Strona główna » Obyczajowe i romanse » W jego oczach

W jego oczach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-86-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W jego oczach

Alicja Sinicka, która rozkochała polskie czytelniczki w Arturze o wilczych oczach, wraca z kontynuacją bestsellera „Oczy wilka”

Lena i Artur zaczynają nowy rozdział w swoim związku. Po dwóch latach wspólnego życia zaręczyli się. Nie wszyscy są z tego powodu zadowoleni, a sama Lena nie potrafi zapomnieć o przeszłości. Wciąż nie może pogodzić się z tym, że jej ukochany ma przed nią mnóstwo tajemnic.

Kiedy wokół niej zaczynają dziać się dziwne rzeczy, w które nikt nie chce wierzyć, kobieta podejrzewa, że może być chora. Zupełnie jak jej ciotka… Lena czuje, że jest prześladowana i z każdym dniem coraz mniej ufa swojemu wybrankowi.

Sytuacja pogarsza się, kiedy do ich domu wprowadza się Borys, współpracownik Artura. Pomaga mu w tajemniczym projekcie. Mężczyzna okazuje się zupełnym przeciwieństwem jej narzeczonego. Jest ciepłem kojącym jego chłód, a także ostoją w trudnych chwilach, kiedy Artur ją odtrąca. Czy Lena złamie przysięgę, którą złożyła Mangano? Czy wiążąc się z mężczyzną o wilczych oczach, popełnia wielki błąd?

Polecane książki

Lata 1918-1939 zapisały się w historii Polski nie tylko rozwojem gospodarczym i politycznymi zawirowaniami towarzyszącymi odbudowie niepodległego państwa, ale także znaczącymi zmianami obyczajowymi, wśród których na pierwszy plan wysuwa się emancypacja kobiet. Nadzwyczajne, niepos...
„Mama w Harmonii” to książka, która powinna być przeczytana przez każdą kobietę.To jest książka autentyczna, bo autorka prowadzi nas poprzez osobiste doświadczenia, szczerze dzieli się z czytelnikami częścią swojego życia i tym, jak sama dojrzewała do bycia harmonijną mamą. Pomaga nam również zrozum...
Opis przejścia taktycznej gry akcji Hidden & Dangerous II, ukazującej zmagania czteroosobowego oddziału komandosów pod dowództwem porucznika Garego Bristola, wykonujących przeróżne misje bojowe podczas II wojny światowej. Hidden and Dangerous 2 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy ...
Książkę tę autor napisał z myślą o tych polskich nauczycielach, którzy potwierdzili swoim zapałem i radykalnością innowacyjnego zaangażowania dostrzegli w idei klas autorskich ogromną szansę na zmianę samych siebie, swojego warsztatu pracy, swoich interakcji z uczniami i ich rodzicami. Równolegle do...
Ciepła opowieść o pierwszej miłości i niełatwym dorastaniuEmma i Oliver mieli zostać przyjaciółmi do końca świata. Mają po siedem lat, mieszkają obok siebie, a na dodatek urodzili się dokładnie tego samego dnia, w tym samym szpitalu.Pewnego dnia Olivera porywa ojciec. Chłopiec odnajduje się d...
Krew, śmierć, łzy i mordercza pogoń zdeterminowanego w rozpaczy człowieka. Kiedy nad osadą Jaszy budzi się kolejny letni dzień, wydaje się, że nic nie może zakłócić ciszy poranka. Młody mężczyzna kieruje wzrok ku ożywającej po nocnym uśpieniu puszczy i ściska w dłoni łuk. Za chwilę wejdzie pomięd...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alicja Sinicka

Utonęłam w myślach tak głębokich
jak twoje spojrzenie.
Tylko

Rozdział 1

Przypomina kawałek lodu, trochę nieregularny, podłużny. Różni się od kamieni, które widziałam na palcach koleżanek z pracy czy obcych kobiet. Jest błękitny i oprawiony w platynę. Na mojej dłoni prezentuje się idealnie, sprawia, że wygląda ona doskonale. Dzięki niemu palce robią wrażenie węższych, subtelniejszych. Ciekawe, czy brał to pod uwagę, wybierając go. Pewnie tak. On zawsze bierze wszystko pod uwagę.

Ten diament jest pamiątką dzisiejszych wydarzeń. Jest też zwiastunem kolejnych. Jesteśmy ze sobą już dwa lata. Dziś mija rocznica, z której nie zdawałam sobie sprawy. Artur bowiem uważa, że powinniśmy liczyć czas naszego związku od dnia mojego przyjazdu do Głębi. To właśnie wtedy wjechałam w terenowe auto zaparkowane przy sklepie ogrodniczym, po czym pełna frustracji spojrzałam w lazurowe oczy jego właściciela i poczułam chłód, który przetoczył się przez moje ciało jak rwąca rzeka. Samochód należał do niego, tak jak ja, choć wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy. Mam wrażenie, że do dziś z wielu rzeczy nie zdaję sobie sprawy. Ta rzeka wciąż przeze mnie płynie, a może już dawno zostałam przez nią porwana? Nurt jest silny, nie jestem w stanie z nim walczyć. Zresztą nie mam takiego zamiaru.

Patrząc na spokojną taflę jeziora za oknem naszej sypialni, odtwarzam w myślach wydarzenia dzisiejszego dnia, a raczej popołudnia. Pojechaliśmy motocyklem do Piasków. Usiedliśmy na plaży rozgrzanej letnim słońcem, które w tym roku jest tu wyjątkowo łaskawe. Zanurzyliśmy wzrok w wodzie spowitej blaskiem promieni słonecznych. Tej samej, którą widzę teraz. Podczas jazdy pobrudziłam sobie spodnie. Czarne smugi rozciągały się po białym materiale otulającym moje łydki. Przez jakiś czas milczeliśmy. To on wywołał ciszę. Ja chciałam rozmawiać. Opowiedzieć mu o minionym dniu, jak zawsze, ale tym razem czułam, że moje słowa rozpływają się gdzieś między nami. Pomyślałam, że ma jakiś problem w pracy i jak zwykle nie chce mi nic powiedzieć. W takich momentach był jak głaz. Mogłam bić, krzyczeć, kopać – i tak pozostawał niewzruszony. Wtuliłam się więc w niego i zaczęliśmy się wsłuchiwać w tę naszą ciszę. Melania zawsze mówiła, że gdy zamykają się usta, otwiera się umysł. Prawdziwe myśli i uczucia wyłaniają się wtedy z ukrycia, dlatego tak wiele osób boi się milczenia. Ucieka od niego, ucieka od siebie. Z Arturem milczało się wybornie. Było w tym naszym milczeniu coś kojącego i czystego. Uważałam, że on tego właśnie potrzebuje. Pragnie ze mną pomilczeć.

W pewnym momencie sięgnął do kieszeni. Byłam przekonana, że za chwilę zobaczę w jego dłoni telefon. Jak zawsze. Pewnie przypomniał sobie o czymś, do kogoś musi zadzwonić, zapisać ważną myśl. Ujrzałam jednak czarny aksamitny woreczek. Poluzował zaciśnięty sznurek i coś z niego wyjął. Coś błyszczącego, coś, co sprawiło, że momentalnie poczułam ucisk w gardle.

– Podaj mi rękę – szepnął.

Zrobiłam to, czego sobie zażyczył. Zaczął się przyglądać mojej dłoni, gładzić ją z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Po chwili zagościła na niej powaga, a może nawet zaciętość. W końcu wsunął mi na palec jasną obręcz ozdobioną diamentem, nie pytając mnie o zdanie. Już się nauczyłam, że Artur Mangano zawsze postępuje racjonalnie, logicznie. Wiedział, że go kocham. Wiedział, że się zgodzę. Uznał, że pytanie o to jest zbędne. I miał rację. W oczach stanęły mi łzy. Po chwili dwie czarne od tuszu krople potoczyły się po moich policzkach. Obserwował je z niezmienną powagą, po czym złożył na moich ustach pocałunek.

Nigdy nie wyobrażałam sobie naszych zaręczyn, nie przypuszczałam, że stanie się to dzisiaj. Ostatnio nie spędzaliśmy ze sobą zbyt wiele czasu, Artura jak zawsze pochłaniała praca. Muszę przyznać, że i ja nie próżnowałam. Wciąż pracuję w Packing Systems jako planistka produkcji, choć Artur nie jest tym zachwycony. Wolałby, żebym zrezygnowała. Ostatnio wspomina o tym coraz częściej. Mówi, żebym zrobiła sobie przerwę, bo planowanie produkcji jest stresujące. Ma rację. Presja czasu, ciągły kontakt z wymagającym klientem, nadgodziny. Znam to dobrze. Dziś jednak nie byłam w pracy. Miałam wolne. Snułam się po domu do południa w kapciach i za dużej piżamie, którą Wojtek przysłał mi w paczce z innymi pięknymi ubraniami z Lejdi. Piżama miała jeszcze jakąś angielską metkę świadczącą o tym, że nikt jej wcześniej nie nosił.

Wciąż wodzę palcem po niesymetrycznym diamencie i wpatruję się w słoneczną poświatę rozpływającą się po jeziorze. O tej porze wygląda jak błyszcząca droga prowadząca z jednego brzegu na drugi.

– Jestem szczęśliwa – mówię do siebie. – Jestem bardzo szczęśliwa.

Artur nie musiał mnie pytać o zgodę. Miał rację, zakładając, że też tego pragnę. Nie umiałabym mu odmówić. Nie wyobrażam sobie życia z żadnym innym mężczyzną. Problem tkwi tylko w zaufaniu. Myślałam, że z czasem zakiełkuje, chyba podświadomie czekałam na ten moment. Założyłam, że do zaręczyn, ślubu, wszystko już będzie w porządku, tymczasem tak się nie stało. Między nami wciąż pozostało wiele niedopowiedzeń. Dziś dotarło do mnie, że tak już będzie zawsze. Po tym, co się wydarzyło po moim przyjeździe do Głębi, wiem już, że mój mężczyzna potrafi doskonale grać, rozdawać karty z gracją profesjonalnego krupiera i zrobi to znowu, jeśli zmuszą go do tego okoliczności. Gdy Nadia oznajmiła mu rok temu, że wyjeżdża do Australii na zawsze, nawet nie mrugnął. Wszyscy wiedzieli, że robi to przez niego. Że nie może już patrzeć na nas razem, że cierpi. Tymczasem on, na imprezie zorganizowanej z okazji wyjazdu Nadii, po prostu podszedł i uścisnął jej dłoń na pożegnanie. Następnie przeprosił i powiedział, że musi wracać do firmy, bo ma ważne zlecenie. Czy naprawdę nie przejął się jej wyjazdem? Czy może grał, bo wiedział, że patrzę. Nie wiem. Z jednej strony jest zbyt bystry, szybki, sprytny i nigdy go w pełni nie zrozumiem. Z drugiej – to właśnie jemu jedynemu mogę powiedzieć o wszystkim. Nikt mnie tak nie rozumie, nawet Jolka. Jest moją przystanią, schronem, zbroją. To on kilka miesięcy temu pojechał ze mną do cioci Melanii, do kliniki psychiatrycznej. To z nim patrzyłam na jej psychiczną destrukcję, jaką sieją w umyśle silne leki psychotropowe. Gdyby ciocia wciąż mogła pisać, pewnie wyjaśniłaby, że jej dusza opuściła już ciało. Całą drogę powrotną płakałam. Kilka razy zjeżdżał na pobocze i mnie pocieszał, całował, był przy mnie. Jedynie z Arturem mogłam się podzielić tym traumatycznym doświadczeniem. Z nikim innym. Na koniec stwierdził, że ten wyjazd był zbyteczny.

– Leno. – Jego głos mnie zaskakuje i wyrywa z rozmyślań pełnych zwątpienia, które dręczy mnie, odkąd wróciliśmy z Piasków.

Odwracam się do niego i się uśmiecham. To tylko chwila słabości.

– Nie cieszysz się? – pyta, przechylając głowę.

– Oczywiście, że się cieszę. – Uśmiecham się szerzej. – Po prostu mnie zaskoczyłeś.

Unosi brwi. Nadal stoi w progu sypialni.

– Czym cię zaskoczyłem?

Jego bystre oczy lśnią, czekając na moją odpowiedź.

– Tym. – Unoszę prawą dłoń, odwracając ją zewnętrzną stroną do niego. – Ale to miła niespodzianka.

– Boisz się? – Reaguje natychmiast i w końcu podchodzi. Staje obok. Zerka na jezioro, jakby chciał sprawdzić, czemu się przyglądałam. W końcu kieruje wzrok na mnie, a ja zapadam się w błękicie.

Po dwóch latach jego spojrzenie wciąż na mnie działa, chociaż inaczej niż na początku. Teraz jestem już do niego przyzwyczajona, przynosi ukojenie. Mam wrażenie, że ciągle go szukam, a kiedy w końcu znajduję, odczuwam ulgę, chwilowy spokój. W nim odpoczywam.

– Ani trochę. To nie strach.

– A co?

Zakłada mi włosy za ucho. Widzę, że jest odrobinę zirytowany moją reakcją, ale nie chce się w żaden sposób zdradzić. Ciekawe, czy długo przygotowywał się do tej chwili, czy w jakikolwiek sposób planował nasze zaręczyny.

– Niepewność – odpowiadam w końcu.

To najlepsze słowo, jakie może określić stan mojego umysłu.

– Niepewność – powtarza i przysiada na parapecie, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Przez chwilę żadne z nas się nie odzywa. To milczenie stopniowo wypacza moją odpowiedź. „Niepewność” zaczyna nabierać nowego kształtu, większego, ostrzejszego. Nie jest już moją „niepewnością”, słowem, które wypowiedziałam. W spowijającej nas ciszy niepewność scaliła się z rzeczywistością i nabrała innej mocy – złej, zwiastującej konflikt.

– To zdejmij pierścionek – mówi po chwili, uderzając palcami o parapet, bezlitośnie przebierając nimi po marmurze, jakby w oczekiwaniu.

– Nie chcę go zdejmować – odpowiadam natychmiast.

– Więc jesteś pewna.

Spoglądam na diament, a potem na niego. Mam wrażenie, że ten mieniący się błękitem kamień jest częścią Artura, że ofiarował mi dziś część siebie. Odłupał szklisty fragment ze swojej lodowej krainy i wręczył mi go na znak swojej wierności i oddania. Przypieczętował tym naszą miłość, ale i pokazał, że to wszystko, co może mi dać. Będzie mnie kochał tylko tak – spoglądając w moją stronę ze szczytów swojego mrocznego świata. Tak bardzo chciałabym go poznać, wejść na zakazane tereny…

W końcu wtulam się w niego, wyczuwam bicie serca, ciepło jego ciała i rośnie we mnie wątła nadzieja, że jeszcze wszystko się zmieni.

Nocą, gdy schodzę do kuchni po szklankę melisy, słyszę, jak rozmawia z Waldkiem w salonie. Jest w bliskiej relacji z bratem, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Często się naradzają w różnych sprawach. Waldek to dobry słuchacz. Robi wrażenie kogoś mało przejmującego się innymi ludźmi, ale przy bliższym poznaniu okazuje się bardzo empatyczny. Słyszę, jak mój narzeczony mówi do niego:

– Wiedziałem, że tak będzie. Ucieszy się, pozwoli mi wsunąć diament na palec, a potem przepadnie w swoim świecie, jak zawsze. Wmówi sobie, że na niego nie zasługuje, wątpliwości będą narastać. Jej stan się pogorszył po wizycie u Melanii. Wyjazd tam był błędem. Rzadko zdarza mi się podejmować błędne decyzje, ale tu ewidentnie nie przemyślałem sprawy. Chciała, żebym ją do niej zabrał. Zrobiłem to, czego chciała. Niepotrzebnie. Mogłem przewidzieć, co tam zastaniemy.

– Co masz na myśli?

– Wchodzimy do sali odwiedzin i proszę. Siedzi Melania, siwa, ostrzyżona na pazia, wpatrzona w blat stołu. Przez czterdzieści minut nie uniosła wzroku. Po dwudziestu zaczęła przesuwać nienaturalnie białym paznokciem po słojach drewna pokrywającego blat. Lena wpatrywała się w jej ruchy z uchylonymi ustami, a ja patrzyłem na moją kobietę, czując wyrzuty sumienia i powtarzając w kółko jedno retoryczne pytanie: „Po co ją tu przywiozłeś, idioto?”.

Zastanawiam się, dlaczego do tego wraca. Czy to rzeczywiście było tak istotne? „Jej stan się pogorszył”. Wypowiada się o mnie tak, jakbym była jego pacjentką, a nie narzeczoną.

– Zawiozłeś ją tam, bo cię o to prosiła, bo ją kochasz, stary – odpowiada Waldek.

Artur na to nie reaguje.

Wracam do sypialni. Po kwadransie Artur dołącza do mnie. Układa się obok. Choć się nie dotykamy, czuję ciepło jego ciała. Przybliża się. Całuje moją szyję, schodzi coraz niżej, zanurza się w dekolcie, w piersiach, całuje brzuch. Muska wargami opuszkę palca ozdobionego pierścionkiem.

– Nie zdejmiesz go do dnia naszego ślubu – mówi.

Przytakuję, oddychając coraz szybciej.

– Wiesz, że twoja twarz ciągle kąpie się w tej niepewności, z którą stałaś dziś pod oknem? Przepędzę ją – szepcze mi do ucha. – Daj mi jeszcze chwilę.

Wkrótce już jej nie ma. Nie ma mnie. I choć starałam się mu opierać, choć próbowałam powstrzymywać jego dłonie, usta, nie patrzeć mu w oczy, w końcu zabrakło mi sił. Zostałam porwana przez zimną, rwącą rzekę.

Rozdział 2

Śpię i nie śpię. Unoszę się gdzieś pomiędzy jaźniami. Wpatruję się w Artura albo mam taki sen. Zatapiam wzrok w jego zamkniętych powiekach, zaroślach rzęs, gęstych brwiach, konturach rozmazanych pyłem nocy. Na co dzień jest spokojnym, stonowanym człowiekiem, a gdy zasypia, wygląda tak, jakby nic nie mogło zakłócić jego odpoczynku. Kiedyś zapytałam go rano, o czym śnił. Rzucił mi spojrzenie typu „czemu mnie męczysz?” i wzruszył ramionami. Nie przywiązuje wagi do takich rzeczy. Marzenie, sen, szczęście. Takie słowa w jego głowie są nic nieznaczącym dodatkiem. Ulotkami wsuwanymi do dłoni, gdy kroczy się wrocławskim rynkiem. Białym pyłkiem na czarnej marynarce, który strzepuje się jednym ruchem ręki, uporczywym brzęczeniem komara w nocy. W końcu, po moich ponagleniach odrzekł, że nie śni, że zapada się nocą w ciemność, ona go uspokaja, wycisza rozbiegany umysł. Wyznałam mu, że ja prawie zawsze śnię o nim. Pocałował mnie wtedy czule i nic już nie odpowiedział.

Dał mi tej nocy dużo rozkoszy. Wiem, że chciał nią wyplenić „niepewność”, którą wczoraj go obdarowałam. Wyplenił ją zaledwie na chwilę, wróciła i znowu we mnie kołacze, tak jak przeczucie, że ostatnio coś się między nami zmieniło. Na pewno pracuje więcej, siedzi dłużej w laboratorium, chyba przyjął jakieś nowe zlecenie, ale tu chodzi o coś jeszcze… W powietrzu zaczęła się unosić inna energia, bliska tej, która wibrowała w nim, kiedy przyjechałam do Głębi, gdy się poznawaliśmy. Może to przez te oświadczyny? Może naprawdę się do tego przygotowywał? W takim wypadku jednak wczoraj na plaży wszystko powinno wrócić do normy, ściskające mnie więzy powinny puścić, pęknąć pod wpływem ciężaru jego niewypowiedzianej deklaracji. Tak się nie stało. Wciąż jestem spięta. Wciąż czuję niepokój.

Powoli otwiera oczy. Jego wzrok jest trzeźwy i czujny. Kojarzy mi się teraz z budzącym się wężem, w każdej chwili gotowym do ataku, kalkulującym, jakie ma szanse, jakie szanse ma jego przeciwnik. To przez nocną aurę – tłumaczę sobie. W nocy wszystko wydaje się przerażające, skąpane w atramentowej mazi.

– Leno, czemu nie śpisz?

– Myślę o ślubie, o tym, co będzie – odpowiadam automatycznie, starając się jakoś ułożyć rozbiegane myśli w jedno mniej lub bardziej sensowne zdanie.

– Nigdy nie wyobrazisz sobie tego, co będzie. Umysł jest na to za słaby.

Przyciąga mnie do siebie. Przez chwilę jeszcze utrzymuje się we mnie to dziwne uczucie wyobcowania, ale zaraz wyparowuje pod wpływem ciepła jego ciała, spokojnego oddechu. To mój Artur, mężczyzna, któremu mogę powiedzieć o wszystkim, przyjaciel. Chwytam się tej myśli, która wydaje się teraz tak prawdziwa i bezpieczna jak jego silne ramiona, pikantna woń skóry i palce beztrosko błądzące po moim ciele, jakby ciągle im było mało.

– Mówiłaś już komuś?

– Napisałam Wojtkowi, kiedy byłeś pod prysznicem. Pytał o datę.

– Co mu powiedziałaś?

– Że na to jeszcze za wcześnie.

Przyglądam się jego długim palcom. Na jednym z nich nosi teraz tytanowy sygnet. Ojciec dał mu go jako symbol przekazania biznesu. Alfred wycofał się już z interesu. Postanowił przejść na emeryturę. Razem z Krystyną dalej mieszkają we Włoszech i od półtora roku nie byli w Polsce. Odwiedziliśmy ich z Arturem na Boże Narodzenie. To był przyjemny czas.

– Idealna odpowiedź.

Całuje mnie w ucho, a raczej subtelnie gryzie, co sprawia, że krew zaczyna mi szybciej krążyć w żyłach. Patrzę na pierścionek. Zastanawiam się, czy może mieć jakąś ukrytą moc. W nocy wszystko jest możliwe. Wszystko jest możliwe, gdy się żyje z Arturem. Poddaję się jego pocałunkom, męskości, która subtelnie drażni moje ciało. Znowu zaczął spektakl pieszczot. Mówię mu, że go kocham. Powtarzam te słowa kilka razy. Mam wrażenie, że domaga się ich ode mnie, że lubi się w nie wsłuchiwać, gdy wypowiadam je cicho, miękko, smagana jego dotykiem. Odpowiada tym samym. Przez uchylone okno sypialni słychać cykanie świerszczy i szum pociągu gdzieś w oddali. Powoli się rozpływam i przemierzam nasze ciała, by po chwili zapaść się w niemal metafizycznej rozkoszy. W takiej chwili nie jestem w stanie z nim walczyć. Nie z nim, nie z mrocznym władcą mojej duszy. Wydaje mi się, że byłby w stanie zrobić to każdej kobiecie. On jednak wybrał mnie. I przy mnie trwa.

Rozdział 3

– Jejku, Lena, jaki wielki!

Jolka ściska moją dłoń i przygląda się pierścionkowi. Siedzimy na lunchu w Podwodnym Życiu Weroniki, małej restauracji mieszczącej się niedaleko naszej firmy. Serwują tu smaczne ryby i owoce morza. Smażony sandacz paruje pod moim nosem, ale wciąż nie mogę zacząć jeść, bo przyjaciółka nie odpuszcza. Jej czekoladowe oczy wpatrują się w błękitny kamień, jakby był wykopanym spod ziemi skarbem.

– Nie wierzę, że to zrobiliście – dodaje po chwili.

– Dlaczego? – pytam, patrząc na czarno-białe fotografie Głębi z dawnych lat, którymi obwieszone są ściany lokalu. Widzę rynek, ciemne dorożki ciągnięte przez konie, których grzbiety ozdobione są wzorzystymi derkami. Tryskające fontanny, otoczone kamiennym murkiem, jezioro, kobiety w mocno zakrytych strojach kąpielowych opalające się na piaszczystej plaży. Na jednej z fotografii dostrzegam rezydencję rodziny Mangano. Jest taka sama jak dziś, choć kelnerka mówiła, że zdjęcia przedstawiają przedwojenną Głębię. Białe filary, zdobienia obramień okiennych, bluszcz pnący się po ogrodzeniu. Wszystko wygląda tak samo jak dziś. Mój dom, do którego wrócę za parę godzin. Kilkadziesiąt lat temu pewnie nie było w nim tylko tych wszystkich zabezpieczeń – czujników, alarmów – a między drzewami za domem nie kryła się fabryka kosmetyków z ukrytym podziemnym laboratorium.

– Mówiłaś przecież, że ostatnio w ogóle nie ma dla ciebie czasu, że ciągle pracuje. – Jolka puszcza wreszcie moje palce i sięga po sztućce. – Może chce ci jakoś wynagrodzić ten czas, sama nie wiem. Pewnie coś kombinuje.

Wbija widelec w krewetkę tygrysią oprószoną skórką cytryny, po czym wkłada całą do ust i kiwa głową, jakby się zgadzała z niewypowiedzianą myślą.

Dwa lata temu opowiedziałam jej moją historię. Historię, którą sama wówczas poznałam. Szerokim łukiem ominęłam to, co było związane z chemikaliami, specyfikami. Zrobiłam to dla jej dobra i bezpieczeństwa. Wiedza o tym nic Joli nie da, a gdyby Artur dowiedział się, że wtajemniczyłam ją w jego prawdziwą działalność, na pewno straciłby do mnie zaufanie. Nie wiem też, co postanowiłby w związku z Jolą. Jest taki nieprzewidywalny… Musiałam zatem jakoś odnaleźć się między dwojgiem bliskich mi ludzi – jednym dzikim i wciąż nieodkrytym, drugim od dawna znanym, ale nierozumiejącym mojego nowego świata. Wybrałam półśrodek, ku zadowoleniu wszystkich. W związku z tym Jola wie, że kilka lat temu odwiedziłam Piaski, że poznałam Artura, a później wróciłam tu na jego życzenie. Sądzi jednak, że straciłam i odzyskałam pamięć samoistnie, naturalnie, bez żadnych psychoaktywnych wspomagaczy. Sama doszła do takiego wniosku, a ja nie wyprowadzałam jej z błędu.

To nie zmienia faktu, że przyjaciółka jest wciąż przeciwna mojemu związkowi z Arturem. Uważa, że on ciągle w coś gra, żongluje sytuacjami, a ja tego nie widzę. Na urodziny wręczyła mi nawet książkę o wampirach emocjonalnych. Zrobiła to ostentacyjnie, przy nim, niby żartobliwie, ale śmiali się wszyscy oprócz mojego mężczyzny. Niestety, Jolka nigdy nie zrozumie Artura, naszej relacji. Sama z trudem się w niej odnajduję. Związek z nim jest wymagający, zbudowany na zaufaniu, a jednocześnie na jego braku. To dążenie do poznania Artura, odkrywanie nowych przestrzeni w jego umyśle wpisuje się chyba w moje uczucie do niego. Teraz, kiedy siedzę w małej knajpce, pośród kobaltowych ścian ozdobionych bladą przeszłością Głębi, i wpatruję się w wielki, niezniszczalny dom, w którym mieszkamy, wreszcie zaczyna to do mnie docierać. Nigdy go do końca nie poznam. Chyba muszę się z tym pogodzić.

– Jest nieprzewidywalny, to prawda, ale ja chyba nie umiałabym już być z nieskomplikowanym facetem. To tak, jakbym po piosence Taco Hemingwaya włączyła disco polo.

– A co jest złego w disco polo? – Jolka wyciera usta serwetką i rzuca ją obok talerza. – Wiesz, jak mi jest dobrze z Kornelem?

Spotykają się od roku. Luźny układ, bez większych zobowiązań. Widzę, że Kornel chciałby zbudować z nią coś trwalszego, ale Jola po Krzyśku wciąż ma uraz do poważnych związków.

– Kornel to disco polo? – pytam, czując, jak smak sandacza przemierza moje podniebienie. Da się w nim odczuć pikantne nuty, pieprz, może chili.

– Trochę. – Kiwa głową. – Wiesz, przebierane imprezy, w domu zawsze głośna muzyka, żarty, amerykańskie komedie, a w nocy kolorowe gadżety i…

– Dobra. – Unoszę rękę. – Rozumiem.

– Nie ma w tym nic złego. – Rozkłada ręce. – Lenka, przewidywalność daje poczucie bezpieczeństwa. Kobiety potrzebują bezpieczeństwa. Powiedz, czy ty się czujesz przy Arturze bezpiecznie?

– Bardzo – odpowiadam bez chwili wahania.

Jolka nic już nie odpowiada, tylko przewraca oczami.

Odczuwam ulgę. Najważniejsze jest dla mnie to, że powiedziałam przyjaciółce o zaręczynach. Wiedziałam, że będzie sceptyczna, ale grunt, że już wie.

W drodze powrotnej, a właściwie gdy wjeżdżamy już na parking pod Packing Systems, pewne pytanie mimowolnie wypływa z moich ust. Sama nie wiem dlaczego, przecież nie zajmowało moich myśli, a jednak gdy widzę nazwisko Mangano pod szyldem firmy, w której pracuję, muszę je zadać.

– Dlaczego powiedziałaś, że Artur coś kombinuje z tymi oświadczynami?

Jolka chowa do torebki błyszczyk, którym przed chwilą starannie posmarowała usta, po czym odpowiada:

– A czy jemu w ogóle zdarza się nie kombinować?

– Czemu ciągle jesteś na niego taka cięta?

– Bo mu nie ufam. Nigdy mu już nie zaufam. Zaplanował naszą przyjaźń. Zaplanował wszystko, co ma miejsce w twoim życiu, Lena. – Rozgląda się po skórzanym wnętrzu mercedesa, jakby w tym prezencie od mojego mężczyzny również szukała potwierdzenia swoich słów. – Ciekawe, kiedy to się zaczęło. Jaką masz pewność, że wtedy, gdy przyjechałaś tu z ciotką? Skąd wiesz, że właśnie wtedy zobaczył cię po raz pierwszy?

Jej ostatnie słowa uderzają we mnie jak kamienie. Rozpryskują się po mojej klatce piersiowej, wprawiają ją w drżenie.

– Jola. – Natychmiast zmieniam ton głosu. Jest słaby, cichy. – Czy ty mi chcesz coś jeszcze powiedzieć?

– Nie – odpowiada półszeptem. – Nie chcę ci już nic powiedzieć. Przepraszałam cię za przeszłość miliony razy. Dobrze wiesz, że jestem szczera. Już nigdy nic przed tobą nie ukryję, ale uważam, że on ma w sobie mało ludzkich cech. Wybacz, że tak to ujmuję, ale nie potrafię inaczej. Może tacy geniusze powinni być sami?

– Kocham go.

– Wiem. – Wzdycha. – I tak naprawdę wiedziałam, że do tego w końcu dojdzie, że wy się pobierzecie. Mimo to, gdy pokazałaś mi pierścionek, ta wiedza mnie przeraziła.

– Jola, co ty mówisz? Przecież ja z nim mieszkam od dwóch lat. Jesteśmy razem.

– Mieszkasz w jego domu, a spotykasz się z nim ostatnio rzadziej niż ja z Kornelem, chociaż nasze domy dzieli parę ładnych kilometrów.

– Artur dużo pracuje.

– Nad czym?

Przesuwa palcami po krótkiej ciemnej grzywce, a jej błyszczące usta chowają się do środka, jakby skąpane w zażenowaniu czekały na apetyczną informację, pyszny kawałek czekoladowego tortu, o który się upomniały. Nie wie nic o badaniach Artura, o jego ukrytej działalności, ale coś przeczuwa, ten jedyny w swoim rodzaju zapach tajemnicy. Ociekam nim od dwóch lat.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam zgodnie z prawdą.

W istocie nie wtajemniczał mnie w swój nowy projekt. O jego pracy wiem tylko tyle, ile samej uda mi się ustalić, odkryć, nic ponadto. Za każdym razem, gdy wchodzę do holu fabryki Artura, mieszczącej się niedaleko rezydencji rodziny Mangano, za każdym razem gdy patrzę na zdjęcia gadów, które wyzierają z zimnych szaroniebieskich ścian, myślę o tym, że mam ograniczony dostęp do jego świata. Gdy próbuję się tam przedostać, zawsze mówi „stop”. Chce mieć mnie blisko, ale nie za blisko. Co prawda wyznał mi, czym naprawdę się zajmuje, ale bez wdawania się w szczegóły, twierdząc, że w tym przypadku prawda nie przyniesie mi nic dobrego. „Wiesz wystarczająco dużo”. Takie zdanie usłyszałam, gdy poprosiłam, żeby powiedział mi, nad czym teraz pracuje. Później: „Nic więcej ci nie powiem. To dla twojego bezpieczeństwa”.

Przyjaciółka na szczęście nie drąży tematu, za co w duchu jestem jej wdzięczna. Gdy po południu wjeżdżam na teren posiadłości, srebrny bentley Artura lśni już na podjeździe. Jestem zaskoczona, że o tak wczesnej porze wrócił z pracy.

Rozdział 4

Gdy przekraczam próg domu, słyszę jego niski głos rozpływający się w gwarze dobiegającym z tarasu. Najwyraźniej mamy gości. Ogarniają mnie wątpliwości, czy powinnam do nich dołączyć. Przez chwilę się waham, przystaję obok schodów i zerkam w kierunku szklanych drzwi oddzielających mnie od wyłożonego białymi kaflami placu gładko przechodzącego w plażę. Widzę Waldiego z papierosem w dłoni. Opowiada coś, wymachując przy tym rękami. Żar rozpalonego tytoniu jest przez to żywy, intensywny. Mam wrażenie, że dobrze oddaje stan emocjonalny właściciela papierosa. W pewnej chwili odwraca się w moją stronę. Nasze spojrzenia się krzyżują. Zastyga na moment, mruży ciemne oczy, po czym zamaszystym ruchem ręki przykłada papieros do ust. Wciąga dym i wypuszcza go z impetem.

– Lena przyszła – mówi, wskazując mnie głową.

Natychmiast ruszam w jego kierunku, mając nadzieję, że nie zauważył mojego wahania. Stałam i podglądałam.

– Jesteś – mówi Artur, gdy wreszcie wychodzę na posadzkę oprószoną piaskiem.

Stoi oparty o ścianę, trzyma w dłoni szklankę z whisky. To jest dla mnie znak, że wydarzyło się coś ważnego, szczególna okazja. Bardzo rzadko pije alkohol. Jest jego przeciwnikiem. Twierdzi, że sam potrafi stworzyć dużo zdrowsze i skuteczniejsze polepszacze humoru. Od czasu do czasu towarzysko wypije szklankę Johnniego Walkera, zielonego, trzydziestoletniego. Wyciąga go z drewnianego barku w gabinecie. To musi być wyjątkowa chwila, a raczej ktoś, z kim warto wypić ten trunek.

Na tarasie siedzi jeszcze Leon, który przyciszonym głosem rozmawia z ochroniarzem i… No właśnie i kto? Wysoki szatyn w koszulce polo i dżinsach. Choć zajmuje miejsce na rattanowym krześle, zdaję sobie sprawę, że musi mieć z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, może nawet przewyższa Artura. Ma długie ręce i nogi, twarz proporcjonalną, wąski nos.

– Borys, poznaj moją narzeczoną Lenę.

Artur zwraca się do niego, na co on raptownie wstaje, potwierdzając moje założenie co do wzrostu. Jest odrobinę wyższy od mojego narzeczonego. Przez jego czoło biegną trzy linie płytkich zmarszczek. Wydaje się, że jest w wieku Artura, na oko dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Ma krótkie kręcone włosy podkreślające swoistą przewrotność spojrzenia emanującego ironią i powagą. Odnoszę wrażenie, że w chwili gdy ściskamy sobie dłonie, ta przewrotność nabiera więcej powagi. Mężczyzna przygląda mi się tak, jakby chciał odczytać moje myśli na swój temat. Takie spojrzenie dotychczas widziałam tylko u Artura. Jest mocne, ciepłe, bo ma miodowe oczy ocienione gęstymi, prostymi rzęsami. Jest w nim coś słonecznego, silnego, co nie pozwala mi oderwać od niego wzroku. Dłoń jednak ma chłodną.

– Cześć – mówi, uśmiechając się lekko, przez co wyraz jego twarzy znowu staje się bliższy ironii.

Zauważam, że serdeczny palec prawej dłoni Borysa zdobi sygnet podobny do tego, który nosi Artur.

– Zatrzymam się u was na jakiś czas, jeśli nie będzie to dla ciebie kłopot – mówi Borys.

– Nie, nie będzie – odpowiadam z lekkim wahaniem w głosie, którego nie jestem w stanie ukryć.

Czasem mamy dodatkowych lokatorów w posiadłości. Z reguły są to klienci Artura lub partnerzy z zagranicy. Mimowolnie, w myślach wsuwam tego mężczyznę do takiej szufladki, przyklejam mu do piersi plakietkę tymczasowego gościa. Wyobrażam go sobie w różnych miejscach tego domu, pijącego kawę w salonie, jedzącego śniadanie w jadalni czy na plaży, otulonego ręcznikiem tuż po porannej kąpieli w jeziorze. Zawsze gdy ktoś się tu pojawia, zmienia się porządek dnia. Artur zajmuje się gościem, spędzamy mało czasu razem, nie mogę sobie nigdzie znaleźć miejsca. A więc znowu nadszedł taki czas. Dobrze, rozumiem. To część pracy mojego przyszłego męża. Jestem jedynie rozczarowana faktem, że Artur nie powiedział mi o tym wcześniej. Zazwyczaj mnie uprzedza.

Mężczyzna unosi brwi w zaskoczeniu, jakby odpowiadał wyłącznie na mój niepewny ton, a nie na słowa, które wypowiedziałam.

Wysuwam dłoń z jego uścisku. Robi się nieswojo. Siadam na wolnym krześle, obok Artura, który wciąż stoi oparty o ścianę. Borys wraca na swoje miejsce i po chwili przerywa krępującą ciszę. Zaczyna opowiadać o locie klasą biznes z Rosji. Ma podwójne obywatelstwo. Matka była Rosjanką, ojciec Polakiem. On razem z żoną – Anną, mieszka na stałe w Moskwie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że opowiada o sobie tylko ze względu na mnie. Wszyscy inni doskonale go znają. Zadaję mu zatem grzeczne pytania o hobby, zainteresowania. Przez dwa lata nauczyłam się już rozmawiać z obcymi ludźmi. Szybko zrozumiałam, że Artur otacza się nimi na co dzień. Między jego gośćmi zawsze dostrzegam podobieństwo. Są zdystansowani, odrobinę usztywnieni, oszczędni w gestach i słowach. Borys też taki jest. Od czasu do czasu spoglądam na jego sygnet. Zastanawiam się, czym tak naprawdę się zajmuje. Raz wymyka mu się sformułowanie „obok mojej fabryki”. Czy jego fabryka jest podobna do tej Artura? Jakoś nie pasuje mi do takiego wizerunku. Działających nielegalnie „biznesmenów” postrzegam inaczej. To przez mojego mężczyznę. Zawsze chodzi elegancko ubrany, nawet gdy nie musi. Koszula, bawełniane spodnie, błyszczące buty. Wzbudza respekt, zanim otworzy usta. A Borys? Biała koszulka polo, granatowe dżinsy, sportowe obuwie. Dystyngowany, oksfordzki styl, odbiegający od zakodowanego w moim umyśle wzorca. Tak czy inaczej, podczas godzinnej rozmowy na tarasie temat pracy jest zgrabnie omijany przez obu panów. Niczego sensownego się nie dowiaduję i w końcu dyskretnie ulatniam się do domu.

Tej nocy zasypiam sama. Artur z Borysem około dziesiątej opuścili teren posiadłości, zapewne pojechali do fabryki. Gdy w środku nocy narzeczony kładzie się koło mnie, czuję od niego zapach mięty. Lekką, przyjemną nutę wymieszaną z dymem tytoniowym. Artur nie pali, ale Borys, Waldi, a ostatnimi czasy również Leon – tak.

– Czemu byłaś dzisiaj taka chłodna? – szepcze, przysuwając mnie do siebie, otulając moje plecy ciepłem torsu, drażniąc szorstkością policzków.

Zawsze wie, kiedy nie śpię. Choćbym miała zamknięte oczy i celowo rozchylone wargi w pozornym akcie pochłaniania snu.

– Raczej zaskoczona nowym gościem – odpowiadam z lekką chrypką. – Kim jest Borys?

– Biznesmenem.

– Proszę cię, nie igraj ze mną. Pytam poważnie.

Wzdycha cicho.

– To mój rosyjski odpowiednik. Prowadzi działalność zbliżoną do Mangano Solutions.

– Jest was więcej?

Milczy.

– Artur. – Odwracam się do niego przodem, zerkam w te zmęczone oczy, połyskujące w białej poświacie księżyca wlewającej się do sypialni przez okno.

– Kilkanaście osób w różnych miejscach świata. Nikomu nie mów. – Już dawno nie podkreślał tego, że wymaga ode mnie dyskrecji. Fakt, że to zrobił, świadczy o wadze przekazanej przez niego informacji.

– Przecież nikomu nie powiem. Nigdy nic nikomu nie mówię.

– Jolancie co nieco powiedziałaś.

– To moja przyjaciółka. Jedyna, jaką mam. Musiałam jej jakoś wytłumaczyć sytuację. Ale zrobiłam to rozsądnie.

– To teraz rozsądnie pomilcz.

– Dobrze.

To, co powiedział, skutecznie rozwiewa senność, która do tej pory tkwiła gdzieś pod moimi powiekami. Mam ochotę zadać mu wiele pytań o Borysa, o innych, ale nie chcę go atakować. Znam mojego przyszłego męża na tyle, by wiedzieć, że bombardowany pytaniami natychmiast wyciąga tarczę ochronną.

– Czy… – Waham się.

– Czy co?

– Czy ten sygnet to jakiś symbol? Zauważyłam, że Borys też go nosi.

– Tak.

– Tworzycie coś w rodzaju sekty?

Na to pytanie już mi nie odpowiada. Mówi, że jutro o tym porozmawiamy. Nie wiem, czy mam mu wierzyć. Wolę na niego jednak nie naciskać. To nic nie da. Jest ich więcej. Gdy dłużej się nad tym zastanowię, dochodzę do wniosku, że ma to sens. Tworzą sieć wzajemnego wsparcia. Coś w rodzaju tajnego stowarzyszenia. Powoli zamykam oczy. Sen nie przyjdzie do mnie dziś tak szybko. Postanawiam na razie nie drążyć tematu. Poczekać na rozwój wydarzeń.

ONA

Nie sądziłam, że będę w stanie kogoś nienawidzić. Przecież nigdy taka nie byłam. Nie obchodzili mnie inni ludzie i to, co robili ze swoim życiem. Żyłam dla siebie. Nie przypuszczałam, że zdołam zatracić się w drugiej osobie, dostać obsesji na czyimś punkcie. To inni mężczyźni, inne kobiety dostawały obsesji na moim. To ja byłam przedmiotem ich zainteresowania. To, co robiłam, to, z kim to robiłam. Lubiłam widzieć zmieszanie na twarzach ludzi w szkole, w barach, gdy wchodziłam do pomieszczenia w kusej spódniczce odsłaniającej wyrzeźbione na siłowni nogi. Pławiłam się w ich spojrzeniach, przyzwyczaiłam się do nich. Gdy młoda dziewczyna staje się powoli piękną kobietą, właśnie to zaczyna odczuwać. Wygodę, swoiste ułatwienie życia. Wszyscy mężczyźni pomagają. Kobiety zazdroszczą, ale rzadko zdarzają się akty otwartej nienawiści. Nawet jeżeli, to tylko winduje ego pokrzywdzonej piękności. Lubiłam takie życie. Było doskonale. Myślałam, że tak już będzie zawsze.

Jak się okazuje, nigdy nie można być niczego do końca pewnym. Oto pojawił się on. Oto pojawiła się ona. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Jego oczy są niesamowite. Mądre, spokojne i dobre. On nie patrzy. On obdarowuje spojrzeniem prześwietlającym duszę. Widać w nim wybitny potencjał intelektualny, a gdy zaczyna mówić, słuchający utwierdza się w tym przekonaniu, rozumie, że to wrażenie, które pojawiło się w jego umyśle, jest słuszne. Ma do czynienia z kimś wyjątkowym. Czy to dziwne, że go pokochałam? Przecież mnie zawsze należeli się wyjątkowi mężczyźni. To ja wybierałam, z kim chcę się zadawać. Z kim pójdę na randkę. Artur Mangano jednak obdarował spojrzeniem inną.

Lenę.

Na pewno nie jest taka ładna jak ja. Stwierdzam to obiektywnie. Pytałam też wielu osób. Nie jest także wybitną intelektualistką. Może nie zachowuje się jak skończona idiotka, ale bez przesady — Nobla nigdy nie dostanie. On mógłby. Widzę go, jak przemawia do tłumów, trzymając w dłoni nagrodę i patrząc mi w oczy, a później robimy to w bentleyu, spontanicznie, bo nie może mi się oprzeć. Tak, wciąż o nim fantazjuję. Te fantazje są mroczne i piękne. Uwielbiam je. Leny za to nienawidzę. Z całego serca. Długo powstrzymywałam to uczucie. Mimo to ono w końcu wybuchło w moim życiu z ogromną siłą i okaleczyło mnie emocjonalnie. Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Ciągle o niej myślę. O tym, co mu powiedziała rano, czy uprawiała z nim seks, czy pocałowała go na pożegnanie, czy wywołała uśmiech na jego pięknej twarzy, w co się dziś ubrała. Którą ze swoich idiotycznych, staroświeckich kreacji wybrała. Artur mnie skutecznie ignoruje. Od czasu do czasu spojrzy, odpowie półsłówkiem. Jest taki bezwzględny. A ona… Jest miła do obrzydzenia. Dla wszystkich, nawet dla mnie. Za to też jej nienawidzę. Za to, że stwarza wrażenie dobrej kobiety. Tak naprawdę to skończona egoistka. Chciałabym ją zniszczyć, okaleczyć. Tak jak ona okaleczyła mnie swoim istnieniem. Nie zrobiłabym tego nagle i ostatecznie, raczej stopniowo — poddałabym ją powolnej destrukcji. To byłoby najskuteczniejsze. Wielkie, silne drzewa potrafią uschnąć, bo miliony robaków wyżerają je od środka. Potężni, niepozorni niszczyciele… Właśnie tak to powinnam zrobić. Wpuścić do jej życia robaki.

Rozdział 5

Poranek daje o sobie znać bezlitosnym jazgotem budzika, który dostałam od Jolki na urodziny. Kupiła go na pchlim targu za grosze. Niebieski okrągły zegarek stoi zatem od przeszło miesiąca na mojej nocnej szafce, by dzwonić i trząść się o siódmej rano od poniedziałku do piątku. Ma białe nóżki, miejscami odchodzi z nich farba, przebija metal. Ponoć jego poprzednim właścicielem był jakiś malarz, który miał problemy ze wstawaniem. Tylko to cudo z lat osiemdziesiątych potrafiło postawić go na nogi. Ja też ostatnio z trudem wstaję rano. Budzik mi w tym pomaga, choć to bardzo surowy i gruboskórny pomocnik. Artura już nie ma, co tylko potwierdza moją hipotezę o zmianie porządku dnia na tryb „mamy gościa”.

Wychodząc z sypialni, zakładam kolczyki, które zostawiłam wieczorem na nocnej szafce. Zanim drugi zawisa na moim uchu, dociera do mnie szmer rozmów. Natychmiast dostrzegam gościa po przeciwnej stronie korytarza. Dziś wygląda zupełnie inaczej. Biała koszula, brązowe spodnie od garnituru. Rozmawia z Arturem, zapinając mankiety, kiwając głową na znak, że docierają do niego słowa gospodarza. Zastanawiam się, co jest tematem ich rozmowy. Zamieszkał w prawym skrzydle domu, w jednym z pokoi gościnnych, tym najmniejszym, którego ściany ozdobione są Bykami Picassa. Pamiętam je bardzo dobrze. Spędziłam tam pierwszą noc w rezydencji Mangano. To było dwa lata temu, ale nic się nie zmieniło. Wciąż wisi tam jedenaście reprodukcji obrazów pokazujących plastyczne przetworzenie wizerunku byka. Od potężnego zwierzęcia, o dokładnie odwzorowanym pysku, wyraźnym zarysie muskulatury, aż do kilku kresek, układających się w niewyraźny kształt kojarzący się z patyczakiem.

Ruszają w moim kierunku. Artur zagląda mi w oczy, po czym wraca do konwersacji z Borysem.

Mówi:

– Seria Byki to odzwierciedlenie głównej zasady, jaką kierował się Picasso w swojej twórczości. Ponoć mawiał, że „nie ma abstrakcyjnej sztuki. Zawsze trzeba od czegoś zacząć. Potem można usunąć wszelkie ślady rzeczywistości”.

Sama nigdy nie rozmawiałam z Arturem o tych obrazach, a przynajmniej nie w tak wyrafinowany sposób. Wiedza, jaką ma mój narzeczony, budzi respekt. Od skomplikowanych równań chemicznych przez sytuację polityczną w Afryce Środkowej aż po dzieła wybitnych artystów, o których wypowiada się tak, jakby oprowadzał ludzi po Luwrze.

– Słuszne podejście. Ja też je wyznaję, ciekawe prace. Po powrocie zamówię sobie takie same reprodukcje – odpowiada Borys.

– Mnie z kolei podoba się twoja kolekcja autoportretów van Gogha.

– Zawieszono je w kwietniu, tuż przed twoim przyjazdem. Miałeś szczęście. Wcześniej wisiały tam pospolite pejzaże z Syberii. Nic ciekawego.

Przed twoim przyjazdem? Artur był w kwietniu w Rosji? Od czasu do czasu wyjeżdża, to prawda, ale nigdy nie zastanawiałam się nad kierunkami jego podróży. Znika na dwa, trzy dni, po czym wraca, stęskniony i spragniony mojej bliskości. Zdążyłam się już przyzwyczaić do jego wyjazdów. Nigdy nie mówi, dokąd jedzie. To wie wyłącznie Leon, może Waldek.

Przystają obok mnie. Borys przygląda się mojej koszuli nocnej, po czym unosi kąciki wyraźnie rysujących się warg.

– Wierzysz w to? – pyta, wskazując palcem biały napis na czarnym materiale otulającym moją talię. – „All you need is love” – czyta melodyjnym tonem, balansującym na granicy śpiewu.

– Beatlesi chyba w to wierzyli – stwierdzam.

– Ale ty – odpowiada natychmiast – z jakiegoś powodu ją kupiłaś.

Wzruszam ramionami w odpowiedzi. Mam wrażenie, że rozbawił go napis na mojej koszulce. Jeszcze chwilę temu poważnym tonem rozprawiał o malarstwie, a teraz? Patrzy na mnie, nie kryjąc uśmiechu. Cóż mi pozostaje? Odwzajemniam go.

– Leno – zwraca się do mnie Artur z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Zaraz się spóźnisz do pracy. Znowu – podkreśla ostatnie słowo.

Przerzucam na niego wzrok. Mam wrażenie, że tylko na to czeka.

– Ja może pójdę. – Borys wskazuje palcem schody. – Poczekam na was na dole – zwraca się do Artura.

Ten kiwa głową, wciąż wpatrując się we mnie w oczekiwaniu na moją ripostę.

Mężczyzna schodzi na dół. Zostajemy sami, nasze profile odbijają się w długim lustrze rozciągającym się w poprzek kremowej ściany korytarza. Złota rama jest gruba, pokryta drobnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi nachodzące na siebie okręgi.

– Od kiedy tak troszczysz się o moją punktualność? – pytam.

– Od zawsze – odpowiada stanowczo. – Zauważyłem, że ostatnio potrzebujesz więcej snu. Zasypiasz o dwudziestej drugiej, czasem o dwudziestej pierwszej, i ledwie podnosisz się z łóżka o siódmej. Gdyby nie to ohydztwo od Jolanty, pewnie budziłabyś się o dwunastej.

– Wtedy straciłabym pracę.

Obdarowuje mnie półuśmiechem, mówiącym, że nigdy jej nie stracę. Pracuję przecież w jego firmie.

– Rzeczywiście ostatnio więcej śpię, widocznie mam taki czas.

– Jaki? – Marszczy brwi.

Na to nie potrafię już znaleźć odpowiedzi. Postanawiam za to skorzystać z okazji, z jego chwilowej dekoncentracji, i zadać zakazane pytanie:

– Często latasz do takich Borysów?

– Często – odpowiada, mrużąc oczy.

– Jaki jest cel tych podróży?

– Zróżnicowany.

Znowu obdarowuje mnie półuśmiechem, tym razem mówiącym, że niczego się już od niego nie dowiem. Zerka na napis „All you need is love” i całuje mnie w czoło, po czym ściska dłonią moje włosy, jakby chciał okazać mi szacunek i jednocześnie minimalnie zaznaczyć swoją przewagę nade mną. Tylko on potrafi wywołać we mnie takie wrażenie. Tylko on potrafi sprawić, że natychmiast mu ulegam, choć czasem jestem za to na siebie zła. Wyrzucam to sobie, mówię, że następnym razem nie odpuszczę, po czym odpuszczam. Oto żonglowanie rzeczywistością w wykonaniu Artura. Właśnie je przeprowadza. Tworzy magnetyczną chwilę, którą doprawdy trudno przerwać…

– Potrzebujesz jedynie miłości, Leno – szepcze mi do ucha. – Mojej miłości.

Następnie muska kciukiem długi srebrny kolczyk przy moim policzku i odchodzi w kierunku schodów. Patrzę, jak sunie dłonią po białej poręczy, jak jego ciemny prążkowany garnitur zanurza się w jasności rozświetlonego eleganckiego holu, dekorowanego co kilka metrów pionowymi pasami złotych ornamentów ciągnącymi się aż do sufitu.

Przechodzę do garderoby, dużego pomieszczenia, którego ściany pokrywają wrzosowe pasy, to gęstsze, to rzadsze. Moim oczom ukazują się dwa rzędy ubrań na wieszakach, nad nimi w prostokątnych wgłębieniach błyszczą buty. To moja garderoba, w pomieszczeniu obok mieści się garderoba Artura. U mnie jest kolorowo, pierzaście i połyskująco. U niego czarno-biało, czasem odrobinę błękitnie i trochę szaro. Kiedyś zrobiłam Wojtkowi zdjęcie mojej kolekcji. Stwierdził, że urządzając garderobę, sugerowałam się wystrojem jego ciucholandu, że jednak podświadomie tęsknię za Lejdi. Stale sobie obiecuję, że wszystko posegreguję według kolorów, tak jak zawsze robi to Artur, ale wciąż nie mogę się do tego zabrać, przez co teraz tracę kilka minut, żeby odnaleźć sukienkę w kropki. Zerkam na zegarek i dociera do mnie, że jeszcze chwila i nie zdążę zjeść śniadania – dochodzi wpół do ósmej. W końcu chwytam jedwabny nakrapiany materiał i szybko wkładam sukienkę.

Gdy schodzę na dół, słyszę głosy Waldka i Leona. Pewnie przyłączyli się do śniadania. Odkąd Alfred i Krystyna wyjechali na dobre do Włoch, zdarza się to bardzo często. Leon ma nawet swój pokój na dole, obok biblioteki, i nocuje u nas. Przejął funkcję szefa ochrony, zarówno w posiadłości, jak i w firmie. Słyszę też głos Borysa, pyta Waldka, czy wciąż jest z Kariną, dlaczego jej tutaj nie ma. Ten odpowiada, że Karina zaczęła studia dzienne i całe dnie spędza na uczelni. Borys świetnie się orientuje w sytuacji towarzyskiej osób z naszego otoczenia. Z Waldkiem rozmawia jak z przyjacielem, swobodnie, wyraźnie znają się od dawna.

Artur tymczasem opiera się tyłem o małą bordową komodę w holu i przegląda jakieś papiery. Jego spojrzenie jest skupione, żywe. Dobrze je znam. Szusuje teraz po swoim wewnętrznym świecie, pędzi autostradą myśli, do celu, który zna tylko on. Z pewnością nie zdaje sobie sprawy, że właśnie wchodzę przez półowalne wejście do jadalni.

Stół jest jak zawsze suto zastawiony. Gdy pierwszy raz dawno temu weszłam tu na śniadanie, jego bogactwo skojarzyło mi się z kadrem filmu Moja macocha jest kosmitką. Grana przez Kim Basinger bohaterka, nie mając pojęcia, co jadają rano Ziemianie, przygotowuje: omlety, ciasta, owoce, tosty. Maria powiedziała mi kiedyś, że to tradycja wprowadzona przez Alfreda. W rodzinie Mangano celebruje się właśnie pierwszy posiłek dnia.

Przy stole, tak jak myślałam, siedzą Waldi, Leon i Borys. Laura wiruje wokół nich z czarnym dzbankiem w dłoni i rozlewa kawę do filiżanek. To nowa pomoc domowa, pracuje u nas od kilku miesięcy. Pochodzi z Ukrainy. Jej twarz usiana jest uroczymi piegami, a błyszczące czerwone usta zawsze rozciągają się w dziewczęcym uśmiechu. Kiwa do mnie głową na powitanie. Odpowiadam tym samym.

– No i jesteś – mówi Waldi.

– Jestem – odpowiadam z nutą niezrozumiałej pretensji w głosie.

– Chodź, usiądź obok mnie – zaprasza Borys, klepiąc dłonią ciemny welur stojącego obok krzesła.

Od razu przejmuje pałeczkę, rządzi, steruje. Jest taki sam jak Artur. Naturalna pewność siebie, charyzma. Człowiek podświadomie zaczyna się dostosowywać, grać rozgrywaną przez nich piłką. U Artura to lubię, a u niego? Sama nie wiem.

– Dziękuję, usiądę tu, gdzie zawsze.

– Jak chcesz.

Przygląda mi się z dłonią spoczywającą na welurowej poduszce siedzenia, lekko zbity z tropu. Robi się niezręcznie.

Waldek odchrząkuje.

Zanim siadam, Borys pyta:

– Leno, czy ty nie masz czegoś na biodrze? – Odchyla się. – I na plecach?

Natychmiast podążam za jego wzrokiem. Dostrzegam bordowe zabrudzenie, jakby ślad po draśnięciu, kilka nieregularnych linii biegnących od lewego biodra w kierunku pleców. Ich krawędzie są wypłowiałe, wtopione w jedwabny materiał. Wzdrygam się. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć?

Rozdział 6

Chcę jak najszybciej zdjąć sukienkę. Może to się stało, kiedy szłam z garderoby na dół?

– Spokojnie – mówi Borys. – Nie widziałaś tego, kiedy się ubierałaś?

Podrywa się z krzesła z głośnym skrzypnięciem. Podchodzi.

– Musiałaś się o coś otrzeć – wtrąca Waldi z obojętnym wyrazem twarzy, podczas gdy Leon nawet nie zwraca na nas uwagi. Kontynuuje przeglądanie migoczących informacji na tablecie. Borys nachyla się nad zabrudzeniem, bez wahania przejeżdża po nim palcem serdecznym. Po chwili zaciska dłoń i powoli się prostuje.

– Krwawy ślad – ocenia chłodno. – To zakrzepła krew.

Robię krok do tyłu.

– Skąd wiesz?

– Bo wiem – odpowiada głośno i z naciskiem, dając mi tym tonem do zrozumienia, że absolutnie nie powinnam podważać jego osądu.

Robi mi się dziwnie duszno. Odwracam głowę w stronę holu. Artur wciąż opiera się o stolik, patrząc na ciągi liczb i równań chemicznych, którymi usłane są białe kartki. Opuszczam w pośpiechu jadalnię, idę w jego kierunku.

– Artur! – wołam.

– Co się dzieje? – pyta, unosząc głowę znad papierów.

– Mam plamę na sukience – mówię i od razu zdaję sobie sprawę, że ta informacja brzmi banalnie, nie pasuje do sytuacji, która chwilę temu miała miejsce, nie oddaje jej.

Wyraz jego twarzy jest nieodgadniony, oczy przypominają dwa migoczące lustra. Nie jestem w stanie ocenić, co się za nimi kryje.

Zerka to na mnie, to na Borysa, który właśnie do nas dołączył.

– Jaką plamę? – pyta wreszcie.

– Popatrz.

Odwracam się do niego bokiem.

– To krew – podsumowuje natychmiast.

– Nie mam pojęcia, skąd się wzięła. Ubrałam się w garderobie i zeszłam tutaj.

– W garderobie tego nie widziałaś? – pyta, opuszczając lekko głowę.

Mam dziwne wrażenie, że sam ślad nie jest dla niego tak istotny jak to, że włożyłam zabrudzoną sukienkę.

– Nie. – Rozkładam ręce. – Spieszyłam się, to jest z tyłu, nie zwróciłam uwagi. Muszę się tego pozbyć.

Ostatnie zdanie wypowiadam bardziej do siebie. Choć fakt, że poinformowałam o tym Artura, niczego nie zmienił, czuję ulgę, że wie. Jego spokój z jednej strony mnie uspokaja, z drugiej – odrobinę rozczarowuje.

Nie odnajdując w jego oczach zrozumienia i nie chcąc brnąć dalej w tę infantylną sytuację, idę na górę. Nie powstrzymuje mnie. Gdy wchodzę po schodach, słyszę jeszcze za sobą ciche pytanie Borysa:

– Doszedłeś do jakiegoś wniosku, zobaczyłeś coś w liczbach?

– Tak, spójrz – odpowiada, a do moich uszu dochodzi szelest papierów.

Zignorowali mnie, potraktowali jak brudne dziecko, które powinno się przebrać. Przecież taki ślad nie jest czymś normalnym. Gdy wędruję korytarzem do garderoby, zastanawiam się, kiedy ostatnio miałam na sobie tę sukienkę. Serce bije mi szybko, czuję mrowienie na dłoniach. Czy ją prałam? Ożywa we mnie wspomnienie spaceru, na który wybrałam się kilka dni temu z Jolką. Pochmurne niebo widoczne między gałęziami drzew, chłód uderzający w gołe kolana, trzaski drobnych gałązek pod stopami, szelest liści. Opowieść Jolki o kłótni z matką. Mżawka zmuszająca nas do szybszego powrotu i… tak, szara sukienka w kropki, szary parasol. Miałam ją na sobie niecałą godzinę, więc zdjęłam i powiesiłam z powrotem na wieszaku. Wchodzę do garderoby. Ogarnia mnie lęk, wraca uczucie duszności. Przyglądam się ubraniom, zwracam szczególną uwagę na te jasne, szukam wzrokiem podobnych śladów.

Słyszę za sobą czyjś oddech. Zamieram na chwilę, powoli odwracam głowę. To Artur – rozgląda się po pomieszczeniu, przesuwa dłonią po ubraniach. Zdaje się też im przyglądać.

– Gdzie ostatnio byłaś w tej sukience?

A jednak się przejął. Nie wiem, czy mam się z tego cieszyć, czy raczej tym niepokoić.

– Na spacerze z Jolką.

– W niedzielę, w lesie. – Kiwa głową. – Musiałaś czegoś dotknąć, o coś zahaczyć.

Wciąż patrzy na ubrania, ujmuje w dłoń puszysty cytrynowy szal i bierze głęboki wdech.

– O co? Przecież byłeś w domu, gdy wróciłam. Zauważyłbyś, sama bym zauważyła.

– Tego nie możesz być pewna, Leno.

– Chcę to zdjąć – rzucam z irytacją w głosie.

– Poczekaj, pomogę ci. Nie dotykaj tego.

Powoli podnosi rozkloszowaną spódnicę, zamykam oczy, gdy materiał ociera się o moją skórę. Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz.

– Borys jakoś nie miał skrupułów. Swobodnie wodził palcem po tym zabrudzeniu – mówię, gdy Artur ostrożnie wywija zagięty materiał z powrotem na prawą stronę, ignorując moją uwagę.

Bije od niego spokój, jego ruchy są wolniejsze, dokładniejsze. Wszystko robi teraz w skupieniu. Rozkłada sukienkę i patrzy na nią, zaciskając dłonie po jej obu stronach, zerka na rzędy ubrań, na mnie.

Później odwraca się do drzwi.

– Sprawdź kamery – dodaję. – Może ktoś tu wchodził.

– Niemożliwe, Lena, niemożliwe – zapewnia, znowu spoglądając na sukienkę. – Musiałaś czegoś dotknąć. W lesie odbywają się polowania, jakieś martwe zwierzę…

Przypominam sobie szeroką ścieżkę usłaną patyczkami. Las w Głębi nie jest dziką dżunglą, przez którą człowiek przedziera się z maczetą w dłoni, umierając ze strachu. Ludzie parkują samochody na poboczach i spacerują, uprawiają jogging. Są jakieś chaszcze, ale dalej, na okalających Piaski terenach, na które nikt się nie zapuszcza. To tam jest ciemno, dziko, ciasno. To tam kiedyś widziałam wilki, całą watahę, choć Waldek do dziś twierdzi, że musiało mi się wydawać, bo tam nie ma wilków.

– Artur, proszę, sprawdźmy kamery – powtarzam, choć te słowa wzniecają we mnie kolejną falę strachu.

– Ale kto miałby tu wejść? Kogo ty chcesz zobaczyć?

Perspektywa, że mogę naprawdę kogoś zobaczyć na czarno-białym nagraniu, jest przerażająca. Ktoś, nie wiem kto, sama ta myśl, samo to słowo „ktoś” teraz mnie przeraża.

Gdy miałam dziesięć lat, Melania wynajęła nowe mieszkanie. Stwierdziła, że poprzednie „się zużyło”, że musimy się przeprowadzić, bo w klaustrofobicznej kawalerce dopadają ją myśli ciemne, mroczne, a musi napisać teraz coś pogodnego, trylogię o podniebnych królestwach. Przeniosłyśmy się zatem na obrzeża Katowic, do przestronnego apartamentu, gdzie spędziłyśmy cztery lata. Dwie sypialnie miały przeszklone ściany z widokiem na rozłożyste wierzby, których liście muskały grube porysowane szkło. W lecie oblewały pokoje zielenią, w zimie atakowały sterczącymi gałęziami. Miałam wrażenie, że zimą wierzbom wyrastają ręce z cienkimi rozczapierzonymi palcami, drapiącymi szyby, domagającymi się wejścia do środka. Przez rok nie miałyśmy zasłon, żaluzji. Melania twierdziła, że drzewa są skuteczną osłoną przed ludźmi, przed światem. Nic jednak nie chroniło mnie przed drzewami.

Najgorzej było w nocy. Spałam odwrócona do nich plecami, starałam się nie patrzeć. Pewnego razu przyśniły mi się wierzby, mówiły do mnie, ożyły. Nie pamiętam już ich słów, ale pamiętam, że zawołałam wówczas Melanię. Wpadła do pokoju, zapaliła światło. Jej twarz była blada, wygnieciona snem, oczy miała zmrużone. W ciągu dnia jej powieki pokrywały ciemne cienie, misternie nakładane co rano. Bez makijażu zawsze wydawała się inna, obca.

– Lena, spójrz. – Wskazała dłonią szyby i zgasiła na powrót światło. – No kto tu niby jest, kto?

To „kto” wpadło we mnie jak kamień. Zanurzyło się w moim umyśle i spłynęło po nim zimnymi strugami przerażenia. Tym jednym krótkim słowem Melania nazwała mój strach, ścisnęła go i urealniła, spersonifikowała.

Teraz czuję się chyba podobnie i wzdrygam się na tę myśl.

Artur dostrzega ten nagły upust lęku. Patrzy na mój goły brzuch, na włosy opadające na ramiona.

– Przede wszystkim włóż coś na siebie – mówi.

– Sprawdzę sama. Pójdę do Leona.

Przez chwilę Artur milczy. W końcu w geście rezygnacji rzuca sukienkę na białe panele podłogi i odpowiada:

– Włóż coś. Pójdziemy razem.

Nagranie z kamer niczego nie wyjaśnia. Sprawdziliśmy niedzielę, Leon zatrzymał kamery na chwili, gdy wchodzę do garderoby w sukience. Niestety, widać mnie tylko z przodu, przez co nie możemy zweryfikować, czy jestem ubrudzona. Od tamtego dnia wyłącznie ja wchodziłam do garderoby i z niej wychodziłam. Nikt inny. Po opuszczeniu biura ochrony Artur podsumowuje:

– Tak jak myślałem. Musiałaś się o coś otrzeć podczas spaceru. Nie widzę innego wyjaśnienia.

Dla mnie takie wytłumaczenie jest bezsensowne. Przecież zauważyłabym, że sukienka jest brudna. Ktoś by to zauważył. Proszę, żeby wrócił ze mną do garderoby. Żebyśmy jeszcze raz sprawdzili wszystkie ubrania. Nigdzie więcej nie dostrzegamy już żadnego podobnego zabrudzenia. Artur podnosi sukienkę z ziemi, znowu przygląda się plamie. Jest zaschnięta, zdążyła już pociemnieć. Mówi, że według niego ma kilka dni i że da to jeszcze do zbadania Waldkowi w laboratorium.

– Co prawda krew jest zakrzepła, ale zobaczymy, ile uda się z niej odtworzyć. Chodzi mi o skład, który może dać nam odpowiedź na podstawowe pytanie – czy należy do zwierzęcia. Mam nadzieję, że uda się to określić. Jeśli będzie to jakieś zwierzę, to sprawa będzie właściwie wyjaśniona. To wielki las, Leno. Ciągnie się od Głębi aż po Piaski. W lesie odbywają się polowania, oczywiście dalej, na terenach wokół Piasków. Jakieś ogłuszone zwierzę mogło jednak przedostać się bliżej, do części głębskiej, zostawić krew na krzewach. – Wzrusza ramionami. – Bo co innego?

Mam wrażenie, że szuka odpowiedzi we mnie. Niekoniecznie chce, żebym coś odpowiedziała, raczej samodzielnie układa sobie w głowie rozwiązanie, w którym ja odgrywam jakąś rolę.

– A co jeśli należy do człowieka? – pytam.

– Myślę, że ta opcja jest mało prawdopodobna.