Strona główna » Kryminał » W oczach jej błękitu

W oczach jej błękitu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-418-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W oczach jej błękitu

Ginie bezcenny, czyniący cuda obraz Matki Bożej z Guadelupe. Watykan, w akcie desperacji, składa wszystkim wywiadom świata nietypową ofertę: w zamian za pomoc w odzyskaniu malowidła, oferuje współpracę szpiegowską. Ma ona polegać na... dostępie do protokołów spowiedzi.
Taka wiedza to prawdziwy rząd dusz.
Wyczuwając okazję, dowództwo francuskiego wywiadu powołuje specjalną grupę do wytropienia malowidła. Wkrótce okazuje się, że nic nie jest takie, jakim się początkowo wydaje.

***

Spowiedź jaką znamy wymyślono w XIII wieku. Czy, tak jak celibat, istnieje po to, by zabezpieczyć interesy Kościoła?
Czy instytucja Kościoła to największy wywiad świata, a spowiedź i jej tajemnica są wyłącznie iluzją służącą zdobywaniu informacji?
I czy w dzisiejszym świecie ktokolwiek może jeszcze pozostać anonimowy? A jeśli jesteśmy bezustannie śledzeni, a agencje wywiadowcze i korporacje zbierają o nas setki, na pozór nieistotnych informacji?

Najnowsze zdobycze szpiegowskiej technologii, arcydzieła renesansu i miłość. Wielkie zagadki współczesności, historia sztuki i egzotyczne lokalizacje. Maroko, Paryż, Mediolan. Kair w czasie bliskim Egipskiej Wiośnie. Zderzenie kultur zachodniego świata z Islamem.
Agent Jean Paul Bernard to nie francuski Bond.
To ktoś znacznie więcej!

***

Jean trafił do wywiadu przez przypadek. Jako wypalony pracownik dużego banku, rozczarowany korporacyjnym zakłamaniem, zaczął okradać własną firmę. Z bezsilnej złości, w przekonaniu że uderzy w podstawy systemu. Przyłapany, miał trafić na wiele lat za kratki. Pod wpływem gróźb zgodził się na pracę dla służb specjalnych. Uniknął ciężkiego więzienia, ale stracił samego siebie...


Jacek Brzozowski, rocznik 79. Dotychczas opublikował „Horyzont zdarzeń” (grudzień, 2010 r.), jedyną powieść o tajemnicy wylatowskich kręgów w zbożu. Mocne zakorzenienie w rzeczywistości, dociekliwość i połączenie różnych nietypowych faktów z całego świata – to cechy charakterystyczne jego prozy.

www.woczachjejblekitu.pl

Polecane książki

W tej książce Daniel Siegel rozprawia się z wieloma mitami na temat dorastania. Twierdzi, że zmiany, jakie wtedy zachodzą mają niewiele wspólnego z szalejącymi hormonami, lecz wynikają przede wszystkim z procesów przebudowy mózgu i tworzenia się nowych połączeń. Ten okres od dwunastego do dwudzieste...
Więźniowie Netheru to drugi tom bestsellerowej serii Frigiel i Fluffy, której akcja toczy się w uniwersum Minecrafta. To książka, w której młodzi czytelnicy odkryją ekscytujący świat przygód, fantastyki i Minecrafta.Alice i Frigiel, którym towarzyszy Fluffy, błąkają się p...
Do autora komiksów Claya Riddella wreszcie uśmiechnęło się szczęście - udało mu się podpisać w Bostonie lukratywny kontrakt wydawniczy. Wracając ze spotkania, jest świadkiem dziwnego zdarzenia. Kupująca lody kobieta i dwie nastolatki wpadają w krwiożerczy szał. Szybko okazuje się, że nie tylko o...
Jestem czarownicą, a czarownice wzniecają ogień Lili wraca do swojego świata i jest gotowa aby ułożyć sprawy z Rowanem. Co prawda omal nie zginęła w płomieniach i musi ukrywać swoją moc, lecz w porównaniu z walkami toczonymi w alternatywnym Salem, jej życie naprawdę układa się dobrze. Myślisz, że je...
Mark Gungor, znany z bestsellerowego i cenionego seminarium Przez śmiech do lepszego małżeństwa tym razem powraca jako autor bardzo sympatycznej książki 9 małżeńskich porad, a każda warta milion dolarów. Z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru pisze o relacjach małżeńskich, przytacza...
Komandor John Drymore, członek detektywistycznego Klubu Dżentelmenów z Piccadilly, właśnie zakończył misję. Uwolnił hrabiego Giradet i jego piękną córkę Lisette. Okazało się jednak, że musi raz jeszcze udać się do Francji, by ocalić syna hrabiego przed gilotyną. Na statku odkrywa ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Brzozowski

JACEK BRZOZOWSKI

W oczach jej błękitu

© Copyright by Jacek Brzozowski & e-bookowo

Grafika na okładce: shutterstock

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-418-5

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2015

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Autor składa serdeczne podziękowania Marcie Sosińskiej za pierwsze recenzje i motywację.

Nie zrozumiecie sztuki, póki nie pojmiecie,

że w sztuce jeden plus jeden może dać każdą liczbę,

z wyjątkiem dwa.

Pablo Picasso

Chcę abyś wybrała taki moment z przeszłości, kiedy byłaś bardzo, bardzo, bardzo małą dziewczynką. A mój głos podąży za tobą. I stanie się głosem twoich rodziców, twoich sąsiadów, twoich przyjaciół, twoich koleżanek i kolegów ze szkoły, twoich towarzyszy zabaw i twoich nauczycieli. Chcę też abyś znalazła się w szkolnej klasie jako mała dziewczynka odczuwająca szczęście z powodu czegoś, co wydarzyło się dawno temu, o czym zapomniałaś dawno temu.

Milton H. Erickson

Widzę.

Twoje cudowne dłonie, namalowane jakby dotknięciem magii. Krój smutnych ust, nabrzmiałe piersi. Wiecznotrwałą delikatność policzków, trwogę złożonych rąk. I twoje lśniące oczy, na które czekałem przez bezkres pustych lat.

Ktoś cię zmusił.

Nie tylko do pozowania. Moja biedna, tajemnicza istoto, którą próbuje odczytać połowa świata. Wiedziałaś że tak będzie. Już wtedy, gdy kazał ci tam stać. Obmyślałaś swoją zemstę, lub śmierć. To ona rozpoczęła rytualny taniec, kiedy tylko pędzel poczynił pierwsze kroki w takt bicia twojego spłoszonego serca.

Przeczuwałaś, że nigdy nie poznają prawdy. Przez lata, stulecia. Będą też mawiali, że byłaś zwykłą ladacznicą. Albo ogłupiałą mieszczką. Może bitą, może udręczoną. Cóż z tego? Będą mówić wszystko, lecz prawdy nie pozna nikt. Tylko ty i ten, po którym nosisz czarny welon.

Przeklniesz malarza, który cię taką, z boską doskonałością uczyni. Przeklniesz jego zleceniodawcę, człowieka bogatego i zepsutego. On jest pyłem, lecz ty zostałaś wieczna. Wieczna!

Niczym

1

Opuchnięte kolana półnagiego Pierre’a broczyły, gdy klęczał przykuty rdzawym łańcuchem do kamiennej, wyszczerbionej posadzki. Za szyję, jak najpodlejsze zwierzę.

Uryna trafiała go w policzek i ściekała rwącym strumieniem po klatce piersiowej. Rozbawiony Beduin w śmierdzących kolorowych łachmanach szczał na niego w geście wyższości. Pierre Dussollier, młody specjalista wywiadu elektronicznego, nie był jeszcze całkowicie złamany. Przeciwnie. Niemal chłopięca twarz technika, nigdy nie zepsuta sztuką maskowania uczuć, wyrażała nienawiść w najczystszej postaci.

Przy nadziei trzymała go wiara. Wierzył w Boga oraz w technikę, bo ta, jako jedyna spośród rzeczy ludzkich, nie zawodziła bez wyraźnego powodu. Tak jak teraz, gdy satelita bezbłędnie odnalazł sygnał z mikroskopijnego implanta zatopionego w stopie. Wiara.

Zmierzyłem to krótko wzrokiem i rzekłem głosem obojętnym, wręcz znudzonym, w kierunku szejka półleżącego na poduchach obciągniętych czerwonym jedwabiem:

– Dam za niego dwanaście sztuk złota. Nie więcej.

Pogładziłem swędzącą brodę. Z braku doświadczenia nie byłem dobrze przygotowany do rajdu przez pustynię. Dwa dni jazdy zamieniło gładką zwykle twarz we włochatą szczotkę, przypominającą to, co mam na głowie, a zbyt grube ubrania w przepoconą szmatę. Choć rok temu, w trzydzieste czwarte urodziny zastanawiałem się, czy początków zakol nie powinienem skompensować brodą.

– Chyba nieskończone piaski Sahary i duże pragnienie odebrały ci siły na umyśle, gościu z dalekiego kraju. – Grubas splunął wymownie. – Za psa? To rzadki okaz na tym pustkowiu.

Arab sprawiał wrażenie, jakby nie zajmował w życiu innej pozycji niż co najwyżej siedzącej. Rozpostarty z zadowoleniem, od godziny nurzał tłuste palce w kryształowej misie z jedzeniem. Nic nie wskazywało, aby ta czynność go nudziła. Wyglądało na to, że chciał być zabawiany jeszcze przez co najmniej drugie tyle. Dla nas obu czas z pewnością płynął w inny sposób. Traciłem cierpliwość.

– Daruj, panie, nietakt – skłoniłem czoło. – Nie przedstawiłem od razu innych podarków. Mam jeszcze ze sobą…

– Nie przyjmuję prezentów od niewiernych – wycedził sucho, po czym znów splunął żółto na podłogę.

– Ależ…

– Są nieczyste, są brudne – uciął z pogardą w głosie.

Kraciasta maszrabija wpuszczała wąziutkie promienie słońca, które pełznąc milimetr po milimetrze, rozświetlały niemrawo kolejne zakamarki komnaty. Jeden z refleksów zalśnił złotem na masywnych bransoletach opinających nadgarstki tłuściocha. Coś do mnie dotarło, jakby przeskoczyła iskra.

– To na nic – powiedziałem cicho przez zęby.

– Co mówisz?

– Właśnie pojąłem, o najzacniejszy z mężów, że ta dysputa nie zaprowadzi nas do konstruktywnych wniosków. Chciałbym oto przekazać… – w tym momencie zwróciłem się do oprawcy klęczącego Pierre’a – …pozdrowienia od PR.

– Od kogo? – wydusił zaskoczony Beduin, odsłaniając szczerbatą szczękę.

– Prezydenta Republiki.

Błyskawicznym ruchem wydobyłem półelastyczne polimerowe noże. Ukryte w wąziutkiej kieszeni paska były zupełnie nie do wykrycia. Powietrze przeszył cichy świst. Po chwili dręczyciel klęczał, tamując oburącz krwotok z rozerwanej tętnicy udowej. Kątem oka dostrzegłem wytrzeszczone oczy pustynnego księcia.

Nie minęło kilkanaście sekund, gdy usłyszałem jęki dobijanego wielbiciela mało wyrafinowanych tortur. Pierre z szaleństwem w oczach jeszcze przez dłuższą chwilę maltretował bezwładne ciało.

Szejk nadal spoczywał bez najmniejszego ruchu, uważnie obserwując ostrze drugiego noża. I mój wskazujący palec, oparty znacząco na zaciśniętych ustach. Podtrzymując kulejącego z bólu i wyczerpania technika wycofywałem się w stronę bocznego wyjścia.

Po trzydziestu sekundach, gdy wchodziliśmy już do terenówki, eksplodowały niespodzianki umieszczone na drugim końcu pałacyku. Natychmiast wybuchło tam zamieszanie i kobiece lamenty.

Silnik zawył i ruszyliśmy w pustynię. Pora była właściwa. Tak jak zaplanowałem, słońce zajmowało tę część nieboskłonu, która oznaczała szybki zachód. Noc ułatwiała ucieczkę, a noktowizor dawał nam dodatkową przewagę.

Spojrzałem na rannego. Głowa opadała mu z wyczerpania, drżąc w rytm nierówności terenu. Nie wiedziałem, co powiedzieć, zażartowałem więc:

– Urlop w Maroko?

Odpowiedziało mi pełne bólu westchnięcie Perrea. Tego przedziwnego młokosa lubiącego hippisowskie ciuchy znałem już z kilku akcji. Nigdy nie pytałem, w jakim dokładnie jest wieku, ale widać było, że mógłby być synem Lennona, jeśli nie wnukiem. Był przeraźliwie chudy i wiecznie przygarbiony. Zagadnięty, półżartem odpowiadał z niewyraźnym uśmiechem, że to przez ciężar odpowiedzialności za losy kraju.

– Nawet nie pytam, jak wpadłeś w takie kłopoty – rzuciłem.

– Ukradłem mu tonia – poruszył spękanymi wargami.

Pierre nie był człowiekiem wylewnym. Najpewniej to jego kappacyzm, wada złośliwie podmieniająca głoski, zdecydowała o wyborze autystycznej profesji wymagającej większego kontaktu z martwymi przedmiotami, zimną klawiaturą i chłodem fosforyzujących LED-ów, niż z ludźmi. Jak sam mówił, uwielbiał rozmowy, ale wyłącznie wtedy, gdy odpowiedzią i pytaniem była cisza. Odbywał ich więc sporo, szczególnie w kościołach.

– Nie wiem, czy dobrze zrobiłem… – wymamrotał.

Miał na wpółprzymknięte, opuchnięte oczy. Walczył z sennością, która wyciągała po niego coraz bardziej zaborcze ręce. Facet z drugiej linii akcji, dzisiaj zadebiutował w roli zabójcy. Całe jestestwo Pierre’a emanowało ciężarem tej świadomości. Od dzisiaj, jak większość osób z Agencji, miał kogoś na sumieniu.

– Właściwie, to ja go bardziej zabiłem, niż ty – przerzuciłem winę na siebie.

Zagryzłem język. To było chyba zbyt infantylne. Na twarzy technika przez moment rozbłysła nadzieja, jednak szybko zdusił ją rozsądek.

– Potrzebny był ci transport i wpadłeś na włamie? – próbowałem skierować rozmowę na inne tory.

W rzeczywistości moją misją było jedynie to, by wyciągnąć stamtąd młodego. Szczegóły zadania Pierre’a i tak musiały pozostać tajemnicą, a pytanie było tylko czystą kurtuazją mającą przykryć ciszę. Choć o tym, że miał kiepskie wyniki na strzelnicy, wiedzieli prawie wszyscy.

Pierre burknął coś i kaszlnął.

– Pierre? – powiedziałem głośniej.

– To nic… Ta misja…

Wyszczerzyłem zęby:

– Masz szczęście, że akurat tędy przechodziłem. – Przed oczami przemknął mi obszerny pałacowy harem. – I że nie ucięli ci jaj! – dodałem z naciskiem.

– Mieli to zrobić dziś wieczorem, Jean – wyjaśnił Pierre z męką w głosie.

Milczeliśmy chwilę. Samochód płynął miarowo, kołysany falami nieskończonego morza wydm.

– Śpij.

Nacisnąłem przycisk i fotel młodego zmienił pozycję na leżącą.

Po chwili dobiegło mnie głośne chrapanie.

2

Stara, pokurczona istambulska cyganka pociągnęła mnie za rękaw. Pomimo braków w uzębieniu dysponowała zadziwiająco dobrą dykcją. Pomarszczoną dłoń układała w miseczkę.

– Za kilka lir poznasz całą przyszłość, młodzieńcze. To niedużo! – krzyknęła, zarzucając przynętę.

Pomarszczona, pełna czyraków twarz kobiety, napawała mnie wstrętem. Spojrzałem krótko w jej wyczekujące oczy i natychmiast odwróciłem wzrok. Uchwyciła się tego jak ryba przynęty. Złapała moją rękę i przybliżyła sobie do twarzy. Miała lepki, pachnący czosnkiem dotyk; nie zdołałem ukryć mimowolnego wzdrygnięcia.

– Jesteś chłodny, francuziku – zaskrzeczała z uśmiechem wiedźmy, po czym spojrzała jeszcze raz na dłoń i zachichotała: – Ale pragniesz słów, które odmienią twoją drogę.

Poczułem, że przechodzi mnie dziwny dreszcz. Wyswobodziłem rękę, nie kryjąc zdenerwowania.

– Odejdź – rzuciłem, sięgając jednocześnie do kieszeni.

Łapczywie zabrała monety i zadziwiająco szybko odeszła, sprawnie szukając kolejnego celu.

Westchnąłem głośno i ruszyłem dalej, w głąb Beyoglu, nadmorskiego gniazda Europejczyków. Dookoła wzrastały rzędy XIX-wiecznych kamienic i wciśniętych pomiędzy nie reprezentacyjnych ambasad, których potężnie zdobione bramy dobrze wpisywały swój klasyczny smak w fasady budynków tej dzielnicy. Boczne uliczki skrywały wygodne apartamenty i modne kluby, w których życie pulsowało starym amerykańskim jazzem, pachnącym jeszcze prohibicją i dobrym kubańskim cygarem.

W jednym z takich miejsc mieszkał powód mojego przyjazdu: André Mermet. Uroczy łajdak, wielki oryginał, cudowny erudyta, a także były złodziej i oszust, którego ostatnią na wpół uczciwą pracą była posada historyka sztuki w Luwrze. To właśnie zbytnie zamiłowanie do jej szlachetnych wytworów, a także życia ponad stan, winił za sprowadzenie swej skromnej osoby na złą drogę.

Miał duży wyrok za próbę powtórzenia wyczynu Vincenzo Perugii, który w 1911 roku jako pracownik muzeum, zakochany w obrazie, wyniósł pod płaszczem Monę Lisę. Zapewne profilaktycznie, André dostał od szefostwa Agencji bezterminowy zakaz wstępu do Luwru. Oryginał mógłby podziwiać wyłącznie wtedy, gdyby obraz został wypożyczony do innej placówki. Nie przypominam sobie, aby coś takiego miało miejsce w ostatnich latach, więc sprawa była w zasadzie beznadziejna.

Mermet kochał każdą kreskę tego dzieła, podobnie zresztą, jak niemal całą twórczość powstałą w renesansowych miastach–państwach Italii. Szczególne uwielbienie miał jednak dla genialnej trójki: Rafaela, Vinci i Michała Anioła. Znał się na wszelkim malarstwie jak mało kto, choć nigdy nie odebrał formalnego wykształcenia. Zabiegając o pracę w muzeum urzekł dyrekcję bijącą od niego pasją, niezmierzoną wiedzą i znakomicie sfałszowanym dyplomem uniwersytetu w Padwie.

Z tych wszystkich przyczyn, więzienie nie było odpowiednim miejscem dla Mermeta. Sprawa oczywista, choć samym wyglądem mógł w pewnym sensie budzić respekt. Był mężczyzną potężnym jak tenor, choć nie grubym, zawsze zadbanym i starannie uczesanym, a nade wszystko kochającym życie.

Przypadkowo usłyszałem kiedyś, że upokarzany przez współwięźniów gasł bardzo szybko. Propozycję podpisania „lojalki” i współpracy ze służbami przyjął z ulgą, a może nawet z wdzięcznością. Gdy ukończył roczną Służbę Doradczą, będącą jednocześnie wywiadowczym szkoleniem i teoretycznym preludium do służby właściwej, otrzymał przydział w Stambule. Tam, od pół dekady, pracował pod przykrywką marszanda – zamożnego właściciela galerii w najdroższej dzielnicy miasta. I czekał.

Kamuflaż pasował mu idealnie. Handel dziełami sztuki był absorbujący do tego stopnia, że pomiędzy akcjami Mermet nieomal zapominał, że jest „śpiochem”, czasowo nieaktywnym agentem na ciągłej służbie, do którego rozkaz może przyjść w każdej chwili. Stworzył własne Uniwersum i, tak czułem, pod pozorem działań agenturalnych rozwijał też własne interesy. Choć przyznać trzeba, że to przede wszystkim dzięki temu mógł mieć doskonałe rozeznanie w środowisku paserów. Sądzę, że istniała jakaś niepisana umowa, na mocy której Agencja przymykała na wszystko oko, dopóki nie naruszał interesów Francji i odzyskiwał dla kraju bezcenne dzieła. Lubiłem go, myślę że z wzajemnością, choć nie zawsze rozumiałem. Ten dwukrotny rozwodnik był jedną z niewielu osób w Agencji, z którą utrzymywałem kontakty na stopie prywatnej.

Do wnętrza kamienicy Mermeta zapraszał głos Naomi, wybrzmiewający melodyjnie z domofonu lśniącego w stalowej bramie. Przechodząc przez hol spojrzałem w ogromne lustro, mimowolnie przyciągające uwagę odbiciem moich własnych szczupłych policzków i kruczej głowy. Odruchowo przygładziłem garnitur. Niepotrzebnie. Corneliani zawsze doskonale leży.

Dziewczyna była zupełnie naturalna. Podczas rozmowy nie uciekała wzrokiem i obdarzała mnie cudownie lekkim uśmiechem, zapraszając na łyk herbaty z egzotycznymi aromatami. Pamiętam, gdy kiedyś, zmartwiona plamą rozlanej na dywanie kawy groziła palcem winnej temu kotce, by już po chwili drapać zwierzaka za uchem. Pomiędzy czułościami groziła jej palcem, gdy zbierane drugą ręką fragmenciki porcelany złośliwie upadały na podłogę. Pospolicie oburzała się też na swojego mężczyznę, bo kolejny raz zostawił brudną szklankę w salonie. I podobnie jak wiele kobiet syczała z nerwów, gdy nazbyt długo przymierzała coś przed lustrem, znów chcąc go zaskoczyć.

A jednak żyła w trójkącie.

Patrzyłem na nią zachłannie, podświadomie pożądając tych gładkich ramion, lennej burzy loków i cienistych dolin ciała, by opuścić wzrok z zażenowaniem już w kilka słów po przejściu progu. Wyobraźnia zaczynała pracę, byłem bezsilny.

Lubiła jego i ją; czuć było tę nieposkromioną przyjemność, z jaką ukradkiem muskała drugą kobietę, kiedy ta przyniosła świeże truskawki, krwawo kontrastujące w białej jak śnieg śmietanie. Libido wisiało w powietrzu, czekając niecierpliwie na gwałtowne, spazmatyczne ujście.

Poza tym, obie były zupełnie zwyczajne, jeśli nie liczyć urody.

– André musiał nagle wyjść. Wiesz, interesy… Rozgość się.

Wiem, lecz nie mogłem przestać o tym wszystkim myśleć.

Przeszedłem do salonu. Zamiast usiąść przy stoliku jak ona, stanąłem naprzeciw olbrzymiego okna, a właściwie przeszklonej ściany, ze wspaniałym widokiem na Bosfor. Chciałem odwrócić niespokojną uwagę od sposobu, w jaki ten nader słoneczny dzień wdzierał się jaskrawożółto pod krótką spódniczkę, wysoko odsłaniającą smukłe, opalone uda. Wiedziałem, że ich delikatny złoty puch, zmieniał się gdzieś tam w niewielki wzgórek, słodki i ciepły. Jak czerwona kropelka spływająca z kącika jej perłowych ust. Były ogłupiająco piękne, a ja od dawna nie miałem kobiety.

Natarczywie potarłem dłońmi twarz.

– Taak – spojrzałem przez palce. – Tak, oczywiście – ruszyłem szybko do drzwi. – Pójdę już. Przepraszam cię za najście.

Dogoniła mnie szelmowsko roześmiana, zupełnie jakby potrafiła czytać w myślach.

– To dla ciebie – w progu wręczyła mi duży pakiet owinięty szarym papierem. – Prezent od André. Bardzo długo nad tym pracował.

Pod palcami wyczułem płótno z lekkim, wąskim blejtramem.

– Dziękuję. Będę czekał na telefon.

W odpowiedzi obdarzyła mnie kolejnym ze swoich słonecznych uśmiechów, który powodował szybsze bicie serca. Na zewnątrz głośno wypuściłem powietrze i natychmiast sięgnąłem po papierosa. Zadrżała mi ręka. Zapalniczka wypłynęła spomiędzy palców i zastukała głucho o asfalt.

– Że też mi się coś takiego nie przytrafia…

Wciągnąłem silnie dym, jak gdybym nabierał w płuca spokoju. Po chwili napłynął, niosąc ze sobą ciepłą, aromatyczną falę cząsteczek nikotyny. Poczułem kilka chłodnych kropel na policzkach. Spojrzałem w tłoczną ulicę, a potem ku górze, na skłębione ciemne chmury. Taksówka podjechała, choć ledwie zdążyłem unieść rękę. Zupełnie, jakby na mnie czekała.

– Wsiadajpan! Wsiadajpan! – śniady kierowca zachęcał łamaną angielszczyzną, wrzeszcząc przez otwarte okno niczym przekupka.

Deszcz przybrał na sile. W takich momentach stawał mi przed oczami wynalazek naszej Agencji, a konkretnie Pierre’a. Młody raz po raz zaskakiwał otoczenie swoim geniuszem: do zwykłego komunikatora audio-wizualnego dodał opcję automatycznego tłumacza. Choć nikt tego głośno nie przyznał, gadżet niezwykle rozleniwiał językowo: można było uzyskać połączenie z dowolnym miejscem na świecie, na przykład z Japonią, a w trakcie dyskusji na ekranie wyświetlany był tekst po francusku. Nasz rozmówca czytał oczywiście po japońsku.

– Mówimy: wsiadaj pan – zwróciłem uwagę, po czym zająłem miejsce na tylnej kanapie, ledwie mieszcząc się tam z pakunkiem. Zerknąłem w lusterko obok taksiarza, w którym mignął kontur czerwonego ferrari. – Hotel „Grand Hyatt”, proszę.

– Och! Luksus, luksus! – klasnął kierowca i wbił ze zgrzytem pierwszy bieg.

Ruszyliśmy, ślamazarnie torując sobie drogę przez ulice gęste od ludzi. Naderwałem papier i uchyliłem rąbek, żeby sprawdzić co jest w środku. Aż gwizdnąłem z podziwu. Kierowca spojrzał ciekawsko w lusterko. Szybko odwróciłem wzrok i zawiesiłem go na barwnym krajobrazie miasta, przeszywanym przez igły meczetów dumnie celujących w niebo. Rozluźniony oglądałem płynący za oknem tłum, rozkrzyczany i kolorowy. Aromaty śródziemnomorskiej kuchni drażniły zewsząd nozdrza, razem z zapachem wodnych fajek, wonią starego potu i intensywnym bukietem nasion kardamonu.

Po około dwudziestu minutach krajobraz wyraźnie zszarzał, coraz mniej przypominając ekskluzywną Taksim Square, przy której wynająłem apartament na dziewiątym piętrze. Wciągnąłem dym ostatni raz i wyrzuciłem peta przez okno. Deszcz ustąpił tak szybko, jak się pojawił.

– Hej! – zagadnąłem kierowcę. – Czy na pewno jedziemy w dobrym kierunku?

– Tak! Tak!

W głosie mężczyzny wyczułem pewne zniecierpliwienie. Auto przejechało jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym gwałtownie przyspieszyło. Gdy weszliśmy ostro w zakręt, boleśnie stuknąłem głową o szybę. To nie były żarty. Po chwili stanęliśmy z piskiem w dość wąskim zaułku. W ręku kierowcy błysnęła maczeta, a oczy zdradzały ekstatyczną histerię.

– Co masz w tej paćce?! Co w paćce?! – krzyknął na całe gardło.

Patrzyłem na niego z głęboką uwagą. Dolna warga Turka drżała z niecierpliwości.

– Prezent – odparłem irytująco spokojnie, rozwlekając słowo.

Taksiarz pokrzykiwał coś ruszając niecierpliwie żelastwem, lecz ja przestałem już cokolwiek słyszeć. Cały stałem się skupioną, napiętą czujnością. Przeczuwałem, że to jeszcze nie wszystko, bowiem napad z przedniego siedzenia auta na pewno nie był sprawdzoną metodą rabunku.

Miałem rację. Po kilku sekundach, naprzeciw nas z piskiem stanął drugi samochód. Otwierane z obu stron drzwi, nie wiedzieć czemu, przywiodły mi na myśl rozkładającego skrzydła skarabeusza. Wyszedłem z taksówki. Przewiercili mnie wzrokiem z wilczymi uśmiechami. Najbliższy z napastników stanął w odległości czterech metrów.

– Jesteś kolegą André, co? Wisi nam trochę pieniędzy – wyjaśnił szydrczo.

Milczałem, wiercąc wzrokiem trójkę mężczyzn. Potężny łysy murzyn z odsłoniętymi bicepsami. Małoletni Turek z rozchełstaną koszulą i kilogramem żelu na włosach i gość, który do mnie gadał. Wysoki, szczupły, w szarej, moherowej marynarce naciągniętej na pomarańczowy shirt. Mówiąc, przybrał infantylny ton:

– No? Co tam masz za obrazek? Dawaj, tylko grzecznie! – pogroził i ruszył w moją stronę z wyciągniętą ręką, podczas gdy pozostali otaczali mnie.

– Proszę wybaczyć moją szczerość – mówiłem bardzo powoli i z nonszalancją, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji – niemniej nie wygląda pan na konesera sztuki.

– Tak? A na kogo? – chudy przystanął zbity z tropu, ukazując poczerniałe pieńki zębów.

Jego kumpel, dzieciak jeszcze, miał rozedrgane małe oczka. Obaj celowali we mnie dawno już nie czyszczonymi rewolwerami. Wysoki przymierzył:

– Może jak odstrzelę ci kolano, to zmienisz zdanie? – rzucił. – Hassan, weź to od tego wypachnionego zawszańca.

Wezwany chłopak przestąpił nerwowo z nogi na nogę, zdradzając niecierpliwy pośpiech:

– Rozwalmy go – machnął spluwą. – Rozwalmy go od razu i po krzyku!

Nie czekając, natychmiast odciągnął zamek i uniósł spluwę na wysokość twarzy.

Wstrzymałem oddech. Pierwszego łatwo dosięgnę nogą; silny kop w splot pozbawi go świadomości. Świr z maczetą został w aucie, więc chwilowo nie stanowi zagrożenia. Czarny jest dalej, oberwie kulką, a Turek…

Dokładnie w połowie odległości między oczami napastnika wykwitł otwór odpowiadający średnicą dziewięciomilimetrowemu ziarnku grochu. Z dziurki wypłynęła szkarłatna breja. W ciągu trzech sekund ciało bezwładnie uderzyło o ziemię. W chwilę potem po reszcie bandziorów nie było śladu, łącznie z taksiarzem, który ulotnił się porzucając auto.

Wbiłem szklany wzrok w trupa: oczy zastygły w wyrazie zdziwienia, tak jakby mózg działał jeszcze w chwilę po tym, gdy ołów rozerwał tysiące połączeń między neuronami. Palce zabitego drżały.

Ze zdziwieniem usłyszałem swój, nadal nie zdradzający oznak nerwowości, głos:

– Jak mnie znalazłeś, André?

Postawny mężczyzna, ubrany z trącącym lekką ekstrawagancją szykiem, stanął obok i patrzył w to samo miejsce co ja. Katem oka spostrzegłem, jak przez chwilę badał dłonią temperaturę tłumika Walthera P–99. Zawsze odnosiłem wrażenie, że wykonywał egzekucje tak samo beznamiętnie, jakby kroił chleb. Jakoś mi to do niego nie pasowało.

– Zobaczyłem cię, kiedy odjeżdżałeś i próbowałem złapać. Może nawet mnie widziałeś. Czerwone ferrari – wyjaśnił krótko. – A taksa należy do miejscowej mafii. To zwykłe oprychy od ściągania haraczy, z ambicjami wejścia na rynek sztuki. Mogą dać nieźle w kość, a jeśli trzeba, bywają zdeterminowani i okrutni. Uważają, że powinienem odstąpić im część zysków z galerii, ponieważ leży ona w ich strefie wpływów.

– Bydlaki – podsumowałem.

André machnął ręką zirytowany, jakby odpędzał jakąś natrętną myśl:

– Muszę zmienić melinę. Nie sądziłem, że tak szybko odkryją gdzie mieszkam. Stambuł jest potwornie skorumpowany. Nikomu już nie można ufać – westchnął ciężko. – Co cię sprowadza, Jean?

– Zlecenie – odparłem z powagą. – Republika cię potrzebuje, przyjacielu.

Nazajutrz wypłynęliśmy jachtem z Bosforu w kierunku jednej z małych wysp Morza Śródziemnego. Tam, na małym lotnisku służącym głównie dla CIA, czekała niewielka Cessna, dzięki której w ciągu kilku godzin dolecimy do Paryża. Stojąc na pachnącym mahoniowym drewnem pokładzie obserwowaliśmy daleki, błękitny horyzont. Spojrzałem na zachwyconego Mermeta, który pewnie trzymał potężne koło sterowe. Zawołałem do niego, przekrzykując łopot żagli:

– Jest już kawa!

Mężczyzna zablokował ster i powędrował z kubkiem w stronę małej platformy na dziobie, gdzie stawał by spoglądać marzycielsko w dal. Kto wie, gdzie błądziły wówczas jego myśli, skupione zwykle na tajemnicach dawnych mistrzów.

André Mermet nie tylko handlował sztuką. On ją po prostu uwielbiał. Miał związaną z tym maksymę własnego autorstwa, choć daję głowę, że ktoś już wcześniej na to wpadł:

– Czym byłoby moje życie, gdyby nie sztuka? – pytał i odpowiadał sam sobie: – Niczym. Tylko bytem przypominającym egzystencję robaka. Pracą, jedzeniem, spaniem. Jedzeniem, sraniem, pracą. Sraniem, żarciem…

Indagowany, czy tak naprawdę nie chodzi wyłącznie o względy materialne, powtarzał niezmiennie:

– Pieniądze nie dają wolności. One tylko poszerzają jej granice.

Jako były więzień, wiedział o tym doskonale.

Sam także posiadał niebywałe zdolności. Gdyby osiłkom powiódł się plan odebrania mi pakunku, ich zleceniodawca lub kupiec byłby cholernie zdziwiony: wewnątrz była doskonała podróbka obrazu XVII-wiecznego malarza-erotomana Guido Cagnacciego Susanna and the Elders, o dużo mówiącej na temat autora kopii treści: na stole w centrum obrazu siedzi naga kobieta, wyraźnie czerpiąca przyjemność z towarzystwa dwóch mężczyzn zachwyconych jej pięknym, opalizującym ciałem. Rzecz wykonał, jak później zdradził, przy pomocy farb skomponowanych według średniowiecznych receptur, w dodatku na płótnie obramowanym starym drewnem z właściwej epoki. Dla amatorów, nawet tych często odwiedzających muzea i galerie – fałszywka prawie nie do rozpoznania. Namalował ją ponieważ był pewien, że mi tym zaimponuje.

Pomimo że byłem przy nim laikiem, uwielbienie do sztuki nas łączyło, choć ja wolałem bardziej współczesne wielobarwne plamy Renoira, natomiast on genialne freski Michała Anioła. Zresztą Mermet nie oczekiwał, że będę lubił dokładnie to, co i on. Przeciwnie, najbardziej cenił fakt, że kształtowałem własny gust. Oznaczało to pewne już rozeznanie w malarskiej materii. Na najważniejsze tropy naprowadzał mnie oczywiście André, choć jak zapewniał, przekazywana wiedza nigdy nie zdołałaby okrzepnąć, gdyby nie pierwiastek odpowiedniej wrażliwości. Bo, jak mawiał za Lautrecem, malarstwo jest jak gówno; to się czuje, ale nie tłumaczy.

Nie śmiałem w tej chwili, po pół roku niewidzenia zapytać, co też popchnęło go do flirtu z barokiem i dlaczego poświęcił Cagnacciemu tak wiele energii, zdradzając swój ukochany, odrobinę wcześniejszy renesans. Może z biegiem czasu coś się w nim zmieniało? Zresztą Mermet zwykle miał na wszystko gotową odpowiedź. Znałem go i czułem, że byłby to z pewnością jakiś krótki bon mot w rodzaju myśli wypowiedzianej parę lat temu: A któż u licha tak naprawdę wie, gdzie przebiega dokładna granica między epokami? Gdy w Italii pączkował renesans, tereny na północ od Alp tkwiły jeszcze w ciemności średniowiecza.

– Te refleksy na morzu wyglądają zupełnie jak plamy Dworca St-Lazare Moneta – skomentował z zachwytem, wsparty o stalowy reling.

Miałem nieodparte wrażenie, że lazur wody zupełnie zatarł w nim wspomnienie mózgu osiłka, rozsmarowanego szybko czerniejącą mazią na rozpalonym chodniku Konstantynopola.

3

Służba doskonale dbała, aby wszyscy agenci mieli świadomość nieuchronności wyznaczonego im losu. Była jak gigantyczna sieć. Pajęcza pułapka, z której wyplątanie stanowiło fizyczną niemożliwość. Oczywiście nikt nie mówił tego wprost, lecz pokazano mi wystarczająco dużo abym mógł zrozumieć, że muszę odsłużyć wyrok co do jednego dnia.

Pokazano mi, z jaką łatwością można wytropić człowieka gdziekolwiek by się udał i co zrobić, by całkowicie zniszczyć ciało. A także to, co go później czeka. Nie było bezpiecznego miejsca w całym cywilizowanym świecie. Po wszystkim, ostatnim śladem ludzkiego istnienia zostawał plik, który sekretarka szefa sekcji usuwała następnego dnia, tuż przed poranną kawą. Wyobrażałem sobie, że wędrował wtedy do komputerowego nieba…

Agentem zostałem, podobnie jak wielu innych, przez przypadek, dziwaczny splot okoliczności. Nigdy tego nie pragnąłem, taka myśl nawet nie zakiełkowała w mojej głowie. Byłem finansistą, a umiejętności pragnąłem wykorzystać jedynie do zapewnienia sobie dobrobytu. Po pracy brałem okazjonalne lekcje karate, które pomagały zabłysnąć na korporacyjnym przyjęciu, a znajomość szachów uprawniała mnie do tego, aby przegrać kilka partii z przełożonym. Z akt osobowych wynikało również że ja, Jean Paul Bernard, znałem kilka języków, bez których zresztą poległbym na etapie rozmowy kwalifikacyjnej.

Karierę urzędnika bankowego planowałem już na studiach z ekonomii, z baranią zazdrością spoglądając na wymuskane auta dyrektorów lokalnych placówek. Posadę znalazłem bez problemu. Gdy jednak człowiek pełen ideałów wkracza w tak cyniczny świat i zderza z jego toporną, skrzeczącą rzeczywistością, może wybrać tylko dwie drogi: wyłączyć myślenie i zatracić się w systemie, albo odrzucić go, zaczynając wszystko od nowa. Tak jak wielu innych, postanowiłem w to wejść.

Tylko powierzchowna analiza establishmentu dość szybko doprowadziła mnie do wniosku, że droga uczciwego awansu na szczyty służbowej hierarchii jest w naturalny sposób zamknięta, bo piastunowie najwyższych funkcji w korporacji, to w rzeczywistości jedynie strażnicy rodzinnych fortun. Ubrano je tylko w zgodne z duchem czasu szaty koncernu, holdingu, czy syndykatu. Gorycz rozczarowania pęczniała z dnia na dzień, przynosząc powoli ból żołądka i niechęć do ludzi. Przestałem ich lubić, widząc do czego są zdolni, jeśli tylko zajdą sprzyjające zezwierzęceniu okoliczności.

Wreszcie, mając trzydzieści dwa lata, po niemal dekadzie pracy w gęstej od intryg pseudokulturze – której podbudowę ideologiczną wymyślili marketingowcy z wynajętej w NY agencji, a na której przeczytanie właściciele mojej firmy nie poświęcili nawet pół minuty w klozecie – zaczynałem mieć dość. Pojechałem na daleki, miesięczny urlop, wierząc jeszcze w odmianę. Gdy wróciłem, patrzyłem już na wszystko innym wzrokiem, z nieodwołanie głęboką świadomością życia w matni kłamstwa i ordynarnego serwilizmu. Zacząłem regularne seanse u psychologa, który od razu zdiagnozował wypalenie.

Czara została przelana na firmowym przyjęciu noworocznym, gdy znów kazano mi robić z siebie pajaca. Z nerwów, a może z oburzenia, od rana niczego nie zjadłem. Czułem za to, jakby w moim brzuchu pęczniała ogromna bania wody, która ciągle wzbierając, lada moment miała przelać się przez usta. Jako przyszłemu kierownikowi działu zlecono mi wykonanie prezentacji, a jako – tu pada wyświechtane określenie mojego menadżera – dobremu koledze z pracy, „zrealizowanie ważnej części artystycznej”. Mówił to w tak uszczypliwym tonie, że tylko z trudem powstrzymywał złośliwy grymas zabłąkany gdzieś na krańcach ust.

Gdy wreszcie nadszedł wieczór, wypiłem ciurkiem drinka lub dwa, które przechwyciłem z tac roznoszonych przez zmysłowe, cudownie pachnące i zawsze radosne hostessy. Tłum pracowników ubranych w identyczne uniformy obserwował rosnące słupki zysków z przyklejonymi małpimi uśmiechami, tak jakby chodziło o ich własne pieniądze, a nie udziałowców. Pokazując to, tylko mnie irytowali. Tuż przed północą, gdy przyszła pora abym wyśpiewał noworoczny pean na cześć prezesa, pobiegłem do toalety zakrywając oburącz usta. Wymiotowałem bity kwadrans, obserwując przy tym logo firmy nadrukowane na sedes.

Wydawało mi się, że nikt tego nawet nie zauważył, bo niemal natychmiast zostałem zastąpiony przez jakiegoś bubka, który najwyraźniej wierzył w rozgłaszane przez kierownictwo brednie, że w firmie jesteśmy jak w rodzinie i powinniśmy spędzać ze sobą nawet te najbardziej prywatne chwile. Urodziny, święta, urlopy. Mile widziane było opowiadanie o osobistych problemach na kawie u przełożonego. Wszystko to służyło oliwieniu dobrze sprawdzonego mechanizmu uzależnienia i ciągłej kontroli podwładnych. Ci zresztą, z uporem starali się tego nie zauważać. Na czele owej armii straceńczo oddanych robotów stało kilku głównych dyrektorów, którzy przykrywali bezideowość naszej pracy, epatując otoczenie horrendalnie kosztownymi gadżetami. Wśród tej czołobitnej gawiedzi prezes i jego najbliższe otocznie mieli estymę większą niż władze państwa. O tych ostatnich zresztą mówiono z dużym lekceważeniem, co w tym środowisku uchodziło za szczyt dobrego tonu.

Dwa dni po tym zdarzeniu, bez mrugnięcia zmieniłem parametry systemu komputerowego w banku. Odtąd każdy z tych durni pracował dla mnie: po każdej operacji na moje konto spływała kwota odpowiadająca ostatniej cyfrze przelewanej kwoty. Dla klienta była zupełnie niezauważalna, chodziło o ułamki euro. Gdy po jakimś czasie zajrzałem na konto, włosy stanęły mi dęba.

Otumaniony gotówką, przez kilka miesięcy kosztowałem życia w luksusie. Coraz bardziej zaniedbywałem obowiązki. Ani to, ani kwota miliona ośmiuset tysięcy euro, nie mogło ujść uwadze szefów.

Mój proces trwał mgnienie oka. Nie byłem żonaty, a upokorzona rodzina zerwała ze mną wszelkie kontakty. W wyroku zawarto nakaz skierowania mnie do więzienia o zaostrzonym rygorze, najpewniej ze względu na kryzys i związaną z nim medialną nagonkę na finansistów.

W tamtym czasie można było nieomal powiedzieć, że miałem szczęście. Służby specjalne szukały akurat człowieka do analiz przy aferze dotyczącej spekulacji giełdowych i pompowania wartości franka. Sprawa była bardzo rozdmuchana w prasie. Przymknięto wiele osobistości, w tym szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który w miarę publicznego odkrywania szczegółów, okazał się być tym, kim nasi prezesi, lecz podniesionym do trzeciej potęgi i jeszcze bardziej ześwinionym.

Oficer, który mnie werbował, miał śmiertelnie poważną minę. Bezpośrednio po wyjściu z sali sądowej, z której miałem zostać przetransportowany do więzienia, trafiłem do małego wychłodzonego pokoiku. Wewnątrz czekał mężczyzna, który po chwili zaczął w milczeniu i z chłodną metodyką wykładać na stół fotografie różnych uszkodzeń ciała, jakie nabywali przez lata nawet najlepiej zbudowani lokatorzy więzień. Siedziałem skulony z przerażenia, nie rozumiejąc jeszcze, czemu służy ten spektakl. Gdy pokazał już wszystko, a stół przybrał wygląd krwawo-sinego kolażu ze zdjęć, przeszedł do rzeczy. Złożył ofertę, która wydała mi się wówczas gwiazdką z nieba: albo idę na współpracę, podczas której oficjalnie odsiaduję wyrok – a w rzeczywistości jestem do wyłącznej dyspozycji państwa francuskiego jako tajniak, albo wędruję na jedenaście lat za kratki. Przy czym współpraca musiała trwać tyle lat, ile więzienie. Przytaknąłem energicznie i podpisałem odpowiednie papiery.

Reszta potoczyła się błyskawicznie. Szkolenie z obsługi broni, wytrzymałościowe i przetrwania. Z kultury egzotycznych krajów, werbunku szpicli i nawigacji. Pierwszą sprawę rozwiązałem niemal od ręki, ponieważ w finansach to ja byłem lepszy od nich. Potem były kolejne, nieporównywalnie trudniejsze psychicznie.

Wśród różnych przydatnych umiejętności uczono nas, alumnów wywiadu, również tej podstawowej: zabijania. Była to szkoła tyleż brutalna, co skuteczna. Początkowo wożono nas na egzekucje w więzieniach, w różnych częściach świata. Standardowy scenariusz obejmował gwałtowną pobudkę w nocy, jazdę na czczo w przykrytej brezentem zimnej przyczepie ciężarówki i przelot małym wojskowym samolotem. Dowódca z kamienną miną wyjaśniał czasem jednym zdaniem, że to ci się właśnie dzieje, jest elementem szkolenia przystosowawczego. Dobierano nas w taki sposób, aby nikt nie znał pozostałych, stąd w drodze zamiast rozmów słychać było jedynie ciężkie oddechy. Na miejscu dostawaliśmy minutę na założenie uniformów lokalnej służby więziennej, po czym następował pośpieszny marsz przez szare, betonowe korytarze. Chwilę później wprowadzono nas wprost na salę śmierci.

Za pierwszym razem wylądowaliśmy w Chinach. Widok był wstrząsający. Przez pancerną szybę rodzina skośnookiego nieszczęśnika patrzyła nieprzytomnie w kierunku krzesła na którym siedział. A konkretnie na jego stopy. Zapamiętałem to dokładnie. Wszędzie było tak samo. Opuszczone głowy z pustym wzrokiem wbitym w stopy skazańca. W chwilę później szkoleniowiec o tępej twarzy gestapowca wskazywał na któregoś z nas. Należało jedynie nacisnąć przycisk uruchamiający dozownik pentobarbitalu.

Musieliśmy umieć zabić bez chwili wahania i wyrzutów sumienia, a to było najwłaściwsze preludium. Za pierwszym razem niemal wszyscy wymiotowali. Później były egzekucje polowe w Afryce, podczas tłumienia rewolt w państwach sojuszniczych. Rząd ludzi pod murem, karabin w rękach. Kula w łeb. Nawet nie wiedziałem, czym zawinili. Piekło.

Z każdym dniem służby człowiek pozbawiany był złudzeń i resztek zahamowań, aż sięgnięcie po broń i pociągnięcie za cyngiel robiły wrażenie mniejsze, niż splunięcie na ziemię. Odzierano nas ze współczucia, litości, człowieczeństwa. Kto nie wytrzymywał, sam walił sobie kulkę. Nie było rezygnacji, żadnego powrotu za kraty. Jasno nam to dano do zrozumienia na samym początku. Postanowiłem, że kiedyś znajdę sposób, jak z tego wyjść.

Za wszelką cenę.