Strona główna » Obyczajowe i romanse » W komnatach Wolf Hall

W komnatach Wolf Hall

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-795-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W komnatach Wolf Hall

Anglię od katastrofy dzieli uderzenie serca. Jeśli król poniósłby niespodziewanie śmierć, nie pozostawiwszy męskiego potomka, kraj może ogarnąć wojna domowa. Henryk VIII pragnie unieważnienia dwudziestoletniego małżeństwa i Anny Boleyn. Zarówno papież, jak i cała katolicka Europa sprzeciwiają się jego pragnieniom. Dążenie monarchy do wolności sieje zniszczenie – pierwszą ofiarą pada jego dotychczasowy najbliższy doradca, kardynał Wolsey; następstwem jest wieloletnia walka pomiędzy Kościołem i Koroną. Gdy trwa impas, na scenie pojawia się Tomasz Cromwell, osobowość sama w sobie, idealista i oportunista, znawca ludzkich dusz i charakterów i demon energii...

Polecane książki

Imigracje to opowieści o różnych wymiarach obcości. Życie w Stanach Zjednoczonych, indyjskie wesele, turystyczna wycieczka do Turcji. Azjatycka drag queen, ekscentryczny ojciec, osamotniona i zamknięta w swoim świecie emigrantka. Obsesje, depresje, rozmaite odcienie zagubienia i niedostosowania. Spo...
Komunikacja społeczna w swych różnych obliczach kształtuje naszą cywilizację i kulturę, oddziałując na kształt i zasięg uznawanych norm, wzorców zachowań, idei. Nowe jej formy i technologie kreują inne niż dotąd sposoby naszego postępowania – indywidualnego i zbiorowego. Wydaje się, że mają one ...
Po ukończeniu studiów Luke pełen zapału rozpoczął pracę jako weterynarz w niewielkim miasteczku w brytyjskim hrabstwie Dorset. Nie spodziewał się, że pierwsza operacja kociego oka nie będzie najtrudniejszym zadaniem, jakie go czeka. W swojej kilkunastoletniej praktyce spotkał się z rozwścieczoną koz...
Weekendowy wyjazd we dwoje to doskonała okazja, by zbliżyć się do siebie i szeptać romantyczne słówka. Chyba że nagle pojawi się jeszcze ta druga…   Gdy redaktor Kordecki dostaje zaproszenie na otwarcie nowego hotelu, Zojka ma nadzieję, że zabierze ją ze sobą. Ale szef przygotował dla niej inne zada...
Plan finansowy stanowi podstawę gospodarki finansowej każdej jsfp. W planowaniu na 2019 r. mamy nowość. Została wprowadzona nowa podziałka klasyfikacji budżetowej – grupy paragrafów. Zarządy JST mają możliwość decydowania o szczegółowości sporządzanych planów finansowych, w zakresie wydatków...
Fundamentalne pytania, które Radziwon zadaje w swojej książce zadać jest bardzo łatwo: co powoduje, że wybitna jednostka w określonych warunkach działa akurat tak, a nie inaczej? Dlaczego ten sam człowiek czasami zachowuje się jak bohater, a innym razem jak tchórz? Czy zdaje sobie sprawę ze swoich p...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hilary Mantel

Motto zaczerpnięte z traktatu Marka Polliona Witruwiusza zatytułowanego
O architekturze ksiąg dziesięć (Księga piąta, Rozdział szósty, Urządzenie sceny i dekoracje) podano w przekładzie Kazimierza Kumanieckiego
(Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2004).

Urywek z aktu III, sceny 4 Króla Lira Williama Szekspira podano
w przekładzie Józefa Paszkowskiego.

Myśli zaczerpnięte z Księcia Niccolò Machiavellego podano
w przekładzie Czesława Nanke, wydawnictwo Vesper, Poznań 2008.

Cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.

Piosenkę autorstwa Henryka VIII Tudora zaczynającą się od słów As the holly groweth green, fragment piosenki tego samego autora zaczynającej się od słów Pastime with good company oraz fragment przyśpiewki Hey nonny no i piosenkiScaramella goes to war przełożył Robert J. Szmidt.

Fragment z Le Morte d’Arthur podano za: U. W. Cutler, Król Artur
i rycerze Okrągłego Stołu, wg:Morte Darthur Thomasa Mallory’ego, przeł. Felicja
Kruszewska, wydawnictwo TENTEN, Warszawa 1991.

Rymowankę Gdy Ewa kądziel przędła podano w przekładzie
Wespazjana Kochowskiego.

Mary Robertson,

mej niezwykłej przyjaciółce,

dzieło to dedykuję

Trzy są rodzaje dekoracji scenicznych; jeden tragediowy, drugi komediowy,
trzeci satyryczny. Różnią się one między sobą. Tragediowe przedstawiają kolumny, tympanony, posągi i rzeczy mające związek z życiem władców; komediowe –
budynki prywatne, balkony i widoki z okien namalowane na wzór zwykłych
domów mieszkalnych. Dekoracje używane w dramatach satyrycznych przedstawiają drzewa, groty, góry i inne elementy wiejskie ukształtowane w krajobraz.

Witruwiusz, O architekturze ksiąg dziesięć,

około 27 r. p.n.e.

TAKIE NIECHAJ BĘDĄ IMIONA POSTACI:

Piękno

Swoboda

Umiar

Przepych

Fantazja

Fałszywa Skromność

Obrotność

Zmowa

Dworska Intryga

Głupota

Niedola

Ubóstwo

Rozpacz

Złośliwość

Nadzieja

Zadośćuczynienie

Roztropność

Wytrwałość

John Skelton, Magnificence: An Interlude,

około 1520 roku

SPIS POSTACI

W PUTNEY, 1500:

Walter Cromwell, kowal i piwowar.

Tomasz, jego syn.

Bet, jego córka.

Kat, jego druga córka.

W DOMU PRZY ZAUŁKU AUSTIN FRIARS,

POCZĄWSZY OD 1527:

Tomasz Cromwell, jurysta.

Liz Wykys, jego żona.

Grzegorz, ich syn.

Anna, ich córka.

Grace, ich druga córka.

Henry Wykys, ojciec Liz, handlarz wełną.

Mercy, jego żona.

Johana Williamson, siostra Liz.

John Williamson, jej mąż.

Johana (Jo), ich córka.

Alice Wellyfed, siostrzenica Cromwella, córka Bet Cromwell.

Richard Williams, później noszący nazwisko Cromwell, syn Kat i Morgana.

Rafe Sadler, główny klerk Cromwella, wychowany pod jego dachem.

Thomas Avery, domowy rachmistrz.

Helena Barre, biedaczka przygarnięta pod jego dach.

Thurston, kucharz.

Christophe, sługa.

Dick Purser, psiarczyk.

W WESTMINSTERZE:

Thomas Wolsey, arcybiskup Yorku, późniejszy kardynał, legat papieski, lord
kanclerz; mentor Tomasza Cromwella.

George Cavendish, ochmistrz Wolseya i późniejszy autor jego biografii.

Stephen Gardiner, rektor Kolegium Trójcy Świętej w Cambridge, sekretarz kardynała,
późniejszy główny sekretarz Henryka VIII; najzacieklejszy wróg Cromwella.

Thomas Wriothesley, dworski klerk, pomocnik sekretarza królewskiego, dyplomata,
protegowany zarówno Cromwella, jak i Gardinera.

Richard Riche, jurysta, późniejszy doradca królewski.

Thomas Audley, jurysta, przewodniczący Izby Gmin, lord wielki kanclerz po
rezygnacji Morusa.

W CHELSEA:

Tomasz Morus, jurysta i humanista, lord wielki kanclerz po upadku Thomasa
Wolseya.

Alicja, jego żona.

Sir John More, jego leciwy ojciec.

Margaret Roper, jego najstarsza córka, żona Willa Ropera.

Anne Cresacre, jego synowa.

Henry Pattinson, sługa.

W CITY:

Humphrey Monmouth, kupiec bławatny, więziony za ukrywanie Williama

Tyndale’a, który przetłumaczył Pismo Święte na język angielski.

John Petyt, kupiec, oskarżony o herezję i więziony.

Lucy, jego żona.

John Parnell, kupiec, strona długotrwałej dysputy prawniczej z Tomaszem Morusem.

Thomas Bilney zwany pieszczotliwe Małym Bilneyem, reformator spalony na stosie.

John Frith, reformator spalony na stosie.

Antonio Bonvisi, kupiec z Lukki.

Stephen Vaughan, kupiec z Antwerpii, przyjaciel Cromwella.

NA DWORZE KRÓLEWSKIM:

Henryk VIII, król Anglii.

Katarzyna Aragońska, jego pierwsza żona, królowa Anglii, później znana jako
księżna wdowa.

Maria Tudor, ich córka.

Anna Boleyn, jego druga żona.

Maria Boleyn, jej siostra, wdowa po Wilhelmie Careyu i była kochanica króla.

Tomasz Boleyn, jej ojciec, późniejszy hrabia Wiltshire i lord tajnej pieczęci, lubiący,
by się doń zwracać per monsignore.

Jerzy, jej brat, późniejszy wicehrabia Rochford.

Jane Parker, lady Rochford, jej bratowa.

Thomas Howard, książę Norfolk, jej wuj.

Mary Howard, jego córka.

Maria Shelton, dama dworu.

Joanna Seymour, dama dworu.

Charles Brandon, książę Suffolk, wieloletni przyjaciel króla Henryka, żonaty
z siostrą króla, Marią.

Henry Norris, dworzanin z otoczenia króla.

Francis Bryan, dworzanin z otoczenia króla.

Francis Weston, dworzanin z otoczenia króla.

William Brereton, dworzanin z otoczenia króla.

Nicholas Carew, dworzanin z otoczenia króla.

Mark Smeaton, grajek.

Henry Wyatt, dworzanin.

Thomas Wyatt, jego syn.

Henry Fitzroy, książę Richmond, nieślubny syn króla Henryka.

Henry Percy, hrabia Northumberlandii.

DUCHOWNI:

William Warham, leciwy arcybiskup Canterbury.

Kardynał Campeggio, wysłannik papieża.

John Fisher, biskup Rochesteru, doradca Katarzyny Aragońskiej.

Thomas Cranmer, uczony z Cambridge, reformatorski arcybiskup Canterbury,
następca Williama Warhama.

Hugh Latimer, reformatorski duchowny, późniejszy biskup Worcesteru.

Rowland Lee, przyjaciel Cromwella, późniejszy biskup Coventry i Lichfieldu.

W CALAIS:

Lord Berners, uczony i tłumacz, dowódca załogi Calais.

Lord Lisle, kolejny dowódca twierdzy Calais.
Honorata, jego żona.

Wilhelm Stafford, żołnierz garnizonu.

W HATFIELDZIE:

Lady Margaret Bryan, matka Francisa, opiekunka nowo narodzonej księżniczki
Elżbiety.

Lady Anna Shelton, ciotka Anny Boleyn, opiekunka poprzedniej księżniczki, Marii.

AMBASADOROWIE:

Eustachy Chapuys, zawodowy dyplomata z Sabaudii, ambasador cesarza Karola V.

Jean de Dinteville, ambasador króla Francji, Franciszka I.

YORKISTOWSCY PRETENDENCI DO TRONU:

Henry Courtenay, markiz Exeter, potomek córki Edwarda IV.
Gertruda, jego żona.

Margaret Pole, hrabina Salisbury, bratanica Edwarda IV.

Lord Montague, jej syn.

Geoffrey Pole, jej syn.

Reginald Pole, jej syn.

SEYMOUROWIE

W RODOWEJ SIEDZIBIE WOLF HALL:

Stary sir John, kochanek synowej, żony najstarszego syna Edwarda.

Edward Seymour, jego syn.

Thomas Seymour, jego syn.

Joanna, jego córka, dwórka na dworze królewskim.

Lizzie, jego córka, żona dowódcy Jersey.

William Butts, medyk.

Nikolaus Kratzer, astronom.

Hans Holbein, malarz.

Sexton, błazen Wolseya.

Eliza Barton, wieszczka.

CZĘŚĆ
PIERWSZA I

Poprzez Kanał Angielski

Putney, 1500

– Dalejże, wstawaj!

Powalony, oszołomiony, ucichły, legł jak długi na kocich łbach
podwórca. Odwraca lekko głowę, spojrzenie kieruje ku bramie, jak gdyby stamtąd
mogła nadejść pomoc. Teraz wystarczy jeden precyzyjnie wymierzony cios,
żeby zginął na miejscu.

Krew z rozcięcia nad brwią – pierwszego skutku ciężkiej ręki ojca –
spływa mu strumyczkiem po twarzy. Poza tym lewe oko ma podpuchnięte, ale
mrużąc powiekę prawego i wysilając wzrok, dostrzega, że łapeć ojca rozłazi
się w szwach. Szpagat przeciął wiotką skórę i twardym węzłem na wolnym
końcu sięgnął jego czoła, otwierając kolejną ranę.

– Dalejże, wstawaj! – ryczy nań z góry Walter, obmyślając, gdzie by tu
jeszcze kopnąć. Podnosi głowę odrobinę i przesuwa się w przód, pełznąc na
brzuchu i uważając, by nie wystawić spod ciała rąk, na które Walter
z upodobaniem następuje całym ciężarem. – Co to? Zamieniłeś się w węża? – pyta
go rodzic, po czym robi parę kroków w tył, nabiera impetu i wymierza mu
kolejnego kopniaka.

Uderzenie pozbawia go tchu; myśli sobie, że już po nim. Głowa opada
mu na ziemię; leży bez ruchu, spodziewając się, że Walter na niego zaraz
skoczy. Psina, Bella, ujada zamknięta w wychodku. Będę za nią tęsknił, stwierdza
w duchu. Ziemia na podwórcu cuchnie piwem i krwią. W dali, na nabrzeżu
rzeki, ktoś woła. Nic go nie boli, albo raczej boli go wszystko
równomiernie, gdyż nie sposób wyłonić jakiegoś szczególnie doskwierającego miejsca.
Czuje jednak zimno. Chłód przenika przez kość policzka przytkniętego do
twardego kociego łba.

– Spójrz no! – wydziera się Walter. – Spójrz no tylko! – Podskakuje na
jednej nodze, zupełnie jakby tańczył. – Spójrz no, co się stało… Rozdarłem
sobie but, kopiąc cię w ten pusty czerep!

Cal po calu. Cal po calu naprzód. To nic, że będzie cię wyzywał od węży,
robaków czy węgorzy. Trzymaj głowę nisko, nie prowokuj go. Nos ma
zapchany krzepnącą krwią, toteż musi rozchylić usta, aby oddychać. Ojcowskie
zatroskanie stanem buta pozwala mu zwymiotować.

– Tak jest! – wrzeszczy na niego Walter. – Bryzgaj dokoła, bryzgaj na
moje czyste kocie łby! No dalej, chłopcze, wstawaj! Zobaczmy, czy dasz radę.
Na krew gadzinowego Chrystusa, stań na nogi!

Gadzinowy Chrystus? powtarza w myślach. Ciekawe, o co mu chodzi?
Przekręca niedostrzegalnie głowę, jego włosy lądują we własnych
wymiotach, Bella ujada nieprzerwanie, Walter drze się, a znad wody dociera odległy
dźwięk dzwonów. Nieoczekiwanie odczuwa pod sobą drgnienie, jakby
brudny podwórzec zmienił się w Tamizę. Ziemia drży i kołysze się, a on razem
z nią; wypuszcza głośno powietrze ze zmaltretowanego ciała. Tym razem ci
się udało, szepcze Walterowi jakiś głos. Jednakże on zamyka uszy, a może to
Pan Bóg zamyka je dla niego. Porywa go nurt, głęboka ciemna fala.

*

Kiedy się przecyka, jest prawie południe, a on stoi oparty plecami o framugę
drzwi Pegaza Latającego Konia. Jego siostra Kat właśnie wychodzi z kuchni,
niosąc stos gorących pasztecików. Zobaczywszy go, nieomal upuszcza tacę
i rozdziawia usta ze zdumienia.

– Spójrz na siebie!

– Kat, nie krzycz, to boli…

– Morganie Williamsie! – wywrzaskuje imię męża, okręcając się
w miejscu z dzikimi oczyma i twarzą wciąż zaczerwienioną od gorąca bijącego
z pieca. – Niech ktoś weźmie ode mnie tę tacę, na miłość boską! Gdzieście się
wszyscy podzieli?

Drży na całym ciele, tak samo jak Bella wtedy, gdy wypadł z łodzi.

Do środka wbiega jakaś dziewczyna.

– Gospodarz pojechali do miasta.

– Wiem, głupia! – Obraz nędzy i rozpaczy, jaki przedstawia jej brat,
odebrał Kat chwilowo rozum. Teraz wciska dziewczynie tacę z pasztecikami.
– Jeśli postawisz je tam, gdzie dobiorą się do nich koty, natrę ci uszu tak, że
zobaczysz wszystkie gwiazdy. – Nareszcie z pustymi rękoma splata palce jak
do modlitwy, aż bieleją jej kostki. – Znów się z kim tłukłeś czy zrobił ci to
ojciec?

Tak, odpowiada, zamaszyście kiwając głową, aż puszcza mu się krew
z nosa; tak, powtarza wskazując na siebie, jakby chciał powiedzieć: Walter
tu był. A Kat woła, żeby jej przynieść miednicę i wodę, miednicę z wodą
i czyste płótno, i jeszcze żeby diabeł się w końcu przebudził i zabrał Waltera,
swego wiernego sługę.

– Usiądź, zanim się przewrócisz. – Próbuje wyjaśnić siostrze, że dopiero
co wstał. Tam, na podwórcu. Chociaż mogło to być godzinę albo i dzień temu
i równie dobrze jak dzisiaj może już być jutro; tyle że gdyby leżał tam przez
cały dzień, Walter wróciłby i dokończył dzieła, utłukł go za to, że zawadza,
bądź też rany sklęsłyby nieco i bolałaby go teraz każda kosteczka, niemal nie
mógłby się ruszać, taki by był sztywny i obolały. Dobrze poznał, co potrafią
pięści i nogi Waltera, i wie, że drugi dzień bywa o wiele gorszy od
pierwszego. – Siadaj i nie gadaj – upomina go Kat.

Kiedy przynoszą miednicę, siostra staje nad nim i zaczyna pracować,
najpierw przykładając zwilżone płótno do przymkniętego oka, potem
zataczając małe kółka po czole aż do linii włosów. Oddech ma urywany,
a wolną ręką opiera się o jego ramię. Co rusz przeklina pod nosem, a od czasu do
czasu wydziera się jej z piersi okrzyk, po czym natychmiast gładzi go po szyi
i szepcze uspokajająco: „Już dobrze, dobrze…”, całkiem jakby to on
wykrzykiwał z bólu, czego przecież nie robi. Ma za to wrażenie, że się unosi i tylko
ona przytrzymuje go na ziemi; chciałby objąć ją ramionami i wtulić twarz
w jej fartuch, wsłuchując się w bicie serca. Wszakże nie chce jej pobrudzić,
wysmarować krwią całego przodu.

Gdy Morgan Williams przestępuje próg, ma na sobie najlepsze
wyjściowe ubranie. Wygląda bardzo walijsko i zadziornie; najwyraźniej usłyszał już
domowe wieści. Przystaje obok Kat i spogląda w dół, milcząc, aż wreszcie
się odzywa:

– Zobacz! – Zaciska pięść i trzykrotnie boksuje powietrze. – To właśnie!
To by ode mnie dostał. Walter. To właśnie by dostał. Ode mnie.

– Cofnij się – radzi mu spokojnie Kat. – Chyba nie chcesz, żeby
kawałki Toma znalazły się na twoim londyńskim odzieniu.

Rzeczywiście, nie chce. Odstępuje dwa kroki w tył.

– To nie moja sprawa, ale do licha, chłopcze!… Mógłbyś unieszkodliwić
tego tyrana w uczciwej walce.

– W grę nigdy nie wchodzi uczciwa walka – staje w obronie brata Kat.
– Zachodzi cię od tyłu, prawda, Tom? I zawsze ma coś w ręku.

– Tym razem chyba trzymał gąsiorek – stwierdza kwaśno Morgan
Williams. – Powiedz, zaatakował cię gąsiorkiem?

Potrząsa w odpowiedzi głową. Z nosa znów zaczyna mu kapać krew.

– Nie rób tego więcej, bracie – mówi Kat. Ma dłoń całą czerwoną;
wyciera krwiste smarki o siebie. Ależ sobie utytłała fartuch, równie dobrze mógł
tam jednak przyłożyć twarz.

– Domyślam się więc, że nie widziałeś – ciągnie Morgan – co dzierżył
tym razem?

– Na tym polega przewaga – udziela odpowiedzi Kat – ataku od tyłu,
z zaskoczenia, ty sędzio z bożej łaski. Chcesz usłyszeć o moim ojcu, Morgan?
Łapie, co mu się nawinie pod rękę. Czasem gąsiorek, to prawda. Nieraz
byłam świadkiem, jak robił to naszej matce. Albo Bet. Celował zawsze prosto
w głowę. Bywało również, że niczego nie zdążyłam zauważyć, zanim
przecknęłam się, leżąc na podłodze.

– Czasami zastanawiam się, w jaką ja się wżeniłem rodzinę… –
wzdycha Morgan.

I na tym się kończy. Niektórzy mężczyźni cierpią na chroniczny katar,
niektóre kobiety mają nieustający ból głowy, a Morgan wzdycha
i zastanawia się. Zresztą chłopiec już go nie słucha; rozważa w duchu, czy to, że
ojciec bijał matkę, oznacza, że koniec końców ją zabił. Nie, to niemożliwe,
spotkałaby go za to kara; Putney może być oazą bezprawia, ale morderstwo
nikomu nie uchodzi na sucho. Jemu od tamtej pory matkowała Kat; płakała
nad nim i gładziła go po szyi.

Opuszcza prawą powiekę, żeby przez moment czuć tak samo oboje oczu,
po czym próbuje je równocześnie rozewrzeć.

– Kat – pyta – gdzieś tam wciąż mam oko, co? Bo zupełnie nic nie
widzę.

Tak, tak, tak, zapewnia go, podczas gdy Morgan kontynuuje
przesłuchanie, aby ustalić fakty. Ostatecznie decyduje, że narzędziem był twardy, dosyć
ciężki ostry przedmiot, ale raczej nie zbity gąsiorek, bo wtedy Tom kątem
oka by zobaczył poszarpany brzeg naczynia – tuż przed tym, zanim Walter
sięgnął jego brwi, chcąc go oślepić. Pozwala Morganowi sformułować
swoją teorię i choć chciałby coś dodać o rozpadającym się łapciu, o węźle, węźle
na szpagacie, wydaje mu się, że wysiłek, jakiego wymaga otwarcie ust, jest
nieproporcjonalny do nagrody za wypowiedziane słowa. W gruncie rzeczy
zgadza się z wnioskami Morgana; chciałby pokiwać głową, lecz czuje się tak
pognieciony i zdefasonowany, że przez ułamek chwili myśli, czy nie ma
złamanego karku.

– Ale, ale – przerywa milczenie Kat. – Co też takiego uczyniłeś, że się
na ciebie rzucił? Na ogół wstrzymuje się z rękoczynami do zachodu słońca,
jeśli nie ma dobrego powodu.

– Właśnie – podchwytuje Morgan Williams. – Jaki był powód?

– Wczoraj. Się. Biłem.

– Biłeś się wczoraj? Z kim, na Boga?

– Nie wiem. – Zarówno imię przeciwnika, jak i przyczyna bójki
wyleciały mu z pamięci, przy okazji usuwając odłamek kości z czaszki. Dotyka
ostrożnie głowy. Gąsiorek? Niewykluczone…

– Och – wtrąca się Kat. – Chłopcy zawsze urządzają sobie bijatyki. Na
brzegu rzeki.

– Zaraz, zaraz, niech to sobie poukładam – mamrocze Morgan. –
Wczoraj Tom wrócił do domu w podartym ubraniu i z zaczerwienionymi kostkami,
a staruszek na to: „Cóż to, biłeś się? Aha”. Po czym odczekał dzień i mu
przyłożył utłuczonym gąsiorkiem, a potem jeszcze przewalił na ziemię, skopał gdzie
popadnie, stłukł na kwaśne jabłko sztachetą, która mu wpadła w ręce…

– Naprawdę to zrobił?

– Huczy o tym cała parafia. Ludzie ustawiali się w kolejce, żeby mi
opowiedzieć, krzyczeli jeden przez drugiego, zanim jeszcze łódź dobiła do
brzegu. Słuchaj, Morganie Williamsie, ojciec twojej żony pobił małego Toma
i chłopiec ledwie żywy doczołgał się do waszego domu, wezwano już nawet
księdza… Wezwałaś księdza?

– Ożeż wy, Williamsowie! – wykrzykuje Kat. – Wydaje wam się, że
jesteście tu tacy ważni. Ludzie ustawiają się w kolejkach, żeby wam mówić różne
rzeczy. A czemuż to? Bo wierzycie we wszystko, co się wam mówi.

– Ale przecież to prawda! – oburza się Morgan. – Prawie prawda. Może
nie? Jeśli odłożyć na bok gadanie o księdzu i umieraniu…

– Z pewnością dochrapiesz się urzędu sędziego – stwierdza kpiąco Kat
– skoro umiesz dostrzec różnicę między zwłokami a moim bratem.

– Kiedy zostanę sędzią, każę zakuć twego ojca w dyby. Grzywna? Nie
można go pokarać grzywną. Jaki miałoby sens odbierać pieniądze temu
człowiekowi, skoro zaraz wyjdzie na ulicę i obrabuje kogoś albo ocygani na taką
samą kwotę jakiegoś nieszczęśnika, który będzie miał pecha stanąć mu na
drodze?

Pojękuje z cicha, stara się jednak nie przeszkadzać w rozmowie.

– Już dobrze, dobrze – szepcze doń Kat.

– Jestem pewien, że obecni sędziowie mają tego powyżej uszu –
ciągnie Morgan. – Jeśli nie chrzci swojego piwa, przepędza tabun owiec przez
błonia; jeśli nie grozi sąsiadom stratowaniem, obraża strażników miejskich;
jeśli się nie zatacza od pijaństwa, leży pijany jak bela. Jeśli nie odda ducha
Bogu na długo przed swoim czasem, będzie to dowód, że nie ma
sprawiedliwości na tym świecie.

– Skończyłeś już? – pyta go Kat. Następnie zwraca się do Toma: – Lepiej,
żebyś został przez jakiś czas u nas. Morganie Williamsie, co ty na to? Przyda
się do pomocy przy cięższych pracach, jak już wydobrzeje. Może też
pomagać ci w rachunkach, będzie dodawał i… jak nazywa się to drugie? Przestań
się ze mnie śmiać, i to już. Jak sądzisz, kiedy miałam się uczyć rachunków,
mieszkając pod jednym dachem ze swoim ojcem? To, że potrafię się
podpisać, zawdzięczam tylko Tomowi.

– Nie spodoba mu się. – Tylko tyle jest w stanie z siebie wydusić:
krótkie, treściwe zdania.

– Kto mówi o podobaniu? – dziwi się Morgan. – Powinien się wstydzić!

– Pan Bóg zapomniał o wstydzie, kiedy lepił mojego ojca – wtrąca Kat.

Ponownie próbuje coś powiedzieć:

– To niecała mila. Łatwo mu przyjdzie…

– Dobrać ci się do skóry? – wpada mu w słowo Morgan Williams.
– Niech no tylko spróbuje! – wygraża się, prezentując swój nerwowy, płytki
walijski cios poniżej pasa.

*

Po tym jak Kat przestała go opatrywać i Morgan Williams zakończył
przechwalanie się i drobiazgowe odtwarzanie przebiegu zdarzenia, odpoczywał
jeszcze przez pewien czas, aby dojść w pełni do siebie. W którymś
momencie Walter zjawił się pod drzwiami z jakimś swoim znajomkiem i było trochę
krzyków i szarpania za klamkę, ale wszystko to dobiegało doń jakby z oddali,
tak że możliwe, iż tylko mu się przyśniło. W głowie tłucze mu się jedno i to
samo pytanie: co mam zrobić, skoro jest jasne, że nie mogę zostać w Putney?
Bierze się ono częściowo stąd, iż wraca mu pamięć dnia wczorajszego
i tamtej bójki i z każdą chwilą nurtuje go głębsze przekonanie, że gdzieś pomiędzy
tym wszystkim był nóż, który najwyraźniej nie został wrażony w jego ciało,
może więc to on go wraził w ciało kogoś innego? Nie ma co do tego pewności.
Pewien jest tylko jednego: ma dość Waltera i jego traktowania. Jeśli jeszcze
raz mnie tknie, zabiję go. Jeśli go zabiję, powieszą mnie jak nic. Wolałbym
nie zawisnąć na stryczku z takiego powodu, niechybnie znajdzie się lepszy.

Z dołu dochodzą go podnoszące się i opadające głosy. Słyszy tylko
piąte przez dziesiąte. Morgan krzyczy: „Spalił za sobą wszystkie mosty”. A Kat
okazuje skruchę z powodu swojej spontanicznej propozycji, by zamieszkał
z nimi i zarabiał na utrzymanie jako chłopiec do wszystkiego, wynoszenia
przepełnionych nocników i wyrzucania awanturujących się gości – a to
dlatego, że jej mąż utrzymuje, iż Walter będzie wracał i sprawiał im kłopoty,
a w końcu mówi:

– Gdzie Tom? Odeślij go do domu. Kto zapłacił parszywemu księdzu,
żeby nauczył go czytać i pisać, jak nie ja, a teraz ty z tego korzystasz, głupia,
obżerająca się cebulą dziwko.

Schodzi na dół. Morgan wita go raźno:

– Wyglądasz całkiem, całkiem, biorąc pod uwagę okoliczności.

Prawda na temat Morgana Williamsa – przez którą nie lubi go ani trochę
mniej – jest taka, że ów pomysł, by pewnego dnia sprać świekra na kwaś ne
jabłko, pozostaje w sferze marzeń. W rzeczywistości Morgan trzęsie portkami
przed Walterem jak większość ludzi w Putney oraz – skoro już o tym mowa
– w parafiach Mortlake i Wimbledon.

Odpowiada:

– Już mnie nie ma.

– Musisz zostać choć na dzisiejszą noc – protestuje Kat. – Wiesz
przecież, że drugi dzień jest najgorszy.

– Kogo stłucze, jak mnie tam nie będzie?

– Niech cię o to głowa nie boli – prycha Kat. – Chwalić Boga, Bet jest
mężatką i trzyma się z dala od niego.

Morgan Williams wtrąca:

– Coś ci powiem, chłopcze. Gdyby Walter był moim ojcem, już dawno
dałbym nogę z domu. – Robi pauzę. – Tak się składa, że uciułaliśmy trochę
żywego grosza.

Kolejna pauza.

– Zwrócę wam.

Czując ulgę, Morgan pyta ze śmiechem:

– A jak niby to zrobisz, Tom?

Nie ma pojęcia. Oddycha z trudem, ale to nic, to tylko skrzepy krwi
w nosie. Chrząstka chyba nie jest złamana; dotyka grzbietu nosa ostrożnie,
z wahaniem, co widząc, Kat woła, żeby uważał, bo włożyła świeży fartuch.
Patrzy na niego z troską, nie chce, by odchodził, lecz z drugiej strony nie
sprzeciwi się Morganowi Williamsowi, tak czy nie? Williamsowie to ważni
ludzie w Putney, we wszystkich okolicznych parafiach. Morgan za nią
przepada; przypomina jej, że ma dziewuchy do gotowania i warzenia piwa i że
powinna siedzieć na piętrze i szyć jak prawdziwa dama albo modlić się o jego
sukces, kiedy w swym najlepszym wyjściowym ubraniu jedzie do Londynu
załatwiać sprawy. Ze dwa razy dziennie może się przejść po Pegazie
w eleganckiej sukni i sprawdzić, czy wszystko jest jak trzeba, a jeśli nie, naprawić
to paroma poleceniami. Takie jest jego wyobrażenie. I choć widzi, że siostra
pracuje tak samo ciężko, jak pracowała od małego dziecka, widzi też, że
bardzo jej się podoba, kiedy Morgan nalega, by usiadła i wiodła życie damy.

– Zwrócę wam – powtarza. – Może zaciągnę się do jakiejś armii.
Wtedy mógłbym wysyłać wam część żołdu i tego, co mi przypadnie w udziale
z łupów wojennych.

– Ale przecież nie toczy się żadna wojna – zwraca mu uwagę Morgan.

– Prędzej czy później jakaś znowu wybuchnie – włącza się do
rozmowy Kat.

– Albo zaciągnę się na okręt, zostanę chłopcem pokładowym… Tylko
że jest jeszcze Bella… Jak myślicie, powinienem po nią wrócić? Skomlała,
kiedy ją zamykał.

– Po to, żeby go nie podgryzała w pięty? – pyta Morgan. Zawsze stroi
sobie żarty z Belli.

– Chciałbym ją ze sobą zabrać.

– Słyszałem, że na statkach trzyma się koty. W życiu nie słyszałem o psie
na pokładzie.

– Bella jest malutka.

– Tak czy siak nie przypomina kota – śmieje się Morgan. – Zresztą
jesteś za stary na chłopca pokładowego. Taki majtek musi śmigać po
takielunku jak małpka. Widziałeś kiedy małpę, Tom? Już bliżej ci do żołnierza. Po
prawdzie, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Nie byłeś ostatni w kolejce,
kiedy Pan Bóg rozdawał pięści.

– Zaraz, zaraz – unosi rękę Kat. – Zobaczmy, czy to ma sens. Pewnego
dnia mój brat Tom wdaje się w bijatykę. Nazajutrz w ramach kary jego
ojciec zakrada się od tyłu i zdziela go w głowę czymś tam, ale na pewno
ciężkim i raczej ostrym, a potem, kiedy Tom już leży na ziemi, nieomal wyłupuje
mu oko, po czym jeszcze kopie w żebra i tłucze będącą na podorędziu dechą,
nie oszczędzając twarzy, tak że nawet ja, rodzona siostra, mam kłopot, by go
rozpoznać, zaś mój mąż na to wszystko mówi: Tomaszu, jedynym wyjściem
w twojej sytuacji jest zaciągnąć się do armii, pójść i znaleźć kogoś, kogo
nawet nie znasz, stłuc go ile wlezie, odebrać mu oko i połamać żebra,
a najlepiej zabić i jeszcze wziąć za to pieniądze.

– To – przytakuje Morgan – albo bić się dalej na nabrzeżu bez
niczyjej korzyści. Przyjrzyj mu się. Gdybym mógł, sam bym wywołał wojnę, byle
móc z niego uczynić swego żołnierza.

Morgan sięga po sakiewkę. Niezwykle wolno, prawie kusząco, wykłada
po kolei monety: brzęk, brzęk, brzęk.

A on dotyka policzka. Jest posiniaczony, ale gładki. I niesłychanie
zimny.

– Posłuchajcie – odzywa się z namysłem Kat. – Dorastaliśmy tutaj.
Z pewnością znajdzie się ktoś, kto by mógł pomóc Tomowi…

Morgan gasi ją spojrzeniem, z którego przeziera elokwentne pytanie:
„Czyżbyś znała tak wiele osób chętnych, by sprzeciwić się Walterowi
Cromwellowi? Pragnących, by kopał w ich drzwi i włamywał się im do domów?”.
Jakby czytając w jego myślach, Kat zastanawia się na głos:

– Nie. Raczej nie. Może rzeczywiście tak będzie najlepiej. Co o tym
sądzisz, Tom? – zagaduje, on tymczasem zbiera się do wyjścia. A Kat dodaje:
– Morgan, tylko na niego popatrz. On nie powinien nigdzie dzisiaj iść.

– Powinienem. Jeszcze trochę i ręka znów zacznie go świerzbić. Przyjdzie
tu. Jeżeli będę u was, puści wam dom z dymem.

Morgan pyta rzeczowo:

– Masz wszystko, co ci potrzebne?

Chce się zwrócić bezpośrednio do siostry i odpowiedzieć, że nie.

Ale ona na niego nie patrzy; płacze. Płacze nie z jego powodu – jest
pewien, że nikt nigdy nie będzie z jego powodu płakał; Pan Bóg nie
uczynił go takim. Płacze za życiem, które pragnęłaby wieść: z niedzielą po
kościele spędzaną w otoczeniu wszystkich sióstr i szwagierek, wśród kobiet
cmokających się w policzki i poklepujących po rękach, opędzających się od
swoich i nie swoich dzieci, a zarazem kochających je wszystkie i gładzących
ich małe krągłe główki, porównujących i przekazujących sobie z rąk do rąk
niemowlęta, oraz w otoczeniu mężczyzn zbierających się, żeby pogawędzić
o interesach, o wełnie i przędzy, o łokciach i sążniach, statkach,
przeklętych Flamandach, prawach połowu, warzeniu piwa, rocznym dochodzie,
wymienić się użytecznymi informacjami, przysługami, zaliczkami,
łapówkami, radami typu: mój prawnik mówi… Tak właśnie powinno wyglądać
życie żony Morgana Williamsa wywodzącego się z Williamsów poważanych
w całym Putney. Tyle że z jakiegoś powodu wcale tak nie wygląda. Już
Walter się o to postarał.

Wolniutko, ostrożnie, wyprostowuje się na całą swoją wysokość. Czuje,
że boli go każdy kawałeczek pobitego ciała. Jeszcze nie tak, jak będzie bolał
jutro. Na trzeci dzień wystąpią siniaki i trzeba będzie odpowiadać na
pytania ludzi, skąd się wzięły. Ale wtedy będzie już daleko stąd
i prawdopodobnie nikt nie przejmie się nim na tyle, by zapytać, ponieważ nikt nie będzie
go znał ani się o niego martwił. Po prostu każdy pomyśli, że zawsze chodzi
z posiniaczoną gębą.

Zbiera ze stołu monety.

– Hwyl, Morgan Williams. Diolch am yr arian. – Dziękuję za
pieniądze. – Gofalwch am Katheryn. Gofalwch am eich busnes. Wela i chi eto
rhywbryd. Poblwc. – Opiekuj się moją siostrą. Troszcz się o interesy. Do
zobaczenia w przyszłości.

Morgan Williams gapi się na niego jak sroka w gnat.

A jemu chce się śmiać; uśmiechnąłby się, gdyby twarz go tak bardzo nie
bolała, gdyby nie groziło to otwarciem ran. Tyle dni spędził w domu
Williamsów – czy naprawdę sądzili, że przychodził do nich tylko na obiad?

– Poblwc – odpowiada osłupiały Morgan. Powodzenia.

Pyta go jeszcze:

– Czy dobrze zrobię, jeśli pójdę wzdłuż rzeki?

– A dokąd chcesz się dostać?

– Do morza.

Przez moment Morgan Williams wygląda tak, jakby było mu przykro,
że do tego doszło. Mówi jednak:

– Poradzisz sobie, Tom, prawda? Obiecuję ci, że jeśli Bella zajrzy do
nas, szukając cię, nie odeślę jej do domu głodnej. Na pewno Kat nakarmi
ją pasztecikiem.

*

Musi roztropnie wydawać pożyczone pieniądze. Mógłby pracować po drodze
do morza, lecz wie, że gdyby ktoś go rozpoznał, Walter by go dopadł dzięki
sieci swoich znajomków, typków gotowych na wszystko za jeden kufel
podłego piwa. Pierwsze co mu przyszło do głowy, to zaokrętować się na jakiś statek
przemytników w Barking lub Tilbury. Zaraz wszakże pomyślał, że jeśli szuka
wojny, znajdzie ją we Francji. To podejrzenie potwierdziło kilkoro
nieznajomych, z którymi rozmawiał (bardzo łatwo nawiązuje kontakty z obcymi).
Ostatecznie więc jego wybór pada na Dover. Wybiera właściwy trakt.

Jeśli pomoże się załadować wóz, zyskuje się sposobność, by przejechać
na nim kawałek drogi. Daje mu do myślenia, jak kiepsko większość ludzi
radzi sobie z ładowaniem wozów. Naoglądał się mężczyzn usiłujących się
wgramolić przez wąski tył z szerokaśną skrzynią, a przecież wystarczyłoby
obrócić trzymany z wysiłkiem przedmiot. No i są jeszcze konie; od maleńkości
kręcił się przy koniach, także tych nielicho przestraszonych, gdyż rankami
Walter – jeśli akurat nie odsypiał popijawy urządzonej dla siebie
i kompanów, a zakrapianej mocnym, warzonym na domowy użytek piwem –
oddawał się swemu drugiemu fachowi: konowalstwu i kowalstwu, a czy to
sprawiał jego kwaśny oddech, tubalny głos czy generalnie sposób bycia, nawet te
zwierzęta, które na ogół nie sprawiały kłopotów przy podkuwaniu,
zaczynały się narowić, rzucać łbami i rakiem wycofywać od gorąca paleniska. Kiedy
ich kopyta znalazły się w mocarnym uścisku dłoni Waltera, konie
zaczynały drżeć i wtedy jego zadaniem było trzymać je za szyje i uspokajać, gładząc
aksamitną sierść między uszami, szepcząc o tym, jak klacze kochały je jako
źrebięta i że wciąż sobie o nich opowiadają między sobą, no i że niedługo
będzie po wszystkim.

*

Do ust nie bierze nic przez dzień, a może nawet przez dwa dni – zbytnio cierpi,
poruszając żuchwą. Nim osiąga Dover, rany na głowie goją się i wydaje mu się,
że naprawiły się również delikatne organy w środku: nerki, płuca, serce.

Ze spojrzeń, jakie rzucają mu ludzie, wie, iż nadal jest posiniaczony na
twarzy. Po inwentaryzacji, którą szwagier przeprowadził, zanim wyprawił go
z domu, zyskał przynajmniej pewność, że (chyba tylko cudem) ma wszystkie
zęby i oboje oczu, dwie nogi i dwie ręce – czegóż więcej mógłby chcieć?

Chodzi po dokach i wypytuje ludzi, czy nie wiedzą, gdzie toczy się
jakaś wojna.

Zaczepieni mężczyźni obrzucają go uważnym spojrzeniem, odstępują
o krok i rewanżują się pytaniem: „A ty przypadkiem nie wiesz?”.

Tacy są z siebie zadowoleni, tak śmieją się z własnego dowcipu, że nie
przestaje pytać o wojnę tylko po to, by sprawić przyjemność następnym
spotkanym na swojej drodze.

Nieoczekiwanie stwierdza, że wyjedzie z Dover bogatszy, niż tam
przyjechał. Przyglądał się człowiekowi grającemu w trzy karty i kiedy przejrzał, na
czym polega sztuczka, rozstawił się z własną skrzynką i kartami. Ponieważ jest
tylko chłopcem, wiele osób przystaje, by spróbować szczęścia. Ich strata.

Podlicza, ile wydał i ile zarobił. Wiedząc, czym dysponuje, wykłada
niewielką sumkę na obmacywanki z ladacznicą. Czegoś takiego nie mógłby
zrobić w Putney ani okolicy. Williamsowie zaraz by się zwiedzieli i obgadywali
go za jego plecami po walijsku.

Spostrzega trzech starszych wiekiem Niderlandczyków z licznymi
tobołami i śpieszy im z pomocą. Pakunki są miękkie i pokaźne, to bele próbek
wełny. Kiedy urzędnik portowy zaczyna im robić problemy, żądając więcej
dokumentów i pokrzykując groźnie, ustawia się za jego plecami, udając
niezdarę i głupka, i na migi pokazuje, ile w takim wypadku powinna wynieść
łapówka.

– Proszę… – Jeden z Niderlandczyków zwraca się do klerka łamaną
angielszczyzną. – Może zaopiekujecie się, panie, tymi angielskimi monetami.
Ciążą mi tylko…

Klerk promienieje z radości, Niderlandczycy także. Byli gotowi zapłacić
o wiele więcej. Gdy trap opada i zaczynają wpuszczać na pokład, mówią:

– Chłopak jest z nami.

Czekając, aż zostaną zrzucone cumy, pytają go, ile ma lat. Odpowiada,
że osiemnaście, na co wybuchają śmiechem i mówią: „Dziecko, w życiu tyle
nie masz!”. Poprawia się więc i stwierdza, że piętnaście. Rozmawiają między
sobą podnieconymi głosami i uznają, że piętnaście może być; oczywiście
domyślają się, że jest młodszy, lecz nie chcą go zawstydzać. Któregoś ciekawi, co
się stało z jego twarzą. Mógłby powiedzieć różne rzeczy, ale postanawia
wyznać prawdę. Woli, żeby nie wzięli go za rabusia nieudacznika. O tym także
konferują przez chwilę i w końcu zwraca się doń ten, który zna angielski.

– Naszym zdaniem Anglicy są okrutni w stosunku do swoich dzieci.
I nieczuli. Dziecko musi wstawać, kiedy do pomieszczenia wchodzi jego ojciec.
Dziecko musi mówić do ojca „panie ojcze”, a do matki „pani matko”.

Dziwi go to. Czyżby gdzieś na świecie byli ludzie, którzy nie są okrutni
w stosunku do swoich dzieci? Czuje, jak po raz pierwszy w życiu ciężar
przytłaczający mu pierś lżeje nieco; myśli, że może jednak są inne miejsca, lepsze.
Zaczyna opowiadać. Mówi im o Belli, a oni sprawiają wrażenie przejętych,
zapewniają go, że jest im przykro, i nie dodają niczego w stylu: „Przecież to
tylko pies”. Potem mówi im o Pegazie i o warzelni ojca, i o tym, że Walter
bywa karany za chrzczenie piwa co najmniej dwa razy w roku. Opowiada też
o karach za kradzieże drewna, ścinanie cudzych drzew i wypasanie zbyt wielu
owiec na błoniach. To ostatnie szczerze ich interesuje. W rewanżu pokazują
mu próbki wełny, dyskutują między sobą na temat ciężaru i splotu, obracając
się ku niemu co jakiś czas i włączając go do rozmowy, a także instruując. Nie
mają wysokiego zdania o angielskiej wełnie, choć te akurat próbki mogą ich
do niej przekonać. Traci wątek, kiedy rozmowa zbacza na powody wyprawy
do Calais i znanych im tam ludzi.

Kiedy napomyka o kuźni ojca, mówiący po angielsku mężczyzna bystro
pyta, czy on, Tomasz, umiałby zrobić podkowę. Znowuż na migi pokazuje
im, jak to jest: rozgrzany do czerwoności metal i porywczy ojciec w ciasnej
kuźni. Śmieją się; podobają im się opowiadane przez niego historie. Dobry
mówca z niego, stwierdza jeden z Niderlandczyków. Nim dobiją do drugiego
brzegu, największy milczek z całej trójki wstaje i wygłasza oficjalną
przemowę. Jeden z pozostałych przytakuje w ciszy, a drugi tłumaczy:

– Jesteśmy braćmi. Mieszkamy przy tamtej portowej uliczce. Jeśli
kiedykolwiek zawitasz do tego miasta, znajdzie się dla ciebie miejsce do spania
i jedzenie, i ciepło kominka.

Żegnajcie, mówi do nich. Żegnajcie i niech wam się powodzi. Hwyl, kupcy bławatni. Gofalwch eich busnes. Nie zamierza robić postojów, idzie
prosto na wojnę.

Jest zimno, ale morze jest płaskie. Od Kat dostał święty medalik, żeby
go chronił. Zawiesił go sobie na szyi na kawałku sznurka. Teraz czuje chłód
metalu na piersi. Odwiązuje sznurek. Dotyka medalika wargami, na szczęście.
Opuszcza go, szepcząc w stronę wody. Zapamięta ten pierwszy w swoim
życiu widok otwartego morza – szarej, przepastnej, lekko tylko pomarszczonej
powierzchni przypominającej resztki snu.

II

Ojcostwo

1527

Oto jest: Stephen Gardiner. Podnosi się do wyjścia, kiedy on przybywa. Na
zewnątrz jest mokro i jak na kwietniowy wieczór niesłychanie ciepło, a mimo
to Gardiner ma na sobie futro przypominające natłuszczone krucze pióra;
stojąc, zbiera je w fałdy, opatula szczelniej swą wysoką prostą sylwetkę, która
przywodzi na myśl anioła z czarnymi skrzydłami.

– Spóźniony – odzywa się gderliwie.

Postanawia zachować uprzejmość.

– Ja czy wasza miłość?

– Ty – odpowiada i unosi wyczekująco brew.

– Pijani wioślarze na rzece. Przewoźnicy powiadają, że dziś przypada
wigilia święta jednej z ich patronek.

– Pomodliłeś się do niej?

– Mam w zwyczaju modlić się do wszystkich świętych, pókim w łodzi.

– Aż dziw bierze, żeś sam nie złapał za wiosło. W młodości chyba nie
stroniłeś od pracy fizycznej.

Stephen zawsze w kółko o tym samym. Twój zatwardziały w grzechu
ojciec. Twoje niskie urodzenie. W żyłach Stephena pono płynie trochę
królewskiej krwi rozcieńczonej nieprawym pochodzeniem: został
wychowany na uboczu, w małym miasteczku, przez umiejących trzymać gęby
na kłódkę miłych ludzi sowicie opłacanych za wyświadczaną przysługę.
To kupcy wełniani, których dorosły Stephen Gardiner najchętniej by
zapomniał; a że on zna niemal każdego, kto miał do czynienia z wełną,
zarazem wie aż za dużo o przeszłości Stephena, by ten czuł się komfortowo.
Nieszczęsny sierota!

Stephen Gardiner ma wiele zastrzeżeń do swojego położenia. Żal mu,
że jest nieuznanym królewskim kuzynem. Żal mu, że jest związany
z Kościołem, choć akurat ze strony Kościoła spotkało go samo dobro. Żal mu, że kto
inny prowadzi nocne dysputy z kardynałem, którego jest zaufanym
sekretarzem. Żal mu, że należy do mężczyzn o zapadniętej klatce piersiowej i nie
może się poszczycić ani wagą, ani siłą; żal mu, że gdyby się spotkali
w ciemnej uliczce, Tomasz Cromwell byłby tym, który by odszedł, otrzepując ręce
z uśmiechem na twarzy.

– Bóg z tobą – rzuca Gardiner, kiedy go mija, wychodząc.

Cromwell odpowiada:

– Dziękuję.

*

Kardynał coś pisze i nie podnosząc głowy, mówi:

– A, Tomasz… Nadal pada? Spodziewałem się ciebie wcześniej.

Wioślarze. Przewoźnicy. Patronka. Był w siodle od wczesnego ranka
i przez większą część ostatnich dwóch tygodni, załatwiając sprawy
kardynała, a wrócił wiele – i niełatwych – staj aż z Yorkshire. Odwiedził już swoich
kancelistów w prawniczych kwaterach Gray’s Inn i pożyczył zmianę świeżej
spodniej odzieży. Zajechał do wschodnich dzielnic miasta, żeby się
wywiedzieć, jakie statki dobiły do brzegu w tym czasie i kiedy można się
spodziewać niezarejestrowanej przesyłki, której oczekuje. Nie jadł nic jednak ani
nie był w domu.

Kardynał powstaje. Otwiera drzwi, wydaje polecenia wystającym za
nimi sługom.

– Czereśnie! Co, nie ma czereśni? Jest kwiecień, powiadacie? Dopiero
kwiecień? No to ciężko będzie mi ułagodzić mego gościa, chyba to wiecie.
Dlaczegóż służą u mnie same łamagi?

Nagle w komnacie wszczyna się ruch: pojawia się jadło, wino, rozpala
się ogień na kominku. Ktoś bierze od niego przemoczone wierzchnie
okrycie, mamrocząc z zatroskaniem. Wszyscy słudzy kardynała są tacy: dobrze
się czują w swojej skórze, poruszają się bezszelestnie i balansują pomiędzy
wiecznym strachem i rozluźnieniem. Również wszyscy goście kardynała
traktowani są podobnie. Nawet jeśli ktoś by mu przeszkadzał co noc przez
dziesięć lat z rzędu, siedząc przy stole z naburmuszoną miną, i tak byłby
podejmowany z wszelkimi szykanami.

Zrobiwszy swoje, słudzy usuwają się w cień, trzymając blisko drzwi.

– Życzysz sobie czegoś jeszcze?

– Żeby wzeszło słońce.

– O tej porze? Przeceniasz moją moc.

– Niechby się chociaż przejaśniło.

Kardynał zwraca się do służących.

– Zadbam o swego gościa sam – obwieszcza uroczyście, a oni uroczyście
potakują mruczeniem i znikają za drzwiami.

Kardynał złącza dłonie czubkami palców. Wzdycha głęboko, potężnie,
szczęśliwie, niczym lampart zwijający się w kółko w nasłonecznionym miejscu.
Spogląda na swego wysłannika; jego wysłannik spogląda na niego. Kardynał,
pięćdziesięciopięcioletni, wciąż jest przystojny jak w sile wieku. Dzisiejszego
wieczora ma na sobie szaty nie w zwyczajnej purpurze, lecz w złamanej fioletem czerni przystrojonej delikatną białą koronką – niczym skromny biskup.
Jego wzrost przytłacza; jego brzuch, który po prawdzie bardziej by przystał
rozlazłemu mężowi, to tylko jeszcze jeden książęcy aspekt kardynalskiej
postaci – i to na nim opiera z wielką pewnością siebie splecione duże, białe
upierścienione dłonie. Duża głowa – przez Pana Boga niewątpliwie zamyślona
jako podpora papieskiej tiary – trzyma się pewnie na szerokich ramionach,
na których spoczywa (aczkolwiek nie w tej dokładnie chwili) gruby łańcuch
lorda kanclerza Anglii. Kardynał przechyla lekko głowę i odzywa się
miodowym głosem znanym stąd aż do Wiednia:

– A teraz mi opowiedz, co słychać w Yorkshire.

– Brud. – Siada. – Smród. Ubóstwo. Straszna pogoda.

– Domyślam się, że jest się na co skarżyć. Poproszę Najwyższego
o lepszą pogodę.

– A, i jeszcze okropne jedzenie. Ledwie pięć mil do morza, a nigdzie nie
uświadczy się świeżej ryby.

– I zapewne żadnych szans na cytrynę. Co oni tam jedzą?

– Londyńczyków, jeśli jakiś im się nawinie. Wasza dostojność nigdy nie
widział takich bezbożników. Wielcy jak góra, z niskimi czołami. Żyją
w jaskiniach, ale w okolicy uważani są za szlachtę. – Powinien sam tam pojechać i ich
zobaczyć; w końcu jest arcybiskupem Yorku, choć nigdy nie odwiedził swej
diecezji. – Zaś jeśli chodzi o sprawę zleconą mi przez waszą dostojność…

– Zamieniam się w słuch – wtrąca kardynał. – W rzeczy samej cały
jestem uszami.

Skupiając uwagę, przybiera swój zwykły wyraz twarzy: skóra na obliczu
mu się marszczy w przyjazne, pełne zainteresowania fałdy. Od czasu do
czasu notuje jakąś liczbę, która pada w sprawozdaniu. Pociąga z kielicha swego
najlepszego wina i w końcu rzecze:

– Tomaszu, cóżeś uczynił, nieroztropny sługo? Zaplemniłeś mateczkę
przełożoną? Dwie, trzy mateczki przełożone? Albo… daj pomyśleć…
podpaliłeś Whitby, bo taka przyszła ci ochota?

W wypadku Tomasza Cromwella kardynał ucieka się do dwóch
dowcipów, które czasem zlewają się w jeden. Pierwszy dotyczy żądania czereśni
w kwietniu i sałaty w grudniu. Drugi – tego, że przemierza prowincję,
popełniając wołające o pomstę do nieba uczynki i kosztami obciążając jego,
kardynała. Bywa, że sypie dowcipami jak z rękawa, zależnie od okoliczności.

Jest już po komplecie. Płomyki świec kłaniają się grzecznie kardynałowi,
po czym znowu się prostują. Deszcz – pada ciurkiem od zeszłego września
– rozbija się kroplami o gomółki okien.

– W Yorkshire – odpowiada – plan waszej dostojności nie ma wielu
zwolenników.

Plan kardynała: otrzymawszy błogosławieństwo papieża, zamierza
połączyć około trzydziestu małych, źle zarządzanych klasztorów z większymi
i przekierować dochód tychże klasztorów – rozpadających się, choć nieraz
bardzo szacownych – na potrzeby dwóch uczelni, które ufundował –
Kolegium Kardynalskiego w Oksfordzie i Szkoły Królewskiej w rodzinnym
Ipswich, gdzie jest mile wspominany jako uczony syn rzeźnika
odnoszącego sukcesy i bardzo pobożnego, członka cechu i gospodarza sporej, dobrze
prowadzonej karczmy, w której zatrzymywali się najzamożniejsi podróżni.
Kłopot w tym… Nie, tak naprawdę kłopotów jest kilka. Kardynał,
bakałarz w wieku lat piętnastu i teolog już po dwudziestce, jest szkolony
w prawie, lecz nie lubi opóźnień przez nie wymaganych; trudno mu się pogodzić
z tym, że nieruchomość nie może zostać upłynniona i zamieniona na żywą
gotówkę tak samo szybko i łatwo, jak przychodzi mu podczas mszy
zmieniać opłatek w ciało Chrystusa. Kiedy przy jednej okazji w ramach testu
zaczął wyjaśniać kardynałowi pewien aspekt prawa ziemskiego – nieważne,
czego dokładnie dotyczący; był to naprawdę jakiś drobiazg – na własne oczy
zobaczył, jak ów jął się pocić, i usłyszał: Tomaszu, litości, powiedz tylko,
co mam ci dać, żebyś nigdy więcej ze mną o tym nie rozmawiał. Znajdź
rozwiązanie, po prostu to przeprowadź, tak zawsze odtąd mówił, gdy
pojawiały się trudności, a gdy dochodziły go słuchy o kimś nieistotnym, kto
piętrzył przeszkody, po prostu prosił, by przekazał tej osobie jakąś sumę
i sprawił, żeby się uciszyła.

Ma możliwość o tym pomyśleć, ponieważ kardynał wpatruje się w blat,
w list, który napisał w połowie. Podnosi wzrok, mówiąc:

– Tom… – i zaraz urywa. – Nie, to nieważne. Powiedz lepiej, czemu
masz takiego marsa na czole.

– Tamtejsi ludzie grożą, że mnie zabiją.

– Naprawdę? – pyta kardynał. Jego mina mówi, że jest zaskoczony
i rozczarowany. – Zabiją cię? Jak sądzisz?

Za plecami kardynała na ścianie wisi tapiseria. Król Salomon,
wyciągając ręce w ciemność, wita królową Saby.

– Sądzę, że jeśli chce się kogoś zabić, robi się to, a nie pisze do ofiary list
z zapowiedzią. Po co czynić niepotrzebny hałas, rzucać groźby. Żeby miał
się na baczności?

– Jeśli kiedykolwiek postanowisz utracić czujność, daj mi znać. Bardzo
bym to chciał zobaczyć. Nie wiesz przypadkiem, kto… Hm, przypuszczam,
że takich listów się nie podpisuje. Nie zamierzam rezygnować ze swoich
planów. Osobiście i z wielką uwagą dokonałem wyboru tych instytucji, a Ojciec
Święty go zaaprobował, przykładając swoją pieczęć. Ci, którzy się
sprzeciwiają, opacznie pojmują moje intencje. Nikt nie zamierza wystawić starych
zakonników wprost na trakt.

To prawda. Jest przewidziane przeniesienie, rekompensata, renta.
Można ustalić dokładne warunki, korzystne dla obu stron, pod warunkiem że
nie zabraknie dobrej woli. Ale trzeba się poddać nieuniknionemu. Okazać
szacunek swemu kardynałowi. Przyjąć, że wszystko co on robi, robi z myślą
o dobru Kościoła, kierując się mądrą, ojcowską troską. Takich argumentów
należy używać podczas negocjacji. Śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa
– na to trzeba kłaść nacisk, tłumacząc jednemu czy drugiemu otępiałemu ze
starości przeorowi, co ma zrobić.

– Pojmują je właściwie – prostuje. – Zwyczajnie chcą zatrzymać profity dla siebie.

– Następnym razem, wybierając się na północ, będziesz musiał zabrać
ze sobą zbrojnych.

Kardynał, który wiele myśli poświęca końcu drogi każdego
chrześcijanina, ma już zaprojektowany grobowiec przez znanego rzeźbiarza
z Florencji. Jego ciało spocznie pod rozłożonymi skrzydłami aniołów, w sarkofagu
z porfiru. Pożyłkowany kamień stanie się jego nagrobkiem, kiedy balsamista
upuści mu krew z żył, kiedy jego kończyny będą zimne i sztywne niczym
marmur; wszystkie jego cnoty zostaną uwiecznione złotymi literami.
Jednakże ufundowane szkoły staną się jego żywym pomnikiem, istniejącym
i działającym długo po tym, jak sczeźnie – biedni żacy, biedni szkolarze
będą nieść w świat mądrość zmarłego kardynała, jego pojmowanie cudu
i piękna, jego dobre maniery i finezję, nawet jego upodobanie do zbytku.
Nie dziwota, że potrząsa teraz głową. Rzadko wyposaża się jurystę
w zbrojną eskortę. Kardynał nie znosi przemocy. Uważa, iż brak jej subtelności.
Czasem któryś z jego ludzi – dajmy na to, Stephen Gardiner – przychodzi
doń z informacją o gnieździe heretyków w mieście. Mówi wtedy,
całkowicie szczerze: nieszczęsne, nieoświecone dusze. Módl się za nich, Stephenie,
bo ja już się za nich modlę; zobaczymy, czy we dwóch zdołamy przywieść
ich do światła i prawdy. Powiedz im też, żeby się poprawili, bo jak nie,
Tomasz Morus ich wyłapie i wtrąci do swojego lochu. A wtedy wszyscy
usłyszymy tylko krzyki.

– No więc, Tomaszu – odzywa się, wyrwawszy z zamyślenia. – Władasz
może hiszpańskim?

– Nie za bardzo. Znam ot, parę ostrzejszych słów. Żołnierskich.

– Wydawało mi się, że służyłeś w hiszpańskiej armii.

– We francuskiej.

– Ach tak. Rzeczywiście. Zatem nie przyczyniłeś tam sobie hiszpańskich
przyjaciół?

– Raczej nie. Za to nauczyłem się przeklinać po kastylijsku.

– Dobrze wiedzieć – stwierdza kardynał. – Ta umiejętność może się
jeszcze okazać przydatna. Ale na razie… Myślałem o tym, by znaleźć paru
zauszników w komnatach królowej.

Oczywiście chodzi mu o szpiegów. Żeby się przekonać, jak królowa
Katarzyna przyjmie nowiny. Co powie w zaciszu własnych apartamentów, czując
się swobodnie pośród swoich rodaków, kiedy zarzuci dworską łacinę,
w której zostanie poinformowana, że miłościwy pan – po spędzeniu z nią prawie
dwudziestu lat – chciałby poślubić inną damę. Jakąkolwiek damę. Pierwszą
lepszą dobrze wyposażoną księżniczkę, która mogłaby dać mu syna.

Kardynał podpiera brodę dłonią, przeciera oczy kciukiem i palcem
wskazującym.

– Król złożył mi wizytę tego ranka – oznajmia. – O niezwyczajnie
wczesnej porze.

– Czego chciał?

– Wyżalić się. Skoro świt. Wysłuchałem z nim prymy, a raczej jego żalów,
które wylewał przez całą mszę. Uwielbiam naszego króla. Bóg świadkiem, że
szczerze go kocham. Lecz czasem moje pokłady współczucia są na
wyczerpaniu. – Unosi kielich, spogląda nad jego brzegiem. – Wyobraź to sobie, Tom.
Spróbuj się wczuć w sytuację. Jesteś mężczyzną w kwiecie wieku, lat
trzydziestu i pięciu. Cieszysz się dobrym zdrowiem, apetyt dopisuje ci pod każdym
względem, regularnie się wypróżniasz, masz elastyczne stawy, mocne kości,
a w dodatku władasz Anglią. Jest wszakże jedno ale. – Potrząsa głową. –
Gdybyż pragnął czegoś prostszego! Kamienia filozoficznego. Eliksiru młodości.
Skrzyni pełnej skarbów, o jakich opowiada się w bajaniach…

– Takiej, co się napełnia ponownie, gdy ją opróżnić?

– Właśnie takiej. Byłbym gotów mu jej poszukać, podobnie jak eliksiru
młodości i pozostałych rzeczy. Ale gdzie mam się zacząć rozglądać za
księciem, który miałby po nim panować?

Za plecami kardynała, poruszywszy się lekko w przeciągu, król Salomon
kłania się lekko i znów znika w cieniu. Królowa Saby – promienna, zwinna
– przypomina mu młodą wdowę, z którą pomieszkiwał, żyjąc w Antwerpii.
Czy skoro sypiali razem, powinien był się z nią ożenić? Tak, gdyby chciał się
kierować honorem. Ale gdyby pobrali się z Anzelmą, nie mógłby poślubić
Liz i jego dzieci byłyby innymi osobami niż te, które ma obecnie.

– Jeżeli wasza dostojność nie jest w stanie znaleźć mu księcia, powinien
znaleźć mu urywek Pisma Świętego. Żeby rozwiać jego wątpliwości.

Kardynał rozgląda się po blacie przed sobą, jakby czegoś na nim szukał.

– Księga Powtórzonego Prawa. W której wyraźnie napisano, że
mężczyzna winien poślubić żonę swego zmarłego brata. Tak jak on. – Wzdycha.
– Ale królowi nie podoba się Księga Powtórzonego Prawa.

Nie ma potrzeby pytać dlaczego. Nie ma potrzeby dodawać, że jeśli Księga
Powtórzonego Prawa zaleca, aby się ożenić z owdowiałą szwagierką, a Księga
Kapłańska przeciwnie, zabrania tego, grożąc brakiem potomków,
zainteresowanemu przychodzi żyć z jawną sprzecznością w tej materii i pogodzić się, że
dylemat został za sowitą opłatą rozważony w Rzymie przez najwyższej
rangi prałatów przed prawie dwiema dekadami, kiedy wystąpiono o dyspensę,
która została następnie przyznana i opatrzona pieczęcią papieską, wyraźnie
wskazując, czego się trzymać.

– Nie rozumiem, czemu się przejmuje Księgą Kapłańską. Przecież
dochował się zdrowej córki.

– Ale zdaje się, że ilekroć w Piśmie Świętym jest mowa o dzieciach,
chodzi o synów.

Kardynał podpiera się odpowiednim fragmentem Biblii po hebrajsku;
głos ma łagodny, usypiający. Przepada za nauczaniem, pod warunkiem że
druga strona chłonie przekazywaną wiedzę. Znają się już od paru lat i choć
kardynał to znaczna persona, wszelka sztywność zniknęła z ich wzajemnych
stosunków.

– Ja mam syna – dodaje. – Ale oczywiście wiesz o tym. Niech Bóg
przebaczy mi słabość ciała.

Syn kardynała – wołają na niego Thomas Winter – zdaje się mieć
skłonność do studiów i spokojnego życia, mimo że ojciec inaczej chciałby go
widzieć. Kardynał ma również córkę, młode dziewczę, którego nikt nigdy nie
widział. Całkiem dowcipnie ochrzcił ją Dorotą, Bożym darem; dziewczyna
została już odesłana do klasztoru, gdzie będzie się modlić za oboje rodziców.

– Ty także masz syna – ciągnie kardynał. – Czy też raczej powinienem
powiedzieć, masz jednego syna, do którego się przyznajesz i który nosi
twoje nazwisko, bo jak przypuszczam, są też inni, o których istnieniu nawet nie
wiesz, a którzy biegają po nabrzeżu Tamizy?

– Mam nadzieję, że jednak nie. Byłem niespełna piętnastoletnim
chłopcem, kiedy uciekłem z domu.

Wolseya bawi to, że on nie wie, ile ma dokładnie lat. Kardynał przeziera
przez warstwy społeczne do pokładów leżących znacznie niżej aniżeli te,
z których sam się wywodzi jako dobrze odkarmiony na wołowinie syn rzeźnika;
próbuje wypatrzyć miejsce, gdzie narodził się jego sługa – w bliżej
nieokreślony dzień, pośród niejasności. Jego ojciec z pewnością był pijany w sztok
w ów dzień narodzin, a matka, co zrozumiałe, raczej zajęta. Datę urodzin
przypisała mu Kat i jest jej za to wdzięczny.

– Piętnaście lat… – Kardynał smakuje te słowa na języku. – Cóż, w tym
wieku chyba już można robić te rzeczy. Tak czy inaczej, ja mam syna,
przewoźnik na Tamizie ma syna, żebrak z twojej ulicy ma syna, twoi przyszli
mordercy z Yorkshire mają synów, którzy bez wątpienia poprzysięgli swoim
ojcom dokończyć dzieła w razie czego, a ty sam, jak ustaliliśmy, spłodziłeś
zastępy nadrzecznych awanturników i tylko jeden król jest pozbawiony
męskiego potomka. Kto jest temu winny?

– Bóg?

– Bliżej od Boga?

– Królowa?

– Bardziej nawet niż ona?

Na to nie może powstrzymać szerokiego uśmiechu.

– Wy, wasza dostojność?

– My, nasza dostojność. I co mam teraz począć? Powiem ci, co mógłbym
zrobić. Mógłbym wysłać mego wiernego sługę Stephena do Watykanu, żeby
wysondował, co o tym myśli Kuria Rzymska. Tyle że potrzebuję go tutaj…

Wolsey dostrzega jego minę i wybucha śmiechem. Wiecznie wadzące się
sługi! Zdaje sobie sprawę, iż – niezadowoleni z naturalnych rodziców – obaj
starają się zająć miejsce jego ulubionego syna.

– Cokolwiek sobie myślisz o Stephenie, jest uczony w prawie kanonicznym
i ma niezwykły dar przekonywania, to znaczy, wyłączając twoją osobę, której do
niczego nigdy nie przekonał. Powiem ci coś… – Przerywa, nachyla się do
przodu, podpiera dłońmi wielką głowę, na której zaiste spoczęłaby papieska tiara,
gdyby tylko podczas ostatniego konklawe odpowiednia suma pieniędzy trafiła
w odpowiednie ręce. – Błagałem go na kolanach – wyznaje kardynał. – Tomaszu,
opadłem przed nim na klęczki i usiłowałem go odwieść od tego pomysłu.
Miłościwy panie, mówiłem, usłuchaj mojej rady. Nic dobrego z tego nie wyniknie,
jeśli zechcesz pozbyć się żony; przyczyni ci to tylko kłopotów i wydatków.

– A on na to…?

– Uniósł palec. Ostrzegawczo. „Nigdy więcej”, rzekł grobowym głosem,
„nie nazywaj tej damy moją żoną, póki nie będziesz umiał wyjaśnić, czemu
nią jest i jak to w ogóle możliwe. Do tego czasu możesz zwać ją moją siostrą,
moją drogą siostrą. Jako że z całą pewnością była żoną mego brata, zanim
weszła w swego rodzaju związek małżeński ze mną”.

Trudno usłyszeć z ust Wolseya choćby jedno słowo nielojalne wobec
króla.

– To wszystko – podejmuje – jest jakieś… – Szuka właściwego
określenia. – Niedorzeczne, moim zdaniem. Oczywiście moje zdanie nie ma nic do
rzeczy i nie powinno opuścić tego pomieszczenia. Och, swego czasu byli tacy,
co unosili sceptycznie brew, słysząc o dyspensie. A potem rok po roku
znajdowali się tacy, co szeptali do królewskiego ucha; wydawało mi się, że ich nie
słuchał, choć teraz muszę przyznać, że chyba jednak słyszał. Ale wiesz,
miłościwy pan był bez pamięci zakochany w swojej żonie. Tłamsił wszelkie
wątpliwości. – Kładzie dłoń na blacie, lekko, lecz pewnie. – Tłamsił i tłamsił.

Teraz jednak wszyscy wiedzą, czego życzy sobie miłościwy pan.
Unieważnienia małżeństwa. Ogłoszenia, że jego małżeństwo nigdy nie było
obowiązujące według prawa.

– Osiemnaście lat temu popełnił błąd – oznajmia kardynał. – Wyznał
swemu spowiednikowi, że na duszy ciąży mu brzemię osiemnastoletniego
uporczywego grzechu.

Czeka na choćby najdrobniejszą zadowalającą reakcję. Jednakże jego
sługa po prostu nań patrzy, biorąc za coś oczywistego, że tajemnica spowiedzi
została złamana na życzenie kardynała. I odzywa się dopiero po chwili:

– Zatem jeśli Stephen Gardiner uda się do Rzymu, narobi to wokół
zachcianki króla, jeśli wolno mi użyć takiego określenia…

Kardynał kiwa głową; słowo dobre jak każde inne.

– …szumu poza granicami Anglii?

– Stephen mógłby odbyć dyskretną podróż. Powiedzmy, na prywatną
audiencję i po papieskie błogosławieństwo.

– Wasza dostojność nie rozumie Rzymu.

Wolsey nie może temu zaprzeczyć. Nigdy nie poczuł zimnego powiewu na
karku zmuszającego, by niespokojnie obejrzeć się przez ramię, kiedy się
przechodzi znad opromienionego słonecznym blaskiem Tybru w cień rzucany przez
wielki kamienny blok. Gdy za jakąś przewróconą kolumną pośród nagich ruin
czeka napastnik albo biskupia ladacznica, albo siostrzeniec bratanka bądź też
sprzedajna dziewka o nieświeżym oddechu… Zaiste wydaje mu się czasem, że
miał wiele szczęścia, iż udało mu się opuścić tamto miasto z nieskalaną duszą.

– Mówiąc wprost – ciągnie – papiescy szpiedzy dowiedzą się, co planuje
Stephen, jeszcze gdy będzie się pakował, tak że kardynałowie i sekretarze
zdążą ustalić swoją cenę. Jeśli wasza dostojność naprawdę go tam pośle, musi go
też odpowiednio uposażyć w brzęczącą monetę. Rzymscy kardynałowie nie
lubią pustych obietnic, chodzi im tylko o pełne mieszki, o złoto, by ułagodzić
swoich bankierów, u których dawno przekroczyli wszelkie limity. – Wzrusza
ramionami. – Tak to wygląda.

– Powinienem posłać ciebie – odzywa się kardynał jowialnie. – Mógłbyś
zaoferować papieżowi Klemensowi pożyczkę.

Dlaczego by nie? Zna się na rynku przepływu pieniądza; pewnie
dałoby się to załatwić. Gdyby był w skórze Klemensa, od początku roku
pożyczałby grube pieniądze, żeby mieć za co nająć wojsko do pilnowania swoich
ziem. Teraz już na to za późno. Żeby mieć armię gotową do walki latem,
nabór trzeba zakończyć przed świętem Oczyszczenia Najświętszej Marii
Panny. Pyta więc:

– A czy wasza dostojność nie mógłby rozpatrzyć królewskiej sprawy
w ramach własnej jurysdykcji? Sprawić, by miłościwy pan musiał poczynić
pierwsze kroki i przekonał się, czy na pewno pragnie tego, czego pragnie?

– Taki mam zamiar. Zaplanowałem zwołanie sądu tutaj, w Londynie.
Podejdziemy go sprytnie, udając zdumienie: miłościwy panie, królu nasz,
wszystko wskazuje na to, że przez wszystkie te lata pozostawałeś
w nieprawnym związku małżeńskim z kobietą, która nie jest twoją żoną. Król Henryk
nie znosi, kiedy wytyka mu się błędy, uważa, że cierpi na tym jego majestat.
Dlatego właśnie musimy tak to przedstawić. Niewykluczone, że zapomni,
iż sam wysunął te obiekcje, i w przypływie oburzenia pośpiesznie wróci do
swojej królowej. Jeśli nie, pozostanie mi tylko postarać się o uchylenie
dyspensy, w Anglii lub w Watykanie, a potem, gdy już uda mi się rozdzielić go
z Katarzyną, ożenić z francuską księżniczką.

Nie ma potrzeby pytać, czy kardynał wybrał już kandydatkę. Na pewno
ma jakąś i dwie zapasowe, nigdy bowiem nie przebywa w jednej
rzeczywistości naraz, wybiegając myślami w przód, lecz żyje wśród poszatkowanych
cieni dyplomacji oferującej wiele możliwości równocześnie. Zatem
dokładając starań, by utrzymać małżeństwo króla z Katarzyną i sojusz z jej
hiszpańsko-imperialnymi krewniakami, błagając Henryka, aby oddalił nękające go
skrupuły, zarazem snuje plany, jak zachować się w świecie, w którym trzeba
będzie wziąć królewskie skrupuły pod rozwagę i uznać małżeństwo z infantką
za nieważne. Gdy tylko unieważnienie nabierze mocy – a więc osiemnaście
lat grzechu i moralnego cierpienia zostanie wymazane, pozostawiając pustą
kartę – kardynał zaaranżuje od nowa równowagę sił w Europie,
zadzierzgając przymierze z Francją, formując silny blok w opozycji do młodego
cesarza Karola, siostrzeńca królowej Katarzyny. Na razie każde rozwiązanie jest
możliwe, każde da się zaakceptować, a nawet będzie mile widziane: modlitwa
i trochę nacisku, trochę nacisku i modlitwa, wszystko co się zdarzy, zdarzy się
z woli Boga, wedle Jego zamysłu, choć z drobnymi i niezwykle pomocnymi
poprawkami naniesionymi ręką kardynała. Zwykł był mówić: „Król
postanowił to i to”, potem zaczął powiadać: „Król i ja postanowiliśmy…”,
wreszcie od niedawna rzecze: „Oto co postanowiłem”.

– Jaki los czeka królową? Jeśli ją odtrąci, dokąd się uda?

– Niektóre żeńskie klasztory są bardzo wygodne.

– Mogłaby wrócić do Hiszpanii.

– Nie, nie wydaje mi się. To teraz zupełnie inny kraj. Minęło… ile to
już?… dwadzieścia siedem lat od jej przybycia do Anglii. – Kardynał
wzdycha. – Pamiętam ją, kiedy postawiła nogę na angielskiej ziemi. Jej flota, jak
wiesz, została wstrzymana w morzu przez niesprzyjającą pogodę, a potem
dzień po dniu statki kołysały się w miejscu na wodach Kanału. Stary król
przejechał pół kraju, żeby ją zobaczyć. Spotkali się w Dogmersfieldzie,
w pałacu biskupa Bath, gdzie stanęła na nocleg, wolno kierując się do Londynu.
Był listopad i tak, padał deszcz. Na widok króla wszyscy dworzanie z jej
otoczenia powołali się na stary hiszpański zwyczaj: oblubienica musi pozostać
zakryta welonem do dnia ślubu, kiedy to pan młody będzie mógł ujrzeć jej
oblicze. Ale znasz starego króla!

Oczywiście nigdy go nie poznał. Urodził się mniej więcej wtedy,
kiedy stary król, renegat i banita przez większość swego życia, rozpoczął walkę
o niepewny tron. Tymczasem Wolsey opowiada ze swadą, jakby był
naocznym świadkiem tamtego spotkania; i w gruncie rzeczy nieomal był, jako że
niedawna przeszłość układa się według wzoru zaaprobowanego przez jego
krytyczny umysł i miłego dla jego oka. Uśmiecha się do wspomnień.

– Stary król pod koniec życia zrobił się niesłychanie podejrzliwy.
Urządził przedstawienie, zawracając wierzchowca w stronę eskorty, jakoby dla
zasięgnięcia rady zaufanych dworzan, po czym zeskoczył raz-dwa, bo wciąż był
gibki mimo wielu krzyżyków na karku, i rzekł Hiszpanom prosto z mostu,
że albo mu ją pokażą, albo go popamiętają. To moja ziemia i obowiązują tu
moje prawa i angielskie zwyczaje, nie będziemy tolerować żadnych welonów.
Czemu niby nie miałbym jej zobaczyć, czyżby mnie oszukano i księżniczka
jest zdeformowana, a wy chcecie wcisnąć memu Arturowi żonę potwora?

Tomasz mówi sobie w duchu, że niepotrzebnie dał się ponieść
walijskiemu temperamentowi.

– Dworki już zdążyły ją umieścić w łożu na nocny spoczynek,
a przynajmniej tak twierdziły, myśląc, że w komnacie sypialnej będzie bezpieczna
przed natarczywym monarchą. Nic bardziej mylnego. Król Henryk przeciął
apartamenty, jakby zamierzał zerwać baldachim. Hiszpańskie dworki
odziały ją pośpiesznie, chroniąc jej niewinność, tuż przed tym, zanim wtargnął
do wewnętrznej komnaty. Na widok księżniczki zapomniał języka w gębie.
Wybąkał coś tylko i wycofał się onieśmielony. – Kardynał śmieje się cicho.
– A potem, kiedy pierwszy raz zatańczyła na królewskim dworze… Biedny
królewicz Artur tkwił, uśmiechając się głupkowato, na podwyższeniu, a ona
ledwie potrafiła usiedzieć na miejscu. Oczywista, nikt nie znał hiszpańskich
kroków, więc porwała do tańca swoje dworki. Do końca życia nie zapomnę
tego, w jaki sposób odwracała głowę, jak jej cudne miedziane włosy opadały
na jedno ramię. Ani jeden mężczyzna, który tam był, nie zdołał się
powstrzymać, by nie wyobrazić sobie, jak… choć taniec w istocie był bardzo spokojny
i skromny… No tak. Miała wtedy szesnaście lat.

Kardynał wpatruje się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, a Tomasz
podpowiada:

– Niech Bóg przebaczy ci słabość ciała?

– Niech Bóg przebaczy nam wszystkim. Stary król bez ustanku zanosił do
konfesjonału grzech pożądania żony bliźniego swego. Królewicz Artur umarł,
wkrótce po nim Najwyższy wziął do siebie królową i kiedy stary król został
wdowcem, pomyślał, że sam mógłby poślubić Katarzynę. Ale… – porusza
nieznacznie szerokimi ramionami – nie umiał się dogadać co do wysokości
posagu. Ten stary lis Ferdynand, jej ojciec… Ten by oszwabił każdego. A nasz
obecny król Henryk miał dziesięć lat, kiedy tańcował na weselu starszego brata,
i w moim mniemaniu właśnie wtedy dostał się pod urok księżniczki.

Przez parę chwil siedzą w milczeniu i oddają się rozmyślaniom. Reszta
historii napawa obydwóch smutkiem. Stary król zaczął szykanować
Katarzynę, nie chciał zwrócić jej rodzicom i uczynił z niej żebraczkę, nie
zamierzając ani pożegnać się z należną drugą częścią posagu, ani wypłacać jej wdowiej
renty. Obaj też dostrzegają interesujący aspekt całej sprawy, mianowicie taki,
że w tamtych latach Katarzyna nabrała dyplomatycznych zdolności, ucząc się,
jak rozgrywać pragnienia jednych przeciwko drugim. Kiedy Henryk się z nią
ożenił, miał zaledwie osiemnaście lat i serce na dłoni. Poprosił ją o rękę
dopiero po śmierci swego ojca. Była odeń o kilka lat starsza, a troski i niepokój
sprawiły, że przedwcześnie spoważniała i nieco straciła na urodzie i blasku.
Jednakże rzeczywista kobieta, na którą patrzył, była w jego umyśle bledsza od
wizji, która utkwiła mu w pamięci; łaknął przede wszystkim tego, co dostał jego
starszy brat. Wspominał dreszcz, jaki go przeszedł, kiedy położyła mu dłoń
na ramieniu, gdy był dziesięcioletnim księciem. Zupełnie jakby mi zaufała,
opowiadał swoim kompanom, zupełnie jakby zawsze wiedziała, że nie jest jej
pisane spędzić całego życia u boku Artura, nie licząc tego krótkiego okresu; że
jej ciało jest zarezerwowane dla niego, drugiego syna, na którego zwróciła
spojrzenie swych ślicznych szaroniebieskich oczu i uległy uśmiech. Zakochała się
we mnie od pierwszego wejrzenia, powiadał król. Siedem lat czy coś koło tego
dyplomatycznych zabiegów, jeśli można to tak nazwać, trzymało nas z dala od
siebie. Lecz teraz już niczego nie muszę się bać. Rzym udzielił nam dyspensy.
Dokumenty są w należytym porządku. Sojusz został utrzymany. Poślubiłem
dziewicę, jako że mój biedny brat nie zdołał jej posiąść. Z krewniakami
Katarzyny ożeniłem się dla dobra Anglii, ale z nią – z miłości.

A teraz? Wszystko to przepadło. Albo prawie przepadło, gdyż połowa
życia króla wciąż czeka na wykreślenie, wymazanie do czysta.

– No tak – powtarza kardynał. – Ciekawe, jaki będzie rezultat.
Miłościwy pan oczywiście spodziewa się postawić na swoim, lecz jej nie będzie
tak łatwo usunąć.

Jest i druga historia o Katarzynie, odmienna historia. Henryk udał się
do Francji na małą wojenkę, ustanawiając żonę regentką. Zaatakowali
Szkoci i zostali pokonani; pod Flodden głowę stracił ich król. Nie kto inny jak
Katarzyna, owa różowolica anielica, zaproponowała, by odciętą głowę
w jutowym worku przesłać za Kanał pierwszym nadarzającym się statkiem dla
podniesienia na duchu męża, który obozował na kontynencie.
Odwiedziono ją od tego pomysłu, powiedziano jej, że gest byłby bardzo nieangielski.
Zamiast głowy wysłała więc list. A wraz z nim dublet, w którym poniósł
śmierć szkocki król – sztywny od poczerniałej, zaschniętej krwi
wypompowanej z arterii po dekapitacji.

Ogień na kominku przygasa, zwęglone polano opada z trzaskiem
i kardynał, wyrwany z zamyślenia, podnosi się, by czubkiem buta umieścić je
z powrotem na palenisku. Stoi, spoglądając w dół, przekręcając pierścienie
na palcach, nadal zatopiony w myślach. Wreszcie otrząsa się i mówi:

– To był długi dzień. Wracaj do domu. Postaraj się, żeby ci się nie
przyśnili mordercy z Yorkshire.

Tomasz Cromwell jest tuż po czterdziestce. To niewysoki, lecz dobrze
zbudowany mężczyzna. Jego twarz bywa pełna wyrazu; w tej chwili górę na niej
bierze skrywane rozbawienie. Włosy ma ciemne, gęste i lekko kręcone, oczy
raczej małe, lecz przenikliwe, rozświetlające się w czasie żywszej rozmowy – tak
przynajmniej stwierdzi niebawem hiszpański ambasador. Powiadają, że zna na
pamięć cały Nowy Testament po łacinie, co by znaczyło, iż wyśmienicie się
nadaje na sługę kardynała – gotów w każdej chwili zarzucić buntujących się
opatów odpowiednimi cytatami. Mówi cicho i szybko, ma pewny siebie sposób
bycia; czuje się jak w domu zarówno na sali rozpraw, jak i na nabrzeżu, w pałacu
biskupim i w gospodzie. Potrafi sporządzić umowę, ułożyć sokoła, narysować
mapę, zażegnać portową bójkę, urządzić dom i ustawić werdykt. Posiłkuje się
argumentami wytaczanymi przez Platona i Plauta. Zna się na poezji i umie
recytować wiersze po włosku. Pracuje cały boży dzień; wstaje z kurami i kładzie
się ostatni. Zarabia pieniądze i je wydaje. Założy się o wszystko.

Podnosi się do wyjścia ze słowami:

– Gdyby wasza dostojność pomówił z Panem Bogiem i załatwił, żeby
pokazało się w końcu słońce, wtedy król mógłby wyjechać ze swymi
towarzyszami na polowanie, a jakby się przestał miotać w zamknięciu, od razu
poprawiłby mu się humor i przestałby myśleć o Księdze Kapłańskiej, co znacznie
ułatwiłoby życie waszej dostojności.

– Ty za to nie rozumiesz miłościwego pana. On lubi się zajmować
teologią prawie tak samo, jak wyjeżdżać na polowania.

Jest już prawie przy drzwiach. Wolsey woła doń jeszcze:

– Nawiasem mówiąc, po dworze krążą plotki… Jego miłość książę Norfolk
skarży się, że przywezwałem złego ducha, który nie odstępuje go ani na krok.
Gdyby ktoś wspomniał o tym przy tobie, po prostu wszystkiemu zaprzecz.