Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » W obronie innych

W obronie innych

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-55-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W obronie innych

Kaznodzieja dzierżący broń w ręku, armia rebeliantów z szaleńcem na czele i całe wsie wycięte w pień tylko dlatego, że były po drodze…

 

Książka „W obronie innych” opisuje historię niezwykłej przemiany Sama Childersa, który z agresywnego bandyty stał się człowiekiem wiary, prowadzącym wojnę o ocalenie dzieci w jednym z najniebezpieczniejszych zakątków świata. Jego życie zainspirowało twórców filmu Kaznodzieja z karabinem z Gerardem Butlerem w roli głównej.

 

W obronie innych traktuje o prawdziwym terroryzmie… wymierzonym w 200 000 dzieci w północnej Ugandzie i Sudanie Południowym. Sam Childers – wojownik i kaznodzieja (nazywany przez niektórych najemnikiem) – bez wytchnienia przemierza z niewielkim oddziałem dżunglę, występując przeciw okrutnej armii, która znacznie przewyższa liczebnością jego siły. Jeden człowiek może bardzo wiele zmienić. I Samowi Childersowi się to z całą pewnością udaje”. 

Peter Fonda, aktor i producent filmowy

 

Wielebny Sam Childers jest od lat bliskim i zaufanym przyjacielem rządu Sudanu Południowego. 

Prezydent Sudanu Południowego Salva Kiir Mayardit

 

Wielebny Sam Childers to od lat oddany przyjaciel naszego kraju, a my wspieramy jego odważną działalność. Prezydent Ugandy Yoweri Museveni

Polecane książki

Poradnik ten zawiera kompletną solucję przejścia każdej misji głównej w grze Night in the Woods. Dodatkowo zaopatrzony jest w liczne ilustracje oraz autorskie porady na temat danych fragmentów gry. Nie zapomnieliśmy o poradach dotyczących gry w grze, Demon Tower. W tym nieoficjalnym tekście można zn...
Niezwykła, urzekająca i wciągająca powieść drogi - zapis wędrówki do Santiago de Compostela, którą główny bohater przebywa słynną trasą pielgrzymkową. Wyrusza z podnóża Pirenejów, by przemierzyć pieszo północną Hiszpanię, spotkać ludzi z całego świata, zakoc...
Alfons Trnovsky to znakomity i szanowany lekarz rodzinny w niewielkim (i fikcyjnym) słowackim miasteczku, który całe swoje życie spędził udając, że promienieje szczęściem podczas gdy w rzeczywistości było zupełnie na odwrót. Staje się głuchy na wydarzenia XX wieku: cztery reżimy polityczne, Holo...
Historia niezwykłych bibliotekarzy, którzy ocalili dorobek cywilizacji przed dżihadystami i zapomnieniem. Mogło się wydawać, że zagrożeniem dla manuskryptów z Timbuktu są  jedynie klimat i termity, ale gdy miasto zajęli dżihadyści, stało się jasne, że wspaniałe skarby wiekowej cywilizacji zostaną zn...
Profesor Perlemuter, światowej sławy hepatolog, na podstawie najnowszych odkryć medycznych ujawnia wszystkie ukryte moce niedocenianej bohaterki, równie ważnej jak serce czy mózg. I przedstawia sposoby, jak uczynić ją szczęśliwą, by żyć dłużej i zdrowiej. Więc nie wątp w wątrobę!Dziwna sprawa z tą w...
Praca zawiera kompleksowe omówienie problematyki prawa konstytucyjnego w sposób przystępny i dostosowany do wymagań egzaminacyjnych z tego przedmiotu. Uwzględnia aktualny stan prawny i najnowsze orzecznictwo. Tym, co niewątpliwie wyróżnia ją na tle innych podobnych prac dostępnych obecnie na rynku w...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sam Childers

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Sam Childers

 

 

Seria: WAR REPORT

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Tłumaczenie: Marcin Machnik

Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Posłowie i konsultacja merytoryczna: Piotr Szalaty

 

Projekt graficzny, skład, eBook: Atelier Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

Projekt okładki: HEVI

 

 

ISBN 978-83-64523-56-4

Ustroń 2016

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Wszystkim wspaniałym i odważnym dzieciom z Ugandy i Sudanu Południowego

1.zapiski z frontu

W wy­so­kich tra­wach Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go czai się śmierć. Po­zor­nie spo­koj­ny kra­jo­braz po­tra­fi w ułam­ku se­kun­dy zmie­nić się we wzbu­rzo­ne mo­rze re­be­lian­tów z Ar­mii Bo­że­go Opo­ru, któ­rzy za­le­wa­ją ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­cą wio­skę ku­la­mi, cio­sa­mi bro­ni bia­łej i ogniem. Przed­sta­wi­cie­le wła­dzy i róż­nych NGO (ang. non-go­vern­men­tal or­ga­ni­za­tions, czy­li or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych, ta­kich jak CARE, ONZ czy Czer­wo­ny Krzyż) omi­ja­ją tych re­ne­ga­tów sze­ro­kim łu­kiem. Za­zwy­czaj wie­dzą, gdzie znaj­du­ją się pro­ble­ma­tycz­ne ob­sza­ry, i w ogó­le się tam nie za­pusz­cza­ją. Po­zo­sta­wie­ni na pa­stwę losu miesz­kań­cy ta­kich re­gio­nów żyją w wiecz­nym sta­nie za­gro­że­nia, w cią­głym stra­chu. W nocy ni­g­dzie w bu­szu nie moż­na czuć się bez­piecz­nie. Poza jed­nym miej­scem – czter­dzie­sto­akro­wą oazą bez­pie­czeń­stwa i ci­szy w sa­mym środ­ku pie­kła nie­koń­czą­cej się woj­ny do­mo­wej, zwa­ną She­ki­nah Fel­low­ship Chil­dren’s Vil­la­ge.

Za­pew­nie­nie ko­muś bez­pie­czeń­stwa to pra­ca bez koń­ca.

Dniem i nocą za ogro­dze­niem sły­chać strza­ły z ka­ra­bi­nów. Za każ­dym ra­zem, gdy jeż­dżę po oko­li­cy, mu­szę być przy­go­to­wa­ny na za­sadz­kę. Zda­rza­ło mi się już prze­żyć ostrzał przed­niej szy­by i bocz­nych okien sa­mo­cho­du, któ­rym je­cha­łem. Zda­rza­ło się też, że sa­mo­cho­dy – w tym cię­ża­rów­ki z żyw­no­ścią dla sie­ro­ciń­ca – były wy­sa­dza­ne gra­nat­ni­ka­mi prze­ciw­pan­cer­ny­mi. LRA1) strze­la do wszyst­kie­go, ale nie spo­dzie­wa się ja­kiej­kol­wiek re­ak­cji. Ci lu­dzie nie po­dej­rze­wa­ją, że wy­stę­pu­ją prze­ciw­ko cię­ża­rów­ce uzbro­jo­nych po zęby żoł­nie­rzy, a to wła­śnie ich spo­ty­ka, gdy za­cze­pia­ją nas na dro­dze.

1) LRA – (ang. Lord’s Resistance Army) Armia Bożego Oporu – przyp. tłum.

Gdy za­czą­łem jeź­dzić po Su­da­nie Po­łu­dnio­wym, nie­ustan­nie wpa­da­łem ze swo­imi żoł­nie­rza­mi w za­sadz­ki. Dla każ­dej nor­mal­nej oso­by by­ło­by to coś ne­ga­tyw­ne­go, lecz ja uwa­ża­łem te prze­ży­cia za wspa­nia­łe do­świad­cze­nie. Wręcz li­czy­łem na to, że tra­fię na za­sadz­kę LRA, bo mia­łem szan­sę wy­eli­mi­no­wa­nia człon­ka tej or­ga­ni­za­cji, dzię­ki cze­mu ze świa­ta zni­kał ko­lej­ny żoł­nierz LRA, któ­ry mógł zro­bić ko­muś krzyw­dę. Wła­dze nie mogą wiecz­nie ucie­kać i się ukry­wać, a ne­go­cja­cje to bez dwóch zdań stra­ta cza­su. Kto wie ilu miesz­kań­ców wio­sek zgi­nę­ło w trak­cie roz­mów de­cy­den­tów o tym, ja­kim to wszyst­ko jest wiel­kim pro­ble­mem. Na­to­miast gdy wy­cho­dzisz na ze­wnątrz i za­bi­jasz paru wro­gów, rze­czy­wi­ście coś zmie­niasz. Wy­po­wia­dasz się ję­zy­kiem LRA i na­gle re­be­lian­ci za­czy­na­ją zwra­cać na cie­bie uwa­gę. Mniej ga­da­nia i wię­cej strze­la­nia już daw­no za­koń­czy­ło­by ten kon­flikt i oca­li­ło Bóg wie ile ist­nień ludz­kich.

Do­sta­łem kie­dyś list od Ir­land­czy­ka, któ­ry na­pi­sał, że gdy po raz pierw­szy usły­szał o mnie kil­ka lat temu, my­ślał, że to mit. Uznał, że część ra­por­tów, któ­re czy­tał, to czy­sta fik­cja, a moja pra­ca w Afry­ce to buj­da na re­so­rach. Cał­ko­wi­cie się z nim zga­dzam, bo w te opo­wie­ści fak­tycz­nie trud­no uwie­rzyć. Na­wet dzi­siaj, gdy przy­je­dziesz do Su­da­nu, usły­szysz nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie o sza­lo­nym mzun­dze (mzun­ga to afry­kań­skie sło­wo ozna­cza­ją­ce bia­łe­go czło­wie­ka), któ­ry jest ka­zno­dzie­ją. Tyle tyl­ko, że te hi­sto­rie są w peł­ni praw­dzi­we. Trze­ba jed­nak pa­mię­tać, że to nie ja do­ko­ny­wa­łem owych wszyst­kich nie­wia­ry­god­nych, wręcz cu­dow­nych czy­nów. Były one za­wsze dzie­łem Boga. Jego po­tę­ga sta­no­wi­ła siłę spraw­czą każ­de­go zwy­cię­stwa, każ­de­go suk­ce­su. On za­wsze jest z nami.

Sam z komandorem Jamesem w 1999 roku.

Mó­wię „nami”, bo gdy po­dró­żu­ję po Afry­ce, za­wsze mam przy so­bie żoł­nie­rzy. Nie są to na­jem­ni­cy, cho­ciaż czę­sto tak się ich okre­śla w wia­do­mo­ściach. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, nie ob­cho­dzi mnie, jak są na­zy­wa­ni. Ci śmia­li człon­ko­wie Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu zo­sta­li wy­szko­le­ni, wy­ekwi­po­wa­ni i od­da­ni pod moje przy­wódz­two przez rząd Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go.

Któ­re­goś dnia prze­kra­cza­łem gra­ni­cę Su­da­nu z Ugan­dą. Je­cha­łem w jed­nej z dwóch pół­cię­ża­ró­wek i mia­łem ze sobą czte­rech do­brze uzbro­jo­nych i wy­szko­lo­nych żoł­nie­rzy. Za­trzy­ma­li­śmy się przy punk­cie od­pra­wy gra­nicz­nej. Przy za­ku­rzo­nej bud­ce straż­ni­czej, któ­ra wy­ma­ga­ła od­ma­lo­wa­nia, sta­ło kil­ku ugan­dyj­skich żoł­nie­rzy. Znisz­czo­ne przez po­go­dę zna­ki na­ka­zy­wa­ły kie­row­com za­trzy­ma­nie się przed czę­ścio­wo blo­ku­ją­cą dro­gę de­ską w pa­ski. Straż­ni­cy już mnie zna­li i nie ka­za­li mi prze­cho­dzić przez zwy­cza­jo­wą biu­ro­kra­cję i kon­tro­lę ba­ga­żu.

Gdy sta­ną­łem przy jed­nym z nich, po­wie­dział:

– Pa­sto­rze, nie może pan da­lej je­chać.

– Dla­cze­go?

– LRA ata­ku­je wio­skę przed nami. Mu­si­cie po­cze­kać, aż bę­dzie­cie mie­li wię­cej żoł­nie­rzy.

– Gdzie tam, to non­sens! – od­par­łem, wska­zu­jąc na swój umun­du­ro­wa­ny od­dział i ka­łasz­ni­ko­wa na ko­la­nach. – My je­ste­śmy żoł­nie­rza­mi. Nie mu­si­my cze­kać na ni­ko­go.

Straż­nik spoj­rzał na mnie z po­wa­gą.

– Pa­sto­rze, tam jest po­nad dwu­stu re­be­lian­tów z LRA.

Pię­ciu, w tym ja, prze­ciw­ko dwu­stu. Po­do­ba­ły mi się te pro­por­cje. Ob­li­czy­łem w my­ślach, że każ­dy z nas musi do­rów­nać czter­dzie­stu z nich.

– Jadę tam – od­par­łem. Straż­nik uśmiech­nął się nie­pew­nie, po­trzą­snął gło­wą i od­stą­pił od sa­mo­cho­du. Wie­dział, że mnie nie prze­ko­na. Gdy zbie­ra­łem się do wy­ru­sze­nia w dal­szą dro­gę, wy­czu­łem, że Bóg każe mi się przy­go­to­wać na to, co mnie tam cze­ka. Chciał, że­bym ulo­ko­wał na da­chu sa­mo­cho­du Pe­te­ra z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym ka­li­bru 7,62 mi­li­me­tra. Pe­ter Atem jest wy­so­kim, do­stoj­nie wy­glą­da­ją­cym żoł­nie­rzem po­cho­dzą­cym z ple­mie­nia Din­ka.

– Pe­ter – po­wie­dzia­łem – weź swój ka­ra­bin i wskocz na górę. – Pe­ter bez wa­ha­nia wy­siadł z auta, wdra­pał się na dach i usiadł po tu­rec­ku z ol­brzy­mim ka­ra­bi­nem w ra­mio­nach. Dru­gi żoł­nierz z ka­łasz­ni­ko­wem za­jął miej­sce obok mnie. Trzy­ma­łem swój ka­ra­bin na ko­la­nach z lufą skie­ro­wa­ną w stro­nę drzwi kie­row­cy, że­bym w ra­zie cze­go mógł w cza­sie jaz­dy szyb­ko go pod­nieść i strze­lać jed­ną ręką. Peł­ny au­to­mat, se­rie po trzy-czte­ry strza­ły. Ro­bi­łem to mnó­stwo razy.

Ko­lej­ne­mu żoł­nie­rzo­wi ka­za­łem za­jąć miej­sce na da­chu na­stęp­nej pół­cię­ża­rów­ki i usły­sza­łem, jak Bóg mówi do mnie: Jedź. Po­wo­li ru­szy­łem, a dru­gi wóz trzy­mał się tuż za mną. Za­ku­rzo­na i peł­na ko­le­in i dziur dro­ga nie nada­wa­ła się do jaz­dy z pręd­ko­ścią więk­szą niż 40-50 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, szcze­gól­nie z uzbro­jo­nym żoł­nie­rzem na da­chu. A na­wet przy ta­kich pręd­ko­ściach cza­sem mia­ło się wra­że­nie, że jaz­da wy­trzą­śnie z czło­wie­ka wszyst­kie wnętrz­no­ści.

Oka­za­ło się jed­nak, że nie był to dzień, w któ­rym mia­łem pil­no­wać kom­for­tu swo­ich wnętrz­no­ści. Gdy ja­dąc do przo­du, pod­ska­ki­wa­li­śmy na wy­bo­jach, usły­sza­łem głos Boga: Szyb­ciej.

Do­brze, Boże, sko­ro tak mó­wisz. Przy­spie­szy­łem tro­chę i usły­sza­łem za sobą, jak kie­row­ca dru­giej pół­cię­ża­rów­ki do­da­je gazu, żeby do­trzy­mać tem­pa.

Szyb­ciej – po­wie­dział zno­wu Bóg. Szyb­ciej, szyb­ciej. Przy­spie­sza­łem więc co­raz bar­dziej, aż w koń­cu z tru­dem utrzy­my­wa­łem w dło­niach kie­row­ni­cę. Po­tęż­ny land cru­iser z wy­ciem sil­ni­ka prze­bi­jał się przez kurz, tłukł się po ko­le­inach i prze­ska­ki­wał przez ka­mie­nie, trzę­sąc się przy tym jak chi­hu­ahua wy­da­la­ją­cy pest­ki brzo­skwi­ni.

– Pa­sto­rze! Pa­sto­rze! Nie utrzy­mam się tu dłu­żej! – za­czął krzy­czeć Pe­ter, gdy w pew­nym mo­men­cie wszyst­kie czte­ry koła zna­la­zły się w po­wie­trzu. W jed­nej dło­ni ści­skał cięż­ki ka­ra­bin ma­szy­no­wy, dru­gą przez otwar­te okno przy­trzy­my­wał się su­fi­tu, a jego nogi pod­ska­ki­wa­ły, jak­by ujeż­dżał byka.

Spoj­rza­łem przed sie­bie i zo­ba­czy­łem w od­da­li słup dymu uno­szą­ce­go się z su­chych brą­zo­wych traw. Gdy pod­je­cha­li­śmy bli­żej, za­uwa­ży­łem żoł­nie­rzy LRA i ucie­ka­ją­cych przed nimi miesz­kań­ców. Ob­raz fa­lo­wał, znie­kształ­co­ny przez go­rą­co i dym bu­cha­ją­ce z pło­ną­cych tu­ku­li, czy­li okrą­głych, kry­tych strze­chą chat ze ścia­na­mi z su­szo­nych ce­gieł. Pa­no­wał cha­os i za­męt, a ze wszyst­kich stron do­bie­ga­ły krzy­ki i jęki.

Wte­dy Bóg prze­mó­wił zno­wu. Po­wiedz Pe­te­ro­wi, żeby za­czął strze­lać. Pe­ter był wy­szko­lo­nym ochro­nia­rzem i od­da­nym żoł­nie­rzem. Bez wa­ha­nia zro­bił­by wszyst­ko, co mu każę. Wy­sta­wi­łem gło­wę przez okno i wrza­sną­łem w stro­nę da­chu:

– Pe­ter, strze­laj!

Jego cięż­ki ka­ra­bin na­tych­miast za­czął pluć ogniem. Na­bo­je do ta­kie­go ka­ra­bi­nu to dłu­gi pas z amu­ni­cją, któ­ry wkła­da się z jed­nej stro­ny ko­mo­ry. Sły­sza­łem, jak zu­ży­te łu­ski wy­la­tu­ją z ma­ga­zyn­ku i me­ta­lo­wym desz­czem spa­da­ją na dach – tink, tink, tink, tink!

Zer­k­ną­łem w lu­ster­ko bocz­ne i uj­rza­łem coś, co wy­glą­da­ło jak złu­dze­nie optycz­ne. Na­sze pę­dzą­ce pół­cię­ża­rów­ki wznie­ci­ły za sobą gi­gan­tycz­ną chmu­rę pyłu, któ­ry kłę­bił się tak wy­so­ko i sze­ro­ko, jak tyl­ko moż­na było się­gnąć wzro­kiem. Spoj­rza­łem przed sie­bie. Gdy prze­ciw­ni­cy usły­sze­li ka­ra­bin Pe­te­ra, spoj­rze­li na dro­gę i zo­ba­czy­li po­tęż­ną chmu­rę pyłu. Mu­sie­li po­my­śleć, że na­jeż­dża cała ar­mia. Od­wró­ci­li się i za­czę­li ucie­kać tak szyb­ko, jak tyl­ko mo­gli na tych swo­ich tchórz­li­wych nóż­kach. Nie­moż­li­we, żeby było ich dwu­stu. Może trzy­dzie­stu, i wszy­scy po­ka­za­li mi swo­je ple­cy pod­czas uciecz­ki. Dzię­ki ele­men­to­wi za­sko­cze­nia po­wstrzy­ma­li­śmy kom­plet­ną de­struk­cję wsi przy po­mo­cy czte­rech żoł­nie­rzy, mzun­gi i chmu­ry pyłu.

Peter Atem, jeden z ochroniarzy Sama.

Bóg strze­że mnie w Afry­ce na wie­le zdu­mie­wa­ją­cych spo­so­bów. Cza­sem dzia­ła też na od­le­głość. Gdy je­stem w Ni­mu­le – naj­bliż­szym mia­stecz­ku wy­po­sa­żo­nym w ta­kie luk­su­sy jak elek­trycz­ność czy as­fal­to­we dro­gi – zda­rza się, że moja żona w na­szym domu w Pen­syl­wa­nii bu­dzi się, żeby się za mnie mo­dlić. Wsta­je z łóż­ka, za­pi­su­je datę i go­dzi­nę, po czym roz­po­czy­na mo­dli­twę. Pew­nej nocy Bóg obu­dził ją i po­wie­dział, żeby po­szła do ko­ścio­ła się po­mo­dlić. Zro­bi­ła tak i spo­tka­ła w ko­ście­le inną ko­bie­tę z na­szej spo­łecz­no­ści, któ­ra po­wie­dzia­ła, że ją też obu­dził Bóg i ka­zał przyjść do ko­ścio­ła. Nie mia­ły po­ję­cia, gdzie je­stem z mo­imi żoł­nie­rza­mi i co ro­bię, lecz obie za­czę­ły się mo­dlić, żeby Bóg ukrył nas przed wro­giem.

Gdy póź­niej ra­zem oglą­da­li­śmy dzien­nik mo­dlitw Lynn, uświa­do­mi­li­śmy so­bie, że mo­dli­ła się z przy­ja­ciół­ką do­kład­nie w chwi­li, gdy ja z żoł­nie­rza­mi prze­mie­rza­łem oko­li­cę, w któ­rej LRA przy­go­to­wa­ła za­sadz­kę. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu zo­rien­to­wa­li­śmy się wte­dy, że człon­ko­wie LRA ob­sa­dzi­li po­bo­cza dro­gi. Mo­gli nas za­ata­ko­wać z za­sko­cze­nia, ale na­wet się nie po­ru­szy­li. Nie­któ­rzy wręcz cho­wa­li twa­rze w zie­mi. Wi­dzie­li­śmy, że się trzę­są i nie po­tra­fią na nas spoj­rzeć. Byli śmier­tel­nie prze­ra­że­ni, lecz to nie my bu­dzi­li­śmy ich lęk. Je­stem prze­ko­na­ny, że tam­te­go dnia chcie­li nas za­ata­ko­wać (i po­za­bi­ja­li­by nas w ułam­ku se­kun­dy), lecz Bóg ze­słał po­tęż­ną ar­mię anio­łów, któ­re szły u na­sze­go boku. Wie­rzę, że gdy prze­jeż­dża­li­śmy, żoł­nie­rze LRA zo­ba­czy­li te anio­ły i drże­li z oba­wy przed nimi. Ci tchó­rze na­wet nie kiw­nę­li pal­cem. Mo­żesz w to wie­rzyć lub nie, ale do­kład­nie tak było.

Co wię­cej, coś ta­kie­go zda­rzy­ło się nie­je­den raz. Kie­dyś wraz z Tho­ma­sem i dwo­ma in­ny­mi żoł­nie­rza­mi prze­jeż­dża­łem przez te­ry­to­rium, na któ­rym ro­iło się od człon­ków LRA. Mie­li­śmy w sa­mo­cho­dzie tyl­ko trzy ka­łasz­ni­ko­wy, więc tym ra­zem dys­po­no­wa­li­śmy nie­do­sta­tecz­ną siłą ognia. Chcie­li­śmy jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się ze stre­fy woj­ny. Wy­je­cha­li­śmy zza za­krę­tu i na­szym oczom uka­zał się ma­sze­ru­ją­cy gę­sie­go od­dział żoł­nie­rzy LRA.

– O Boże! O Boże! – po­wie­dzia­łem do sie­bie na­tych­miast.

Na­gle jed­nak za­czą­łem mieć wra­że­nie, jak­by­śmy mi­ja­li ich w zwol­nio­nym tem­pie. Czu­li­śmy się jak w Ma­trik­sie. Ża­den nie od­wró­cił się na od­głos sil­ni­ka na­sze­go sa­mo­cho­du. Wszy­scy mie­li spusz­czo­ne gło­wy i pa­trzy­li w zie­mię. Byli na dro­dze tuż przed nami i nie­moż­li­we, żeby nas nie wi­dzie­li lub nie sły­sze­li, lecz mimo to pa­trzy­li upar­cie w dół, a kil­ku żoł­nie­rzy spo­glą­da­ło w prze­ciw­ną stro­nę.

– To są lu­dzie LRA – po­wie­dzia­łem, od­wra­ca­jąc się wol­no do Tho­ma­sa.

– Tak, pa­sto­rze. Nie prze­ry­waj­my mo­dli­twy.

Prze­je­cha­li­śmy obok nich i ża­den na nas nie spoj­rzał. Po­win­ni na­tych­miast wsz­cząć wście­kłą strze­la­ni­nę, lecz my mi­nę­li­śmy ich, jak­by wca­le nas nie za­uwa­ży­li.

Za­sta­wia­no na mnie za­sadz­ki tyle razy, że cza­sem mam wra­że­nie, iż hi­sto­rie się po­wta­rza­ją, lecz mógł­bym je opo­wia­dać przez cały dzień. In­ne­go dnia wy­je­cha­li­śmy zza za­krę­tu i za­trzy­ma­li­śmy się, bo ja­kieś sto me­trów przed nami na dro­dze le­że­li żoł­nie­rze LRA z dwo­ma ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi ka­li­bru 7,62 mi­li­me­tra na sta­ty­wach. Gdy wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du, na­tych­miast usły­sza­łem głos Du­cha Świę­te­go: Weź broń. Się­gną­łem na fo­tel po ka­łasz­ni­ko­wa. Nie mia­łem po­ci­sków w ko­mo­rze, więc od­cią­gną­łem za­trzask i za­ła­do­wa­łem ka­ra­bin. Gdy tyl­ko po­cisk zna­lazł się w ko­mo­rze, roz­pę­ta­ło się pie­kło.

I zno­wu wszyst­ko za­czę­ło dziać się jak w zwol­nio­nym tem­pie. (Za­nim przy­wy­kłem do za­sa­dzek, bar­dzo czę­sto czu­łem coś ta­kie­go). Ze­rwa­łem się do bie­gu w stro­nę nie­wiel­kie­go rowu przy dro­dze i za­nim do nie­go do­tar­łem, opróż­ni­łem cały ma­ga­zy­nek. Za­nur­ko­wa­łem w dziu­rze i wy­cią­gną­łem pu­sty ma­ga­zy­nek. Za­wsze mam dwa zle­pio­ne ta­śmą, żeby móc je szyb­ciej zmie­niać, ale by­łem tak zde­ner­wo­wa­ny i zszo­ko­wa­ny, że nie po­tra­fi­łem za­ło­żyć tego peł­ne­go. Wy­chy­li­łem się i zo­ba­czy­łem, jak moi żoł­nie­rze z Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu wy­ska­ku­ją z sa­mo­cho­dów i idą środ­kiem dro­gi w stro­nę wro­ga, osła­nia­jąc się se­ria­mi z bro­ni ma­szy­no­wej. A ja sie­dzia­łem w ro­wie i trzą­słem się z prze­ra­że­nia. Krzyk­ną­łem do nich i po­my­śla­łem: O mój Boże, wszy­scy moi lu­dzie zgi­ną, a żoł­nie­rze LRA mnie schwy­ta­ją i będą mnie tor­tu­ro­wać. Bia­ły czło­wiek był­by nie­złym tro­feum, a oni nie omiesz­ka­li­by wy­ko­rzy­stać ta­kiej oka­zji.

Mój od­dział po­ru­szał się na­przód, strze­la­jąc z ka­łasz­ni­ko­wów i po­kry­wa­jąc dro­gę oło­wiem. Opróż­nia­li ko­lej­ne ma­ga­zyn­ki, ścią­ga­li je, wy­rzu­ca­li przez ra­mię, za­kła­da­li na­stęp­ne i wzna­wia­li ogień, nie za­trzy­mu­jąc się na­wet na chwi­lę. W koń­cu prze­ciw­ni­cy nie wy­trzy­ma­li i ucie­kli. Ża­den z na­szych nie zo­stał zra­nio­ny. Pa­mię­tam, że ucze­pi­ła się mnie wte­dy sza­lo­na myśl: Wy­da­je nam się, że Ram­bo był ma­szy­ną do za­bi­ja­nia, ale to ci żoł­nie­rze są praw­dzi­wy­mi Ram­bo.

Wie­lo­krot­nie prze­ko­na­łem się na wła­snej skó­rze, jak wie­le może zmie­nić jed­na oso­ba, lecz od cza­su do cza­su po­trze­bu­ję przy­po­mnie­nia, że jest to moż­li­we. Pa­trząc na mnie i na na­sze mi­kro­sko­pij­ne dzia­ła­nia, ła­two dojść do wnio­sku: Ta mała gru­pa obe­rwań­ców nie jest w sta­nie ni­ko­mu po­móc. Ży­cie jed­nak po­ka­zu­je, że jest ina­czej. Kie­dyś przy­je­cha­li­śmy do wio­ski na dro­dze do Dżu­by, któ­ra wła­śnie prze­ży­ła atak. To tu, to tam wi­dać było do­ga­sa­ją­ce pło­mie­nie. W za­dy­mio­nym po­wie­trzu uno­sił się swąd spa­lo­nych ciał i sła­be bła­ga­nia ran­nych o po­moc. Część ofiar le­ża­ła wzdłuż dro­gi i umie­ra­ła w ka­łu­żach krwi. Byli to ci, któ­rzy pró­bo­wa­li uciec. Zbyt sła­bi, by co­kol­wiek po­wie­dzieć, prze­ka­zy­wa­li wie­le swo­imi pu­sty­mi, po­zba­wio­ny­mi na­dziei ocza­mi.

Usły­sze­li­śmy ja­kiś za­męt i zo­ba­czy­li­śmy nie­da­le­ko kil­ku żoł­nie­rzy LRA ota­cza­ją­cych mło­dą ko­bie­tę. My­śle­li­śmy, że wszy­scy re­be­lian­ci pod­ku­li­li ogo­ny i ucie­kli, ale ta grup­ka była zbyt za­ję­ta, by za­uwa­żyć nasz przy­jazd. Jed­nak gdy tyl­ko nas zo­ba­czy­li, też wzię­li nogi za pas.

Ko­bie­ta była wy­czer­pa­na, w hi­ste­rii, nie­mal bez tchu i cała we krwi. Żoł­nie­rze pró­bo­wa­li ob­ciąć jej pierś ma­cze­tą, w czym im prze­szko­dzi­li­śmy. Ko­bie­ta była jed­nak cięż­ko ran­na i stra­ci­ła mnó­stwo krwi. Opa­trzy­li­śmy jej rany naj­le­piej, jak po­tra­fi­li­śmy, prze­nie­śli­śmy ją do sa­mo­cho­du i za­wieź­li­śmy do szpi­ta­la w Ni­mu­le. Upew­ni­łem się, że le­ka­rze się nią zaj­mą, i od­je­cha­łem z żoł­nie­rza­mi, żeby kon­ty­nu­ować pa­trol.

Ja­kiś rok póź­niej by­łem w ko­ście­le w Ma­ry­land i opo­wia­da­łem o swo­jej po­słu­dze dusz­pa­ster­skiej w Afry­ce. Gdy skoń­czy­łem, pod­szedł do mnie ja­kiś czło­wiek z sali.

– Chciał­bym za­dać panu pew­ne py­ta­nie – po­wie­dział. – Czy na­praw­dę my­śli pan, że może pan coś zmie­nić? – Jego py­ta­nie tak mnie za­sko­czy­ło, że onie­mia­łem. – Py­tam – cią­gnął – bo wy­da­je mi się to głu­pie. Sza­leń­stwem jest mar­no­wa­nie cza­su tam, w Afry­ce. Sa­mot­nie. Prze­cież i tak w po­je­dyn­kę nic pan nie zro­bi.

Nie wie­dzia­łem, co mu od­po­wie­dzieć, więc nie po­wie­dzia­łem nic.

Jego py­ta­nie skło­ni­ło mnie jed­nak do prze­my­śleń. Po po­wro­cie do domu wda­łem się w sprzecz­kę z Bo­giem.

– Wiesz co, Boże? To jest głu­pie! Pra­cu­ję ty­sią­ce ki­lo­me­trów od ro­dzi­ny. Moja cór­ka do­ra­sta beze mnie. Mam pięk­ną żonę, z któ­rą prak­tycz­nie nie prze­by­wam. Moja ro­dzi­na nie otrzy­mu­je na­leż­nej jej uwa­gi i wspar­cia, któ­re­go ma pra­wo ocze­ki­wać. To jest głu­pie, Pa­nie, bo nie je­stem w sta­nie ni­cze­go zmie­nić.

Ja­kieś dwa ty­go­dnie po tej utarcz­ce z Bo­giem wró­ci­łem do Ni­mu­le i na uli­cy wpa­dła na mnie atrak­cyj­na mło­da ko­bie­ta, któ­rej nie zna­łem, lecz któ­ra ra­do­śnie szcze­bio­cząc, za­czę­ła mnie ści­skać. Sta­ra­ła się moż­li­wie jak naj­le­piej po­ro­zu­mieć ze mną swo­ją ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną.

– Pa­sto­rze, pa­mię­ta mnie pan?

Zbi­ła mnie z tro­pu.

– Nie – od­par­łem. – Chy­ba cię nie pa­mię­tam.

– Je­stem tą ko­bie­tą z wio­ski na­je­cha­nej przez LRA. Pró­bo­wa­li mi ob­ciąć pierś, lecz pan i pana lu­dzie oca­li­li­ście mnie – wy­ja­śni­ła, a ja na­tych­miast po­czu­łem, jak­by Bóg mó­wił do mnie, że je­den czło­wiek może coś zmie­nić.

Od tego dnia żad­ne sło­wa nie prze­ko­na­ją mnie, że jed­na oso­ba nie może zmie­nić ca­łe­go na­ro­du. Jed­na oso­ba może do­ko­nać nie­wia­ry­god­nych czy­nów. Wy­star­czy tyl­ko, że bę­dzie go­to­wa po­sta­wić na sza­li wszyst­ko, by zre­ali­zo­wać swój cel.

Więk­szość pra­cy, jaką wy­ko­nu­ją moi du­chow­ni i żoł­nie­rze – a tym sa­mym więk­szość to­czo­nych przez nas walk – od­by­wa się w po­łu­dnio­wym i po­łu­dnio­wo-za­chod­nim Su­da­nie. By­łem jed­nak też w in­nych re­gio­nach kra­ju, w tym w Bo­mie w po­łu­dnio­wo-wschod­niej czę­ści kra­ju, nie­mal pięć­set ki­lo­me­trów od miej­sca, w któ­rym spę­dzam więk­szość cza­su. Bomę dzie­li­ła­by od gra­ni­cy z Etio­pią za­le­d­wie go­dzi­na jaz­dy sa­mo­cho­dem, gdy­by do gra­ni­cy po­pro­wa­dzo­no dro­gę. Ten ob­szar od stu­le­ci był zna­ny za­rów­no z no­ma­dycz­nych ho­dow­ców by­dła, jak i no­to­rycz­nych zło­dziei by­dła, któ­rzy pa­so­ży­to­wa­li na tych pierw­szych. Bo­gac­two czło­wie­ka mie­rzy się tu w po­gło­wiu trzo­dy i zgod­nie z tra­dy­cją na­le­ży po­więk­szać ma­ją­tek w każ­dy moż­li­wy spo­sób, tak­że po­przez kra­dzież lub za­bi­ja­nie ry­wa­li.

Więk­szość zło­dziei by­dła (tak zwa­nych ra­ide­rów) po­cho­dzi z ple­mie­nia To­po­sa. To jed­ni z naj­okrut­niej­szych lu­dzi, ja­kich kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem. Być może wi­dzia­łeś ich na zdję­ciach, bo to ci Afry­ka­nie, któ­rzy uwiel­bia­ją roz­cią­gać cia­ło za po­mo­cą drew­nia­nych pły­tek w war­gach2). W nie­któ­rych re­gio­nach ta­kie płyt­ki no­szą tyl­ko ko­bie­ty, a w in­nych tak­że męż­czyź­ni. Mat­ki za po­mo­cą cier­nia ro­bią ma­łym dzie­ciom pod dol­ną war­gą dziur­kę, któ­rą na­stęp­nie stop­nio­wo po­więk­sza­ją. W koń­cu otwór sta­je się na tyle duży, że może po­mie­ścić nie­wiel­ki drew­nia­ny dysk. Po­tem wkła­da się co­raz szer­sze i szer­sze dys­ki – cza­sa­mi osią­ga­ją one śred­ni­cę więk­szą niż śred­ni­ca gło­wy. W nie­któ­rych ple­mio­nach po­sag ko­bie­ty za­le­ży od roz­mia­ru jej dys­ku war­go­we­go. Na przy­kład nie­zbyt dro­ga żona kosz­tu­je dzie­sięć krów, na­to­miast taka z ol­brzy­mim dys­kiem może wnieść z sobą na­wet sie­dem­dzie­siąt pięć krów, co w Bo­mie sta­no­wi ogrom­ny ma­ją­tek.

2) Autorowi najprawdopodobniej chodzi o lud Mursi, mieszkający nieco dalej, na pograniczu Sudanu Południowego i Etiopii, bo plemię Toposa raczej nie jest znane z używania płytek wargowych – przyp. tłum.

Ko­bie­ty w tej oko­li­cy no­szą też cza­sa­mi pięk­ne zło­te bran­so­let­ki, pier­ście­nie i inną bi­żu­te­rię. Boma ob­fi­tu­je w zło­to. Jest go tam tak wie­le, że oko­licz­ne ple­mio­na wy­mie­nia­ją je za cu­kier. Tak, w nie­któ­rych miej­scach w tym re­gio­nie moż­na ku­pić zło­to za kil­ka to­re­bek cu­kru. Ci lu­dzie mają na­wet zło­te ele­men­ty bro­ni. Męż­czyź­ni roz­ta­pia­ją zło­to lub stal, żeby zro­bić z nich bran­so­le­ty o oko­ło cen­ty­me­tro­wej gru­bo­ści i wa­dze pół ki­lo­gra­ma lub ki­lo­gra­ma. Gdy wda­ją się w bój­kę, nie mu­szą uży­wać pię­ści. Wy­star­czy, że za­czną wy­ma­chi­wać rę­ka­mi, a te zło­te lub sta­lo­we cię­ża­ry na nad­garst­kach i nad łok­ciem za­ła­twia­ją spra­wę.

Ko­bie­ty za­zwy­czaj ubie­ra­ją się w skó­ry zwie­rzę­ce i są bar­dzo pięk­ne, gdy po­mi­nie się to roz­cią­ga­nie warg (i cza­sa­mi uszu). Męż­czyź­ni prze­waż­nie cho­dzą nago, nie li­cząc ban­do­lier na klat­kach pier­sio­wych i ka­łasz­ni­ko­wów w dło­niach.

Pła­sko­wyż Boma to pu­sty­nia, lecz mimo to lu­dzie w ja­kiś spo­sób od wie­lu po­ko­leń wy­pa­sa­ją tu by­dło. To tak, jak­by ktoś pró­bo­wał ho­do­wać by­dło na pu­sty­ni w Ne­va­dzie. Tu­tej­sze kro­wy to krzep­kie i ko­ści­ste zwie­rzę­ta o ostrych kon­tu­rach – mają dłu­gie nogi ni­czym kro­wy tek­sań­skie. Ich duże rogi są skie­ro­wa­ne ra­czej w górę, a nie na boki, jak u by­dła w USA. Dla rai­de­rów dzień ro­bo­czy spro­wa­dza się za­sad­ni­czo do ra­bo­wa­nia in­nych. Za­bio­rą wszyst­ko, a po­tem cię za­bi­ją, bo tym wła­śnie się zaj­mu­ją. Krad­ną by­dło so­bie na­wza­jem. Z tego po­wo­du całe mia­sta w oko­li­cy są oto­czo­ne cier­ni­sty­mi ży­wo­pło­ta­mi. Na pu­sty­ni ro­sną ta­kie ga­tun­ki aka­cji, któ­re nie mają li­ści, tyl­ko dłu­gie jak pa­lec i ostre jak igły kol­ce.

Je­cha­łem z czte­re­ma żoł­nie­rza­mi Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu przez część Bomy, w któ­rej ro­iło się od ra­ide­rów. W po­rze desz­czo­wej opa­dy są tak duże, że naj­ni­żej po­ło­żo­ne miej­sca za­mie­nia­ją się w ko­ry­ta rzek pły­ną­cych przez pu­sty­nię. Pę­dzi­li­śmy ta­kim ko­ry­tem, lecz gdy wy­je­cha­li­śmy z nie­go na sta­rą, nie­mal zu­peł­nie nie­uży­wa­ną dro­gę, na­szym oczom uka­za­ło się ja­kichś pięt­na­stu lub dwu­dzie­stu uzbro­jo­nych ra­ide­rów, któ­rzy ją blo­ko­wa­li. Tho­mas sie­dział za kie­row­ni­cą i je­chał dość szyb­ko, więc gwał­tow­nie za­ha­mo­wał. Każ­dy z nas miał broń. Ja jak zwy­kle trzy­ma­łem na ko­la­nach ka­łasz­ni­ko­wa. Gdy tyl­ko się za­trzy­ma­li­śmy, wśród ra­ide­rów na­stą­pi­ło po­ru­sze­nie i wszy­scy skie­ro­wa­li broń w na­szą stro­nę.

To nie było moje pierw­sze spo­tka­nie ze zło­dzie­ja­mi by­dła i wie­dzia­łem, że zwy­kle bra­ku­je im amu­ni­cji. Cza­sem nie mają na­wet peł­ne­go ma­ga­zyn­ku w ka­ra­bi­nie. Trzy­ma­ją skrom­ne ilo­ści na­bo­jów w pa­sach, a w ma­ga­zyn­ku mają za­zwy­czaj pięć-sześć po­ci­sków. Nie spo­dzie­wa­li się, że tra­fią na żoł­nie­rzy, my­śle­li ra­czej, że je­ste­śmy mi­sjo­na­rza­mi lub ja­kimś in­nym rów­nie ła­twym i bez­bron­nym ce­lem. Gdy zo­rien­to­wa­li się, z czym mu­sie­li­by się zmie­rzyć, za­czę­li wrzesz­czeć do sie­bie.

Je­den z sie­dzą­cych za mną żoł­nie­rzy na­zy­wał się Ni­ne­te­en. Za­wsze miał przy so­bie kil­ka „ana­na­sów” (gra­na­tów MK 2), któ­re po wy­bu­chu ra­zi­ły prze­ciw­ni­ka me­ta­lo­wy­mi odłam­ka­mi. Tego dnia sy­tu­acja wy­da­wa­ła się tak zła, że Ni­ne­te­en ścią­gnął gra­nat z pasa i wy­cią­gnął za­wlecz­kę. Był go­tów do ak­cji. (Do­pó­ki trzy­masz przy­ci­śnię­tą łyż­kę, gra­nat nie wy­buch­nie. Wy­cią­gnię­cie za­wlecz­ki to pierw­szy krok. Je­śli nie zwol­nisz łyż­ki, mo­żesz wło­żyć za­wlecz­kę z po­wro­tem. Je­śli jed­nak zwol­nisz łyż­kę, ze­gar za­czy­na ty­kać).

Sły­sza­łem, jak ra­ide­rzy prze­krzy­ku­ją się ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną, i po raz ko­lej­ny po­my­śla­łem: Mnie za­strze­lą jako pierw­sze­go. Je­stem tu je­dy­nym bia­łym. Wiem, że każ­dy z nich bę­dzie mie­rzył do mnie. Mu­szę za­strze­lić tego ko­le­sia przez okno. Mu­szę go za­strze­lić! I przez cały czas sły­sza­łem w środ­ku głos: Zdej­mij go! No już! Ban­dy­ci się sprze­cza­li, a ja wy­mie­rzy­łem broń w ich stro­nę. Lufa opie­ra­ła się na ko­la­nie, więc unio­słem je tro­chę, żeby skie­ro­wać ją w tors lub szy­ję tego ko­le­sia. Od­bez­pie­czy­łem broń. Ro­zu­mia­łem, co mó­wią. Po­ro­zu­mie­wa­li się róż­ny­mi ję­zy­ka­mi, lecz wszyst­kie wy­po­wie­dzi spro­wa­dza­ły się do wnios­ku wy­gło­szo­ne­go po arab­sku: „Nie, niech strze­la­ją pierw­si. Niech naj­pierw za­ata­ku­ją”.

Moi żoł­nie­rze pró­bo­wa­li się z nimi do­ga­dać. Czu­łem, że trze­ba wy­ko­nać ja­kiś ruch. Za­czą­łem na­ci­skać spust. Za­mie­rza­łem strze­lić ra­ide­ro­wi w gar­dło, za­nim kto­kol­wiek tra­fi mnie. To było chy­ba naj­dłuż­sze po­cią­gnię­cie za ję­zyk spu­sto­wy w moim ży­ciu. Cią­gną­łem go i cią­gną­łem, a ka­łasz­ni­kow wciąż nie wy­pa­lał. Wtem usły­sza­łem, jak je­den z ra­ide­rów mówi po arab­sku:

– Do­bra, nie bę­dzie­my dzi­siaj wal­czyć.

Pu­ści­łem spust, nie mo­gąc uwie­rzyć, że broń nie wy­pa­li­ła wła­śnie w tym mo­men­cie. Ni­ne­te­en ostroż­nie wło­żył za­wlecz­kę do swo­je­go „ana­na­sa” i ru­szy­li­śmy da­lej.

Set­ki razy po­win­ni­śmy zgi­nąć w za­sadz­kach. W nie­któ­rych przy­pad­kach na­wet nie wie­dzia­łem, że w nie tra­fi­łem. Kie­dyś szli­śmy przez te­ren LRA, a Pe­ter przez cały czas mnie chwy­tał i cią­gnął w dół. Nie mia­łem po­ję­cia, o co mu cho­dzi. Gdy póź­niej sie­dzie­li­śmy w nocy i roz­ma­wia­li­śmy o wy­da­rze­niach tego dnia, był na mnie zły. Trud­no go zro­zu­mieć, gdy pró­bu­je po­wie­dzieć coś po an­giel­sku.

– Pa­sto­rze, je­steś nie­do­bry. Je­steś nie­do­bry. Bi­blia mówi, że nie bę­dziesz wy­sta­wiał Pana swe­go na pró­bę – pa­plał bez prze­rwy. W koń­cu nie wy­trzy­ma­łem.

– Pe­ter, o czym ty mó­wisz?

– Dzi­siaj w cza­sie mar­szu lu­dzie do cie­bie strze­la­li, a ty da­lej sze­dłeś, jak­by ni­g­dy nic. Bi­blia mówi, że to złe – od­parł.

– Pe­ter, nie wie­dzia­łem, że ktoś do mnie strze­lał.

– Tak, pa­sto­rze, strze­la­li do cie­bie.

Mo­głem się tyl­ko ro­ze­śmiać, a po­zo­sta­li męż­czyź­ni mi za­wtó­ro­wa­li. Nie zo­rien­to­wa­łem się, że ktoś do mnie strze­la, bo tego nie sły­sza­łem. Mam dość sła­by słuch. Przez wie­le lat pra­co­wa­łem ze sprzę­tem bu­dow­la­nym i tak so­bie tłu­ma­czę jego czę­ścio­we po­gor­sze­nie. My­ślę jed­nak, że spo­ry udział mają też w tym bom­by. Prze­ży­łem w Su­da­nie bom­bar­do­wa­nia, po któ­rych przez trzy dni dzwo­ni­ło mi w uszach. Te­raz nie sły­szę na­wet dzwon­ka te­le­fo­nu, więc mam usta­wio­ną wi­bra­cję. Wiek tak­że mi nie po­ma­ga. My­ślisz, że w kie­sze­ni wi­bru­je te­le­fon, lecz gdy po nie­go się­gasz, oka­zu­je się, że go nie masz i że to po pro­stu cia­ło ci zdrę­twia­ło. To nie jest do­bry znak.

Mimo tych wszyst­kich walk i za­gro­żeń zda­rza­ją się chwi­le i my­śli, któ­re roz­ja­śnia­ją na­sze dni. Przez ja­kiś czas du­żym pro­ble­mem były za­sadz­ki na cię­ża­rów­ki z żyw­no­ścią, więc wy­my­śli­łem pe­wien plan. Chcia­łem prze­brać wszyst­kich swo­ich żoł­nie­rzy za ko­bie­ty – dać im su­kien­ki i przy­wią­zać ka­ra­bi­ny pod ma­te­ria­łem – a po­tem wy­pu­ścić ich cię­ża­rów­ką z na­po­ja­mi i pi­wem w busz. Ban­dy­ci z LRA nie pró­bo­wa­li­by ich za­strze­lić, bo chcie­li­by wy­ko­rzy­stać ko­bie­ty sek­su­al­nie, lecz gdy­by za­trzy­ma­li cię­ża­rów­kę, su­kien­ki by opa­dły i mie­li­by spo­ry pro­blem.

Pla­no­wa­łem ten kontr­atak bar­dzo dłu­go, lecz w pew­nym mo­men­cie znacz­nie spa­dła licz­ba za­sa­dzek. Przy­się­gam jed­nak, że kie­dyś to zro­bię.

Photograph by Kevin EvansPhotograph by Kevin Evans2.wszystko, co w mojej mocy

Żeby do­stać się do Ni­mu­le, na­le­ży po­ko­nać ja­kieś pięć ki­lo­me­trów wstę­gi du­szą­ce­go czer­wo­ne­go pyłu, któ­ra w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym ucho­dzi za dro­gę. Nie ma tu zbyt wie­le do oglą­da­nia – kil­ka ulic z do­ma­mi z be­to­nu i że­la­za, kil­ka skle­pów, spo­ra­dycz­nie usta­wio­ne la­tar­nie oraz plą­ta­ni­na ro­we­rów, sku­te­rów i wie­ko­wych sa­mo­cho­dów prze­ci­ska­ją­cych się mię­dzy ludź­mi i zwie­rzę­ta­mi. Ale przy­naj­mniej masz wra­że­nie, że je­steś „gdzieś”.

Ja z ko­lei by­łem „ni­g­dzie”. Wo­kół wi­dzia­łem pla­my po­szar­pa­nych, dzi­kich za­ro­śli i krze­wów, któ­re w ża­den spo­sób nie su­ge­ro­wa­ły obec­no­ści czło­wie­ka. To była sa­wan­no­wa wer­sja afry­kań­skiej dżun­gli z fil­mów o Tar­za­nie. Za­miast bal­da­chi­mu li­ści i dłu­gich wi­no­ro­śli, na któ­rych moż­na się huś­tać, ota­cza­ły mnie aka­cje, wy­so­kie tra­wy i skoł­tu­nio­na plą­ta­ni­na chwa­stów. A pod sto­pa­mi moż­na było uświad­czyć całą ple­ja­dę kre­atur, któ­re kłu­ją, gry­zą i szczy­pią, w tym skor­pio­ny, pa­ją­ki wiel­ko­ści dło­ni i jed­ne z naj­ja­do­wit­szych węży na zie­mi.

Ja­kieś sto me­trów da­lej nie­wiel­ka od­no­ga Nilu Bia­łe­go pły­nę­ła na pół­noc, wi­jąc się krę­tą wstę­gą od Je­zio­ra Wik­to­rii w sa­mym ser­cu Afry­ki aż do Ka­iru i Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Cho­ciaż w od­da­li wzno­si­ły się za­mglo­ne, pu­styn­ne góry, ota­cza­ją­cy nas te­ren był pła­ski, więc rze­ki po­ru­sza­ły się po­wo­li, wi­ru­jąc i bul­go­cząc bez po­śpie­chu, jak zresz­tą w więk­szej czę­ści Afry­ki.

Wy­cią­łem tyle krze­wów, żeby dało się roz­ło­żyć matę do spa­nia i za­wie­sić mo­ski­tie­rę na ga­łę­zi. W ta­kiej bli­sko­ści rów­ni­ka słoń­ce za­cho­dzi dość szyb­ko, a ja chcia­łem skoń­czyć, za­nim zro­bi się ciem­no. Wiatr od rze­ki po­ru­szył cięż­kie masy po­wie­trza, roz­pa­la­ne cały dzień przez tro­pi­kal­ne słoń­ce. Po­po­łu­dnio­we tem­pe­ra­tu­ry w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym się­ga­ją za­zwy­czaj 43 stop­ni, lecz noce są li­to­ści­wie chłod­ne. Wy­cią­gnię­ty tej pierw­szej nocy na ma­cie pa­trzy­łem przez mo­ski­tie­rę na gwiaz­dy. Nie wiem, czy w Afry­ce fak­tycz­nie jest ich wię­cej niż gdzie­kol­wiek in­dziej, czy to tyl­ko złu­dze­nie. Nie­bo było tak ciem­ne, gład­kie i czy­ste, że gwiaz­dy błysz­cza­ły jak dia­men­ty na czar­nej skó­rze, lecz ich blask gasł stop­nio­wo, gdy od­pły­wa­łem w sen.

Przej­ście od twar­de­go snu do ad­re­na­li­no­we­go drże­nia trwa nie dłu­żej niż uła­mek se­kun­dy. Naj­pierw po­czu­łem wiel­ką, szorst­ką dłoń na ustach. Otwo­rzy­łem oczy i kil­ka cen­ty­me­trów nad sobą zo­ba­czy­łem twarz wo­jow­ni­ka z ple­mie­nia Din­ka z błysz­czą­cy­mi bli­zna­mi na czo­le, któ­re wy­glą­da­ły jak pa­ski sier­żan­ta. To był Ben, mój ochro­niarz, asy­stent i przy­ja­ciel, któ­ry spał kil­ka kro­ków da­lej. Jed­nym płyn­nym ru­chem od­ciął no­żem moją mo­ski­tie­rę i przy­ło­żył pa­lec do ust. Le­że­li­śmy obok sie­bie bez ru­chu na zie­mi, wstrzy­my­wa­li­śmy od­de­chy i sta­ra­li­śmy się na­wet nie pi­snąć. Do­pie­ro po chwi­li usły­sza­łem to, co za­alar­mo­wa­ło Bena – ryt­micz­ny, sze­lesz­czą­cy od­głos do­bie­ga­ją­cy z wy­so­kich, su­chych traw. Spoj­rza­łem za jego wzro­kiem w stro­nę rze­ki i w bla­sku księ­ży­ca do­strze­głem sła­be kon­tu­ry. Ar­mia Bo­że­go Opo­ru. Czter­dzie­stu, może pięć­dzie­się­ciu po­chy­lo­nych żoł­nie­rzy ma­sze­ro­wa­ło szyb­ko i spraw­nie przez za­ro­śla, nio­sąc broń, amu­ni­cję i za­pa­sy.

To byli sza­le­ni – a zda­niem nie­któ­rych opę­ta­ni przez dia­bła – re­be­lian­ci, któ­rzy od lat ter­ro­ry­zo­wa­li pół­noc­ną Ugan­dę i Su­dan Po­łu­dnio­wy krwa­wy­mi na­jaz­da­mi na od­izo­lo­wa­ne wio­ski. Ata­ko­wa­li męż­czyzn, ko­bie­ty i dzie­ci ze zwie­rzę­cą bru­tal­no­ścią, sie­ka­jąc ich ma­cze­ta­mi, pa­ląc żyw­cem i zmu­sza­jąc do ak­tów ka­ni­ba­li­zmu. Nie­któ­re umun­du­ro­wa­ne po­sta­ci były zbyt małe, jak na żoł­nie­rzy. To mu­sia­ły być dzie­ci – po­rwa­ne, zin­dok­try­no­wa­ne i zmu­szo­ne do na­śla­do­wa­nia za­bój­czych prak­tyk swo­ich po­ry­wa­czy.

To dla nich tu je­stem.

Tym ra­zem nie by­łem zbyt do­brze przy­go­to­wa­ny do wy­mia­ny ognia, ale wcze­śniej mnó­stwo razy zda­rzy­ło mi się kon­fron­to­wać z po­waż­nym ry­zy­kiem. Za­le­tą ży­cia na kra­wę­dzi z Bo­giem u boku jest to, że prze­sta­jesz się bać. Bę­dzie to, co ma być. Nie masz nic do stra­ce­nia, bo i tak wszyst­ko już od­da­łeś.

Mia­łem przy so­bie tyl­ko dwa ro­dza­je bro­ni, ale za to ta­kie, któ­re po­mo­gły mi prze­trwać wię­cej cięż­kich chwil, niż po­tra­fił­bym zli­czyć. Była to moc­no pod­nisz­czo­na Bi­blia i do­brze na­oli­wio­ny AK-47 pro­duk­cji ro­syj­skiej – nie­za­wod­ny, zdol­ny do wy­strze­le­nia sze­ściu­set au­to­ma­tycz­nych strza­łów w cią­gu mi­nu­ty. Naj­ci­szej jak mo­głem prze­to­czy­łem się do nie­go, od­bez­pie­czy­łem pra­wym kciu­kiem i cze­ka­łem. Ben tak­że trzy­mał swo­je­go ka­łasz­ni­ko­wa. Ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak żoł­nie­rze prze­cho­dzą, a gdy ostat­ni z nich znik­nął w wy­so­kich tra­wach, na­słu­chi­wa­li­śmy przez dłuż­szą chwi­lę. Sły­sze­li­śmy jed­nak tyl­ko rze­kę w od­da­li oraz in­sek­ty i noc­ne zwie­rzę­ta. Gdy upew­ni­li­śmy się, że wszy­scy żoł­nie­rze so­bie po­szli, Ben wró­cił na swo­je miej­sce, a ja przy­wią­za­łem na nowo siat­kę, wy­cią­gną­łem się na ma­cie i wpa­trzo­ny w nie­wia­ry­god­ne gwiaz­dy po­now­nie za­pa­dłem w sen.

Za­nie­dba­ny ka­wa­łek zie­mi, na któ­rym le­ża­łem, po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem w trak­cie trze­cie­go wy­jaz­du do Afry­ki, gdy je­cha­łem mo­bil­ną kli­ni­ką z le­ka­mi dla lu­dzi w bu­szu, po­zba­wio­nych domu przez LRA. Mo­bil­na kli­ni­ka za­czę­ła dzia­łać po po­by­cie w wio­sce uchodź­ców, w któ­rej spo­tka­łem strasz­nie scho­ro­wa­nych lu­dzi. Po­czu­łem bo­skie we­zwa­nie do świad­cze­nia im po­mo­cy me­dycz­nej.

– W po­rząd­ku, Boże, zro­bię to, ale mu­sisz mi zor­ga­ni­zo­wać ja­kiś sa­mo­chód – po­wie­dzia­łem.

Po po­wro­cie do Ame­ry­ki pró­bo­wa­łem ze­brać pie­nią­dze na ten pro­jekt, ale uda­ło mi się zgro­ma­dzić za­le­d­wie ty­siąc do­la­rów. Kil­ka dni przed pla­no­wa­nym po­wro­tem do Su­da­nu, gdy by­łem w tra­sie, za­dzwo­ni­ła moja żona i po­wie­dzia­ła, że wła­śnie ode­bra­ła te­le­fon od czło­wie­ka, któ­ry py­tał o koszt ta­kiej mo­bil­nej kli­ni­ki. Po­in­for­mo­wa­ła go, że to trzy­dzie­ści trzy ty­sią­ce do­la­rów.

Od­by­łem z nim roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Po­wie­dział, że do­ło­ży tyle, ile mi bra­ku­je.

– Ile jesz­cze zo­sta­ło do ze­bra­nia? – spy­tał.

– Trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce – od­par­łem.

Był za­sko­czo­ny.

– My­śla­łem, że pro­wa­dzi­li­ście zbiór­kę pie­nię­dzy.

– Pro­wa­dzi­my – wy­ja­śni­łem – ale jak do­tąd ze­bra­li­śmy tyl­ko ty­siąc.

Nie pla­no­wał wy­ło­że­nia ta­kiej sumy, ale był słow­nym czło­wie­kiem. Nie zna­łem go i ni­g­dy wcze­śniej go nie spo­tka­łem, lecz umó­wił się ze mną na lot­ni­sku w Wa­szyng­to­nie i wrę­czył mi trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce do­la­rów w pa­pie­ro­wej tor­bie. Po ta­kim desz­czu pie­nię­dzy by­li­śmy w sta­nie ku­pić sa­mo­chód do sa­fa­ri – wy­dłu­żo­ne­go bia­łe­go land cru­ise­ra z wiel­kim szy­ber­da­chem i ka­na­pa­mi z tyłu, na któ­rych moż­na było upchnąć na­wet trzy­na­ście osób.

Mnó­stwo wy­sie­dlo­nych lu­dzi z bu­szu nie było w sta­nie do­trzeć do le­ka­rza na pie­cho­tę. Ich domy zo­sta­ły spa­lo­ne przez LRA, ich ro­dzi­ny za­bi­te lub oka­le­czo­ne. Oko­licz­ne or­ga­ni­za­cje po­mo­co­we nie chcia­ły wy­sy­łać po­mo­cy me­dycz­nej z oba­wy przed ko­lej­ny­mi ata­ka­mi re­be­lian­tów. Te oko­li­ce były bez dwóch zdań nie­bez­piecz­ne. Or­ga­ni­zo­wa­łem więc wy­jaz­dy z le­ka­mi do wio­sek, na­wet je­śli jako mzun­ga sta­no­wi­łem cen­ny cel dla re­be­lianc­kich snaj­pe­rów.

Od cza­su do cza­su po­ma­ga­li nam wo­lon­ta­riu­sze – le­ka­rze i pie­lę­gniar­ki z USA, za­zwy­czaj jed­nak za­bie­ra­ny prze­ze mnie ze­spół me­dycz­ny skła­dał się z Su­dań­czy­ków. Za­wsze mie­li­śmy ze sobą tak­że żoł­nie­rzy, za­rów­no dla wła­snej ochro­ny, jak i po to, żeby bro­nić miesz­kań­ców wio­sek, któ­rzy się do nas wy­bra­li. Tam, gdzie były dro­gi, do­jeż­dża­li­śmy do za­bu­do­wań, roz­sta­wia­li­śmy się pod drze­wa­mi i przyj­mo­wa­li­śmy z tyłu land cru­ise­ra zgro­ma­dzo­ne tłu­my. Je­śli do wio­ski nie było do­jaz­du, pod­jeż­dża­li­śmy naj­bli­żej, jak się dało, i resz­tę dy­stan­su, cza­sem na­wet trzy ki­lo­me­try, po­ko­ny­wa­li­śmy pie­szo, nio­sąc sprzęt. Mie­li­śmy czte­ry me­ta­lo­we skrzy­nie o głę­bo­ko­ści oko­ło sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, po­ma­lo­wa­ne na czer­wo­no, z czar­ny­mi wie­ka­mi i na­pi­sa­mi „Mo­bi­le Cli­nic” po bo­kach. We­wnątrz znaj­do­wa­ły się sto­sy tac z le­kar­stwa­mi i za­pa­sa­mi, jak w skrzyn­kach na na­rzę­dzia. Nasi su­dań­scy po­moc­ni­cy prze­no­si­li te tace na gło­wach. Nie­za­leż­nie od tego, czy był z nami le­karz, czy nie, mie­li­śmy wszel­kie­go ro­dza­ju leki i ak­ce­so­ria – mor­fi­nę, szwy i inne rze­czy. By­li­śmy w sta­nie prze­pro­wa­dzić każ­dy typ za­bie­gu – od szy­cia ran po­strza­ło­wych po zbi­ja­nie go­rącz­ki i le­cze­nie uką­szeń pa­ją­ków. Gdy mie­li­śmy pie­nią­dze, przy­wo­zi­li­śmy też ze sobą żyw­ność, któ­rą roz­da­wa­li­śmy. Każ­da przy­by­ła ro­dzi­na do­sta­wa­ła tro­chę ryżu lub fa­so­li.

Któ­re­goś dnia je­cha­łem nie­da­le­ko Ni­mu­le i na­gle po­czu­łem sil­ny bo­ski na­kaz, by się za­trzy­mać.

– Co ro­bisz, pa­sto­rze? – spy­tał je­den z żoł­nie­rzy.

– Chcę się tu tyl­ko tro­chę ro­zej­rzeć – od­par­łem.

Miej­sce nie wy­róż­nia­ło się ni­czym szcze­gól­nym. Ot, drze­wa i za­ro­śla. Usły­sza­łem jed­nak głos Boga w ser­cu. Chcę, żeby po­wstał tu dom dla mo­ich dzie­ci. Zbu­duj go tu­taj. Żoł­nie­rze LRA uczy­ni­li sie­ro­ta­mi ty­sią­ce dzie­ci. Za­bi­ja­li lub kale­czy­li ma­cze­ta­mi ro­dzi­ców, a po­tem za­bie­ra­li dzie­ci i zmu­sza­li je do prze­no­sze­nia cię­ża­rów, usług sek­su­al­nych i służ­by woj­sko­wej. Dzie­cia­ki, któ­rym uda­wa­ło się uciec lub zo­sta­ły ura­to­wa­ne, czę­sto nie mia­ły do­kąd wra­cać, bo jako je­dy­ne prze­ży­ły atak. Po­trze­bo­wa­ły bez­piecz­ne­go miej­sca, w któ­rym mo­gły­by być dzieć­mi i nie gro­ził­by im atak czy po­rwa­nie. Miej­sca, gdzie mo­gły­by po­ukła­dać so­bie ży­cie i za­cząć zno­wu pa­trzeć z na­dzie­ją w przy­szłość.

I ta­kie wła­śnie miej­sce wy­brał dla nich Bóg.

Sęk w tym, że ja nie mia­łem w pla­nach bu­do­wa­nia sie­ro­ciń­ca w Afry­ce. By­łem wy­star­cza­ją­co za­ję­ty pro­wa­dze­niem mo­bil­nej kli­ni­ki. By­łem też pa­sto­rem, któ­ry miał żonę i cór­kę w Pen­syl­wa­nii i Ko­ściół pod swo­ją pie­czą. Nie dys­po­no­wa­łem żad­nym fi­nan­so­wym za­ple­czem umoż­li­wia­ją­cym bu­do­wę domu dziec­ka i nie wie­dzia­łem, od cze­go za­cząć.

Bóg po­wie­dział: Za­cznij tu­taj.

Mu­sia­łem usta­lić, czy­ją wła­sno­ścią jest ta zie­mia. Mia­łem na­dzie­ję, że na­le­ży do pań­stwa, bo wte­dy mógł­bym ją wy­dzier­ża­wić za bez­cen. Oka­za­ło się jed­nak, że wła­ści­cie­lem jest bo­ga­ty sta­rzec imie­niem Fe­stus. Jego ro­dzi­na od wie­lu po­ko­leń po­sia­da­ła ol­brzy­mie po­sia­dło­ści, na któ­rych wy­pa­sa­ła swo­je sta­da. Umó­wi­łem się z nim i spy­ta­łem, czy od­sprze­da mi te wy­bra­ne czter­dzie­ści akrów.

– Ta zie­mia na­le­ży do mo­jej ro­dzi­ny od se­tek lat – od­parł. – Ale do­brze, sprze­dam ci ją.

Gdy lo­kal­ne wła­dze do­wie­dzia­ły się o moim za­ku­pie, je­den z urzęd­ni­ków przy­szedł do mnie i po­wie­dział:

– Pa­sto­rze, LRA pana tam za­bi­je! Oni bez prze­rwy prze­cze­su­ją tę oko­li­cę. Niech pan zbu­du­je sie­ro­ci­niec w Ni­mu­le, gdzie bę­dzie bez­piecz­niej. – Wszyst­kie or­ga­ni­za­cje po­za­rzą­do­we za­in­sta­lo­wa­ły się w mie­ście.

– Nie – od­par­łem. – Nie mogę tego zro­bić. Bóg wy­zna­czył miej­sce domu dla dzie­ci i zbu­du­ję go wła­śnie tam. On nas ochro­ni.

Od­po­wiedź urzęd­ni­ka przy­po­mnia­ła mi o czymś, co zwykł mó­wić mi oj­ciec:

– Chłop­cze, któ­re­goś dnia ktoś cię za­bi­je.

Może rze­czy­wi­ście kie­dyś speł­nią się ich sło­wa, na ra­zie jed­nak mia­łem pra­cę do wy­ko­na­nia.

Wró­ci­łem do Pen­syl­wa­nii i opo­wie­dzia­łem wier­nym i ro­dzi­nie o swo­im pla­nie. Chy­ba byli zszo­ko­wa­ni roz­ma­chem pro­jek­tu, szcze­gól­nie że nie mie­li­śmy po­ję­cia, jak go wy­ko­nać, i nie dys­po­no­wa­li­śmy żad­ny­mi środ­ka­mi na jego re­ali­za­cję. Od wie­lu lat jed­nak dzie­li­łem się z nimi swo­imi afry­kań­ski­mi po­my­sła­mi i w pew­nym sen­sie już do tego przy­wy­kli.

Dwa mie­sią­ce póź­niej wró­ci­łem do bu­szu, żeby roz­bić obóz na za­ku­pio­nym te­re­nie i za­cząć go oczysz­czać. Gdy przy­by­łem do Ni­mu­le, spo­tkał się ze mną żoł­nierz Ben Wil­liam. Jak już pi­sa­łem, jego szczu­pła bu­do­wa cia­ła i ciem­na jak wę­giel skó­ra zdra­dza­ły przy­na­leż­ność do Din­ka, jed­ne­go z naj­waż­niej­szych ple­mion w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym. Miał też, po­dob­nie jak jego współ­ple­mień­cy, de­ko­ra­cyj­ne bli­zny, któ­re za­zwy­czaj po­gru­bia się, wcie­ra­jąc po­piół w roz­cię­cia na skó­rze. Po­zna­łem go w in­nej czę­ści Su­da­nu. Do­szły go słu­chy, że będę bu­do­wał dom dziec­ka dla sie­rot wo­jen­nych, lecz nie wie­dział, kie­dy wró­cę, więc zo­stał w mie­ście. Sy­piał pod go­łym nie­bem i cze­kał na mnie, prze­ko­na­ny, że w koń­cu się po­ja­wię. Gdy usły­szał, że wró­ci­łem, od razu mnie zna­lazł.

Ten twar­dy, nie­ustra­szo­ny żoł­nierz uści­skał mnie ser­decz­nie i rzekł:

– Pa­sto­rze, je­stem tu, żeby ci po­móc. – I tyle. Od tego cza­su prak­tycz­nie za­wsze był przy mnie. Po­je­cha­li­śmy na ku­pio­ną prze­ze mnie zie­mię z Bi­blią, siat­ką na mo­ski­ty i kil­ko­ma ka­łasz­ni­ko­wa­mi. Opi­sa­ny wcze­śniej prze­marsz LRA przy­tra­fił się nam pierw­szej nocy, ale nie mie­li­śmy cza­su się nad tym za­sta­na­wiać, bo cze­ka­ło nas spo­ro pra­cy. Na­stęp­ne­go ran­ka wzię­li­śmy na­rzę­dzia i za­czę­li­śmy wy­ci­nać wy­so­ką tra­wę. Gdy oczy­ści­li­śmy od­po­wied­nią prze­strzeń, roz­po­czę­li­śmy bu­do­wę tu­ku­li. Cha­ty tego ro­dza­ju mają śred­ni­cę trzech-czte­rech me­trów i wzno­si się je oko­ło czte­rech dni. Gdy za­pa­lisz w środ­ku ogień, wnę­trze bę­dzie wiecz­nie za­dy­mio­ne, bo nie ma żad­ne­go ko­mi­na ani otwo­ru w da­chu. Dym uno­si się w po­wie­trzu i wy­pły­wa przez strze­chę. Z ze­wnątrz wy­glą­da to tak, jak­by cała cha­ta się pa­li­ła.

Po skoń­cze­niu pierw­szej cha­ty oczysz­cza­li­śmy te­ren da­lej, co­raz bar­dziej po­więk­sza­jąc okrąg wo­kół niej. Pew­nej nocy mia­łem wi­zję, jak po­win­na wy­glą­dać ca­łość. Zo­ba­czy­łem do­kład­nie wszyst­kie ele­men­ty – szko­łę, kli­ni­kę, sy­pial­nie, kuch­nię, bi­blio­te­kę i całą resz­tę.

Ja­kim cu­dem ame­ry­kań­ski pa­stor i sier­żant Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu byli w sta­nie zbu­do­wać coś ta­kie­go?

Nie byli. Ale z Bożą po­mo­cą wszyst­ko jest moż­li­we.

Dziś wciąż mam przed ocza­mi ten pierw­szy tu­kul i to drze­wo, z któ­re­go zwi­sa­ła moja mo­ski­tie­ra przy­kry­wa­ją­ca sło­mia­ną matę do spa­nia. Gdy wi­dzę, co z tego po­wsta­ło, nie mogę po­wstrzy­mać łez ra­do­ści. Lu­dzie, któ­rzy oglą­da­ją na­szą wio­skę dzie­ci – oso­bi­ście, na stro­nie in­ter­ne­to­wej, na DVD lub w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym – nie mogą uwie­rzyć, że wszyst­ko za­czę­ło się od za­wie­sze­nia na drze­wie siat­ki na mo­ski­ty.

Coś ta­kie­go nie mo­gło­by po­wstać bez Chry­stu­sa. Nie ma mowy.

Zbu­do­wa­nie sie­ro­ciń­ca zde­cy­do­wa­nie wy­kra­cza­ło poza wszyst­ko, co so­bie wy­obra­ża­łem, gdy za­czą­łem jeź­dzić do Afry­ki. Moim ce­lem nie było wte­dy po­ma­ga­nie dzie­ciom. Mia­łem do wy­ko­na­nia pra­ce bu­dow­la­ne na da­chach w po­bli­skim mie­ście. Lecz pe­wien dzie­ciak, któ­re­go imie­nia ni­g­dy nie po­zna­łem, zmie­nił moje pla­ny. I moje ser­ce. I całe moje ży­cie.

W wiosce są sypialnie, w których dzieci mogą bezpiecznie przespać każdą noc.

Po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Su­da­nu pod ko­niec 1998 roku. Za­in­spi­ro­wał mnie bia­ły pa­stor z Afry­ki Po­łu­dnio­wej, któ­ry opo­wia­dał w na­szym ko­ście­le o swo­ich pla­nach wy­szko­le­nia ka­pe­la­nów dla ar­mii Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go. Poza krót­ki­mi okre­sa­mi w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych w Su­da­nie od 1955 roku trwa­ła woj­na do­mo­wa. Arab­scy mu­zuł­ma­nie z pół­no­cy pró­bo­wa­li na­rzu­cić swo­ją re­li­gię i zwy­cza­je lu­dziom z po­łu­dnia, któ­rzy byli głów­nie chrze­ści­ja­na­mi lub wy­znaw­ca­mi lo­kal­nych kul­tów. Pół­noc dys­po­no­wa­ła znacz­nie więk­szą licz­bą lud­no­ści i więk­szą po­tę­gą mi­li­tar­ną i go­spo­dar­czą, i pró­bo­wa­ła zmu­sić wszyst­kich do przy­ję­cia is­la­mu, na czym ucier­pia­ło sześć mi­lio­nów nie­mu­zuł­ma­nów z po­łu­dnia. We­dług nie­któ­rych re­la­cji przez dwie de­ka­dy walk wy­sie­dlo­no na­wet czte­ry mi­lio­ny osób, a dwa mi­lio­ny zgi­nę­ły. Dwa mi­lio­ny.

W 1983 su­dań­ski pod­puł­kow­nik John Ga­rang, któ­ry skoń­czył ko­ledż w Iowa i stu­dio­wał tak­ty­kę woj­sko­wą w For­cie Ben­ning w Geo­r­gii, zbun­to­wał się prze­ciw­ko wła­sne­mu rzą­do­wi w Char­tu­mie i za­ło­żył Lu­do­wą Ar­mię Wy­zwo­le­nia Su­da­nu. Ar­mia chro­ni­ła lu­dzi z po­łu­dnia, któ­rzy nie chcie­li być mu­zuł­ma­na­mi. Cho­ciaż Ga­rang, po­dob­nie jak wie­lu in­nych przy­wód­ców Lu­do­wej Ar­mii, był chrze­ści­ja­ni­nem, nie zmu­szał ni­ko­go do przyj­mo­wa­nia swo­jej wia­ry. Lu­do­wa Ar­mia nie wal­czy­ła – i nie wal­czy – o za­pro­wa­dze­nie chrze­ści­jań­stwa, lecz po to, by dać lu­dziom wol­ność w wy­bo­rze re­li­gii lub kul­tu. Mogą wy­brać służ­bę Chry­stu­so­wi, lecz mają też moż­li­wość kul­ty­wo­wa­nia tra­dy­cyj­nych wie­rzeń lub cał­ko­wi­te­go od­rzu­ce­nia re­li­gii.