Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » W ogrodzie bestii

W ogrodzie bestii

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-990-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W ogrodzie bestii

"Rok 1933. Serce hitlerowskiego Berlina. Wielki, epicki spektakl życia i śmierci widziany oczyma amerykańskiej rodziny dyplomatów. Amerykański ambasador William E. Dodd przyjeżdża do Niemiec z żoną, synem oraz pełną temperamentu córką Marthą. Początkowo Martha jest urzeczona licznymi przyjęciami i towarzyszącą im pompą, oczarowana przez przystojnych młodych mężczyzn, obywateli III Rzeszy, z ich zaraźliwym entuzjazmem dla uczynienia z Niemiec światowej potęgi. W miarę jak prześladowania Żydów przybierają na sile, a główni bohaterowie książki stają się ich naocznymi świadkami, ambasador Dodd zaczyna alarmować amerykański Departament Stanu. Ten jednak pozostaje obojętny… W czasach gęstniejącego mroku, Doddowie przeżyją dni pełne ekscytacji, intryg i romansów – aby ostatecznie z przerażeniem ujrzeć kulminację przemocy i morderstw, demaskujących prawdziwy charakter Hitlera i jego bezwzględnych dążeń. „Opierając się na listach i pamiętnikach z tamtego okresu, Larson – mistrz prawdziwych historii, które czyta się niczym najlepszą fikcję – stworzył naoczną relację ojca i córki, którzy otwierają oczy dopiero w chwili, gdy terror na dobre zaciska wokół nich swe szpony”. People"

Polecane książki

Publikacja zapewnia bycie na bieżąco ze zmieniającymi się przepisami - zawiera nowości, zapowiedzi zmian przepisów i porady, jak te zmiany stosować w praktyce. Dzięki temu zyskujesz: •  oszczędność czasu w poszukiwaniu informacji o tym co się zmieniło w przepisach dotyczących rozliczeń z ZUS, a takż...
„Krajobrazy” to cykl 6 tomów, w których autor zadaje i stara się dać odpowiedź na fundamentalne psychologiczno-filozoficzne zagadnienia metafizyczne, epistemologiczne i ontologiczne dotyczące człowieka. To sokratejski przewodnik po tym, co ludziom znane i nieznane, czego chcieliby się dowiedzieć...
Nowa seria wydawanych w układzie synoptycznym tłumaczeń polskich ustaw na język angielski stawia na poprawność i płynność przekładu oraz jego wysoki poziom merytoryczny. Dlatego każdy publikowany przez nas tekst jest wielokrotnie weryfikowany przez osoby władające językiem angielskim jako języki...
Książka w imponujący i oryginalny sposób opisuje osmańską machinę wojenną, przybliżając jej sukcesy w Europie, północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Praca opisuje przede wszystkim ewolucją militarnej organizacji Osmanów i jej wpływ na społeczeństwo. W odróżnieniu od poprzednich pozycji omawia...
Polska Ludowa 1980-89 cz. I Masowe strajki, które zaczęły się w lipcu 1980 r. w Lublinie, w sierpniu objęły już niemal cały kraj. Nie było powtórki z grudnia 1970 r. Strajkujący działali zgodnie z radą Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów, zakładajcie własne”, a prz...
Urzekająca i nastrojowa historia burzliwego romansu pomiędzy młodym angielskim artystą a piękną chińską prostytutką rozkwitającego w scenerii Hongkongu lat 50 - Hongkongu, którego już nie ma. Robert Lomax, początkujący artysta malarz zafascynowany Dalekim Wschodem, czerpie inspirację do swojej tw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Erik Larson

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga
ukazały się następujące powieści tego autora:

Diabeł w białym mieście

Grom z jasnego nieba

Dla dziewczynek i za następne dwudziestopięciolecie

(a także pamięci Molly, dobrego psa)

W połowie drogi żywota naszego nagle się w gęstym

obłąkałem lesie. Już ścieżki prawej oczy nie dostrzegą.

Dante Alighieri, Boska Komedia,

Piekło, pieśń I, przekład Alina Świderska

Das Vorspiel

1. przygrywka; 2. muz. uwertura, preludium; 3. teatr. prolog

Wielki słownik niemiecko-polski

tom II, Wiedza Powszechna, Warszawa 1979

Pewnego razu, u zarania bardzo mrocznej epoki, para
Amerykanów – ojciec i córka – została nagle przeniesiona z 
przytulnego domu w Chicago w samo serce hitlerowskiego Berlina. Mieli
tam pozostać przez cztery i pół roku – poniższa opowieść
przybliża pierwsze dwanaście miesięcy ich pobytu, w tym bowiem czasie
Hitler przeistoczył się z kanclerza Niemiec w tyrana absolutnego.
Wszystko stanęło pod znakiem zapytania, przyszłość była
niepewna. Ów pierwszy rok stanowił rodzaj prologu, w którym mające się
wkrótce rozwinąć wszystkie wątki wielkiego epickiego spektaklu
wojny i śmierci zostały już zarysowane.

Zastanawiałem się zawsze, co widziałby zewnętrzny
obserwator, stając się bezpośrednim świadkiem zbliżania się mrocznej
epoki hitlerowskiej. Jak wyglądało wówczas miasto, co mówiono, na
co patrzono, jakie unosiły się zapachy, jak dyplomaci i inni
przybysze interpretowali to, co się działo wokół nich? Z analizy zdarzeń
ex post wynika, że w czasach bardzo niepewnych bieg historii
można z łatwością odmienić. Dlaczego zatem nikt się tego nie podjął?
Dlaczego tak długo nie dostrzegano faktycznego zagrożenia, jakie
stanowił Hitler i jego reżim?

Podobnie jak większość ludzi, swoje pierwsze wyobrażenia
o tej epoce czerpałem z książek i fotografii. Wydawało mi się, że
ówczesny świat pozbawiony był wszelkich kolorów, poza
odcieniami szarości i czerni. Jednakże rzeczywistość, z którą styka się
dwójka moich bohaterów, jest pełnokrwista, wymaga od nich
borykania się z codzienną rutyną zwykłych obowiązków. Każdego ranka
przemierzają miasto pełne ogromnych czerwono-biało-czarnych
sztandarów, przesiadują w tych samych kawiarnianych ogródkach
co szczupli, ubrani na czarno członkowie hitlerowskiego SS, od
czasu do czasu widzą samego Hitlera, drobnego mężczyznę w 
wielkim otwartym mercedesie. Codziennie spacerują też po ulicach,
przy których wznoszą się domy z balkonami zdobnymi w 
czerwone geranium, robią zakupy w przestronnych domach towarowych,
organizują herbatki, wdychają głęboko zapachy wiosny w 
Tiergarten, głównym parku Berlina. Goebbelsa i Göringa znają na gruncie
towarzyskim, jadają z nimi, bawią się i żartują – do chwili gdy
pod koniec pierwszego roku ich pobytu wydarzy się coś, co odsłoni
prawdziwe oblicze Hitlera i co zdeterminuje całą najbliższą dekadę.
Zarówno dla ojca, jak i córki wiązać się to będzie z całkowitą
wewnętrzną przemianą.

Książka ta nie jest fabularyzowana. Wszelkie materiały
wzięte w cudzysłów pochodzą z listów, dzienników, pamiętników oraz
innych dokumentów historycznych. Żadną miarą nie starałem się
na poniższych stronicach tworzyć kolejnego opracowania historii
tamtej epoki. Mój zamiar był bardziej intymny: ukazać miniony
świat przez doświadczenia i percepcję dwojga moich głównych
bohaterów, ojca i córki, którzy przybywając do Berlina, rozpoczynają
podróż pełną odkryć, przemian i – ostatecznie – najgłębszych
rozczarowań miłosnych.

Nie ma tu żadnych herosów, przynajmniej nie takiego
formatu jak w Liście Schindlera. Pojawiają się jednak przebłyski
bohaterstwa, a także ludzie, którzy zachowują się nieoczekiwanie
przyzwoicie. Zawsze są jakieś niuanse, niekiedy niepokojącej natury. Oto
cały kłopot z literaturą faktu. Trzeba odłożyć na bok to, co wszyscy
już wiemy – co wiemy teraz – i starać się towarzyszyć moim
dwojgu niewiniątkom w świecie takim, jakim go widzieli.

Oto skomplikowani ludzie żyjący w skomplikowanych
czasach, zanim monstra ukazały swoją prawdziwą naturę.

Erik Larson

Seattle

1933Człowiek za zasłoną

Nie było niczym nadzwyczajnym[1], że Amerykanie
przebywający za granicą odwiedzali konsulat Stanów Zjednoczonych
w Berlinie, jednakże nigdy nie przedstawiali sobą takiego widoku
jak człowiek, który pojawił się tam w czwartek 29 czerwca 1933
roku. Był to Joseph Schachno, lat 31, lekarz z Nowego Jorku, który
do niedawna praktykował na jednym z przedmieść Berlina. Stał
teraz nagi w pokoju badań, osłonięty parawanem, na pierwszym
piętrze konsulatu, gdzie w dni robocze felczer badał osoby
ubiegające się o wizę emigracyjną do Stanów Zjednoczonych. Skóra
zwisała mu płatami z całego niemal ciała.

Dwóch pracowników konsulatu weszło do pomieszczenia.
Jednym z nich był George S. Messersmith, amerykański konsul
generalny w Niemczech od 1930 roku (żadnych związków z 
Wilhelmem „Willym” Messerschmittem, niemieckim konstruktorem
lotniczym). Jako starszy rangą pracownik służby dyplomatycznej
w Berlinie, Messersmith nadzorował dziesięć amerykańskich
konsulatów znajdujących się w różnych miastach na terenie całych
Niemiec. Tuż obok niego stał wicekonsul Raymond Geist. Z 
reguły Geist był chłodny i nieporuszony, typ podwładnego idealnego,
tym razem jednak Messersmith zauważył, że Geist był blady i 
głęboko wstrząśnięty.

Stan, w jakim znajdował się Schachno, przeraził obu
mężczyzn. „Od karku aż po pięty człowiek ten stanowił masę
surowego mięsa”[2] – zauważył Messersmith. „Bito go pejczem na
wszelkie możliwe sposoby, tak długo, aż dosłownie odsłoniło się żywe,
krwawiące ciało. Rzuciłem na to okiem i jak najszybciej ruszyłem
do jednej z miednic, w której [felczer] mył ręce”.

Katowanie, jak ustalił Messersmith, miało miejsce dziewięć
dni wcześniej, a mimo to rany wciąż były świeże. „Od łopatek aż
po kolana po 9 dniach wciąż widać było pręgi świadczące o tym,
że dostawał razy z obu stron[3]. Pośladki, w większości pozbawione
skóry, wyglądały jak jedna świeża rana. W niektórych miejscach
mięśnie zbito dosłownie na miazgę”.

Jeśli minęło już dziewięć dni, zastanawiał się Messersmith, to
jak rany te musiały wyglądać zaraz po pobiciu?

A oto co się wydarzyło:

W nocy 21 czerwca do domu Schachna przybyła grupa
umundurowanych mężczyzn. Ludzie ci pojawili się w wyniku
anonimowego zawiadomienia denuncjującego Schachna jako
potencjalnego wroga państwa. Mężczyźni przeszukali mieszkanie i chociaż
niczego nie znaleźli, zabrali Schachna ze sobą na posterunek. Tam
kazano mu się rozebrać, po czym od razu dwóch mężczyzn
wyposażonych w pejcze okrutnie i długo go biczowało. Niedługo potem
został zwolniony. Jakimś cudem udało mu się dotrzeć do domu,
a następnie wraz z żoną przedostać do centrum Berlina, do
mieszkania teściowej. Tydzień przeleżał w łóżku. Gdy tylko poczuł się na
siłach, natychmiast udał się do konsulatu.

Messersmith wydał polecenie umieszczenia Schachna w 
szpitalu. Tego samego dnia wystawił na jego nazwisko nowy
amerykański paszport. Niedługo potem Schachno wraz z żoną uciekli do
Szwecji, a następnie do Ameryki.

Od czasu, gdy w styczniu mianowano Hitlera kanclerzem,
zdarzały się pobicia i aresztowania obywateli amerykańskich,
nigdy jednak nie miało miejsca nic tak drastycznego – choć tysiące
Niemców doświadczało równie okrutnego traktowania, a 
niektórzy cierpieli o wiele bardziej. Dla Messersmitha był to kolejny
dowód, że życie pod rządami Hitlera to nie bajka. Rozumiał,
iż cała owa przemoc to coś więcej niż tylko pojedynczy spazm
okrucieństwa. W Niemczech dochodziło do fundamentalnej
przemiany.

Messersmith to wprawdzie pojmował, ale jednocześnie był
przekonany, że w Ameryce niewielu ludzi znało prawdę. Coraz
bardziej irytowało go, że tak trudno jest uświadomić światu, jak
ogromne zagrożenie stanowi Hitler. Dla niego samego było
absolutnie oczywiste, iż kanclerz de facto w sposób niejawny i 
agresywny prowadzi Niemcy do wojny zaborczej. „Chciałbym móc
sprawić, żeby nasi ludzie zrozumieli to wreszcie”[4] – pisał w 
czerwcu 1933 roku w depeszy do Departamentu Stanu – „uważam
bowiem, że powinni wiedzieć, jak bardzo duch wojny panoszy się
teraz w Niemczech. Jeśli ten rząd utrzyma się u władzy przez kolejny
rok i dalej będzie zmierzać w tym kierunku, w najbliższych latach
Niemcy staną się zagrożeniem dla światowego pokoju”.

I dodał: „Nie licząc paru wyjątków, ludzie, którzy kierują tym
Rządem, mają mentalność, jakiej ani Wy, ani ja nie jesteśmy w 
stanie pojąć. Niektórzy z nich to psychopaci, którzy normalnie, w 
innym kraju, byliby poddani terapii”.

Lecz w Niemczech wciąż nie było amerykańskiego
ambasadora. Poprzedni poseł, Frederic M. Sackett, wyjechał w marcu, tuż po
inauguracji prezydentury Franklina D. Roosevelta (4 marca 1933
roku)[5]. Stanowisko to pozostawało nie obsadzone przez prawie
cztery miesiące, a następcy spodziewano się nie wcześniej niż za
jakieś trzy tygodnie. Messersmith nie miał o przyszłym ambasadorze
informacji z pierwszej ręki, wiedział tylko to, co usłyszał od swoich
licznych kontaktów w Departamencie Stanu. Był jednak pewien,
że ambasador znajdzie się w kotle wypełnionym mieszaniną
brutalności, korupcji i fanatyzmu oraz że musi to być człowiek o silnym
charakterze, zdolny reprezentować amerykańskie interesy i potęgę,
albowiem jedyną rzeczą, którą Hitler i jego ludzie respektowali,
była właśnie siła.

Tymczasem o nowym ambasadorze mówiono, że jest
człowiekiem skromnym, który zobowiązał się wieść w Berlinie życie
niewystawne, w geście solidarności z rodakami cierpiącymi nędzę
z powodu wielkiego kryzysu. Niewiarygodne było też to, że kazał
przetransportować do Berlina swój własny samochód –
poobijanego starego chevroleta – aby podkreślić postawę umiarkowania[6]. I to
w mieście, po którym ludzie Hitlera krążyli w czarnych
limuzynach niewiele mniejszych od autobusu.

[1] Szczegóły sprawy Schachno można
znaleźć w niepublikowanych pamiętnikach pod tytułem „Rozmowy z 
Göringiem” (s. 5–6) oraz w listach Messersmitha do Hulla z 11 VII 1933 i 18 VII 1933 – wszystko to znajduje się w dokumentach Messersmitha. Zob. też
raport zbiorczy dot. napaści na Amerykanów w piśmie Phillipsa do Roosevelta
z dnia 23 VIII 1933, akta nr 362.1113/4 1 /2, State/Decimal.

[2] Messersmith, „Rozmowy z Göringiem”,
niepublikowany pamiętnik, s. 6, dokumenty Messersmitha.

[3] list Messersmitha do Hulla, 11 VII 1933, dokumenty Messersmitha.

[4] list Messersmitha do Phillipsa, 26 VI 1933,
dokumenty Messersmitha.

[5] Dwudziesta Poprawka, uchwalona w 1933
roku, przesuwała datę inauguracji z dnia 4 marca na praktykowany obecnie
dzień 20 stycznia, co miało ustępującemu prezydentowi skrócić okres
niepewności i przebywania na stanowisku bez realnych uprawnień.

[6] więcej szczegółów niż trzeba o transporcie
samochodu Dodda można znaleźć w liście Howarda Fyfe’a do Harry’ego A. Havensa
z 8 VII 1933, w liście Herberta C. Hengstlera do Dodda z 10 VII 1933 oraz Paula T. Culbertsona do Dodda z 19 VI 1933, wszystkie w skrzynce nr 40,
dokumentacja W. E. Dodda.

CZĘŚĆ I  SKOK DO WODY

Doddowie przybywają do Hamburga

Rozdział 1 Drogi ucieczki

Rozmowa telefoniczna, która na zawsze miała zmienić życie
rodziny Doddów z Chicago[7], odbyła się w południe w 
czwartek 8 czerwca 1933 r., kiedy to William E. Dodd siedział właśnie za
swoim biurkiem na Uniwersytecie Chicagowskim.

Dodd, aktualny dziekan wydziału nauk historycznych, był
profesorem tegoż uniwersytetu od roku 1909. Cieszył się
uznaniem w całym kraju z powodu publikacji dotyczących
amerykańskiego Południa oraz biografii Woodrowa Wilsona. Miał 64 lata,
był zadbany, miał 173 centymetry wzrostu, szaroniebieskie oczy
i jasnobrązowe włosy. Choć jego spokojna twarz sprawiała niekiedy
wrażenie surowej, w rzeczywistości był człowiekiem o żywym,
ironicznym poczuciu humoru, które łatwo było rozniecić. Miał żonę
Marthę, powszechnie znaną jako Mattie, oraz dwoje dzieci, każde
w wieku ponad 20 lat. Jego córka, także o imieniu Martha, miała
24 lata, syn zaś – William junior, czyli Bill – 28.

Tworzyli rodzinę ze wszech miar szczęśliwą i zżytą. Nie byli
bogaci, ale należeli niewątpliwie do dobrze sytuowanych, mimo
zapaści gospodarczej dającej się wówczas odczuć w kraju.
Rodzina zamieszkiwała w dużym domu przy Blackstone Avenue 5757
w chicagowskiej dzielnicy Hyde Park, kilka przecznic od
uniwersytetu. Dodd posiadał również małą farmę w Round Hill w 
Wirginii[8], której doglądał każdego lata. Według pomiarów geodezyjnych
zajmowała powierzchnię „mniej więcej” 156,5 hektara. Tam
właśnie Dodd, zagorzały jeffersoński demokrata, czuł się najbardziej
u siebie, przechadzając się pośród swoich 21 jałówek rasy guernsey,
4 wałachów: Billa, Coleya, Mandy’ego i Księcia, ciągnika marki
Farmall oraz konnych pługów Syracuse. Kawę przygotowywał
sobie w puszce po Maxwell House, na starym piecu opalanym
drewnem. Żona nie podzielała jego sympatii do tego miejsca i czuła się
więcej niż szczęśliwa, pozwalając mężowi spędzać samotnie czas na
farmie, podczas gdy reszta rodziny pozostawała w Chicago. Dodd
nadał farmie nazwę Stoneleigh, ze względu na zalegające na niej
kamienie, i mówił o niej tak, jak inni mężczyźni wspominają swoją
pierwszą miłość. „Owoce są cudowne, niemal bez skazy, czerwone,
wyraźnie soczyste, drzewa uginają się pod ciężarem słodkiego
brzemienia”[9] – zanotował pewnego pięknego wieczoru w okresie zbioru
jabłek. „Jakiż to wszystko ma dla mnie powab”.

Choć na ogół Dodd nie posługiwał się banalnymi
stwierdzeniami, ową rozmowę telefoniczną opisał jako „grom z jasnego
nieba”[10]. Tkwiła w tym jednakowoż pewna przesada. Przez ostatnie
kilka tygodni jego przyjaciele wielokrotnie wspominali w 
rozmowach, że coś takiego może się zdarzyć. Mimo wszystko telefon
zaskoczył i zaniepokoił Dodda.

Już od dłuższego czasu Dodd był niezadowolony ze swojej
pozycji na uniwersytecie. Wprawdzie uwielbiał nauczać historii, jeszcze
bardziej jednak kochał o niej pisać; przez wiele lat poświęcał się
pracy nad kompletnym – w jego zamierzeniu – kompendium
wiedzy o początkach amerykańskiego Południa, planując zamknięcie
go w czterech tomach zatytułowanych Powstanie i upadek dawnego Południa. Wielokrotnie jednak przekonywał się, że postęp prac
hamuje rutyna codziennych obowiązków zawodowych. Bliski
ukończenia był dopiero tom pierwszy, a Dodd osiągnął już wiek, z 
którym wiązała się obawa, że treść pozostałych tomów zabierze ze sobą
do grobu. Udało mu się wynegocjować dla siebie mniejszą ilość
zajęć na wydziale, ale – jak to często bywa przy tego rodzaju
nienaturalnych paktach – sprawy nie układały się tak, jak by sobie tego
życzył. Zwolnienia pracowników i presja finansowa, odczuwalne
na uniwersytecie ze względu na wielki kryzys, sprawiły, że
pracował pod takim samym obciążeniem jak zawsze, zmuszony radzić
sobie z uczelnianymi urzędnikami, przygotowując wykłady i 
stawiając czoła wciąż nowym żądaniom kończących naukę
studentów. W liście do uniwersyteckiego Departamentu Infrastruktury,
datowanym na 31 października 1932 roku, błagał, by jego gabinet
był ogrzewany także w niedziele[11], aby mógł choć przez jeden dzień
w tygodniu oddawać się bez przeszkód pracy pisarskiej. W 
rozmowie z przyjacielem swoje położenie określił jako „żenujące”[12].

Poczucie niezadowolenia Dodda wzmagało jeszcze żywione
przezeń przekonanie, że powinien był zajść na ścieżce kariery
dalej, niż rzeczywiście zaszedł. Szybszy awans zawodowy
uniemożliwiał mu fakt – skarżył się żonie – że nie urodził się jako
członek klasy uprzywilejowanej, przez co musiał ciężko pracować na
wszystko, co w życiu osiągnął, w przeciwieństwie do jego kolegów
po fachu, którzy awansowali o wiele szybciej. Istotnie, do swojej
życiowej pozycji dochodził żmudnie i z mozołem. Dodd urodził
się 21 października 1869 roku w maleńkiej osadzie Clayton w 
Karolinie Północnej, w domu swoich rodziców należących do niższej
warstwy białej społeczności Południa, w której wciąż żywe było
przywiązanie do klasowych konwenansów z czasów sprzed
wojny secesyjnej. Jego ojciec, John D. Dodd, był prawie
niepiśmiennym, ledwie utrzymującym się z roli farmerem, a matka, Evelyn
Creech, pochodziła z nieco wyższej kasty społeczeństwa Karoliny
Północnej i uważała, że popełniła mezalians. Para ta zajmowała
się uprawą bawełny na skrawku ziemi ofiarowanym jej przez ojca
Evelyn i ledwie wiązała koniec z końcem. Przez kilka lat po
wojnie secesyjnej, kiedy to ilości produkowanej bawełny poszybowały
w górę, zaś jej ceny w dół, dług zaciągany przez rodzinę w 
miejscowym sklepie regularnie narastał. Właścicielem owego magazynu
był krewniak Evelyn, jeden z trzech najbardziej
uprzywilejowanych mieszkańców Clayton – „twardzieli”[13], jak nazywał ich Dodd,
„handlarzy, arystokratycznych panów górujących nad swymi
petentami!”.

Dodd był jednym z siedmiorga dzieci; młodość spędził,
obrabiając ojcowiznę. Choć poważał pracę, nie chciał spędzić
reszty życia na roli. Doszedł do wniosku, że jedynym sposobem, aby
człowiek tak niskiego urodzenia jak on zdołał tego losu uniknąć,
jest zdobycie wykształcenia. Nieustannie dążył w górę, z czasem
skupiając się na nauce do tego stopnia, że koledzy zaczęli
przezywać go „Mnichem Doddem”[14]. W lutym 1891 roku wstąpił do
College’u Mechanizacji Rolnictwa stanu Wirginia
(przemianowanego później na Virginia Tech). Tu także odznaczał się powagą,
trzeźwością umysłu i nieustannym skupieniem. Inni studenci
pozwalali sobie na różne psoty[15], na przykład pomalowanie należącej
do rektora college’u krowy czy staczanie pojedynków, w których
fingowano śmierć jednego z adwersarzy, aby nabrać nowicjuszy.
Dodd oddawał się wyłącznie studiom. Licencjat uzyskał w roku
1895, a stopień magistra w 1897, w wieku 27 lat.

Dzięki zachęcie jednego z czcigodnych wykładowców i 
pożyczce udzielonej przez życzliwego ciotecznego dziadka w czerwcu
1897 roku wyruszył do Niemiec, gdzie na uniwersytecie w Lipsku
miał rozpocząć studia doktoranckie. Zabrał ze sobą rower.
Dysertację zdecydował się poświęcić osobie Tomasza Jeffersona, mimo
oczywistych trudności, jakie wiązały się z dostępnością
XVIII-wiecznych dokumentów amerykańskich na terenie Niemiec.
Dodd wykonał niezbędny zakres prac, odnajdując w archiwach
Londynu i Berlina całkiem rzetelny materiał. Często podróżował,
głównie na rowerze; coraz bardziej uderzała go panująca w 
Niemczech atmosfera militaryzmu. Któregoś dnia jeden z jego
ulubionych profesorów przewodził dyskusji nad następującą kwestią: „Jak
bardzo byłyby bezradne Stany Zjednoczone, gdyby zostały
zaatakowane przez wielką armię niemiecką?”[16]. Cały ów prusacki
militaryzm bardzo niepokoił Dodda. Pisał: „Wokół mnie jest stanowczo
zbyt dużo wojennego ducha”[17].

Do Karoliny Północnej wrócił późną jesienią 1899 roku i po
wielu miesiącach poszukiwań znalazł wreszcie posadę
nauczyciela w College’u Randolph-Macon w Ashland w Wirginii[18].
Odnowił także znajomość z młodą kobietą nazwiskiem Martha Johns,
córką zamożnego ziemianina zamieszkałego nieopodal rodzinnej
miejscowości Dodda. Znajomość przerodziła się w romans; para
pobrała się w Wigilię 1901 roku.

Pracując w college’u, Dodd szybko wpadł w tarapaty. W roku
1902 w piśmie „Nation” opublikował artykuł, w którym
zaatakował skuteczną kampanię przeprowadzoną przez Wielki Obóz
Konfederatów-Weteranów, mającą na celu wprowadzenie zakazu
korzystania na terenie stanu Wirginia z podręcznika, który – zdaniem
owych weteranów – obrażał honor Południa. Dodd zarzucał swoim
adwersarzom, że według nich jedyna prawdziwa historiografia to
ta, która utrzymuje, że Południe „miało całkowitą słuszność, dążąc
do oderwania się od Unii”.

Reakcja była natychmiastowa. Pewien wpływowy prawnik
działający z ramienia weteranów zainicjował kampanię w celu
usunięcia Dodda z College’u Randolph-Macon, ale władze szkoły
udzieliły Doddowi pełnego poparcia. Rok później Dodd ponownie
zaatakował weteranów, tym razem w przemówieniu wygłoszonym
do członków Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego, w 
którym potępił starania tych środowisk zmierzające do „wyrzucenia ze
szkół wszelkich książek, które nie pasują do ich standardów
lokalnego patriotyzmu”. Twierdził stanowczo, że „człowiek silny i 
uczciwy żadną miarą nie może w tej sytuacji milczeć”.

Reputacja Dodda jako historyka była coraz lepsza;
powiększyła się też jego rodzina. W roku 1905 urodził mu się syn, w 1908
– córka. Zdając sobie sprawę, że w tej sytuacji większe
wynagrodzenie byłoby bardzo przydatne oraz że presja ze strony jego wrogów
Południowców raczej nie osłabnie, zgłosił swoją kandydaturę do
obsadzenia wakatu na Uniwersytecie Chicagowskim. Pracę dostał.
W mroźnym styczniu 1909 roku, w wieku 39 lat, wyruszył z 
rodziną do Chicago, gdzie miał pozostać przez całe najbliższe
ćwierćwiecze. W październiku 1912 roku[19], czując w sobie zew przodków
oraz potrzebę uwiarygodnienia się jako prawdziwego
jeffersońskiego demokraty, Dodd zakupił farmę. Wyczerpująca praca na roli,
która była dlań tak dotkliwa w dzieciństwie, teraz stała się zarówno
uzdrawiającą duszę rozrywką, jak i romantycznym nawiązaniem do
minionych epok w dziejach Ameryki.

Dodd odkrył też w sobie nieprzemijające zainteresowanie
życiem politycznym[20], które przerodziło się w zaangażowanie zupełnie
serio w momencie, gdy w sierpniu 1916 roku znalazł się w 
Gabinecie Owalnym Białego Domu z prezydentem Woodrowem
Wilsonem. Spotkanie to, jak zaświadcza jeden z biografów, „dogłębnie
zmieniło jego życie”.

Wcześniej Dodd bardzo poważnie niepokoił się oznakami
świadczącymi o tym, że Ameryka dryfuje w kierunku
interwencji w toczącej się podówczas w Europie I wojnie światowej.
Doświadczenia wyniesione z pobytu w Lipsku nie pozwalały mu żywić
najmniejszych wątpliwości, iż to Niemcy były odpowiedzialne za
wybuch wojny, że wywołały ją żądania junkrów –
przemysłowców i arystokratów – przypominających mu arystokrację
Południa sprzed wojny secesyjnej. Podobną arogancką pewność siebie
dostrzegał teraz u części amerykańskiej elity przemysłowej i 
wojskowej. Kiedy jeden z generałów próbował zaangażować władze
Uniwersytetu Chicagowskiego w ogólnonarodową kampanię
zagrzewającą kraj do wojny, Dodd podniósł bunt i udał się ze skargą
bezpośrednio do naczelnego dowódcy sił zbrojnych.

Dodd pragnął, aby Wilson poświęcił mu zaledwie 10 minut,
ale uzyskał znacznie więcej. Konstatował później, że jest tak
oczarowany prezydentem, jakby wypił magiczny napój z jakiejś bajki.
Doszedł nawet do wniosku, że to Wilson ma rację, orędując za
amerykańską interwencją w wojnę światową. Dla Dodda Wilson
stanowił współczesną inkarnację Jeffersona. Przez następne siedem
lat przyjaźnili się ze sobą; Dodd napisał biografię Wilsona. Śmierć
prezydenta 3 lutego 1924 roku przeżył bardzo głęboko.

Po pewnym czasie uznał Roosevelta za postać rangi
Wilsona i w 1932 roku zaangażował się całkowicie w jego kampanię,
przemawiając i pisząc na jego rzecz, ilekroć nadarzyła się po temu
sposobność. Być może Dodd żywił nadzieję na wejście do ścisłego
grona współpracowników Roosevelta, szybko jednak doznał
rozczarowania, odesłany do pełnienia dawnych obowiązków
uczelnianych, które przyjmował z rosnącym brakiem zadowolenia.

Miał teraz lat 64; pragnął pozostawić po sobie ślad w postaci dzieła
traktującego o historii dawnego amerykańskiego Południa, mimo
że cały wszechświat wydawał się zwierać szyki przeciwko temu
przedsięwzięciu, włącznie z władzami uniwersytetu zakazującymi
ogrzewania budynków w niedziele.

Coraz poważniej zastanawiał się nad porzuceniem pracy
uniwersyteckiej na rzecz stanowiska, które umożliwiłoby mu
swobodną pracę pisarską, „zanim będzie za późno”[21]. Przyszła mu do
głowy myśl, że idealna byłaby mało wymagająca praca dla
Departamentu Stanu, na przykład na stanowisku ambasadora w Brukseli
lub Hadze. Uważał się za człowieka znaczącego na tyle, by jego
kandydatura została poważnie wzięta pod uwagę. Niejednokrotnie
przejawiał jednak skłonność do przeceniania swojego wpływu na
bieżącą politykę wewnętrzną. Wcześniej niejednokrotnie udzielał
Rooseveltowi rad na piśmie w sprawach gospodarczych i 
politycznych, zarówno przed, jak i tuż po jego zwycięstwie. Dlatego
niewątpliwie poczuł się dotknięty, gdy wkrótce po wyborach otrzymał
z Białego Domu oficjalne pismo stwierdzające, że choć intencją
prezydenta jest, aby na każdy przychodzący doń list odpowiadano
szybko, to jednak nie jest on w stanie robić tego osobiście i na czas,
dlatego też zwrócił się z prośbą do swojej sekretarki, by uczyniła
to za niego.

A jednak Dodd miał kilku naprawdę dobrych przyjaciół
w bezpośrednim otoczeniu Roosevelta, w tym nowego sekretarza
do spraw handlu Daniela Ropera. Dzieci Dodda były dla
Ropera niczym bratanek i bratanica, na tyle bliskie, że Dodd nie miał
żadnych skrupułów, wysyłając do niego jako pośrednika własnego
syna, z pytaniem, czy nowa administracja miałaby coś przeciwko
mianowaniu Dodda ambasadorem w Belgii lub Holandii. „Na
tych stanowiskach rząd musi kogoś mieć[22], ale praca nie jest
wymagająca” – powiedział synowi Dodd. Wyznał, że kieruje nim przede
wszystkim chęć ukończenia Dawnego Południa. „Nie pragnę od
Roosevelta stanowiska dla stanowiska, bardzo się jedynie lękam, że
dzieło, nad którym pracuję całe życie, nie zostanie zrealizowane”.

Krótko mówiąc, Dodd chciał dla siebie synekury, pracy
niezbyt ciężkiej, zapewniającej jednak pozycję tudzież dochód oraz –
co najważniejsze – pozostawiającej mu mnóstwo czasu na pisanie;
i to mimo faktu, że służba dyplomatyczna niespecjalnie
odpowiadała jego charakterowi. „Jeśli chodzi o dyplomację na najwyższych
szczeblach (Londyn, Paryż, Berlin), zupełnie się nie nadaję” – pisał
do żony na początku 1933 roku[23]. „Przygnębia mnie, że aż tyle
musiałoby ode mnie zależeć. Ja po prostu nie jestem przebiegłym
dwulicowym typem, który z konieczności »okłamuje zagranicę dla
dobra kraju«. Gdybym nim był, mógłbym udać się do Berlina i zgiąć
kolano przed Hitlerem – a także przypomnieć sobie niemiecki”.
Ale – dodawał – „po co tracić czas na pisanie o kimś takim? Któż
chciałby mieszkać w Berlinie przez najbliższe cztery lata?”.

Czy to na skutek rozmowy syna z Roperem, czy też
oddziaływania innych nieznanych sił, rychło kandydaturę Dodda zaczęto
poważnie brać pod uwagę. W dniu 15 marca 1933 roku, prosto
ze swej farmy w Wirginii, wybrał się Dodd do Waszyngtonu na
spotkanie z nowym sekretarzem stanu w administracji Roosevelta,
Cordellem Hullem, którego wielokrotnie wcześniej widywał. Hull
był wysoki i srebrzystowłosy[24], miał dołek w podbródku i silnie
zarysowane szczęki. Na pozór stanowił ucieleśnienie wszystkich cech,
które powinny charakteryzować sekretarza stanu, jednakże ci,
którzy znali go bliżej, wiedzieli, że rozgniewany przejawiał niezbyt
dyplomatyczną skłonność do wylewania z siebie potoków
przekleństw oraz że cierpiał na wadę wymowy polegającą na
zmienianiu dźwięku „r” w „ł”, niczym Elmer Fudd z kreskówki. Z cechy tej
Roosevelt od czasu do czasu kpił sobie na osobności –
przedrzeźniał Hulla, mówiąc „tłaktaty w zakłesie handlu”. Jak zwykle Hull
miał w kieszeni koszuli cztery albo pięć czerwonych ołówków,
swoje ulubione narzędzie władzy państwowej. W rozmowie podniósł
możliwość mianowania Dodda na stanowisko w Holandii lub
Belgii, czyli dokładnie to, na co Dodd liczył. Nagle jednak, zmuszony
do wyobrażenia sobie zwykłej codziennej rutyny wiążącej się z tego
rodzaju zajęciem, Dodd wykonał unik. „Po dogłębnym
rozważeniu sytuacji” – zapisał w swoim małym kieszonkowym notatniku
– „powiedziałem Hullowi, że nie mogę przyjąć tej pracy”[25].

Ale jego nazwisko nadal pozostawało w obiegu.

Teraz, w ów czerwcowy czwartek, rozległ się dzwonek
telefonu. Podniósłszy słuchawkę, Dodd usłyszał głos, który rozpoznał
natychmiast.

[7] Dodd, Dziennik, s. 3.

[8] „Narzędzia rolnicze”, skrzynka nr 59, dokumentacja W. E. Dodda.

[9] William E. Dodd do Marthy Dodd, 15 X 1926,
skrzynka nr 2, dokumentacja Marthy Dodd.

[10] Dodd do Westmorelanda Davisa, 22 VI 1933,
skrzynka nr 40, dokumentacja W. E. Dodda.

[11] z listu Dodda do Lestera S. Riesa, 31 X 1932, skrzynka nr 39, dokumentacja W. E. Dodda.

[12] list Dodda do Charlesa E. Merriama, 27 VIII 1932, skrzynka nr 39, dokumentacja W. E. Dodda.

[13] Bailey, s. 6.

[14] Dallek, s. 6.

[15] tamże, s. 9.

[16] „Brief Note”, s. 6, skrzynka nr 58,
dokumentacja W. E. Dodda.

[17] tamże, s. 7.

[18] Bailey, s. 35–36; Dallek, s. 31–32.

[19] Dallek, s. 70; list Dodda do pani Dodd, 26 III 1930, skrzynka nr 2, dokumentacja Marthy Dodd.

W tym liście do żony, powstałym pewnego pięknego wieczoru podczas
pobytu na farmie, Dodd pisał: „Siedzę przy stole w jadalni w roboczym ubraniu,
starym czerwonym swetrze i w kapciach – w kominku pali się wielkie dębowe
polano, węgle s. głębokie na trzy cale, wszystko otacza biały popiół. Stare
żeliwne pojemniki na drewno (»ogniste psy«, jak nazywaliśmy je w dzieciństwie)
skłaniają swe solidne głowy w słusznej kontemplacji własnej oddanej służby –
stary kominek z czerwonej cegły jest tak dystyngowany jak Jerzy Waszyngton
i cały XVIII wiek, kiedy ludzie mieli jeszcze czas być dystyngowanymi”.

[20] Bailey, s. 97–99, Dallek, s. 88–89.

[21] Dodd w liście do Williama Dodda juniora, 9 XII 1932, skrzynka nr 40, dokumentacja W. E. Dodda.

[22] tamże.

[23] Dodd w liście do pani Dodd, 25 III 1933, skrzynka nr 40, dokumentacja W. E. Dodda.

[24] Messersmith „Cordell Hull i moje
osobiste z nim relacje”, s. 7, niepublikowany pamiętnik, dokumentacja
Messersmitha.

Messersmith pisał: „Kiedy słyszałem tak mocne wyrazy od mężczyzny o 
wyglądzie świętego, który pod wieloma względami był przecież święty, byłem
niewyobrażalnie zdumiony”. Zob. także Graebner, s. 193; Weil, s. 76–77
i oczywiście własne pamiętniki Hulla.

Oto jeden z zapamiętanych aforyzmów Hulla dotyczących Hitlera i jego
sprzymierzeńców w okresie wojny: „Kiedy bierzesz udział w zawodach w 
sikaniu, w których uczestniczy też skunks, upewnij się, że masz dużo sików”. Weil, s. 77.

[25] Dodd, dziennik kieszonkowy, 2 III 1933,
skrzynka 58, dokumentacja W. E. Dodda.

Rozdział 2 Ten wakat w Berlinie

Nikt nie chciał tej pracy[26]. To, co zrazu wydawało się
najłatwiejszym zadaniem stojącym przed Franklinem D. Rooseveltem,
nowo wybranym prezydentem, w czerwcu 1933 roku stało się
jednym z najbardziej palących problemów. Jeśli chodzi o placówki
dyplomatyczne, Berlin powinien być przecież traktowany jako gratka
– nie był to z pewnością Paryż ani Londyn, ale wciąż jedna z 
wielkich stolic europejskich, centrum kraju, w których pod
przywództwem świeżo mianowanego kanclerza, Adolfa Hitlera, zachodziły
rewolucyjne przemiany. W zależności od punktu widzenia Niemcy
albo doświadczały właśnie odrodzenia, albo wkraczały w mroczną
epokę zdziczenia. Po objęciu władzy przez Hitlera krajem
wstrząsały spazmy brutalnej, inspirowanej przez reżim przemocy. Brunatne
paramilitarne bojówki hitlerowskie, zwane Sturmabtailung, czyli
SA – Oddziały Szturmowe – szalały. Aresztowały, biły, a w 
niektórych przypadkach mordowały komunistów, socjalistów i Żydów.
W piwnicach, hangarach i innych budynkach organizowały
prowizoryczne więzienia i miejsca tortur. W samym Berlinie istniało 50
tych tak zwanych „bunkrów”. W „areszcie prewencyjnym”,
Schutzhaft – cóż za zabawny eufemizm – osadzono dziesiątki tysięcy
ludzi. Szacuje się, że zmarło tam od 500 do 700 więźniów; kolejnych
„podtapiano i wieszano”, jak czytamy w zeznaniach złożonych
przed policją. Szczególnie złą sławą okryte było jedno z więzień
w okolicach lotniska Tempelhof: nosiło nazwę Columbia House
– nie należy go mylić z wymuskanym, nowoczesnym, nowym
budynkiem w samym sercu Berlina, zwanym Columbus House.
Polityczny wstrząs wywołały słowa jednego z przywódców żydowskich,
rabina Stephena S. Wise’a z Nowego Jorku, który powiedział do
przyjaciela: „Granice cywilizacji zostały przekroczone”.

Pierwszą próbę obsadzenia placówki berlińskiej podjął
Roosevelt 9 marca 1933 roku, w niecały tydzień po objęciu urzędu,
dokładnie w momencie, gdy szalejąca w Niemczech brutalna
przemoc osiągnęła punkt kulminacyjny. Adresatem jego oferty został
James M. Cox, który w roku 1920 razem z Rooseveltem startował
w wyborach prezydenckich jako kandydat na wiceprezydenta.

W liście pełnym pochlebstw Roosevelt pisał: „Nie tylko ze
względu na mój afekt do Ciebie, lecz także dlatego, że moim
zdaniem jak nikt inny nadajesz się do pełnienia tej kluczowej roli,
bardzo pragnę zaproponować Senatowi Twoje nazwisko jako
amerykańskiego ambasadora w Niemczech[27]. Mam głęboką nadzieję, że
przyjmiesz tę propozycję po przemyśleniu jej i konsultacji z Twoją
uroczą małżonką, która – nawiasem mówiąc – byłaby idealną
ambasadorową. Proszę, wyślij mi telegram ze słowem »tak«”.

Cox powiedział „nie”[28]: obowiązki związane z jego różnymi
firmami, do których należy zaliczyć kilka tytułów prasowych, zmusiły
go do odmowy. Nie wspomniał nic o przemocy szalejącej w 
Niemczech.

Roosevelt odłożył tę sprawę na bok, gdyż sytuacja gospodarcza
kraju gwałtownie się pogorszyła; szalał wielki kryzys, który przed
nadejściem wiosny posłał na zieloną trawkę jedną trzecią siły
roboczej zatrudnionej poza rolnictwem i spowodował spadek PKB
o połowę[29]. Problem z poselstwem przyciągnął uwagę prezydenta
dopiero jakiś miesiąc później; Roosevelt zaproponował tę posadę
Newtonowi Bakerowi, byłemu sekretarzowi wojny w administracji
Woodrowa Wilsona, obecnie partnerowi w jednej z firm
prawniczych w Cleveland. Baker odmówił. Podobnie uczynił trzeci
kandydat, Owen D. Young, prominentny biznesmen. W dalszej
kolejności Roosevelt spróbował więc zwrócić się do Edwarda J. Flynna,
kluczowej postaci w Partii Demokratycznej i jednego ze swoich
najważniejszych sprzymierzeńców. Flynn przedyskutował sprawę
z żoną: „Doszliśmy wspólnie do wniosku, że ze względu na nasze
małe dzieci objęcie przez nas tej placówki jest niemożliwe”.

Pewnego razu Roosevelt zażartował w obecności jednego
z członków rodziny Warburgów: „Wiesz co, Jimmy, temu
Hitlerkowi dobrze by zrobiło, gdybym do Berlina jako ambasadora
wysłał jakiegoś Żyda[30]. Co byś powiedział na tę robotę?”.

Teraz, wraz z początkiem czerwca, presja terminu była coraz
silniejsza. Roosevelt był całkowicie pochłonięty walką o 
przeprowadzenie swojej ustawy, zwanej National Industrial Recovery Act[31],
kluczowej dla koncepcji New Deal. Musiał stawiać czoła zaciekłej
opozycji ze strony zwartej grupy potężnych przedstawicieli
republikanów. Na początku tego miesiąca, kilka dni przed rozpoczynającą
się letnią przerwą w pracy Kongresu, uchwalenie ustawy
wydawało się prawie przesądzone, wciąż jednak atakowali ją republikanie,
a także niektórzy demokraci, wnosząc całe serie poprawek i 
zmuszając Senat do maratonów posiedzeń. Roosevelt obawiał się, że
jeśli przeciąganie debaty potrwa dłużej, ustawa przepadnie albo też
zostanie niebezpiecznie zmieniona, ponieważ ustawodawcy,
myślący już tylko o wakacjach i wyjeździe z Waszyngtonu, zaczną się
denerwować. Rozdrażnienie narastało we wszystkich. Fala
późnowiosennych upałów przyniosła rekordowe temperatury na terenie
całego kraju; ponad sto osób przypłaciło je życiem. Waszyngton
dyszał skwarem, ludzie cuchnęli. Wstępniak na trzy szpalty,
zamieszczony na pierwszej stronie „New York Timesa”, obwieszczał:
„Roosevelt redukuje swój program, aby przyspieszyć zakończenie
sesji parlamentu[32]. Jego polityka jest zagrożona”.

Tu właśnie tkwiło podłoże konfliktu: rolą Kongresu było
zatwierdzanie i finansowanie działalności nowych ambasadorów. Im szybciej Kongres chciał rozpocząć letnie wakacje, tym bardziej
rosła odczuwana przez Roosevelta presja wyboru nowego
przedstawiciela w Berlinie. W ten sposób prezydent został nagle zmuszony do
wzięcia pod uwagę kandydatur spoza zwykłych kręgów[33], z których
rekrutowano kadry, w tym co najmniej trzech przewodniczących
college’ów, jak również żarliwego pacyfisty Harry’ego Emersona
Fosdicka, pastora baptystów z kościoła Riverside Church na
Manhattanie. Jednak żaden z nich nie wydawał się idealny; żadnemu też
nie zaproponowano stanowiska.

W środę 7 czerwca, dosłownie na parę dni przed wakacyjną
przerwą w obradach Kongresu[34], Roosevelt spotkał się z kilkoma
najbliższymi doradcami; wspomniał im o swojej frustracji
wiążącej się z niemożnością mianowania nowego ambasadora. Jednym
z owych doradców był sekretarz do spraw handlu Roper, którego
Roosevelt wtedy, a także i później, nazywał „wujkiem Danem”.

Roper zastanawiał się przez chwilę i wyrzucił z siebie nowe
nazwisko, należące do jego starego znajomego: „A może William
E. Dodd?”.

„Niezły pomysł” – powiedział Roosevelt. To, czy rzeczywiście
tak w owej chwili sądził, było tylko w sferze domysłów. Zawsze
uprzejmy, Roosevelt odznaczał się skłonnością do składania
obietnic, których niekoniecznie dotrzymywał.

Roosevelt rzekł: „Zastanowię się nad tym”.

O Doddzie można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był
typowym kandydatem na stanowisko w dyplomacji. Nie był
bogaty. Nie był wpływowy politycznie. Nie należał do grona przyjaciół
Roosevelta. Mówił jednak po niemiecku i miał opinię człowieka,
który dobrze zna Niemcy. Jedyny problem stanowiła jego dawna
zażyłość z Woodrowem Wilsonem, który żywił przekonanie, iż
należy angażować kraj w to, co dzieje się na światowej scenie
politycznej. Poglądy te były stanowczo nie do przyjęcia dla coraz
liczniejszej grupy Amerykanów upierających się, że Stany Zjednoczone
powinny unikać wplątywania się w sprawy obcych krajów. Owi
„izolacjoniści”, którym przewodzili William Borah ze stanu Idaho
oraz Hiram Johnson z Kalifornii, stawali się coraz bardziej hałaśliwą
i wpływową grupą. Badania wykazały, że 95 procent Amerykanów
nie chciało uczestnictwa Stanów Zjednoczonych w jakichkolwiek
toczonych za granicą wojnach[35]. Chociaż sam Roosevelt opowiadał
się za zaangażowaniem na scenie międzynarodowej, swoje poglądy
na ten temat zachowywał dla siebie, tak aby nie utrudniać sobie
porządkowania spraw wewnątrz kraju. Dodd jednakowoż nie
wydawał się człowiekiem, którego podniecałyby idee izolacjonistów.
Był trzeźwo myślącym historykiem, a jego bazujące na osobistym
doświadczeniu rozumienie sytuacji w Niemczech miało oczywisty
walor.

Co więcej, Berlin nie był wtedy jeszcze placówką
specjalnego znaczenia, którą miał się stać w niespełna rok. W owym
czasie utrzymywało się powszechne przekonanie, że rząd Hitlera nie
przetrwa. Siła militarna Niemiec była ograniczona – ich armia,
reichswera, liczyła tylko sto tysięcy żołnierzy, co nie mogło się
równać z wojskową potęgą sąsiedniej Francji, nie mówiąc już o 
połączonych siłach Francji, Anglii, Polski i Związku Sowieckiego. Sam
Hitler zaczynał sprawiać wrażenie bardziej umiarkowanego gracza
na scenie politycznej, niż to przepowiadano, jeśli weźmie się pod
uwagę przemoc, jaka targała Niemcami na początku tegoż roku.
Dnia 10 maja 1933 roku członkowie partii nazistowskiej na
obszarze całego kraju spalili ogromne stosy niepożądanych książek
– dzieł Einsteina, Freuda, braci Mannów i wielu innych. Jednak
tydzień później Hitler oświadczył, że jest oddany sprawie pokoju,
i posunął się nawet do złożenia zobowiązania, że rozbroi się
całkowicie, jeśli inne kraje uczynią to samo. Świat odetchnął z ulgą.
Wobec całego szeregu poważniejszych wyzwań, przed którymi stał
Roosevelt – globalnego kryzysu gospodarczego, kolejnego roku
wyniszczającej kraj suszy – Niemcy wydawały się co najwyżej
powodem do irytacji. Roosevelt i sekretarz stanu Hull za najpilniejszy
do rozwiązania problem niemiecki uważali uporanie się z długiem
o wartości 1,2 miliarda dolarów, jaki Niemcy zaciągnęły u 
amerykańskich wierzycieli, a którego to zobowiązania reżim hitlerowski
coraz wyraźniej nie uznawał.

Zdawało się, że nikt nie zastanawia się nad tym, jaki człowiek
potrafiłby skutecznie stawiać czoła rządowi Hitlera. Sekretarz
Roper uważał, „że Dodd biegle poradzi sobie z obowiązkami
dyplomaty, a jeśli podczas spotkań napięcie zacznie wzrastać, rozładuje
atmosferę cytatem z Jeffersona”[36].

Roosevelt potraktował sugestię Ropera poważnie.

Czas uciekał, a spraw niecierpiących zwłoki było znacznie
więcej. Kraj coraz bardziej pogrążał się w gospodarczej beznadziei.

Nazajutrz, 8 czerwca, Roosevelt zamówił rozmowę
zamiejscową z Chicago.

Wyłożył sprawę krótko. Powiedział Doddowi: „Chciałbym
wiedzieć, czy wyświadczy pan rządowi konkretną przysługę. Chcę,
żeby pojechał pan do Niemiec w roli ambasadora”[37].

I dodał: „Potrzebny mi w Niemczech amerykański liberał jako
znak przestrogi”.

Było gorąco w Gabinecie Owalnym, gorąco było też w biurze
Dodda. Temperatura w Chicago oscylowała wokół 35 stopni
Celsjusza.

Dodd odpowiedział Rooseveltowi, że musi mieć czas do
namysłu i porozmawiać z żoną.

Roosevelt dał mu dwie godziny.

Najpierw Dodd odbył rozmowy z władzami uniwersytetu –
namawiano go, aby propozycję przyjął. Następnie udał się pieszo do
domu, szybkim krokiem przedzierał się przez coraz większy upał.

Miał ogromne wątpliwości. Priorytetem była dlań przecież
książka Dawne Południe. Służąc jako ambasador amerykański w 
hitlerowskich Niemczech, nie tylko nie miałby na pisanie tyle czasu,
ile by chciał, lecz także prawdopodobnie miałby go o wiele mniej
niż podczas pełnienia obowiązków na uczelni.

Jego żona, Mattie, rozumiała sytuację, ale wiedziała również,
iż Dodd odczuwa silną potrzebę bycia docenionym oraz że we
własnych oczach nie osiągnął tyle, ile powinien był osiągnąć[38]. Dodd
z kolei czuł, że jest coś winien żonie. Przez wszystkie te lata stała
zawsze przy nim, nie otrzymując za to żadnej nagrody. „Ów rodzaj
mentalności, która mnie cechuje, sprawia, że nie ma dla mnie
żadnego odpowiedniego miejsca” – napisał w liście do żony, kiedy na
początku roku przebywał na farmie[39] – „czego bardzo żałuję przez
wzgląd na Ciebie i na nasze dzieci”. W tym samym liście pisał dalej:
„Wiem, że dla tak szczerej i oddanej żony musi być rzeczą bolesną
posiadać męża niezdatnego do niczego, zwłaszcza w krytycznym
momencie dziejowym, który on od tak dawna przewidywał, męża,
który nie potrafi wspiąć się na jakieś wyższe stanowisko, by zebrać
choć część owoców, jakie powinna wydać mozolna praca
badawcza, której poświęcił życie. Tak się składa, że właśnie to nieszczęście
stało się Twoim udziałem”.

Po rundzie bardzo żywej dyskusji i wnikliwej małżeńskiej
introspekcji Dodd i jego żona zgodzili się, że powinien przyjąć ofertę
Roosevelta. Pewnym ułatwieniem dla podjęcia tej decyzji stało się
ustępstwo ze strony prezydenta, iż gdyby Uniwersytet Chicagowski
„nalegał”, Dodd miałby prawo wrócić przed upływem roku. Teraz
jednak Roosevelt oświadczył, że potrzebuje go w Berlinie.

O 14.30, czyli spóźniony o pół godziny, chwilowo wolny od
wątpliwości, Dodd zatelefonował do Białego Domu i 
poinformował sekretarkę Roosevelta, że zgadza się przyjąć propozycję pracy.
Dwa dni później Roosevelt przedłożył nominację Dodda
Senatowi, a ten zatwierdził ją jeszcze tego samego dnia, nie żądając ani
obecności Dodda, ani też niekończących się przesłuchań, które
później stały się zwykłą praktyką przy kluczowych nominacjach
politycznych. Powołanie nowego ambasadora wywołało niewiele
komentarzy prasowych. „New York Times” umieścił krótką notkę
z tą informacją na dwunastej stronie swojego niedzielnego wydania
z 11 czerwca.

Sekretarz Hull, zmierzający w tym czasie na ważną
konferencję ekonomiczną do Londynu, w ogóle nie zabrał w tej sprawie
głosu. Był wprawdzie obecny w momencie, gdy po raz pierwszy
nazwisko Dodda pojawiło się w obiegu, jednak i tak nie miałby
zapewne wiele do powiedzenia, ponieważ jedną z 
charakterystycznych cech prezydentury Roosevelta było bezpośrednie mianowanie
różnych osób na stanowiska rządowe bez pytania o zdanie ich
przełożonych[40], która to cecha niezmiernie Hulla irytowała. Później Hull twierdził jednak, że nie miał co do mianowania Dodda żadnych
obiekcji, z wyjątkiem uwag dotyczących jego rzekomej skłonności
do „przekraczania wszelkich barier w nadmiernym entuzjazmie,
zapalczywości oraz zdolności do nagłego zmieniania tematu,
niczym nasz przyjaciel William Jennings Bryan[41]. Stąd moja lekka
powściągliwość wobec faktu wysłania dobrego znajomego, zdolnego
i inteligentnego niewątpliwie, w miejsce tak niepewne i grząskie
jak Berlin wtedy i teraz”.

Edward Flynn, jeden z kandydatów, którzy wcześniej odrzucili
propozycję objęcia tego stanowiska, twierdził później, że Roosevelt
zatelefonował do Dodda przez pomyłkę, że miał zamiar
zaproponować poselstwo byłemu profesorowi prawa na Yale, Walterowi F.
Doddowi – co było nieprawdą. Ta plotka sprawiła, że do Dodda
przylgnęło przezwisko „Książka Telefoniczna”[42].

Następnym krokiem Dodda było zawiadomienie dwójki swoich
dorosłych dzieci, Marthy i Billa, i zaproponowanie im największej
życiowej przygody. W przygodzie tej widział Dodd także ostatnią
okazję do połączenia rodziny. Książka Dawne Południe wciąż była
dlań ważna, lecz jeszcze mocniej kochał swój dom i swoich bliskich,
i bardzo ich potrzebował. Pewnego zimnego grudniowego
wieczoru tuż przed Bożym Narodzeniem, będąc sam na farmie – żona
i córka przebywały w Paryżu, gdzie Martha studiowała przez rok,
Bill również dokądś wyjechał – Dodd zasiadł do pisania listu do
córki. Był w posępnym nastroju. Fakt, że miał już dwoje dorosłych
dzieci, wydał mu się niedorzecznym; wkrótce, uświadomił sobie,
odejdą prowadzić własne życie, a ich więź z nim samym oraz z ich
matką naturalną koleją rzeczy stawać się będzie coraz słabsza.
Wydało mu się, że jego własne życie dobiegło prawie końca, a przecież
do napisania całości Dawnego Południa wciąż była daleka droga.

Pisał: „Moje drogie dziecko, mam nadzieję, że nie poczujesz się
urażona terminem, jakim się do Ciebie zwracam[43]. Jesteś dla mnie
drogocenna, Twoje szczęście w tym niespokojnym świecie leży mi
na sercu, nigdy nie przestanę myśleć o Tobie jako o radosnym
dorastającym dziecku; wiem jednak, ile masz lat, i podziwiam twoją
mądrość oraz dojrzałość. Nie mam już małego dziecka”. Dumał
nad „drogą, która jest przed nami. Twoja dopiero rozpoczyna bieg,
moja jest już tak długa, że zaczynam liczyć cienie, które się na nią
kładą, przyjaciół, którzy odeszli, innych przyjaciół, cały czas
niespokojnych o swoje stanowiska! Jest maj, a potem nagle prawie
grudzień”. Dom, pisał, „był dla mnie radością życia”. Lecz obecnie
wszyscy rozbiegli się w cztery strony świata. „Nie mogę ścierpieć
myśli, że nasze życie zmierza teraz w różnych kierunkach – i że
zostało tak niewiele lat”.

Dzięki propozycji Roosevelta rodziła się szansa, by wszyscy
członkowie rodziny byli znów razem, choćby tylko przez pewien
czas.

[26] Noakes i Pridham, s. 180; Rürup, s. 84–86,
Wheaton, s. 428; Ladd, s. 123; Evans, Power, w. 11; Stackelberg i Winkle, s. 132; Wise, Servant, s. 177.

[27] Roosevelt, Listy prywatne, s. 337–338.

[28] tamże, s. 338.

[29] Dallek, s. 187–189; Flynn, s. 148.

[30] Warburg, s. 124.

[31] Ustawą na rzecz Uzdrowienia Przemysłu Krajowego (przyp. tłum.).

[32] „New York Times”, 8 VI 1933.

[33] Dallek, s. 187.

[34] tamże, s. 189.

[35] Herzstein, s. 77.

[36] Roper, s. 335.

[37] Dodd, Dziennik, s. 3.

[38] tamże, s. 3.

[39] list pani Dodd do Williama Dodda
juniora, 19 IV 1933, skrzynka nr 1, dokumentacja Marthy Dodd.

[40] list Dodda do pani Dodd, 25 III 1933, skrzynka nr 40, dokumentacja W. E. Dodda.

[41] Messersmith „Cordell Hull i moje osobiste z nim relacje”, s. 17, niepublikowany pamiętnik, dokumentacja Messersmitha.

Messersmith pisał: „Jako sekretarz stanu powinien był mieć faktycznie
decydujący głos w ustalaniu, kto obejmie zarówno najważniejsze, jak i mniej
ważne stanowiska w kierownictwie misji dyplomatycznej”. Tymczasem, pisał Messersmith dalej, Hull poddał się i pozostawił Rooseveltowi wolną rękę. „Niektórzy z nas mieli zawsze wrażenie, że pewnych najbardziej niefortunnych nominacji, do jakich doszło za kadencji pana Hulla jako sekretarza stanu, można byłoby uniknąć, gdyby pan Hull zdecydował się sam bezpośrednio interweniować w tych sprawach”.

[42] HullPamiętniki, s. 182.

[43] Flynn, s. 148. Zob. także list Marthy Dodd do Flynna, 17 X 1947; „New York Times” z 2 XI 1947; „New York Herald
Tribune” z 9 XI 1947, wszystko w skrzynce nr 13, dokumentacja Marthy Dodd.

Rozdział 3 Wybór

Biorąc pod uwagę kryzys gospodarczy w kraju, propozycja ta
wymagała zastanowienia. Martha i Bill szczęśliwie mieli pracę
– Martha była młodszym redaktorem zajmującym się recenzjami
literackimi w „Chicago Tribune”, Bill nauczał historii i był
doktorantem – choć jak dotąd przebieg jego kariery nie zachwycał, co
niepokoiło jego ojca i wprawiało go w konsternację. W licznych listach
pisanych do żony w kwietniu 1933 roku Dodd wylewał swoje żale
dotyczące Billa. „William jest świetnym nauczycielem, ale boi się
wszelkiej ciężkiej pracy”[44]. Nazbyt łatwo rozproszyć jego uwagę,
uważał Dodd, szczególnie wtedy, gdy zobaczy jakiś samochód.
„Gdybyśmy mieli w Chicago samochód, przeszkadzałby mu tylko w 
skupieniu się na dalszych studiach”[45] – dodawał. „Istnienie dowolnego
pojazdu wyposażonego w koła jest dlań pokusą nie do odparcia”.

Marcie powodziło się w pracy znacznie lepiej, ku
zadowoleniu ojca. Martwił go jednak tumult w jej życiu osobistym. Choć
Dodd kochał mocno oboje dzieci, jednak powodem do dumy była
dlań Martha (według zapisków rodzinnych pierwsze
wypowiedziane przez nią słowo brzmiało „tatuś”)[46]. Miała 160 centymetrów wzrostu, blond włosy, niebieskie oczy i szeroki uśmiech. Była istotą
o żywej wyobraźni, skłonną do romantyzmu, oraz zalotnym
usposobieniu, przez co rozpalała namiętność wielu mężczyzn, zarówno
młodych, jak i nieco starszych.

W kwietniu 1930 roku, w wieku zaledwie 21 lat, zaręczyła
się z profesorem anglistyki na Uniwersytecie Stanowym Ohio
nazwiskiem Royall Henderson Snow[47]. W czerwcu zaręczyny zostały
zerwane. Martha wdała się w krótki romans z powieściopisarzem
W. L. Riverem, który kilka lat wcześniej opublikował książkę
Death of a Young Man. Człowiek ten zwracał się do niej per Motsie
i ślubował jej miłość w listach składających się z niekończących się
zdań; jedno z nich zajmowało 74 wiersze bez interlinii. W owym
czasie nazywano to prozą eksperymentalną. „Niczego nie chcę od
życia prócz Ciebie”[48] – pisał. – „Chcę być z Tobą na zawsze,
pracować i pisać dla Ciebie, żyć tam, gdzie Ty zechcesz żyć, nie kochać
nikogo i niczego poza Tobą, kochać Cię namiętnością ziemską, ale
także ubogaconą o elementy ponadziemskie, wieczne, kochać Cię
miłością duchową…”

Jego życzenia nie zostały jednak spełnione. Martha zakochała
się w innym mężczyźnie, mieszkańcu Chicago nazwiskiem James
Burnham, który pisał jej o „pocałunkach miękkich i lekkich jak
pieszczota płatków kwiatu”[49]. Zaręczyli się. Tym razem Martha
wydawała się gotowa dotrwać do końca. Jednakże pewnego wieczoru
wszystkie jej plany związane ze zbliżającym się małżeństwem
rozpadły się. Otóż jej rodzice zaprosili sporą gromadkę gości do domu
rodzinnego przy Blackstone Avenue. Był wśród nich także George
Bassett Roberts, weteran I wojny światowej, obecnie wiceprezes
jednego z banków w Nowym Jorku. Przyjaciele nazywali go po
prostu Bassett. Zamieszkiwał z rodzicami w Larchmont,
przedmieściu na północ od centrum. Był wysoki i przystojny, miał wydatne
usta. Pewien publicysta, pisząc o jego awansie, zauważył z 
podziwem: „Jego twarz jest gładko wygolona. Ma przyjemny głos. Mówi
raczej z pewną powolnością (…). Żadną miarą nie przypomina
staromodnego, sztywnego bankiera ani wyschłego na wiór statystyka”[50].

Początkowo, widząc go stojącego pośród gości, Martha nie
uznała Bassetta za szczególnie pociągającego. Później jednak
natknęła się nań, gdy stał sam, z dala od innych. Została „porażona”.
„Uderzyły we mnie ból i słodycz, niczym strzała w locie, gdy
ujrzałam Cię na nowo, daleko od całej reszty, w holu naszego domu.
Brzmi to niedorzecznie, ale naprawdę tak to czułam, gdy jeden
jedyny raz zakochałam się od pierwszego wejrzenia”[51].

Również Bassett doznał podobnego wzruszenia; rozpoczął
się romans na odległość, pełen energii i namiętności. W liście
z 19 września 1931 roku pisał: „Świetnie się bawiłem na basenie
dziś po południu; byłaś wspaniała, gdy zdjąłem z siebie strój
kąpielowy!”[52]. I kilka wierszy niżej: „Och, bogowie, co za kobieta, co
za kobieta!”. Jak ujęła to Martha, Bassett „zdeflorował” ją. Miał
zwyczaj zwracać się do Marthy „skarbie” i „skarbeńka mia”.

Konfundował ją jednak. Nie zachowywał się w sposób, jaki
znała z przeszłości i jakiego oczekiwała od mężczyzny. „Nigdy
wcześniej, nigdy dotąd nie kochałam tak bardzo i nie byłam tak
bardzo kochana, a jednocześnie nie otrzymałam od razu
propozycji małżeństwa!”[53] – napisała do Bassetta po latach. „Czułam się zatem głęboko zraniona i sądzę, że słodycz miłości zatruł mi smak
piołunu!” To ona pierwsza mu się oświadczyła, on zaś pozostawał
niezdecydowany. Manewrowała. Nie zerwała zaręczyn z 
Burnhamem, co rzecz jasna podsycało w Bassetcie zazdrość. „Albo mnie
kochasz, albo nie”[54] – pisał do niej z Larchmont – „a jeśli tak i jesteś przy zdrowych zmysłach, to nie możesz wyjść za innego”.

W końcu znużyli się oboje i pewnego dnia w marcu 1933
roku pobrali się, jednak z powodu niedających się stłumić
wątpliwości postanowili utrzymać swoje małżeństwo w tajemnicy, nawet
przed przyjaciółmi. „Kochałam rozpaczliwie i długo starałam się
Ciebie »zdobyć«, potem jednak, może wskutek nadmiernego
zmęczenia, sama miłość jakby się we mnie wyczerpała”[55] – pisała
Martha. Dzień po ich ślubie Bassett popełnił fatalny błąd. Sam fakt,
że musiał wyjechać do Nowego Jorku, do swojej pracy w banku,
był już wystarczająco przykry[56]. Lecz jeszcze gorsze okazało się to, że owego dnia nawet nie przesłał żonie kwiatów – „trywialny” błąd,
jak sama Martha przyznała później, lecz wskazujący na coś
poważniejszego. Wkrótce potem Bassett wyruszył do Genewy, aby wziąć
udział w międzynarodowej konferencji na temat złota, przy czym
popełnił kolejną pomyłkę, nie racząc zadzwonić przed wyjazdem
do Marthy, ażeby „okazać jej niepokój o nasze małżeństwo i 
zagrażającą mu rozłąkę geograficzną”[57].

Pierwszy rok małżeństwa spędzili osobno, spotykając się od
czasu do czasu w Nowym Jorku i Chicago, lecz owo fizyczne
rozdzielenie tylko potęgowało napięcia w związku. Martha
przyznała później, że powinna była wraz z mężem zamieszkać w Nowym
Jorku, a jego wyjazd do Genewy potraktować jako miesiąc
miodowy, co sugerował[58]. Ale nawet wtedy Bassett pozostałby pełen
wahań. Podczas jednej z rozmów telefonicznych z żoną zastanawiał
się głośno, czy ich małżeństwo nie jest czasem pomyłką. „Miałam
już tego DOŚĆ”[59] – napisała Martha. Zaczynała podówczas
„flirtować”[60] – słowo przez nią użyte – z innymi mężczyznami, wdała
się w romans z Carlem Sandburgiem, długoletnim przyjacielem
jej rodziców, którego znała od piętnastego roku życia. Sandburg
przesyłał jej szkice poetyckie na maleńkich świstkach cienkiego
papieru o dziwacznych kształtach, wysłał również dwa loki swoich
blond włosów związane czarną nitką. W jednej z notek
proklamował: „Kocham Cię niewypowiedzianie kocham Cię jak krzyk nad
Shenandoah i przyćmione szeptanie błękitnego deszczu”[61]. Martha
dawała wystarczająco wyraźne sygnały, aby zirytować Bassetta. Jak
sama powiedziała mu później: „Zajęłam się leczeniem własnych
ran i ranieniem Ciebie przy pomocy Sandburga i innych”[62].

Wszystkie te działania osiągnęły pewnego dnia kulminację na
trawniku przed domem Doddów przy Blackstone Avenue. „Czy
wiesz, dlaczego tak naprawdę nasze małżeństwo się nie udało?”[63]
– pisała Martha. „Dlatego, że ja byłam nadto niedojrzała
jeszcze i młoda, nawet mając lat 23, aby chcieć opuścić moją
rodzinę! Moje serce pękło, gdy ojciec powiedział mi, krzątając się przy
czymś na trawniku przed domem, zaraz po naszym ślubie: »A więc
moja droga dziewczynka chce opuścić starego ojca«”.

Teraz, w samym środku owej panującej w jej życiu wrzawy,
ojciec zapraszał ją do wspólnego wyjazdu do Berlina. Nagle
stanęła wobec wyboru: Bassett i jego bank, a w końcu, niewątpliwie,
dom w Larchmont, dzieci, trawniki – albo ojciec, Berlin i nieznana
przyszłość.

Zaproszenie od ojca kusiło ją ogromnie. Martha
powiedziała Bassettowi później: „Musiałam wybrać pomiędzy nim [ojcem]
i »przygodą« a Tobą[64]. Nie mogłam powstrzymać samej siebie przed
podjęciem takiej decyzji, jaką podjęłam”.

[44] list Dodda do Marthy, 16 XII 1928, skrzynka nr 2, dokumentacja Marthy Dodd.

[45] list Dodda do pani Dodd, 20 IV 1933, skrzynka nr 2, dokumentacja Marthy Dodd.

[46] list Dodda do pani Dodd i 
Marthy Dodd, 13 IV 1933, skrzynka nr 2, dokumentacja Marthy Dodd.

[47] „Baby Book, 1908–1916”,
skrzynka nr 1, dokumentacja Marthy Dodd.

[48] „Chicago Daily Tribune” 25 IV 1930.

[49] W. L. River w liście do Marthy Dodd,
ok. 1927 r., skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[50] James Burnham w liście do Marthy Dodd, brak daty, skrzynka nr 4, dokumentacja Marthy Dodd.

[51] „Cincinnati Times-Star”, brak daty, ale
prawdopodobnie 13 I 1932, skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[52] Martha Dodd w liście do Bassetta, 19 II 1976, skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[53] Bassett w liście do Marthy, 19 IX 1931, skrzynka
nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

Uwielbiam te listy przede wszystkim dlatego, że tak bardzo przypominają
prozę Jimmy’ego Stewarta. W cytowanym liście Bassett posługuje się
pieszczotliwym „skarbeńka mia”. W pierwszym wierszu czytamy: „Dziś rano
dostałem od Ciebie pierwszorzędny list miłosny”. A ja osobiście miałem
pierwszorzędną przyjemność, czytając wszystkie te listy. Cytując znów Bassetta: „Tak, pewnie, że tak”.

[54] w liście Marthy do Bassetta, 1 XI („mniej więcej”, jak zapisała) 1971, skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[55] Bassett w liście do Marthy, 21 II 1932, skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

Od tego momentu w ich stosunkach pojawia się napięcie. Bassett rozpoczyna
list dość trzeźwym: „Martho, najdroższa”. Dni „skarbeńka mia” minęły.

Trzy dni później (list Bassetta do Marthy z 24 II 1932) próbuje ponownie: „Z pewnością nie powinnaś czuć się zobowiązana do poślubienia kogoś, kogo
nie kochasz, tylko dlatego, że złożyłaś pochopną obietnicę, podczas gdy i tak
oboje wiemy, jak głęboko i nieodwołalnie jesteśmy ze sobą złączeni”.

List rozpoczynał się słowami: „Najdroższa z kobiet”. Jako adres zwrotny
widniał wyraz: „Bank”.

Szczerze mówiąc, my, mężczyźni, potrafimy być kompletnie pozbawieni słuchu.

[56] Martha w liście do Bassetta, 19 II 1976,
skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[57] tamże.

[58] tamże.

[59] Martha w liście do Bassetta, 1 XI 1976,
skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[60] tamże.

[61] tamże.

[62] Carl Sandburg w liście do Marthy,
brak daty, skrzynka nr 63, dokumentacja W. E. Dodda.

[63] Martha w liście do Bassetta, 1 XI 1971, skrzynka
nr 8, dokumentacja Marthy Dodd. List ten rozpoczyna się słowami: „Mój
drogi eks”.

Martha w liście do Bassetta, 19 II 1976, skrzynka nr 8, dokumentacja Marthy Dodd.

[64] tamże.

Rozdział 4 Strach

W następnym tygodniu Dodd pojechał pociągiem do
Waszyngtonu, gdzie w piątek 16 czerwca zjadł z Rooseveltem
lunch serwowany na dwóch tacach ustawionych przy biurku
prezydenta.

Roosevelt, uśmiechnięty i wesoły, z wyraźnym zadowoleniem
wdał się w opowieść o ostatniej wizycie, jaką złożył w 
Waszyngtonie szef niemieckiego Reichsbanku[65], Hjalmar Schacht – pełne
nazwisko Hjalmar Horace Greeley Schacht – w którego rękach leżało
podjęcie decyzji o spłacie przez Niemcy zobowiązań wobec
amerykańskich wierzycieli. Roosevelt poinstruował wcześniej sekretarza
Hulla, jak należy z Niemcem pogrywać, aby zneutralizować jego
legendarną arogancję. Schachta poproszono do gabinetu Hulla
i zmuszono do stania tuż przy biurku sekretarza, podczas gdy Hull
zachowywał się tak, jakby Schachta tam nie było, oraz „udawał
głęboko zaaferowanego poszukiwaniem jakichś papierów, każąc
Schachtowi wciąż stać i ignorując go przez trzy minuty” –
wspominał Dodd tę historię. Hull miał wreszcie niby odnaleźć to, czego
tak długo szukał – ostrą w tonie notę napisaną przez Roosevelta,
w której potępia on choćby najmniejsze próby niespłacenia przez
Niemcy ich długów. Dopiero teraz Hull miał wstać i przywitać się
z Schachtem, jednocześnie wręczając mu notę. Celem takiego
postępowania, opowiadał Roosevelt Doddowi, „było ostudzenie
aroganckiej pewności siebie Niemca”. Roosevelt zdawał się uważać, że
plan powiódł się w stu procentach.

Następnie prezydent skierował rozmowę na osobę Dodda
i oczekiwania wobec niego. Podniósł najpierw sprawę
niemieckiego zadłużenia, wyrażając przy tym pewną ambiwalencję.
Przyznał, że bankierzy amerykańscy zarobili „horrendalne pieniądze”
na udzielonych niemieckim firmom i miastom kredytach, a także
na sprzedaży powiązanych z nimi obligacji obywatelom
amerykańskim. „Ale przecież naszym ludziom należy się spłata długu,
i chociaż teoretycznie sprawa ta znajduje się poza obszarem
odpowiedzialności rządu, to jednak chcę, żebyś zrobił wszystko, aby
zapobiec moratorium[66]” – czyli zawieszeniu przez Niemców spłaty
długu. „To by spowodowało opóźnienia w odzyskaniu środków”.

Następnie prezydent przeszedł do omówienia zagadnienia,
które powszechnie nazywano „kwestią” lub „problemem”
żydowskim.

Był to dla Roosevelta grząski grunt[67]. Choć sposób traktowania
Żydów przez nazistów bulwersował go, choć świadom był
przemocy, której konwulsje wstrząsały Niemcami na początku tego
roku, powstrzymywał się od wszelkich bezpośrednich oświadczeń
i potępień. Niektórzy przywódcy żydowscy, jak na przykład rabin
Wise, sędzia Irving Lehman czy Lewis L. Strauss, wspólnik w 
firmie Kuhn, Loeb & Spółka, chcieli, żeby zabrał głos w tej sprawie;
inni, tacy jak Felix Warburg i sędzia Joseph Proskauer, popierali
bardziej zakulisowe działania, naciskając na prezydenta, by
ułatwić Żydom wjazd na terytorium Stanów Zjednoczonych. Opór
Roosevelta wobec obu nurtów był niezwykle irytujący. W 
listopadzie 1933 roku Wise opisywał Roosevelta jako „niewzruszonego,
niepoprawnego, a nawet niedostępnego dla nas, z wyjątkiem tych
jego żydowskich znajomych, co do których może mieć całkowitą
pewność, że nie będą go trapić wzmiankami o jakichś żydowskich
problemach”. Felix Warburg pisał: „Jak dotąd wszystkie mgliste
obietnice nie zmaterializowały się w jakiekolwiek działania”.
Nawet dobry przyjaciel Roosevelta Felix Frankfurter, profesor prawa
na Harvardzie, którego mianował później sędzią Sądu
Najwyższego, okazał się niezdolny skłonić prezydenta do działania, i to ku
swojej niemałej frustracji. Roosevelt rozumiał jednak, że polityczne
koszty wszelkich publicznych potępień fali nazistowskich
prześladowań oraz demonstracyjnych prób ułatwienia Żydom emigracji
do Ameryki okazałyby się bardzo wysokie, ponieważ w polityce
amerykańskiej problem żydowski traktowano jako problem
dotyczący imigrantów. Prześladowania Żydów w Niemczech oznaczały
dla USA widmo gigantycznego napływu uchodźców żydowskich
w momencie, gdy Ameryka sama chwiała się w posadach z 
powodu wielkiego kryzysu. Do debaty tej izolacjoniści wprowadzili
ponadto nowy wymiar, domagając się uznania, podobnie jak rząd
hitlerowski, że prześladowania Żydów niemieckich są wewnętrzną
sprawą tego kraju, a tym samym Ameryce nic do tego.

Nawet amerykańscy Żydzi byli głęboko podzieleni co do
sposobu, w jaki należy traktować ów problem[68]. Z jednej strony
Amerykański Kongres Żydowski wzywał do ostrych protestów, w tym
marszów i bojkotu niemieckich towarów. Jednym z najbardziej
aktywnych przywódców tej organizacji był rabin Wise, jej
honorowy przewodniczący, który w roku 1933 stawał się coraz mocniej
sfrustrowany niechęcią Roosevelta do zajęcia jakiegokolwiek
stanowiska. Podczas pobytu w Waszyngtonie, kiedy to na próżno starał
się o spotkanie z prezydentem, pisał w liście do żony: „Jeśli on
odmówić [sic] spotkania ze mną, wrócę, żeby uwolnić lawinę żądań ze strony Żydów[69]. Mam też w zanadrzu inne sposoby. Może nawet
tak będzie lepiej, ponieważ będę mógł powiedzieć teraz to, czego
wcześniej nigdy nie mówiłem. Będę walczył, Boże dopomóż”.

Odmienne stanowisko zajmowały natomiast ugrupowania
związane z Amerykańskim Komitetem Żydowskim, na którego
czele stał sędzia Proskauer. Komitet zalecał mniej drastyczne
metody, obawiając się, że głośne protesty i bojkot tylko pogorszą
położenie Żydów w Niemczech. Ów punkt widzenia podzielał między
innymi Leo Wormser, żydowski prawnik z Chicago. W liście
adresowanym do Dodda Wormser pisał: „(…) my w Chicago (…)
nieugięcie przeciwstawiamy się programowi autorstwa pana Samuela
Untermeyera i doktora Stephena Wise’a dalszego bojkotu towarów
niemieckich przez organizacje żydowskie”[70]. Taki bojkot bowiem,
wyjaśniał, mógłby narazić niemieckich Żydów na jeszcze większe
prześladowania, „a wiemy przecież, iż dla wielu z nich mogłoby
się to skończyć jeszcze gorzej”. Wormser stwierdzał ponadto, że
bojkot mógłby „utrudnić przyjaciołom w Niemczech ich próby
doprowadzenia do bardziej pojednawczej postawy poprzez
apelowanie do rozsądku i korzyści dla samych Niemców”, a także osłabić
wypłacalność Niemiec, zagrażając tym samym spłacie zadłużenia
zaciągniętego u amerykańskich kredytodawców. Wormser obawiał
się również reperkusji, ponieważ działania te przypisywano by
wyłącznie Żydom. Pisał do Dodda: „Uważamy, że bojkot, jeśli będzie
kierowany i nagłaśniany przez Żydów, przesłoni główny problem,
który nie nazywa się »czy Żydzi przetrwają«, lecz »czy wolność
przetrwa«”. Jak pisał Ron Chernow w książce The Warburgs: „Ów fatalny podział osłabiał »międzynarodowe żydostwo«, mimo że
prasa nazistowska utrzymywała, że działa ono pod jednym
zdecydowanym kierownictwem”[71].

Jednakże obie frakcje były zgodne co do tego, że wszelka
ostentacyjna publiczna kampania na rzecz zwiększenia żydowskiej
imigracji do Ameryki mogłaby tylko doprowadzić do katastrofy.
Na początku czerwca 1933 roku rabin Wise pisał do Feliksa
Frankfurtera[72], wówczas profesora prawa na Harvardzie, że jeśli debata na temat imigracji dojdzie do gabinetu w Białym Domu, może
„doprowadzić do wybuchu niechęci wobec nas”. Istotnie, niechęć do
imigrantów była w Ameryce silna nawet w 1938 roku, kiedy to
mniej więcej dwie trzecie ankietowanych w sondażu
przeprowadzonym przez „Fortune” opowiedziało się za niewpuszczaniem do
kraju fali uchodźców[73].

Również w łonie administracji Roosevelta istniały w tej
sprawie głębokie podziały[74]. Sekretarz do spraw pracy Frances Perkins,
pierwsza w historii Ameryki kobieta na fotelu ministerialnym,
energicznie starała się zmusić administrację do ułatwienia Żydom
wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Jej departament
nadzorował realizowanie polityki imigracyjnej, nie mógł jednak
decydować, komu przyznać, a komu odmówić wizy. Była to
domena Departamentu Stanu, a konkretnie rezydujących za granicą
konsulów o zdecydowanie odmiennych poglądach. W istocie
niektórzy z najwyższych rangą urzędników tego departamentu żywili
wobec Żydów głęboką niechęć.

Jednym z nich był William Phillips, podsekretarz stanu, drugi
w hierarchii po sekretarzu Hullu. Żona Phillipsa była przyjaciółką
Eleonory Roosevelt z lat dziecinnych; to FDR[75], a nie Hull, wybrał
Phillipsa na stanowisko podsekretarza. W swoim pamiętniku
Phillips jednego ze znajomych określił jako „Żydka, kumpla z 
Bostonu”[76]. Uwielbiał odwiedzać Atlantic City, ale – jak napisał w innym miejscu w pamiętniku – „w mieście roi się od Żydów[77]. W sobotnie
popołudnie oraz w niedzielę cała właściwie plaża przedstawiała
nadzwyczajny widok; piasku widać na niej było bardzo niewiele,
gdyż całą pokrywali lekko ubrani Żydzi i Żydówki”.

Inny wysoko postawiony urzędnik, Wilbur J. Carr, zastępca
sekretarza stanu, który nadzorował całą służbę konsularną,
nazywał Żydów „mośkami”[78]. W memorandum na temat imigrantów
z Rosji i Polski pisał: „Są brudni, nieamerykańscy, mają często
niebezpieczne nawyki”[79]. Po podróży do Detroit opisał to miasto
jako pełne „kurzu, dymu, brudu i Żydów”[80]. On także skarżył się
na obecność Żydów w Atlantic City. Podczas spędzonych tam
kiedyś (w lutym) z żoną trzech dni, z których każdy opisał w 
pamiętniku, nieodmiennie uwłaczał Żydom. „Chodząc przez cały dzień
po promenadzie, widzieliśmy tylko paru nie-Żydów”[81]