne fil­mo­wa­nie, żeby póź­niej mę­czyć tym Bogu du­cha win­nych przy­ja­ciół lub krew­nych…

Otwo­rzy­ły się drzwi. Gdy tyl­ko ci dwaj męż­czyź­ni we­szli na salę, na­tych­miast roz­po­zna­łem w nich gli­nia­rzy. Na­wet gdy­bym nie miał spo­re­go do­świad­cze­nia – je­stem pro­ku­ra­to­rem okrę­go­wym Es­sex Co­un­ty, obej­mu­ją­ce­go peł­ne prze­mo­cy mia­sto Ne­wark – wie­dział­bym. Te­le­wi­zja cza­sem nie kła­mie. Na przy­kład po­ka­zu­jąc spo­sób, w jaki ubie­ra się więk­szość po­li­cjan­tów – oj­co­wie ro­dzin z bo­ga­te­go przed­mie­ścia Rid­ge­wo­od tak się nie ubie­ra­ją. Nie za­kła­da­my gar­ni­tu­rów, idąc zo­ba­czyć, jak na­sze dzie­ci pró­bu­ją sił w gim­na­sty­ce ar­ty­stycz­nej. No­si­my sztruk­so­we lub dżin­so­we spodnie i ka­mi­zel­ki w se­rek na ba­weł­nia­nych pod­ko­szul­kach. Ci dwaj fa­ce­ci mie­li na so­bie źle uszy­te brą­zo­we gar­ni­tu­ry, a ich brąz przy­po­mi­nał mi ka­wał­ki drze­wa roz­łu­pa­ne­go przez pio­run.

Nie uśmie­cha­li się. Omie­tli wzro­kiem salę. Zna­łem więk­szość po­li­cjan­tów w oko­li­cy, ale nie tych. To mnie za­nie­po­ko­iło. Coś było nie tak. Oczy­wi­ście wie­dzia­łem, że nie zro­bi­łem nic złe­go, a mimo to czu­łem to nie­po­ko­ją­ce ści­ska­nie w doł­ku – czło­wie­ka nie­win­ne­go, a jed­nak ma­ją­ce­go po­czu­cie winy.

Moja szwa­gier­ka Gre­ta i jej mąż Bob mają tro­je dzie­ci. Ich naj­młod­sza cór­ka, Ma­di­son, ma sześć lat i cho­dzi do tej sa­mej kla­sy co Cara. Po śmier­ci mo­jej żony Jane – sio­stry Gre­ty – prze­nie­śli się do Rid­ge­wo­od. Gre­ta twier­dzi, że i tak za­mie­rza­li to zro­bić. Wąt­pię. Je­stem im jed­nak tak wdzięcz­ny, że tego nie kwe­stio­nu­ję. Nie wy­obra­żam so­bie, co bym bez nich zro­bił.

Zwy­kle inni oj­co­wie sto­ją ze mną z tyłu, lecz ze wzglę­du na porę dnia przy­szło ich nie­wie­lu. Mat­ki – oprócz jed­nej, gniew­nie spo­glą­da­ją­cej na mnie znad ka­me­ry wi­deo, po­nie­waż usły­sza­ła moją ty­ra­dę o do­mo­ro­słych fil­mow­cach – uwiel­bia­ją mnie. A ra­czej nie mnie, tyl­ko moją hi­sto­rię. Moja żona umar­ła przed pię­cio­ma laty, a ja sam wy­cho­wu­ję có­recz­kę. W mia­stecz­ku są inni sa­mot­ni ro­dzi­ce, głów­nie roz­wie­dzio­ne mat­ki, lecz mnie trak­tu­je się ulgo­wo. Je­śli za­po­mnę pod­pi­sać dzien­ni­czek, spóź­nię się, by ode­brać cór­kę albo zo­sta­wię jej śnia­da­nie w szat­ni, inna mat­ka lub ktoś z per­so­ne­lu na­tych­miast spie­szy mi z po­mo­cą. Uwa­ża­ją moją mę­ską bez­rad­ność za po­cią­ga­ją­cą. Je­śli któ­raś z tych rze­czy przy­da­rzy się sa­mot­nej mat­ce, inne spo­glą­da­ją na nią z po­gar­dą, uwa­ża­jąc, że jest nie­udol­na.

Dzie­ci nadal ba­lan­so­wa­ły lub chwia­ły się, za­le­ży jak na to pa­trzeć. Ja pa­trzy­łem na Carę. Po­tra­fi­ła się sku­pić i nie­źle so­bie ra­dzi­ła, ale po­dej­rze­wa­łem, że po ojcu odzie­dzi­czy­ła sła­bą ko­or­dy­na­cję ru­cho­wą. Dzie­ciom po­ma­ga­ły dziew­czę­ta z li­ce­al­nej dru­ży­ny gim­na­stycz­nej. Były znacz­nie star­sze, za­pew­ne sie­dem­na­sto – lub osiem­na­sto­let­nie. Ta, któ­ra ase­ku­ro­wa­ła Carę przy pró­bie prze­wro­tu w przód, przy­po­mi­na­ła mi moją sio­strę. Moja sio­stra Ca­mil­le umar­ła, bę­dąc mniej wię­cej w jej wie­ku, i me­dia nig­dy nie po­zwo­li­ły mi o tym za­po­mnieć. Może to do­brze.

Moja sio­stra by­ła­by te­raz do­brze po trzy­dzie­st­ce, tak jak więk­szość tych ma­tek. Dziw­nie jest my­śleć o tym w ten spo­sób. Za­wsze wi­dzę Ca­mil­le jako na­sto­lat­kę. Trud­no ją so­bie wy­obra­zić, gdzie by­ła­by – gdzie po­win­na być te­raz – sie­dzą­cą na jed­nym z tych skła­da­nych krze­seł, z głu­pio szczę­śli­wym mat­czy­nym uśmie­chem na twa­rzy, fil­mu­ją­cą bez koń­ca swo­ją po­cie­chę. Za­sta­na­wiam się, jak wy­glą­da­ła­by dzi­siaj, ale za­wsze wi­dzę tyl­ko na­sto­lat­kę, któ­ra umar­ła.

Może się wy­da­wać, że mam ob­se­sję śmier­ci, lecz jest ogrom­na róż­ni­ca po­mię­dzy za­mor­do­wa­niem mo­jej sio­stry a przed­wcze­sną śmier­cią mo­jej żony. Ta pierw­sza, sio­stry, kie­ro­wa­ła mną, kie­dy wy­bie­ra­łem za­wód i obej­mo­wa­łem sta­no­wi­sko. Mogę wal­czyć z taką nie­spra­wie­dli­wo­ścią na sali są­do­wej. I ro­bię to. Pró­bu­ję uczy­nić świat bez­piecz­niej­szym, pa­ko­wać za krat­ki tych, któ­rzy chcą krzyw­dzić in­nych, dać in­nym ro­dzi­nom to, cze­go moja nig­dy nie mia­ła – pew­ność.

W ob­li­czu dru­giej śmier­ci – mo­jej żony – by­łem zu­peł­nie bez­rad­ny i roz­ko­ja­rzo­ny, i obo­jęt­nie, co zro­bię te­raz, nig­dy nie zdo­łam tego na­pra­wić.

Dy­rek­tor­ka szko­ły przy­wo­ła­ła na prze­sad­nie uma­lo­wa­ne usta sztucz­ny za­tro­ska­ny uśmiech i ru­szy­ła w kie­run­ku po­li­cjan­tów. Za­czę­ła z nimi roz­ma­wiać, lecz oni na­wet na nią nie spoj­rze­li. Ob­ser­wo­wa­łem ich oczy. Kie­dy wyż­szy z nich, z pew­no­ścią tak­że stop­niem, do­strzegł moją twarz, znie­ru­cho­miał. Przez mo­ment ża­den z nas się nie po­ru­szył. Po­tem nie­znacz­nym ru­chem gło­wy ka­zał mi opu­ścić tę bez­piecz­ną kry­jów­kę peł­ną ro­ze­śmia­nych i chwie­ją­cych się dzie­ci. Od­po­wie­dzia­łem ta­kim sa­mym ski­nie­niem.

– Do­kąd idziesz? – za­py­ta­ła Gre­ta.

Nie chcę, by za­brzmia­ło to nie­mi­ło, ale Gre­ta jest brzyd­ką sio­strą. Były po­dob­ne, ona i moja ślicz­na nie­ży­ją­ca żona.

Ła­two było zgad­nąć, że mia­ły tych sa­mych ro­dzi­ców. Jed­nak wszyst­ko to, co było po­cią­ga­ją­ce w Jane, nie po­słu­ży­ło Gre­cie. Moja żona mia­ła wy­dat­ny nos, któ­ry do­da­wał jej sek­sa­pi­lu. Gre­ta też ma wy­dat­ny nos, któ­ry jest… no cóż, duży. Sze­ro­ko roz­sta­wio­ne oczy mo­jej żony do­da­wa­ły jej uro­dzie szczyp­ty eg­zo­ty­ki. Ten sam sze­ro­ki roz­staw na­da­je Gre­cie wy­gląd nie­co żmi­jo­wa­ty.

– Nie je­stem pe­wien – od­par­łem.

– Pra­ca?

– Być może.

Spoj­rza­ła na tych dwóch, praw­do­po­dob­nie gli­nia­rzy, a po­tem znów na mnie.

– Mia­łam za­brać Ma­di­son na lunch do Frien­dly’s. Chcesz, że­bym wzię­ła Carę?

– Pew­nie, by­ło­by wspa­nia­le.

– Mogę też za­brać ją po szko­le.

Ski­ną­łem gło­wą.

– Bar­dzo byś mi po­mo­gła.

Gre­ta cmok­nę­ła mnie w po­li­czek, co rzad­ko jej się zda­rza. Ru­szy­łem do drzwi. Od­pro­wa­dza­ły mnie wy­bu­chy dzie­cię­ce­go śmie­chu. Wy­sze­dłem na ko­ry­tarz. Dwaj po­li­cjan­ci po­szli za mną. Szkol­ne ko­ry­ta­rze też nie­wie­le się zmie­nia­ją. Miesz­ka­ją w nich echa ni­czym w na­wie­dzo­nym domu, dziw­ny ro­dzaj na­pię­tej ci­szy oraz sła­by, lecz wy­czu­wal­ny za­pach, któ­ry za­rów­no uspo­ka­ja, jak po­bu­dza.

– Pan jest Paul Co­pe­land? – za­py­tał ten wyż­szy.

– Tak.

Spoj­rzał na swe­go part­ne­ra. Był niż­szy, krę­py, o by­czym kar­ku, z gło­wą jak żuż­lo­be­to­no­wy pu­stak. Chro­po­wa­ta skó­ra jesz­cze po­głę­bia­ła to wra­że­nie. Zza rogu wy­szła kla­sa, chy­ba czwar­to­kla­si­ści. Wszy­scy byli za­czer­wie­nie­ni z wy­sił­ku. Prze­szli obok nas, a za nimi ich udrę­czo­na na­uczy­ciel­ka. Uśmiech­nę­ła się do nas z przy­mu­sem.

– Może po­win­ni­śmy po­roz­ma­wiać na ze­wnątrz – po­wie­dział wyż­szy.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. Nie mia­łem po­ję­cia, o co cho­dzi. Wpraw­dzie by­łem nie­win­ny, ale z do­świad­cze­nia wie­dzia­łem, że z gli­nia­rza­mi nic nig­dy nie jest ta­kie, jak się wy­da­je. Tu nie cho­dzi­ło o tę wiel­ką spra­wę z pierw­szych stron ga­zet, nad któ­rą pra­co­wa­łem. Gdy­by tak było, za­dzwo­ni­li­by do mo­je­go biu­ra. Otrzy­mał­bym wia­do­mość przez ko­mór­kę lub ma­ilem na palm­to­pa.

Nie, przy­szli tu z ja­kie­goś in­ne­go po­wo­du, bar­dziej oso­bi­ste­go.

By­łem ab­so­lut­nie pe­wien, że nie zro­bi­łem nic złe­go. Jed­nak w swo­im cza­sie wi­dzia­łem chy­ba wszel­kie­go ro­dza­ju po­dej­rza­nych i wszyst­kie ro­dza­je re­ak­cji. Może was to za­sko­czy. Na przy­kład kie­dy po­li­cja za­trzy­mu­je głów­ne­go po­dej­rza­ne­go, czę­sto go­dzi­na­mi każe mu cze­kać w po­ko­ju prze­słu­chań. Moż­na by są­dzić, że win­ni będą gryź­li ścia­ny, ale prze­waż­nie jest wprost prze­ciw­nie. To nie­win­ni czę­sto są naj­bar­dziej nie­spo­koj­ni i zde­ner­wo­wa­ni. Nie mają po­ję­cia, dla­cze­go zo­sta­li za­trzy­ma­ni i o co po­li­cja omył­ko­wo ich po­dej­rze­wa. Win­ni czę­sto za­sy­pia­ją.

Sta­li­śmy na ze­wnątrz. Słoń­ce pra­ży­ło. Ten wy­so­ki zmru­żył oczy i osło­nił je dło­nią. Pu­stak nie dał ni­ko­mu ta­kiej sa­tys­fak­cji.

– Je­stem de­tek­tyw Tuc­ker York – oznaj­mił wy­so­ki. Wy­jął od­zna­kę, a po­tem wska­zał Pu­sta­ka. – To jest de­tek­tyw Don Dil­lon.

Dil­lon też wy­jął le­gi­ty­ma­cję. Po­ka­za­li mi je. Nie wiem, po co to ro­bią. Czy tak trud­no je pod­ro­bić?

– Co mogę dla pa­nów zro­bić? – za­py­ta­łem.

– Ze­chciał­by pan po­wie­dzieć, gdzie pan był ze­szłej nocy? – za­py­tał York.

Po ta­kim py­ta­niu po­win­ny za­wyć sy­re­ny. Ja na­tych­miast po­wi­nie­nem przy­po­mnieć im, kim je­stem i oświad­czyć, że nie od­po­wiem na żad­ne py­ta­nia, do­pó­ki nie zja­wi się mój ad­wo­kat. Je­stem jed­nak praw­ni­kiem. I to cho­ler­nie do­brym. Co – oczy­wi­ście – czy­ni mnie jesz­cze więk­szym głup­cem, je­śli re­pre­zen­tu­ję sam sie­bie. Po­nad­to je­stem tyl­ko czło­wie­kiem.

Wy­py­ty­wa­ny przez po­li­cję, na­wet taki sta­ry wyga jak ja chce po­móc. To od­ru­cho­we.

– By­łem w domu.

– Czy ktoś może to po­twier­dzić?

– Moja cór­ka.

York i Dil­lon spoj­rze­li na szko­łę.

– To ta dziew­czyn­ka, któ­ra ba­lan­so­wa­ła na rów­no­waż­ni?

– Tak.

– Ktoś jesz­cze?

– Nie są­dzę. A o co cho­dzi?

York wziął na sie­bie cię­żar roz­mo­wy. Zi­gno­ro­wał moje py­ta­nie.

– Zna pan nie­ja­kie­go Ma­no­la San­tia­ga?

– Nie.

– Jest pan pe­wien?

– Pra­wie pe­wien.

– Dla­cze­go tyl­ko pra­wie pe­wien?

– Czy pan wie, kim je­stem?

– Taa – od­parł York i za­ka­słał, za­sła­nia­jąc usta pię­ścią. – Mamy może uklęk­nąć i uca­ło­wać pań­ski sy­gnet albo co?

– Nie to mia­łem na my­śli.

– Do­brze, więc na­da­je­my na tej sa­mej fali. – Nie po­do­ba­ło mi się jego na­sta­wie­nie, ale pu­ści­łem to pła­zem. – No więc dla­cze­go jest pan tyl­ko „pra­wie pe­wien”, że nie zna Ma­no­la San­tia­ga?

– Chcia­łem po­wie­dzieć, że to na­zwi­sko nic mi nie mówi. Nie są­dzę, że­bym go znał. Może jed­nak jest to ktoś, kogo oskar­ża­łem albo prze­słu­chi­wa­łem jako świad­ka w ja­kiejś spra­wie, albo – do li­cha – spo­tka­łem dzie­sięć lat temu na ja­kiejś we­ncie do­bro­czyn­nej.

York ski­nął gło­wą, za­chę­ca­jąc mnie, że­bym plótł da­lej. Nie za­mie­rza­łem.

– Ze­chce pan po­je­chać z nami?

– Do­kąd?

– To nie po­trwa dłu­go.

– To nie po­trwa dłu­go – po­wtó­rzy­łem. – Nie znam ta­kie­go miej­sca.

Gli­nia­rze spoj­rze­li po so­bie. Sta­ra­łem się spra­wiać wra­że­nie nie­ustę­pli­we­go.

– Nie­ja­ki Ma­no­lo San­tia­go zo­stał za­mor­do­wa­ny ze­szłej nocy.

– Gdzie?

– Jego cia­ło zna­le­zio­no na Man­hat­ta­nie. W oko­li­cy Wa­shing­ton He­ights.

– A co to ma wspól­ne­go ze mną?

– Są­dzi­my, że może bę­dzie mógł nam pan po­móc.

– Po­móc? W jaki spo­sób? Już mó­wi­łem, że go nie znam.

– Po­wie­dział pan… – York na­praw­dę zer­k­nął do no­te­su, ale tyl­ko dla efek­tu, gdyż ni­cze­go nie no­to­wał, kie­dy mó­wi­łem – że jest pan „pra­wie pe­wien”, że go nie zna.

– Za­tem je­stem pe­wien. W po­rząd­ku? Je­stem pe­wien.

Dra­ma­tycz­nym ge­stem za­trza­snął no­tes.

– Pan San­tia­go pana znał.

– Skąd o tym wie­cie?

– Wo­le­li­by­śmy to po­ka­zać.

– A ja wo­lał­bym to usły­szeć.

– Pan San­tia­go – York za­wa­hał się, jak­by z tru­dem znaj­do­wał od­po­wied­nie sło­wa – miał przy so­bie pew­ne przed­mio­ty.

– Przed­mio­ty?

– Tak.

– Mógł­by pan to spre­cy­zo­wać?

– Przed­mio­ty – rzekł – wska­zu­ją­ce na pana.

– Wska­zu­ją­ce na mnie jako kogo?

– Hej, pa­nie oskar­ży­cie­lu…

Dil­lon – czy­li Pu­stak – w koń­cu prze­mó­wił.

– Pro­ku­ra­to­rze okrę­go­wy – po­pra­wi­łem.

– Obo­jęt­nie. – Za­darł gło­wę i wy­ce­lo­wał pa­lec w moją pierś. – Od ta­kie­go ga­da­nia za­czy­na mnie swę­dzieć dup­sko.

– Słu­cham?

Dil­lon przy­su­nął swo­ją twarz do mo­jej.

– Czy wy­glą­da­my, jak­by­śmy przy­szli tu wy­słu­chać ja­kie­goś cho­ler­ne­go wy­kła­du z se­man­ty­ki?

Uzna­łem to za py­ta­nie re­to­rycz­ne, ale wy­raź­nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi.

– Nie – po­wie­dzia­łem w koń­cu.

– No to słu­chaj pan. Mamy tru­pa. Fa­cet jest moc­no z pa­nem po­wią­za­ny. Chce pan po­je­chać z nami i po­móc nam to wy­ja­śnić czy ba­wić się w te słow­ne gier­ki, któ­re ro­bią z pana po­dej­rza­ne­go jak dia­bli?

– Wy­da­je się panu, że do kogo pan mówi, de­tek­ty­wie?

– Do ubie­ga­ją­ce­go się o fo­tel fa­ce­ta, któ­ry nie chciał­by, że­by­śmy po­szli z tym pro­sto do pra­sy.

– Gro­zi mi pan?

York za­in­ter­we­nio­wał:

– Nikt tu ni­ko­mu nie gro­zi.

Jed­nak Dil­lon tra­fił w czu­ły punkt. Istot­nie, ob­ją­łem sta­no­wi­sko tyl­ko cza­so­wo. Mój przy­ja­ciel, obec­ny gu­ber­na­tor Gar­den Sta­te, mia­no­wał mnie tym­cza­so­wym pro­ku­ra­to­rem okrę­go­wym. Po­waż­nie na­po­my­ka­no o mo­jej kan­dy­da­tu­rze do Kon­gre­su, może na­wet na wol­ne miej­sce w Se­na­cie. Skła­mał­bym, mó­wiąc, że nie mam żad­nych am­bi­cji po­li­tycz­nych. Skan­dal, na­wet wy­ssa­ny z pal­ca, do­brze by mi nie zro­bił.

– Nie wi­dzę, w jaki spo­sób mógł­bym po­móc – po­wie­dzia­łem.

– Może pan wi­dzi, a może nie. – Dil­lon po­krę­cił pu­sta­kiem. – Jed­nak chce pan nam po­móc, je­śli pan może, praw­da?

– Oczy­wi­ście – od­par­łem. – Nie chcę, żeby dup­sko swę­dzia­ło pana bar­dziej, niż po­win­no.

Pra­wie się uśmiech­nął.

– No to wsia­daj­my do sa­mo­cho­du.

– Mam po po­łu­dniu waż­ne spo­tka­nie.

– Wró­ci­my do tej pory.

Spo­dzie­wa­łem się po­obi­ja­ne­go chew­ro­le­ta ca­pri­ce, ale to był ford, w nie­złym sta­nie. Moi nowi zna­jo­mi usie­dli z przo­du. Nie roz­ma­wia­li­śmy w cza­sie jaz­dy. Na mo­ście Je­rze­go Wa­szyng­to­na pa­no­wał duży ruch, ale po pro­stu włą­czy­li­śmy sy­re­nę i prze­je­cha­li­śmy. Kie­dy zna­leź­li­śmy się na Man­hat­ta­nie, York się ode­zwał:

– Uwa­ża­my, że Ma­no­lo San­tia­go może być przy­bra­nym na­zwi­skiem.

– Yhm – mruk­ną­łem, po­nie­waż nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć.

– Wi­dzi pan, nikt nie zi­den­ty­fi­ko­wał ofia­ry. Zna­leź­li­śmy go ze­szłej nocy. Miał pra­wo jaz­dy wy­sta­wio­ne na na­zwi­sko Ma­no­lo San­tia­go. Spraw­dzi­li­śmy. Wy­da­je się, że to nie jest jego praw­dzi­we na­zwi­sko. Spraw­dzi­li­śmy od­ci­ski pal­ców. Nic. Tak więc nie wie­my, kim jest.

– I my­śli­cie, że ja będę wie­dział?

Nie fa­ty­go­wa­li się od­po­wie­dzią.

– Jest pan wdow­cem, pa­nie Co­pe­land, praw­da? – spy­tał York gło­sem raź­nym jak wio­sen­ny dzio­nek.

– Praw­da – od­par­łem.

– To musi być trud­ne. Sa­me­mu wy­cho­wy­wać dziec­ko.

Nic nie po­wie­dzia­łem.

– Wie­my, że pań­ska żona mia­ła raka. Te­raz dzia­ła pan w ja­kiejś or­ga­ni­za­cji fi­nan­su­ją­cej po­szu­ki­wa­nia le­kar­stwa.

– Yhm.

– God­ne po­dzi­wu.

Że­by­ście wie­dzie­li.

– Musi się pan dziw­nie czuć – za­uwa­żył York.

– Z czym?

– Bę­dąc po dru­giej stro­nie. Zwy­kle to pan za­da­je py­ta­nia, a nie od­po­wia­da na nie. To musi być tro­chę dziw­ne.

Uśmiech­nął się do mnie w lu­ster­ku.

– Hej, York? – za­gad­ną­łem.

– Co?

– Masz swo­ją fil­mo­gra­fię albo zdję­cia? – za­py­ta­łem.

– Co ta­kie­go?

– Fil­mo­gra­fię – po­wtó­rzy­łem. – No wie pan, że­bym mógł spraw­dzić, w czym pan grał, za­nim ob­sa­dzi­li pana w wy­ma­rzo­nej roli do­bre­go po­li­cjan­ta.

York za­chi­cho­tał.

– Ja tyl­ko mó­wię, że to dziw­ne, nic wię­cej. A co, czy był pan już kie­dyś prze­słu­chi­wa­ny przez po­li­cję?

Pod­stęp­ne py­ta­nie. Mu­sie­li wie­dzieć, że tak. Kie­dy mia­łem osiem­na­ście lat, pra­co­wa­łem jako wy­cho­waw­ca na let­nim obo­zie. Pew­nej nocy czwór­ka uczest­ni­ków – Gil Pe­rez i jego dziew­czy­na, Mar­got Gre­en, Doug Bil­lin­gham i jego dziew­czy­na Ca­mil­le (czy­li moja sio­stra) – wy­mknę­ła się do lasu.

Już nie zo­ba­czo­no ich ży­wych.

Od­na­le­zio­no tyl­ko dwa cia­ła. Mar­got Gre­en, lat sie­dem­na­ście, zo­sta­ła zna­le­zio­na z po­de­rżnię­tym gar­dłem trzy­dzie­ści me­trów od obo­zu. Doug Bil­lin­gham, rów­nież sie­dem­na­sto­let­ni, zo­stał zna­le­zio­ny po­nad pół ki­lo­me­tra da­lej. Miał kil­ka ran kłu­tych, ale przy­czy­ną śmier­ci było po­de­rżnię­cie gar­dła. Ciał dwoj­ga po­zo­sta­łych – Gila Pe­re­za i mo­jej sio­stry Ca­mil­le – nig­dy nie zna­le­zio­no.

Spra­wa zna­la­zła się na pierw­szych stro­nach ga­zet. Way­ne’a Steu­ben­sa, opie­ku­na dzie­cia­ków z bo­ga­tych ro­dzin, zła­pa­no dwa lata póź­niej – po jego trze­cim le­cie ter­ro­ru – ale do­pie­ro kie­dy za­mor­do­wał jesz­cze co naj­mniej czwo­ro na­sto­lat­ków. Me­dia na­zwa­ły go Let­nim Rzeź­ni­kiem – z aż nad­to oczy­wi­stych po­wo­dów. Na­stęp­ne dwie ofia­ry Way­ne’a zna­le­zio­no w po­bli­żu obo­zu skau­tów w Mun­cie, w sta­nie In­dia­na. Inna ofia­ra była uczest­nicz­ką jed­ne­go z let­nich obo­zów wę­drow­nych w po­bli­żu Vien­ny w Wir­gi­nii. Ostat­nia ofia­ra prze­by­wa­ła na obo­zie spor­to­wym w Po­co­nos. Więk­szość mia­ła po­de­rżnię­te gar­dła. Wszyst­kie zo­sta­ły po­grze­ba­ne w la­sach, nie­któ­re za­nim umar­ły. Tak, po­grze­ba­ne żyw­cem. Od­na­le­zie­nie ich ciał za­ję­ło spo­ro cza­su. W przy­pad­ku tego dzie­cia­ka z Po­co­nos sześć mie­się­cy. Więk­szość eks­per­tów uwa­ża­ła, że ofiar było wię­cej i wciąż są tam gdzieś pod zie­mią, w głę­bi la­sów.

Tak jak moja sio­stra.

Way­ne nig­dy nie przy­znał się do winy, i cho­ciaż osiem­na­ście ostat­nich lat spę­dził w wię­zie­niu o za­ostrzo­nym ry­go­rze, upie­ra się, że nie miał nic wspól­ne­go z tymi czte­re­ma mor­der­stwa­mi, od któ­rych to wszyst­ko się za­czę­ło.

Nie wie­rzę mu. Fakt, że co naj­mniej dwa cia­ła wciąż tam są, pro­wa­dzi do roz­ma­itych spe­ku­la­cji i owie­wa tę spra­wę mgieł­ką ta­jem­ni­cy. W ten spo­sób Way­ne bu­dzi więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie. Są­dzę, że to lubi. Jed­nak ta nie­pew­ność – cień wąt­pli­wo­ści – wciąż boli jak dia­bli.

Ko­cha­łem moją sio­strę. Jak wszy­scy. Więk­szość lu­dzi uwa­ża, że naj­gor­sza jest śmierć. Nic po­dob­ne­go. Po pew­nym cza­sie na­dzie­ja jest o wie­le okrut­niej­szą pa­nią. Kie­dy ży­jesz z nią tak dłu­go jak ja, z mie­czem nad gło­wą przez całe dni, po­tem mie­sią­ce, a wresz­cie lata, za­czy­nasz ma­rzyć, żeby opadł i ściął ci gło­wę. Więk­szość lu­dzi są­dzi, że moja mat­ka ode­szła, po­nie­waż moja sio­stra zo­sta­ła za­mor­do­wa­na. Wprost prze­ciw­nie. Moja mat­ka ode­szła, po­nie­waż nie zdo­ła­li­śmy tego do­wieść.

Chciał­bym, żeby Way­ne Steu­bens po­wie­dział nam, co z nią zro­bił. Nie po to, żeby wy­pra­wić jej od­po­wied­ni po­grzeb ani nic ta­kie­go. To był­by miły, lecz bez­sen­sow­ny gest. Śmierć jest czy­stą, de­struk­cyj­ną siłą, jak kula do bu­rze­nia mu­rów. Ude­rza, nisz­czy two­je ży­cie i za­czy­nasz je od­bu­do­wy­wać. Na­to­miast nie­wie­dza – ta nie­pew­ność, ten cień wąt­pli­wo­ści – bar­dziej upo­dab­nia śmierć do dzia­ła­nia ter­mi­tów lub in­nych nie­stru­dzo­nych owa­dów. Zże­ra cię od środ­ka. Nie mo­żesz tego po­wstrzy­mać. Nie mo­żesz od­bu­do­wać swe­go ży­cia, po­nie­waż ta nie­pew­ność wciąż bę­dzie cię drę­czyć.

My­ślę, że nadal drę­czy.

Me­dia za­wsze zaj­mo­wa­ły się tą czę­ścią mo­je­go ży­cia, cho­ciaż bar­dzo chcia­łem za­cho­wać ją dla sie­bie. Na­wet szyb­kie wy­szu­ki­wa­nie przez Go­ogle sko­ja­rzy moje na­zwi­sko z ta­jem­ni­cą za­gi­nio­nych obo­zo­wi­czów, jak szyb­ko na­zwa­no tę spra­wę. Do li­cha, wciąż po­ka­zu­ją ją w pro­gra­mach o „praw­dzi­wych prze­stęp­stwach” na ka­na­łach Di­sco­ve­ry lub Co­urt TV. By­łem tam tam­tej nocy w tych la­sach. Moje na­zwi­sko ła­two zna­leźć. Roz­ma­wia­łem z po­li­cją. Prze­słu­chi­wa­no mnie. Na­wet po­dej­rze­wa­no.

Tak więc mu­sie­li o tym wie­dzieć.

Wo­la­łem nie od­po­wia­dać. York i Dil­lon nie na­le­ga­li.

Kie­dy przy­by­li­śmy do kost­ni­cy, po­pro­wa­dzi­li mnie dłu­gim ko­ry­ta­rzem. Nikt nic nie mó­wił. Nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć. Te­raz to, co po­wie­dział York, na­bie­ra­ło sen­su. By­łem po dru­giej stro­nie. Wi­dzia­łem wie­lu świad­ków idą­cych tak ko­ry­ta­rzem. Wi­dzia­łem na­wet ich re­ak­cje w kost­ni­cy. Zwy­kle iden­ty­fi­ku­ją­cy z po­cząt­ku za­cho­wu­ją sto­ic­ki spo­kój. Nie wiem dla­cze­go. Czy w ten spo­sób zbie­ra­ją siły? A może wciąż mają odro­bi­nę – znów to sło­wo – na­dziei? Nie je­stem pe­wien. Tak czy in­a­czej, ta na­dzie­ja szyb­ko zni­ka. Nig­dy nie my­li­my się w kwe­stii toż­sa­mo­ści. Je­śli uwa­ża­my, że to nasz bli­ski, to tak jest. Kost­ni­ca to nie miej­sce, w któ­rym zda­rza­ją się cuda. Nig­dy.

Wie­dzia­łem, że ob­ser­wu­ją mnie, spraw­dza­jąc, jak re­agu­ję. Zda­wa­łem so­bie spra­wę z każ­de­go mo­je­go kro­ku, pozy, wy­ra­zu twa­rzy. Si­li­łem się na obo­jęt­ność, a jed­no­cze­śnie za­sta­na­wia­łem dla­cze­go.

Za­pro­wa­dzi­li mnie do okna. Nie wcho­dzisz do środ­ka. Zo­sta­jesz za szy­bą. Po­miesz­cze­nie było wy­ka­fel­ko­wa­ne, tak żeby moż­na je zmy­wać wodą z węża – mak­sy­mal­nie uprosz­czo­ny wy­strój i sprzą­ta­nie. Wszyst­kie sto­ły poza jed­nym były pu­ste. Cia­ło na­kry­to prze­ście­ra­dłem, ale wi­dzia­łem ety­kiet­kę przy­wią­za­ną do du­że­go pal­ca. Na­praw­dę uży­wa­ją ta­kich ety­kie­tek. Spoj­rza­łem na wy­sta­ją­cy spod prze­ście­ra­dła pa­luch – nie wy­glą­dał zna­jo­mo. Tak wła­śnie so­bie po­my­śla­łem. Że nie roz­po­zna­ję tego pa­lu­cha.

Mózg dziw­nie re­agu­je na stres.

Ja­kaś ko­bie­ta w ma­sce pod­to­czy­ła stół bli­żej okna. Na­gle, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, wró­ci­łem my­śla­mi do dnia, kie­dy uro­dzi­ła się moja cór­ka. Przy­po­mnia­łem so­bie po­ro­dów­kę. Ta­kie samo okno z cien­ki­mi pa­ska­mi fo­lii od­bi­ja­ją­cy­mi świa­tło. Pie­lę­gniar­ka, ko­bie­ta po­dob­na do tej w kost­ni­cy, pod­to­czy­ła do okna wó­zek z moją có­recz­ką. Wła­śnie tak. Za­pew­ne kie­dy in­dziej do­strzegł­bym w tym ja­kiś sens – po­czą­tek i kres ży­cia – ale nie dziś.

Od­chy­li­ła prze­ście­ra­dło. Spoj­rza­łem na twarz. Wszy­scy spo­glą­da­li na mnie. Wie­dzia­łem o tym. Za­bi­ty był mniej wię­cej w moim wie­ku, po trzy­dzie­st­ce. Miał bro­dę. Jego gło­wa wy­glą­da­ła na ogo­lo­ną. Miał na niej cze­pek ką­pie­lo­wy. Po­my­śla­łem, że to cho­ler­nie głu­pio wy­glą­da, ten cze­pek, ale wie­dzia­łem, dla­cze­go mu go za­ło­ży­li.

– Do­stał w gło­wę? – za­py­ta­łem.

– Tak.

– Ile razy?

– Dwa.

– Ka­li­ber?

York chrząk­nął, jak­by przy­po­mi­na­jąc mi, że to nie moja spra­wa.

– Zna go pan?

Spoj­rza­łem jesz­cze raz.

– Nie – od­par­łem.

– Jest pan pe­wien?

Już mia­łem ski­nąć gło­wą. Coś mnie jed­nak po­wstrzy­ma­ło.

– No co? – za­py­tał York.

– Dla­cze­go mnie tu ścią­gnę­li­ście?

– Chce­my wie­dzieć, czy zna pan…

– Do­brze, ale dla­cze­go po­my­śle­li­ście, że mogę go znać? Zer­k­ną­łem w bok i zo­ba­czy­łem, że York i Dil­lon wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Dil­lon wzru­szył ra­mio­na­mi i York prze­jął pił­kę.

– Miał w kie­sze­ni pań­ski ad­res – po­wie­dział. – Oraz plik wy­cin­ków o panu.

– Je­stem zna­ną po­sta­cią.

– Tak, wie­my.

Za­milkł. Od­wró­ci­łem się do nie­go.

– Co jesz­cze?

– Te wy­cin­ki nie były o panu. Nie­zu­peł­nie.

– A o czym?

– O pana sio­strze. I o tym, co zda­rzy­ło się w la­sach. Tem­pe­ra­tu­ra opa­dła o kil­ka stop­ni, ale cóż, prze­cież by­li­śmy w kost­ni­cy.

– Może był fa­nem pro­gra­mów kry­mi­nal­nych – po­wie­dzia­łem, si­ląc się na non­sza­lan­cję. – Jest ich mnó­stwo.

Za­wa­hał się. Znów wy­mie­nił spoj­rze­nia z part­ne­rem.

– Co jesz­cze? – spy­ta­łem.

– Co ma pan na my­śli?

– Co jesz­cze miał przy so­bie?

York zwró­cił się do pod­wład­ne­go, któ­re­go obec­no­ści na­wet nie za­uwa­ży­łem.

– Mo­że­my po­ka­zać panu Co­pe­lan­do­wi rze­czy oso­bi­ste de­na­ta?

Nie od­ry­wa­łem oczu od twa­rzy za­bi­te­go. Była dzio­ba­ta i po­bruż­dżo­na. Spró­bo­wa­łem ją wy­gła­dzić. Nie zna­łem go. Ma­no­lo San­tia­go był dla mnie obcą oso­bą.

Ktoś przy­niósł czer­wo­ny pla­sti­ko­wy wo­rek na do­wo­dy. Wy­sy­pa­li za­war­tość na stół. Z da­le­ka zo­ba­czy­łem nie­bie­skie dżin­sy i fla­ne­lo­wą ko­szu­lę. Był też port­fel i te­le­fon ko­mór­ko­wy.

– Spraw­dzi­li­ście ko­mór­kę? – spy­ta­łem.

– Tak. To jed­no­ra­zów­ka. Re­jestr roz­mów jest pu­sty. Ode­rwa­łem wzrok od twa­rzy za­bi­te­go i pod­sze­dłem do sto­łu. Nogi ugi­na­ły się pode mną.

Zo­ba­czy­łem kil­ka zło­żo­nych wy­cin­ków. Roz­wi­ną­łem je­den. Ar­ty­kuł z „New­swe­eka”. Ten ze zdję­ciem czwor­ga na­sto­lat­ków – pierw­szych ofiar Let­nie­go Rzeź­ni­ka. Za­wsze za­czy­na­li od Mar­got Gre­en, gdyż jej cia­ło zna­le­zio­no od razu. Do­uga Bil­lin­gha­ma do­pie­ro dzień póź­niej. Jed­nak na­praw­dę in­te­re­su­ją­ca była dwój­ka po­zo­sta­łych. Zna­le­zio­no śla­dy krwi i po­dar­te ubra­nia na­le­żą­ce do Gila Pe­re­za i mo­jej sio­stry – ale nie od­na­le­zio­no ciał.

Dla­cze­go?

To pro­ste. Te lasy są roz­le­głe. Way­ne Steu­bens do­brze ukrył zwło­ki. Jed­nak nie­któ­rzy lu­dzie, ci uwiel­bia­ją­cy teo­rie spi­sko­we, nie ku­po­wa­li tego. Dla­cze­go nie zna­le­zio­no wła­śnie tych dwoj­ga? Jak Steu­bens zdo­łał tak szyb­ko prze­nieść i za­ko­pać cia­ła? Czy miał wspól­ni­ka? Jak tego do­ko­nał? A w ogó­le, co ta czwór­ka ro­bi­ła w tych la­sach?

Na­wet dziś, osiem­na­ście lat po aresz­to­wa­niu Way­ne’a, lu­dzie mó­wią o „du­chach” tych la­sów albo o taj­nych sek­tach za­miesz­ku­ją­cych opusz­czo­ne cha­ty, zbie­głych ze szpi­ta­la psy­cho­pa­tach, lu­dziach z ha­ka­mi za­miast rąk i ofia­rach upior­nych eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych. Mó­wią o stra­szy­dle, o znaj­do­wa­nych po­pio­łach jego ognisk, z po­roz­rzu­ca­ny­mi wo­kół ko­ść­mi zje­dzo­nych przez nie­go dzie­ci. Opo­wia­da­ją, że po no­cach wciąż sły­chać wy­cie Gila Pe­re­za i mo­jej sio­stry Ca­mil­le, do­ma­ga­ją­cych się ze­msty.

Spę­dzi­łem w tych la­sach wie­le sa­mot­nych nocy. Nig­dy nie sły­sza­łem, żeby ktoś tam wył.

Prze­su­ną­łem wzro­kiem po zdję­ciach Mar­got Gre­en i Do­uga Bil­lin­gha­ma. Na­stęp­ne było fo­to­gra­fią mo­jej sio­stry. Wi­dzia­łem to uję­cie mi­lion razy. Me­dia uwiel­bia­ły je, po­nie­waż wy­glą­da na nim tak cu­dow­nie zwy­czaj­nie. Dziew­czy­na z są­siedz­twa, wa­sza ulu­bio­na opie­kun­ka do dzie­ci, słod­ka na­sto­lat­ka z tej sa­mej uli­cy. Ca­mil­le wca­le taka nie była. Była ło­bu­zia­kiem o ży­wych oczach i zu­chwa­łym uśmiesz­ku, któ­ry osa­dzał chło­pa­ków w miej­scu. To zdję­cie nie uka­zy­wa­ło jej. A przy­najm­niej nie­ca­łą. Może to kosz­to­wa­ło ją ży­cie.

Już mia­łem spoj­rzeć na ostat­nią fo­to­gra­fię, Gila Pe­re­za, ale coś mnie po­wstrzy­ma­ło.

Moje ser­ce na mo­ment prze­sta­ło bić.

Wiem, że to brzmi dra­ma­tycz­nie, ale tak się po­czu­łem. Spoj­rza­łem na kup­kę mo­net zna­le­zio­nych w kie­sze­ni Ma­no­la San­tia­ga i zo­ba­czy­łem to, a wte­dy jak­by ktoś we­pchnął dłoń w moją pierś i tak moc­no ści­snął ser­ce, że nie mo­gło już bić.

Cof­ną­łem się.

– Pa­nie Co­pe­land?

Moja doń wy­cią­gnę­ła się jak­by bez mo­jej woli. Zo­ba­czy­łem, jak moje pal­ce chwy­ta­ją to i pod­no­szą.

Pier­ścio­nek. Dziew­czę­cy pier­ścio­nek.

Spoj­rza­łem na zdję­cie Gila Pe­re­za, chłop­ca za­mor­do­wa­ne­go w la­sach ra­zem z moją sio­strą. Cof­ną­łem się my­śla­mi o dwa­dzie­ścia lat. I przy­po­mnia­łem so­bie tę bli­znę.

– Pa­nie Co­pe­land?

– Po­każ­cie mi jego ra­mię – po­wie­dzia­łem.

– Prze­pra­szam?

– Jego ra­mię. – Od­wró­ci­łem się do okna i wska­za­łem tru­pa. – Po­każ­cie mi jego cho­ler­ne ra­mię.

York dał znak Dil­lo­no­wi. Dil­lon na­ci­snął gu­zik in­ter­ko­mu.

– Chce zo­ba­czyć ra­mię tego fa­ce­ta.

– Któ­re? – spy­ta­ła ko­bie­ta w kost­ni­cy.

Spoj­rze­li na mnie.

– Nie wiem – po­wie­dzia­łem. – Chy­ba oba.

Wy­glą­da­li na zdzi­wio­nych, ale ko­bie­ta usły­sza­ła. Unio­sła prze­ście­ra­dło.

Tors miał te­raz owło­sio­ny. Był cięż­szy, wa­żył co naj­mniej o pięt­na­ście kilo wię­cej niż wów­czas, lecz nie było w tym ni­cze­go dziw­ne­go. Zmie­nił się. Wszy­scy się zmie­ni­li­śmy. Jed­nak nie tego szu­ka­łem. Chcia­łem spraw­dzić, czy ma na ra­mie­niu tę po­szar­pa­ną bli­znę.

Miał.

Na le­wym ra­mie­niu. Nie jęk­ną­łem ani nic ta­kie­go. Jak­by ktoś za­brał część mo­jej rze­czy­wi­sto­ści, a ja by­łem zbyt odrę­twia­ły, żeby coś z tym zro­bić. Po pro­stu tam sta­łem.

– Pa­nie Co­pe­land?

– Znam go – po­wie­dzia­łem.

– Kim on jest?

Wska­za­łem zdję­cie z ga­ze­ty.

– Na­zy­wał się Gil Pe­rez.

2

Kie­dyś pro­fe­sor Lucy Gold, dok­tor z an­gli­sty­ki i psy­cho­lo­gii, uwiel­bia­ła kon­sul­ta­cje.

Mo­gła sie­dzieć sam na sam ze stu­den­ta­mi i na­praw­dę ich po­znać. Lu­bi­ła, jak ci cisi, któ­rzy sie­dzie­li z tyłu ze spusz­czo­ny­mi gło­wa­mi, ro­biąc no­tat­ki, jak­by to było dyk­tan­do, ci z wło­sa­mi opa­da­ją­cy­mi na oczy ni­czym za­sło­na ochron­na przy­cho­dzi­li do niej, pod­no­si­li gło­wy i mó­wi­li, co im leży na ser­cu.

Jed­nak naj­czę­ściej, tak jak te­raz, przy­cho­dzą­cy stu­den­ci byli li­zu­sa­mi uwa­ża­ją­cy­mi, że sto­pień za­le­ży je­dy­nie od oka­zy­wa­ne­go en­tu­zja­zmu i bę­dzie wprost pro­por­cjo­nal­ny do ich ak­tyw­no­ści, jak­by w ich kra­ju eks­tra­wer­ty­cy byli bez­cen­ni.

– Pani pro­fe­sor – po­wie­dzia­ła nie­ja­ka Sy­lvia Pot­ter. Lucy wy­obra­zi­ła ją so­bie tro­chę młod­szą, w szko­le śred­niej. Z pew­no­ścią była tą de­ner­wu­ją­cą dziew­czy­ną, któ­ra rano przed kla­sów­ką przy­cho­dzi­ła, ję­cząc, że na pew­no ob­le­je, a po­tem koń­czy­ła jako pierw­sza, z za­do­wo­lo­nym uśmiesz­kiem od­da­wa­ła swo­ją ce­lu­ją­cą pra­cę i sie­dzia­ła do dzwon­ka, ro­biąc do­dat­ko­we no­tat­ki w ze­szy­cie.

– Tak, Sy­lvio?

– Kie­dy dziś na za­ję­ciach czy­ta­ła pani ten frag­ment Yeat­sa… chcę po­wie­dzieć, że by­łam bar­dzo po­ru­szo­na.

Za­rów­no sło­wa­mi wier­sza, jak spo­so­bem, w jaki pani po­słu­gi­wa­ła się swo­im gło­sem… jak za­wo­do­wa ak­tor­ka…

Lucy Gold mia­ła ocho­tę po­wie­dzieć: „Zrób coś dla mnie, użyj tro­chę my­dła”, ale mil­cza­ła i uśmie­cha­ła się. Nie było to ła­twe. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek i po­czu­ła się jak świ­nia. Sy­lvia była pil­ną stu­dent­ką. To wszyst­ko. Każ­dy na swój spo­sób sta­ra się so­bie ra­dzić, przy­sto­so­wać i prze­trwać. Spo­sób Sy­lvii był za­pew­ne mą­drzej­szy i mniej au­to­de­struk­cyj­ny od wie­lu in­nych.

– Iz przy­jem­no­ścią na­pi­sa­łam tę pra­cę – oznaj­mi­ła.

– Cie­szę się.

– Moja pra­ca była o… no cóż, o moim pierw­szym ra­zie, je­śli ro­zu­mie pani, co…

Lucy ski­nę­ła gło­wą.

– Pra­ce są ano­ni­mo­we, a po­nad­to to po­uf­ny ma­te­riał, pa­mię­tasz?

– Och, ra­cja.

Dziew­czy­na spu­ści­ła wzrok, co za­sta­no­wi­ło Lucy. Sy­lvia nig­dy nie spusz­cza­ła wzro­ku.

– Może kie­dy prze­czy­tam wszyst­kie – do­da­ła Lucy – bę­dzie­my mo­gli po­roz­ma­wiać o two­jej, je­śli ze­chcesz. W czte­ry oczy.

Dziew­czy­na wciąż nie pod­no­si­ła wzro­ku.

– Sy­lvio?

– Do­brze – po­wie­dzia­ła bar­dzo ci­cho.

Go­dzi­ny kon­sul­ta­cji się skoń­czy­ły. Lucy chcia­ła iść do domu. Sta­ra­jąc się ukryć brak en­tu­zja­zmu, za­py­ta­ła:

– Czy chcesz po­roz­ma­wiać o tym te­raz?

Sy­lvia wciąż mia­ła spusz­czo­ną gło­wę.

– Za­tem do­brze – po­wie­dzia­ła Lucy, de­mon­stra­cyj­nie spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Za dzie­sięć mi­nut mam ze­bra­nie.

Sy­lvia wsta­ła.

– Dzię­ku­ję za spo­tka­nie.

– Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie, Sy­lvio.

Dziew­czy­na mia­ła taką minę, jak­by chcia­ła coś do­dać.

Jed­nak nie zro­bi­ła tego. Pięć mi­nut póź­niej Lucy sta­ła przy oknie i spo­glą­da­ła na dzie­dzi­niec. Sy­lvia wy­szła z bu­dyn­ku, otar­ła twarz i z wy­mu­szo­nym uśmie­chem wy­so­ko unio­sła gło­wę. Raź­no ru­szy­ła przez mia­stecz­ko uni­wer­sy­tec­kie. Lucy wi­dzia­ła, jak po­ma­cha­ła do zna­jo­mych stu­den­tów, do­łą­czy­ła do jed­nej z grup i wmie­sza­ła się w tłum, sta­jąc się jego nie­odróż­nial­ną czę­ścią.

Lucy od­wró­ci­ła się. Za­uwa­ży­ła swo­je od­bi­cie w lu­strze i nie spodo­ba­ło jej się to, co uj­rza­ła. Czy ta dziew­czy­na po­trze­bu­je po­mo­cy?

Za­pew­ne, Luce, a ty nie za­re­ago­wa­łaś. Do­bra ro­bo­ta, gwiaz­do.

Usia­dła za biur­kiem i od­su­nę­ła dol­ną szu­fla­dę. Wód­ka była tam. Wód­ka jest do­bra. Wód­ka nie ma za­pa­chu.

Drzwi jej ga­bi­ne­tu otwo­rzy­ły się. Męż­czy­zna, któ­ry wszedł, miał dłu­gie czar­ne wło­sy od­gar­nię­te za uszy, w któ­rych tkwi­ły licz­ne kol­czy­ki. Był mod­nie nie­ogo­lo­ny i przy­stoj­ny w sty­lu pod­sta­rza­łe­go człon­ka boys­ban­du. Miał srebr­ny ćwiek w bro­dzie, wiecz­nie błą­dzą­ce spoj­rze­nie, bio­drów­ki le­d­wie przy­trzy­my­wa­ne przez na­bi­ja­ny ćwie­ka­mi pas, a na szyi na­pis gło­szą­cy „Roz­mna­żaj się czę­sto”.

– Ty – po­wie­dział, po­sy­ła­jąc jej swój naj­pięk­niej­szy uśmiech – wy­glą­dasz na ła­twą do zdo­by­cia.

– Dzię­ki, Lon­nie.

– Nie, na­praw­dę. Ła­twą do zdo­by­cia.

Lon­nie Ber­ger był jej sta­ży­stą, cho­ciaż miał tyle lat co ona. Dał się zła­pać w pu­łap­kę wiecz­ne­go stu­dio­wa­nia, zdo­by­wa­jąc co­raz to nowe dy­plo­my, krę­cąc się po kam­pu­sie, ze zdra­dza­ją­cą wiek pa­ję­czyn­ką zmarsz­czek wo­kół oczu. Lon­nie­mu znu­dzi­ły się ja­ło­we eks­ce­sy sek­su­al­ne stu­den­ta, więc usi­ło­wał wy­rwać się z tego za­klę­te­go krę­gu i pod­ry­wał każ­dą na­po­tka­ną ko­bie­tę.

– Po­win­naś no­sić coś bar­dziej uwy­dat­nia­ją­ce­go pier­si, może je­den z tych no­wych biu­sto­no­szy – do­dał. – Może wte­dy chłop­cy bar­dziej by uwa­ża­li na za­ję­ciach.

– Ta­aak, wła­śnie tego mi trze­ba.

– Po­waż­nie, sze­fo­wo, kie­dy ostat­ni raz to ro­bi­łaś?

– Osiem mie­się­cy, sześć dni i ja­kieś… – Lucy spoj­rza­ła na ze­ga­rek – …czte­ry go­dzi­ny temu.

Ro­ze­śmiał się.

– Żar­tu­jesz so­bie ze mnie, praw­da?

Tyl­ko na nie­go spoj­rza­ła.

– Wy­dru­ko­wa­łem dzien­ni­ki – po­wie­dział.

Po­uf­ne i ano­ni­mo­we dzien­ni­ki.

Pro­wa­dzi­ła za­ję­cia zwa­ne na uni­wer­sy­te­cie „wy­kła­da­mi twór­cze­go my­śle­nia”, bę­dą­ce po­łą­cze­niem awan­gar­do­wej psy­cho­lo­gii z na­uką kom­po­zy­cji li­te­rac­kiej i fi­lo­zo­fią. Praw­dę mó­wiąc, Lucy to uwiel­bia­ła. Ak­tu­al­ny te­mat: każ­dy stu­dent miał opi­sać ja­kieś swo­je trau­ma­tycz­ne prze­ży­cie – coś, czym nor­mal­nie nie po­dzie­lił­by się z ni­kim. Bez wy­mie­nia­nia na­zwisk. Bez stop­ni. Je­śli ano­ni­mo­wy au­tor za­mie­ścił na koń­cu pra­cy swo­je po­zwo­le­nie, Lucy mo­gła prze­czy­tać nie­któ­re frag­men­ty ca­łej gru­pie, żeby roz­po­cząć dys­ku­sję – ale nie po­da­jąc na­zwi­ska stu­den­ta.

– Za­czą­łeś je czy­tać? – za­py­ta­ła.

Lon­nie kiw­nął gło­wą i usiadł na fo­te­lu, któ­ry przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi zaj­mo­wa­ła Sy­lvia. Po­ło­żył nogi na biur­ku.

– Jak zwy­kle – po­wie­dział.

– Kiep­skie ero­ty­ki?

– Na­zwał­bym to ra­czej ła­god­ną por­no­gra­fią.

– Co to za róż­ni­ca?

– Niech mnie szlag, je­śli wiem. Czy mó­wi­łem ci o mo­jej no­wej pa­nien­ce?

– Nie.

– Cu­dow­na.

– Uhm.

– Mó­wię se­rio. Kel­ner­ka. Naj­lep­szy ka­wał dupy, jaki mi się tra­fił.

– Aja chcę tego wy­słu­chać, po­nie­waż…

– Za­zdro­sna?

– Ta­aak – mruk­nę­ła Lucy. – To musi być po­wód. Daj mi te pra­ce, do­brze?

Lon­nie po­dał jej kil­ka. Obo­je za­czę­li je prze­glą­dać. Po pię­ciu mi­nu­tach Lon­nie po­krę­cił gło­wą.

– Co ta­kie­go? – spy­ta­ła Lucy.

– Ile lat ma więk­szość tych dzie­cia­ków? – za­py­tał. – Oko­ło dwu­dzie­stu, zga­dza się?

– Zga­dza.

– A ich sek­su­al­ne wy­czy­ny za­wsze trwa­ją ja­kieś dwie go­dzi­ny?

Lucy uśmiech­nę­ła się.

– Twór­cza wy­obraź­nia.

– Czy fa­ce­ci wy­trzy­my­wa­li tyle, kie­dy by­łaś mło­da?

– Te­raz tyle nie wy­trzy­mu­ją – od­par­ła.

Lon­nie uniósł brew.

– To dla­te­go, że taka go­rą­ca z cie­bie sztu­ka. Nie mogą się opa­no­wać. To two­ja wina.

– Hmmm. – Po­stu­ka­ła gum­ką na koń­cu ołów­ka o dol­ną war­gę. – Nie pierw­szy raz wy­gła­szasz ten tekst, co?

– My­ślisz, że przy­dał­by mi się nowy? Na przy­kład taki: „Przy­się­gam, że to jesz­cze nig­dy mi się nie przy­da­rzy­ło”?

Lucy pi­snę­ła jak brzę­czyk na te­le­tur­nie­ju.

– Przy­kro mi, spró­buj jesz­cze raz.

– Niech to szlag.

Wró­ci­li do lek­tu­ry. Lon­nie gwizd­nął i po­krę­cił gło­wą.

– Może po pro­stu uro­dzi­li­śmy się w nie­wła­ści­wej epo­ce.

– Zde­cy­do­wa­nie.

– Luce? – Pod­niósł wzrok znad kart­ki. – Na­praw­dę tego po­trze­bu­jesz.

– Uhm.

– Chcę ci po­móc, wiesz. Bez zo­bo­wią­zań.

– A co z Cu­dow­ną Kel­ner­ką?

– Nie mamy na sie­bie wy­łącz­no­ści.

– Ro­zu­miem.

– Za­tem pro­po­nu­ję czy­sto fi­zycz­ny zwią­zek. Wspól­ne upusz­cze­nie pary, je­śli ku­masz.

– Ci­cho, czy­tam.

Zro­zu­miał alu­zję. Pół go­dzi­ny póź­niej wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał na nią.

– Co?

– Prze­czy­taj to – rzekł.

– Po co?

– Po pro­stu prze­czy­taj, do­brze?

Wzru­szy­ła ra­mio­na, odło­ży­ła pra­cę, któ­rą czy­ta­ła – jesz­cze jed­ną opo­wieść o dziew­czy­nie, któ­ra upi­ła się ze swo­im no­wym chło­pa­kiem i wy­lą­do­wa­ła w łóż­ku we tro­je. Lucy czy­ta­ła wie­le ta­kich hi­sto­rii o trój­ką­tach. Wy­glą­da­ło na to, że wszyst­kie były skut­kiem al­ko­ho­lo­we­go za­mro­cze­nia.

Jed­nak mi­nu­tę póź­niej za­po­mnia­ła o tym. Za­po­mnia­ła, że miesz­ka sama, nie ma już żad­nej ro­dzi­ny i jest pro­fe­so­rem col­le­ge’u, że okno jej ga­bi­ne­tu wy­cho­dzi na dzie­dzi­niec i Lon­nie wciąż sie­dzi przed nią. Lucy Gold ode­szła. Na jej miej­scu sie­dzia­ła młod­sza ko­bie­ta, wła­ści­wie dziew­czy­na, o in­nym na­zwi­sku, na pro­gu do­ro­sło­ści, lecz pod wie­lo­ma wzglę­da­mi jesz­cze dziec­ko.

To się zda­rzy­ło, kie­dy mia­łam sie­dem­na­ście lat. By­łam na let­nim obo­zie. Pra­co­wa­łam jako PW, czy­li po­moc­nik wy­cho­waw­cy. Do­sta­łam tę pra­cę bez tru­du, po­nie­waż mój tato był wła­ści­cie­lem…

Lucy prze­sta­ła czy­tać. Spoj­rza­ła na pierw­szą stro­nę. Oczy­wi­ście nie było na niej na­zwi­ska. Stu­den­ci przy­sła­li pra­ce pocz­tą elek­tro­nicz­ną. Lon­nie je wy­dru­ko­wał. W ten spo­sób nie było wia­do­mo, kto na­pi­sał któ­rą pra­cę. To za­pew­nia­ło po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Au­tor nie po­zo­sta­wiał na­wet od­ci­sków pal­ców. Wy­star­czy­ło wy­brać opcję „wy­ślij”.

To było naj­lep­sze lato w moim ży­ciu. A przy­najm­niej do tam­tej ostat­niej nocy. Mimo to wiem, że już nig­dy nie prze­ży­ję ta­kich chwil. Dziw­ne, no nie? Jed­nak wiem. Wiem, że już nig­dy, prze­nig­dy, nie będę taka szczę­śli­wa.

Nig­dy. Te­raz mój uśmiech jest inny. Smut­niej­szy. Jak­by się roz­bił i nie moż­na go na­pra­wić.

Tam­te­go lata ko­cha­łam chłop­ca. W tej opo­wie­ści będę go na­zy­wa­ła P. Był rok star­szy ode mnie i pra­co­wał jako młod­szy wy­cho­waw­ca. Cała jego ro­dzi­na była na obo­zie. Pra­co­wa­ła tam jego sio­stra, a jego oj­ciec był obo­zo­wym le­ka­rzem. Jed­nak le­d­wo ich za­uwa­ży­łam, bo gdy tyl­ko po­zna­łam P., za­par­ło mi dech.

Wiem, co my­śli­cie. Że to był po pro­stu głu­pi wa­ka­cyj­ny ro­mans. Wca­le nie. A te­raz boję się, że już nig­dy nie po­ko­cham ni­ko­go tak, jak ko­cha­łam jego. To głu­pio brzmi. Tak wszy­scy uwa­ża­ją. Może mają ra­cję. Nie wiem. Wciąż je­stem taka mło­da. Jed­nak nie wy­da­je mi się. Mam wra­że­nie, że mia­łam jed­ną je­dy­ną szan­sę za­znać szczę­ścia i zmar­no­wa­łam ją.

Rana w ser­cu Lucy za­czę­ła się otwie­rać i po­sze­rzać.

Pew­nej nocy po­szli­śmy sami do lasu. Nie po­win­ni­śmy. Re­gu­la­min su­ro­wo tego za­bra­niał. Nikt nie znał tego re­gu­la­mi­nu le­piej ode mnie. Spę­dza­łam tu każ­de lato, od kie­dy skoń­czy­łam dzie­więć lat. Wte­dy mój oj­ciec ku­pił ten obóz. P. peł­nił noc­ny dy­żur, a po­nie­waż mój oj­ciec był wła­ści­cie­lem obo­zu, mo­głam się po nim po­ru­szać zu­peł­nie swo­bod­nie. Spryt­ne, praw­da? Dwo­je za­ko­cha­nych dzie­cia­ków, ma­ją­cych pil­no­wać in­nych obo­zo­wi­czów? Li­to­ści!

Nie chciał iść, po­nie­waż uwa­żał, że po­wi­nien stać na war­cie, ale cóż, wie­dzia­łam, jak go prze­ko­nać. Oczy­wi­ście te­raz tego ża­łu­ję. Jed­nak sta­ło się. Po­szli­śmy do lasu, tyl­ko my dwo­je. Sami. Te lasy są roz­le­głe. Je­śli zgu­bisz dro­gę, mo­żesz w nich za­błą­dzić na za­wsze. Sły­sza­łam opo­wie­ści o dzie­cia­kach, któ­re po­szły do lasu i nig­dy nie wró­ci­ły. Nie­któ­rzy twier­dzą, że wciąż się tam błą­ka­ją, ży­jąc jak zwie­rzę­ta. Inni mó­wią, że zgi­nę­ły lub spo­tkał je jesz­cze gor­szy los. Cóż, wie­cie, co się opo­wia­da przy obo­zo­wych ogni­skach.

Kie­dyś śmia­łam się z ta­kich opo­wie­ści. Nig­dy mnie nie prze­ra­ża­ły. Te­raz trzę­sę się na samą myśl o tym.

Szli­śmy. Zna­łam dro­gę. P. trzy­mał mnie za rękę. W le­sie było tak ciem­no. Nie było wi­dać ni­cze­go, co znaj­do­wa­ło się w od­le­gło­ści więk­szej niż trzy me­try. Usły­sze­li­śmy ja­kieś szme­ry i zro­zu­mie­li­śmy, że w le­sie ktoś jest. Za­mar­łam, ale pa­mię­tam, że P. uśmiech­nął się w ciem­no­ści i za­baw­nie po­krę­cił gło­wą. Je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­re­go obo­zo­wi­cze spo­ty­ka­li się w le­sie, było… no wie­cie, to był obóz ko­edu­ka­cyj­ny. Czę­ści dla chłop­ców i dziew­czyn od­dzie­lał od sie­bie pas lasu. Do­po­wiedz­cie so­bie resz­tę.

P. wes­tchnął.

– Le­piej to sprawdź­my – po­wie­dział.

Albo coś po­dob­ne­go.

Jed­nak ja nie chcia­łam. Pra­gnę­łam być z nim sama.

W mo­jej la­tar­ce wy­czer­pa­ły się ba­te­rie. Wciąż pa­mię­tam, jak moc­no biło mi ser­ce, gdy we­szli­śmy mię­dzy drze­wa. Oto by­łam tam, w ciem­no­ści, trzy­ma­jąc za rękę chło­pa­ka, któ­re­go ko­cha­łam. Wy­star­czy­ło­by, żeby mnie do­tknął, a roz­pły­nę­ła­bym się. Zna­cie to uczu­cie? Kie­dy nie mo­żesz znieść jego nie­obec­no­ści na­wet przez pięć mi­nut. Kie­dy wszyst­ko ci się z nim ko­ja­rzy. Ro­bisz coś, co­kol­wiek, i my­ślisz: Co on by o tym po­my­ślał? Sza­lo­ne uczu­cie. Cu­dow­ne, ale też bo­le­sne. Je­steś tak wraż­li­wa i ob­na­żo­na, że to prze­ra­ża.

– Ciii – szep­nął P. – Za­trzy­maj się.

Ro­bi­my to. Za­trzy­mu­je­my się.

P. po­cią­ga mnie za drze­wo. Uj­mu­je moją twarz w dło­nie. Ma duże dło­nie i po­do­ba mi się to, co czu­ję. Od­chy­la moją gło­wę i ca­łu­je mnie. Czu­ję to wszę­dzie, to drże­nie, któ­re roz­po­czy­na się w ser­cu, a po­tem roz­cho­dzi. Odej­mu­je dłoń od mo­jej twa­rzy. Kła­dzie ją na mo­jej klat­ce pier­sio­wej, obok mo­jej pier­si. Za­czy­nam nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wać na dal­szy ciąg. Ję­czę gło­śno.

Wciąż się ca­ło­wa­li­śmy. Na­mięt­nie. Nie mo­gli­śmy się na­sy­cić swo­ją bli­sko­ścią. Każ­da część mo­je­go cia­ła pło­nę­ła. On wsu­nął dłoń pod moją bluz­kę. Nie po­wiem nic wię­cej. Za­po­mnia­łam o szme­rach w le­sie. Te­raz wiem. Po­win­ni­śmy ko­goś za­wia­do­mić. Po­win­ni­śmy ich za­trzy­mać i nie po­zwo­lić wejść głę­biej w te lasy. Nie zro­bi­li­śmy tego. Za­miast tego ko­cha­li­śmy się.

Tak się w tym po­grą­ży­łam, że z po­cząt­ku na­wet nie sły­sza­łam krzy­ków. My­ślę, że P. też ich nie sły­szał.

Jed­nak te krzy­ki wciąż było sły­chać i wie­cie, co mó­wią lu­dzie, któ­rzy byli bli­scy śmier­ci? To było wła­śnie tak, tyl­ko jak­by na od­wrót. Jak­by­śmy obo­je po­dą­ża­li ku cu­dow­ne­mu świa­tłu, a te krzy­ki były sznu­rem, któ­ry cią­gnął nas w tył, cho­ciaż wca­le nie chcie­li­śmy wra­cać.

Prze­stał mnie ca­ło­wać. I to jest naj­strasz­niej­sze.

Już nig­dy wię­cej mnie nie po­ca­ło­wał.

Lucy od­wró­ci­ła kart­kę, ale nie było na niej nic wię­cej. Po­de­rwa­ła gło­wę.

– Gdzie jest resz­ta?

– To wszyst­ko. Po­wie­dzia­łaś im, żeby przy­sy­ła­li czę­ścia­mi, pa­mię­tasz? Jest tyl­ko tyle.

Znów spoj­rza­ła na kart­ki.

– Do­brze się czu­jesz, Luce?

– Ty do­brze so­bie ra­dzisz z kom­pu­te­ra­mi, praw­da, Lon­nie?

Znów uniósł brew.

– Le­piej z ko­bie­ta­mi.

– Czy wy­glą­dam, jak­bym była w na­stro­ju?

– Do­brze, do­brze. W po­rząd­ku, do­brze so­bie ra­dzę z kom­pu­te­ra­mi. Cze­mu py­tasz?

– Mu­szę się do­wie­dzieć, kto to na­pi­sał.

– Prze­cież…

– Mu­szę – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem – wie­dzieć, kto to na­pi­sał.

Na­po­tkał jej spoj­rze­nie. Przez mo­ment wpa­try­wał się w jej twarz. Wie­dzia­ła, co chce po­wie­dzieć. Za­mie­rza­ła zła­mać wszel­kie re­gu­ły. Prze­czy­ta­li kil­ka na­praw­dę okrop­nych opo­wie­ści, w tym roku na­wet jed­ną o ka­zi­rod­czym związ­ku mię­dzy oj­cem a cór­ką, i nig­dy nie pró­bo­wa­li usta­lić ich au­to­rów.

– Ze­chcesz mi po­wie­dzieć, o co tu cho­dzi? – spy­tał Lon­nie.

– Nie.

– Jed­nak chcesz, że­bym zła­mał wszel­kie re­gu­ły, ja­kie wpro­wa­dzi­li­śmy?

– Tak.

– Jest tak źle?

Po­pa­trzy­ła na nie­go w mil­cze­niu.

– A co tam, do dia­bła – rzekł Lon­nie. – Zo­ba­czę, co uda mi się zdzia­łać.

3

– Mó­wię wam – po­wtó­rzy­łem jesz­cze raz. – To jest Gil Pe­rez.

– Fa­cet, któ­ry zgi­nął z pań­ską sio­strą dwa­dzie­ścia lat temu?

– Naj­wi­docz­niej nie zgi­nął.

Nie są­dzę, żeby mi uwie­rzy­li.

– Może to jego brat? – pod­su­nął York.

– Z pier­ścion­kiem mo­jej sio­stry?

– To pier­ścio­nek ja­kich wie­le – za­uwa­żył Dil­lon. – Dwa­dzie­ścia lat temu było ta­kich mnó­stwo. Wy­da­je mi się, że moja sio­stra mia­ła taki sam. Chy­ba do­sta­ła go na szes­na­ste uro­dzi­ny. Czy na pier­ścion­ku pana sio­stry było coś wy­gra­we­ro­wa­ne?

– Nie.

– Za­tem nie ma pew­no­ści.

Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwi­lę, ale nie­wie­le mo­głem do­dać. Na­praw­dę nic nie wie­dzia­łem. Po­wie­dzie­li mi, że będą w kon­tak­cie. Znaj­dą ro­dzi­nę Gila Pe­re­za i spraw­dzą, czy zi­den­ty­fi­ku­je za­bi­te­go. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić. By­łem za­gu­bio­ny, odrę­twia­ły i wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi.

Mój palm­top i te­le­fon ko­mór­ko­wy sza­la­ły. Spóź­ni­łem się na spo­tka­nie z obroń­ca­mi w naj­więk­szej ze spraw w mo­jej ka­rie­rze. Dwaj bo­ga­ci stu­den­ci, te­ni­si­ści z ele­ganc­kie­go przed­mie­ścia Short Hills, zo­sta­li oskar­że­ni o zgwał­ce­nie szes­na­sto­let­niej Mu­rzyn­ki z Irving­ton, nie­ja­kiej – nie, jej na­zwi­sko w tym nie po­ma­ga­ło – Cha­mi­que John­son. Roz­pra­wa już się za­czę­ła, zo­sta­ła od­ro­czo­na, a te­raz mia­łem na­dzie­ję za­wrzeć ugo­dę, za­nim znów się roz­pocz­nie.

Po­li­cjan­ci pod­wieź­li mnie do mo­je­go biu­ra w Ne­wark. Wie­dzia­łem, że stro­na prze­ciw­na uzna moje spóź­nie­nie za ce­lo­we, ale nic nie mo­głem na to po­ra­dzić. Kie­dy wsze­dłem do ga­bi­ne­tu, dwaj głów­ni obroń­cy już tam byli.

Je­den z nich, Mort Pu­bin, wstał i za­czął wrzesz­czeć:

– Ty skur­wy­sy­nu! Wiesz, któ­ra go­dzi­na? Wiesz?

– Mort, schu­dłeś?

– Nie wy­jeż­dżaj mi z tymi bzdu­ra­mi.

– Za­cze­kaj, nie, to nie to. Je­steś wyż­szy, praw­da? Uro­słeś. Je­steś już du­żym chłop­cem.

– Wy­pchaj się, Cope. Tkwi­my tu już od go­dzi­ny!

Dru­gi praw­nik, Fla­ir Hic­ko­ry, sie­dział z nogą za­ło­żo­ną na nogę, ni­czym się nie przej­mu­jąc. To na nim sku­pi­łem uwa­gę. Mort był ha­ła­śli­wy, nie­przy­jem­ny i lu­bił się po­pi­sy­wać. Fla­ir był ad­wo­ka­tem, któ­re­go oba­wia­łem się jak żad­ne­go in­ne­go. Był zu­peł­nie inny, niż moż­na by się spo­dzie­wać. Przede wszyst­kim Fla­ir – przy­się­gał, że to jego praw­dzi­we imię, ale moc­no w to wąt­pi­łem – był ge­jem. W po­rząd­ku, nic wiel­kie­go. Wie­lu ad­wo­ka­tów to geje, lecz Fla­ir był ge­jem nad ge­ja­mi, coś jak dziec­ko mi­ło­ści Li­be­ra­ce’a i Lizy Min­nel­li, wy­cho­wa­ne na pio­sen­kach Stre­isand i kon­cer­tach.

I wca­le nie krył się z tym w sali są­do­wej – prze­ciw­nie, ce­lo­wo kłuł tym w oczy.

Po­zwo­lił Mor­to­wi sza­leć przez kil­ka mi­nut. Po­ru­szał pal­ca­mi i oglą­dał swój ma­ni­kiur. Wy­da­wał się z nie­go za­do­wo­lo­ny. Po­tem pod­niósł rękę i nie­dba­łym ru­chem uci­szył Mor­ta.

– Dość – po­wie­dział.

Miał na so­bie pur­pu­ro­wy gar­ni­tur. A może ba­kła­ża­no­wy lub cha­bro­wy. Nie znam się na ko­lo­rach. Jego ko­szu­la była tej sa­mej bar­wy co gar­ni­tur. Kra­wat też. I chu­s­tecz­ka w kie­szon­ce.

A tak­że – do­bry Boże – buty. Fla­ir spo­strzegł, że za­uwa­ży­łem jego strój.

– Po­do­ba ci się? – za­py­tał.

– Bar­ney no­wym człon­kiem ze­spo­łu Vil­la­ge Pe­ople – po­wie­dzia­łem.

Fla­ir zmarsz­czył brwi.

– No co?

– Bar­ney z Vil­la­ge Pe­ople – po­wtó­rzył, wy­dy­ma­jąc usta. – Nie przy­szły ci do gło­wy ja­kieś star­sze i jesz­cze bar­dziej za­po­mnia­ne po­sta­cie po­pkul­tu­ry?

– Chcia­łem wspo­mnieć o Te­le­tu­bi­siu, ale nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, jak się na­zy­wa.

– Twin­ky Win­ky. I też jest sta­ry. – Skrzy­żowł ręce na pier­si i wes­tchnął. – Sko­ro więc je­ste­śmy już wszy­scy ra­zem w tym ga­bi­ne­cie o zde­cy­do­wa­nie he­te­ro­sek­su­al­nym wy­stro­ju, czy mo­że­my wy­pu­ścić na­szych klien­tów i za­koń­czyć tę spra­wę?

Na­po­tka­łem jego spoj­rze­nie.

– Oni to zro­bi­li, Fla­ir.

Nie za­mie­rzał za­prze­czać.

– Na­praw­dę chcesz, by ta cho­ra na umy­śle strip­ti­zer­ka i pro­sty­tut­ka ze­zna­wa­ła przed są­dem?

Sta­nął­bym w jej obro­nie, ale znał fak­ty.

– Chcę.

Fla­ir po­wstrzy­mał uśmiech.

– Znisz­czę ją – po­wie­dział.

Ja nic nie po­wie­dzia­łem.

Zro­bi to. Wie­dzia­łem, że tak. I wła­śnie w tym rzecz. Po­tra­fił drą­żyć i gnę­bić, a mimo to ni­ko­go nie zra­żać. Wi­dzia­łem już, jak to ro­bił. Moż­na by są­dzić, że przy­najm­niej nie­któ­rzy sę­dzio­wie będą ho­mo­fo­ba­mi, nie­na­wi­dzą­cy­mi i bo­ją­cy­mi się go. Jed­nak z Fla­irem było in­a­czej. Ław­nicz­ki mia­ły ocho­tę iść z nim na za­ku­py i opo­wia­dać o wa­dach swo­ich mę­żów. Męż­czyź­ni uwa­ża­li go za nie­szko­dli­we­go, więc nie oba­wia­li się, że wy­tnie im ja­kiś nu­mer.

Dla­te­go był tak groź­nym prze­ciw­ni­kiem.

– O co wam cho­dzi? – za­py­ta­łem.

Fla­ir się uśmiech­nął.

– Je­steś zde­ner­wo­wa­ny, praw­da?

– Mam tyl­ko na­dzie­ję uchro­nić ofia­rę gwał­tu przed two­imi bru­tal­ny­mi ata­ka­mi.

– Mo­imi? – Przy­ło­żył dłoń do pier­si. – Je­stem ura­żo­ny.

Spoj­rza­łem na nie­go bez słów. Gdy to ro­bi­łem, otwo­rzy­ły się drzwi. We­szła Lo­ren Muse, mój głów­ny in­spek­tor do­cho­dze­nio­wy. Muse jest w moim wie­ku, po trzy­dzie­st­ce, i była in­spek­to­rem do­cho­dze­nio­wym w sek­cji za­bójstw za cza­sów mo­je­go po­przed­ni­ka, Eda Ste­in­ber­ga.

Usia­dła bez sło­wa czy ge­stu.

Znów od­wró­ci­łem się do Fla­ira.

– Cze­go chce­cie? – za­py­ta­łem po­now­nie.

– Na po­czą­tek – rzekł Fla­ir – chcę, by pan­na Cha­mi­que John­son prze­pro­si­ła za znisz­cze­nie re­pu­ta­cji dwóch po­rząd­nych chłop­ców z do­brych ro­dzin.

Spoj­rza­łem na nie­go bar­dzo uważ­nie.

– Jed­nak za­do­wo­li­my się od­stą­pie­niem od wszyst­kich za­rzu­tów.

– Śnij da­lej.

– Cope, Cope, Cope – po­krę­cił gło­wą Fla­ir, cmo­ka­jąc.

– Po­wie­dzia­łem nie.

– Je­steś cu­dow­ny, kie­dy je­steś taki mę­ski, ale już o tym wiesz, praw­da? – Fla­ir spoj­rzał na Lo­ren Muse. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ła się szcze­ra zgro­za. – Do­bry Boże, co ty masz na so­bie?

Muse się wy­pro­sto­wa­ła.

– Co?

– Twój strój. Jak z ja­kie­goś strasz­ne­go no­we­go re­ali­ty show, za­ty­tu­ło­wa­ne­go Jak ubie­ra­ją się po­li­cjant­ki. Do­bry Boże. A te buty…

– Są prak­tycz­ne – wtrą­ci­ła Muse.

– Ko­cha­na, pierw­sza za­sa­da świa­ta mody: sło­wa „buty” oraz „prak­tycz­ne” nig­dy nie po­win­ny so­bie to­wa­rzy­szyć.

– Na­wet nie mru­gnąw­szy okiem, Fla­ir od­wró­cił się z po­wro­tem do mnie. – Nasi klien­ci przy­zna­ją się do wy­kro­cze­nia i do­sta­ną wy­rok z za­wie­sze­niem oraz nad­zór są­do­wy.

– Nie.

– Mogę po­wie­dzieć ci dwa sło­wa?

– Te dwa sło­wa to „buty” i „prak­tycz­ne”, tak?

– Nie, oba­wiam się, że coś znacz­nie bar­dziej przy­kre­go: Cal i Jim.

Za­milkł. Zer­k­ną­łem na Muse. Po­pra­wi­ła się w fo­te­lu.

– Te dwa zdrob­nie­nia – cią­gnął z sa­tys­fak­cją Fla­ir. – Cal i Jim. Mu­zy­ka dla mo­ich uszu. Wiesz, o czym mó­wię, Cope?

Nie chwy­ci­łem przy­nę­ty.

– Two­ja rze­ko­ma ofia­ra w swo­im ze­zna­niu… Czy­ta­łeś jej ze­zna­nie, praw­da? W swo­im ze­zna­niu wy­raź­nie po­da­je, że jej gwał­ci­cie­la­mi byli Cal i Jim.

– To ni­cze­go nie ozna­cza – po­wie­dzia­łem.

– No cóż, po­słu­chaj, ko­cha­siu, i po­sta­raj się sku­pić, po­nie­waż są­dzę, że to może być bar­dzo waż­ne w tej spra­wie – na­szy­mi klien­ta­mi są Bar­ry Ma­rantz i Edward Jen­ret­te. Nie Cal i Jim, ale Bar­ry i Edward. Po­wtórz to gło­śno. No już, prze­cież po­tra­fisz. Bar­ry i Edward. No, czy te imio­na brzmią tak samo jak Cal i Jim?

Na to py­ta­nie od­po­wie­dział Mort Pu­bin.

– Nie, wca­le nie, Fla­ir – rzekł z sze­ro­kim uśmie­chem.

Ja wciąż się nie od­zy­wa­łem.

– I wiesz co, mamy tu ze­zna­nie two­jej ofia­ry – mó­wił Fla­ir. – To na­praw­dę cu­dow­ne, nie są­dzisz? Za­cze­kaj, niech znaj­dę. Po pro­stu uwiel­biam to czy­tać. Mort, masz je? Za­cze­kaj, jest tu­taj. – Fla­ir na­ło­żył po­łów­ko­we szkła do czy­ta­nia. Od­chrząk­nął i od­czy­tał z na­masz­cze­niem: „Ci dwaj chłop­cy, któ­rzy to zro­bi­li. To byli Cal i Jim”.

Odło­żył kart­kę i spoj­rzał na nas, jak­by cze­kał na okla­ski.

– Zna­le­zio­no w niej na­sie­nie Bar­ry’ego Ma­rant­za – przy­po­mnia­łem.

– Ach tak, ale mło­dy Bar­ry – na­wia­sem mó­wiąc, przy­stoj­ny chło­piec, a obaj wie­my, że to ma zna­cze­nie – przy­zna­je się, że wcze­śniej owe­go wie­czo­ru upra­wiał seks z chęt­ną i mło­dą pan­ną John­son. Wszy­scy wie­my, że Cha­mi­que była w ich aka­de­mi­ku. To nie­kwe­stio­no­wa­ny fakt, praw­da?

Nie po­do­ba­ło mi się to, ale zgo­dzi­łem się z nim.

– Nie­kwe­stio­no­wa­ny.

– W rze­czy sa­mej obaj zga­dza­my się, że Cha­mi­que John­son pra­co­wa­ła tam ty­dzień wcze­śniej jako strip­ti­zer­ka.

– Tan­cer­ka eg­zo­tycz­na – po­pra­wi­łem.

Te­raz on po­pa­trzył na mnie z uwa­gą.

– Za­tem wró­ci­ła tam. Tyl­ko tym ra­zem nie do­sta­ła pie­nię­dzy. Co do tego też się zga­dza­my, nie­praw­daż? – Nie cze­kał na moją od­po­wiedź. – I mogę przy­pro­wa­dzić pię­ciu lub sze­ściu chłop­ców, któ­rzy ze­zna­ją, że bar­dzo za­przy­jaź­ni­ła się z Bar­rym. Daj spo­kój, Cope. Już to prze­ra­bia­łeś. Ona jest strip­ti­zer­ką. Jest nie­let­nia. Za­kra­dła się do mę­skie­go aka­de­mi­ka. Prze­spa­ła się z przy­stoj­nym, bo­ga­tym chłop­cem. On ją rzu­cił, nie za­dzwo­nił albo coś ta­kie­go. Ma do nie­go żal.

– I mnó­stwo si­nia­ków – do­da­łem.

Mort rąb­nął w stół dło­nią przy­po­mi­na­ją­cą coś roz­je­cha­ne­go na dro­dze.

– Ona po pro­stu chce się ob­ło­wić – po­wie­dział.

– Nie te­raz, Mort – rzekł Fla­ir.

– Pie­przyć to. Wszy­scy wie­my, o co cho­dzi. Oskar­ży­ła ich, bo są dzia­ni. – Mort ob­rzu­cił mnie swym naj­lep­szym twar­dym jak krze­mień spoj­rze­niem. – Wiesz, że ta ku­rew­ka była no­to­wa­na, praw­da? Cha­mi­que… – wy­ce­dził jej imię w drwią­cy spo­sób, któ­ry na­praw­dę mnie wku­rzył – też już wzię­ła so­bie ad­wo­ka­ta. Za­mie­rza wy­do­ić na­szych chłop­ców. Ta kro­wa po pro­stu chce się ob­ło­wić. To wszyst­ko. Chce cho­ler­nej for­sy.

– Mort? – po­wie­dzia­łem.

– Co?

– Bądź ci­cho, te­raz roz­ma­wia­ją do­ro­śli.

Mort prych­nął.

– Ty nie je­steś lep­szy, Cope.

Cze­ka­łem.

– Oskar­ży­łeś ich tyl­ko dla­te­go, że są bo­ga­ci. I wiesz o tym. Też od­gry­wasz w me­diach tę ko­me­dię „bo­ga­ci prze­ciw­ko bied­nej”. Nie uda­waj, że nie. Czy wiesz, co w tym jest do bani? Wiesz, od cze­go boli mnie dupa?

Rano prze­ze mnie ko­goś swę­dzia­ło dup­sko, a te­raz jego roz­bo­la­ła dupa. Mia­łem do­bry dzień.

– Po­wiedz mi, Mort.

– To jest po­wszech­nie przy­ję­te w na­szym spo­łe­czeń­stwie.

– Co ta­kie­go?

– Nie­na­wiść do bo­ga­tych. – Mort gniew­nie roz­ło­żył ręce. – Wciąż się to sły­szy: „Nie­na­wi­dzę go, jest taki bo­ga­ty”. Spójrz na En­ron i inne po­dob­ne skan­da­le. Te­raz wprost za­chę­ca się do ta­kie­go na­sta­wie­nia, nie­na­wi­ści do bo­ga­tych. Gdy­bym kie­dyś po­wie­dział: „Hej, nie­na­wi­dzę bied­nych”, po­wie­si­li­by mnie na su­chej ga­łę­zi. Ale wy­zy­wa­nie bo­ga­tych? Cóż, mo­żesz so­bie uży­wać. Każ­dy może nie­na­wi­dzić bo­ga­tych.

– Może po­win­ni za­ło­żyć psy­cho­te­ra­peu­tycz­ną gru­pę wspar­cia – pod­su­ną­łem.

– Wy­pchaj się, Cope.

– Nie, na­praw­dę. Trump, Hal­li­bur­to­no­wie… No wiesz, świat był dla nich nie­do­bry. Gru­pa wspar­cia. Oto, co po­win­ni zro­bić. Albo wy­stą­pić w ma­ra­to­nie te­le­wi­zyj­nym.

Fla­ir Hic­ko­ry wstał. Oczy­wi­ście był to te­atral­ny gest. Nie­mal spo­dzie­wa­łem się, że dy­gnie.

– My­ślę, że już skoń­czy­li­śmy. Zo­ba­czy­my się ju­tro, przy­stoj­nia­ku. A ty… – spoj­rzał na Lo­ren Muse, otwo­rzył usta, za­mknął je i się otrzą­snął.

– Fla­ir?

Po­pa­trzył na mnie.

– Ten frag­ment z Ca­lem i Ji­mem tyl­ko do­wo­dzi, że ona mówi praw­dę – po­wie­dzia­łem.

Fla­ir się uśmiech­nął.

– Ja­kim cu­dem?

– Wasi chłop­cy byli spryt­ni. Na­zwa­li się Cal i Jim, żeby tak o nich mó­wi­ła.

Pod­niósł brwi.

– My­ślisz, że to przej­dzie?

– W prze­ciw­nym ra­zie po co by ich tak na­zwa­ła?

– Prze­pra­szam?

– Chcę po­wie­dzieć, że gdy­by Cha­mi­que chcia­ła wro­bić wa­szych klien­tów, dla­cze­go nie po­da­ła­by ich praw­dzi­wych imion? Po co wy­my­śla­ła­by cały ten dia­log mię­dzy Ca­lem i Ji­mem? „Ob­róć ją, Cal”. „Prze­chyl ją, Jim”. „Patrz, Cal, jak jej się to po­do­ba”. Po co by to wy­my­śla­ła?

Od­po­wie­dział mi Mort:

– Po­nie­waż jest żąd­ną for­sy kur­wą, głu­pią jak but?

Wi­dzia­łem jed­nak, że moje sło­wa do­tar­ły do Fla­ira.

– To nie ma sen­su – rze­kłem.

Na­chy­lił się do mnie.

– I nie musi mieć, w tym rzecz, Cope. Wiesz o tym. Może masz ra­cję. Może to nie ma sen­su. Jed­nak wiesz, że na­ro­bi za­mie­sza­nia. A za­mie­sza­nie to ulu­bio­ne pod­ło­że mo­jej ulu­bio­nej ro­ślin­ki, jaką jest uza­sad­nio­na wąt­pli­wość. – Uśmiech­nął się. – Może masz ja­kieś do­wo­dy. Je­śli jed­nak ka­żesz tej dziew­czy­nie ze­zna­wać, nie będę jej oszczę­dzał. To bę­dzie krót­ki po­je­dy­nek. Obaj to wie­my.

Ru­szy­li do drzwi.

– Pa, pa, przy­ja­cie­lu. Do zo­ba­cze­nia w są­dzie.

4

Muse i ja mil­cze­li­śmy przez dłu­gą chwi­lę.

Cal i Jim. Te imio­na nas przy­bi­ły.

Sta­no­wi­sko głów­ne­go in­spek­to­ra do­cho­dze­nio­we­go nie­mal za­wsze zaj­mo­wał ja­kiś sta­ry we­te­ran, opry­skli­wy fa­cet nie­co wy­pa­lo­ny tym, co wi­dział przez lata pra­cy, brzu­cha­ty, cięż­ko wzdy­cha­ją­cy, w zno­szo­nym pro­chow­cu. Jego za­da­niem było zręcz­nie prze­pro­wa­dzić nie­win­ne­go pro­ku­ra­to­ra okrę­go­we­go, ta­kie­go jak ja, z po­li­tycz­ne­go nada­nia, przez krę­gi sys­te­mu praw­ne­go Es­sex Co­un­ty.

Lo­ren Muse mia­ła może metr pięć­dzie­siąt i wa­ży­ła tyle co czwar­to­kla­sist­ka. Wy­bie­ra­jąc ją na głów­ne­go in­spek­to­ra, wy­wo­ła­łem nie­przy­jem­ne po­ru­sze­nie wśród we­te­ra­nów, ale zro­bi­łem to naj­zu­peł­niej świa­do­mie. Wolę za­trud­niać ko­bie­ty w pew­nym wie­ku. Le­piej pra­cu­ją i są lo­jal­niej­sze. Wiem, wiem, ale prze­ko­na­łem się, że to nie­mal za­wsze praw­da. Znajdź od­po­wied­nią ko­bie­tę w wie­ku – po­wiedz­my – trzy­dzie­stu trzech lat, a bę­dzie pra­co­wa­ła po go­dzi­nach i z po­świę­ce­niem, ja­kie­go nig­dy nie mo­żesz ocze­ki­wać po mę­żat­ce z dzieć­mi.

Na­le­ży rów­nież przy­znać, że Muse była nie­wia­ry­god­nie uta­len­to­wa­nym in­spek­to­rem. Lu­bi­łem oma­wiać z nią spra­wy. Po­wie­dział­bym, że było to jak­by przy­mu­sem, ale wte­dy z pew­no­ścią wy­wo­łał­bym zbio­ro­wy jęk. Te­raz spo­glą­da­ła w dół.

– Co ci cho­dzi po gło­wie? – za­py­ta­łem.

– Czy te buty na­praw­dę są ta­kie brzyd­kie?

Pa­trzy­łem na nią i cze­ka­łem.

– Krót­ko mó­wiąc, je­śli nie znaj­dzie­my ja­kie­goś spo­so­bu, żeby wy­ja­śnić Cala i Jima, je­ste­śmy za­ła­twie­ni – za­koń­czy­ła.

Spoj­rza­łem w su­fit.

– Co? – za­py­ta­ła Muse.

– Te dwa imio­na.

– Co z nimi?

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem, nie wiem któ­ry raz. – Dla­cze­go aku­rat Cal i Jim?

– Nie wiem.

– Prze­słu­cha­łaś po­now­nie Cha­mi­que?

– Tak. Jej opo­wieść jest za­trwa­ża­ją­co spój­na. Uży­wa­li tych imion. Są­dzę, że masz ra­cję. Zro­bi­li to spe­cjal­nie, żeby jej opo­wieść głu­pio brzmia­ła.

– Tyl­ko dla­cze­go wy­bra­li aku­rat te dwa imio­na?

– Za­pew­ne przy­pad­ko­wo.

Zmarsz­czy­łem brwi.

– Coś prze­oczy­li­śmy, Muse.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Wiem.