Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » W perspektywie czasu

W perspektywie czasu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0375-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W perspektywie czasu

Książki tej Tadeusz Boy-Żeleński nie zdołał już opublikować. Maszynopis złożył we Lwowie w Wydawnictwie Mniejszości Narodowych na dwa tygodnie przed swą tragiczną śmiercią.
Tom zawiera eseje i recenzje pisane przez Boya we wcześniejszym okresie i opracowane na nowo: teksty poświęcone twórczości Słowackiego, Fredry, autorom francuskim i inne. Warto się z nimi zapoznać, bo dzieła tych wielkich żyją nadal na scenach wielu teatrów, a krytyczne spojrzenie Boya nie straciło nic ze swej ostrości i wnikliwości.

Polecane książki

„Tajna wiedza o zarabianiu w sieci” to nie tylko kurs zarabiania w sieci z firmą Gogle, ale również jest to kompendium wiedzy na temat zarabiania w sieci Internet.Dzięki temu e bookowi prócz zarobionych pieniędzy zdobędziesz wiedzę skrzętnie ukrywaną przez największych bossów e-marketingu, a także b...
"Lipowy dwór" to powieść przygodowa dla młodzieży z wątkiem kryminalnym. Perypetie młodego mężczyzny próbującego po pięćdziesięciu latach odzyskać ...
Płonie stajnia sąsiadów z końmi uwięzionymi w środku. Dicte Svendsen i jej chłopak, fotograf Bo, budzą się tej mroźnej lutowej nocy w położonym niedaleko Århus, domu Dicte. Prócz nich na miejscu nie ma nikogo, sami próbują ratować zwierzęta. Mieszkające w gospodarstwie małżeństwo, Karen i Søren wyje...
„Po nitce do kłębka” to powieść kryminalna z 1872 roku, której akcja toczy się we Lwowie. Zaczyna się tajemniczą śmiercią starszej żydówki. Jak dalej rozwinie się intryga?Powieść wyszła spod pióra Kazimierza Chłędowskiego, polskiego pisarza, badacza i historyka kultury, satyryka i gawędziarza, ...
Książka porusza bardzo trudne tematy, dotyczące nie tylko obozów pracy i obozów koncentracyjnych utworzonych przez hitlerowców, ale również próbę rozliczenia się z przeszłością, tematy zadośćuczynienia i odszkodowań dla tych, którzy przeżyli to piekło i miej...
Oliwia, pracownica amerykańskiego biura turystycznego, marzy o wyprawie do Egiptu. Kiedy wreszcie udaje jej się wyjechać, już na początku podróży przeżywa prawdziwy koszmar. W państewku Dżabal zostaje oskarżona o przemyt narkotyków i wtrącona do więzienia. Z opresji ratuje ją szejk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tadeusz Boy-Żeleński

Opracowanie graficzne: Andrzej BareckiOpracowanie redakcyjne: Sylwia WójcikKorekta: Bogusława JędrasikAutorzy i źródła zdjęć oraz ilustracji (odwołania numerów stron dotyczą wydania papierowego): Stanisław Babiński – str. 28; Zdzisław Czermański – str. 11 (góra); Władysław Daszewski – str. 11 (dół), 13, 16; Karol Frycz – str. 5; Ivo Gall – str. 9; Eryk Lipiński – str. 15; Stanisław Ostoja-Chrostowski – str. 33; Kazimierz Sichulski – str. 19, 20 (dół); Feliks Topolski – str. 40; Antoni Wasilewski – str. 22; Jerzy Zaruba – str. 20 (góra); Archiwum Wydawnictwa Iskry – str. 6, 25, 37.Rysunek Feliksa Topolskiego reprodukowany za zgodą Trustees of the Estate of Feliks Topolski; copyright © by Trustees of the Estate of Feliks TopolskiWydawnictwo Iskry dziękuje Wydawnictwu Dolnośląskiemu za udostępnienie ilustracji na str. 16, 19, 20, 22, 27, 28, 31, 33 oraz Bibliotece Narodowej na str. 11, 12, 13, 15.Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2006ISBN 978-832-440-375-2WYDAWCAWydawnictwo ISKRYul. Smolna 11, 00-375 Warszawatel./faks (22) 827-94-24-15e-mail: iskry@iskry.com.plwww.iskry.com.plKonwersja publikacji do wersji elektronicznejWstęp

Rozbiory sprawiły, że literaturze polskiej przekazano rząd dusz narodu, a jej twórców zaczęto otaczać szczególnym szacunkiem. Oczywiście nie każdego literata, lecz przede wszystkim autorów dzieł poważnych, ukazujących głębię narodowej tragedii i zakręty polskiego losu. Broń Boże nie komediopisarzy, satyryków czy twórców kabaretowych tekstów takich jak Tadeusz Boy-Żeleński. Ku irytacji autora Brązowników i Obrachunków fredrowskich niektórzy historycy literatury widzieli w nim tylko tłumacza, twórcę mało poważnych piosenek czy nawet szkodliwego szydercę.

BOY WEDŁUG KAROLA FRYCZA

Z wielkich naszego piśmiennictwa, odgrywających zarazem rolę narodowego sumienia, jeden tylko Żeromski dożył odzyskania niepodległości. Już w kilka lat po jego śmierci, ku zaskoczeniu wielu współczesnych, okazało się, że puste miejsce pozostałe po tym wielkim autorytecie moralnym zaczyna zajmować współtwórca Zielonego Balonika, że staje się stopniowo jedną z najbardziej wpływowych postaci w polskim życiu literackim. Zauważył to pierwszy Stanisław Mackiewicz na łamach wileńskiego „Słowa” (1931) w artykuleBoy pisarz jednoręki (nr 281).

W chwili gdy „wybuchła Polska”, Tadeusz Żeleński liczył już czterdzieści cztery lata. Tak jak wybitnych polityków II Rzeczypospolitej – Dmowskiego i Piłsudskiego, Daszyńskiego i Witosa – Boya ukształtował wiek XIX – jeśli oczywiście przez to stulecie będziemy rozumieć nie daty zaczerpnięte z kalendarza, lecz okres, który upłynął od kongresu wiedeńskiego do wybuchu wojny ludów, nazywanej jeszcze wówczas „wielką”, a nie – jak po roku 1945 – „pierwszą światową”. Okrutne, ale i humanitarne zarazem XIX stulecie było wiekiem rozczarowań, lecz w jeszcze znaczniejszym stopniu czasem ogromnych nadziei ludzkości. Wówczas to pojawiały się opasłe książki mówiące o niemożliwości światowych konfliktów zbrojnych, wtedy też uwierzono w tryumfalny pochód demokracji, w całkowite zerwanie z dyskryminacją rasową, w wyzwolenie kobiet, proletariatu i ludów kolonialnych na całym świecie.

TADEUSZ ŻELEŃSKI OKOŁO 1916 ROKU

Za niewczesnego wariata zostałby uznany ktoś, kto w proroczym uniesieniu przewidziałby rychłą śmierć milionów ludzi na polach bitewnych, eksterminację Żydów i Cyganów w komorach gazowych, powstanie łagrów i lagrów pożerających rzeczywistych i rzekomych przeciwników panującego ustroju, wreszcie tryumf totalitaryzmu w takich krajach Europy jak Niemcy czy Rosja. Niepodległość wydawała się dana II Rzeczypospolitej raz na zawsze, dopiero po roku 1939 zaczęto ją nazywać Polską „międzywojenną”. Wówczas to wiara w stabilizację została brutalnie zniweczona przez Historię.

Optymistyczną wizję przyszłości w pełni podzielał Tadeusz Żeleński. Nie opuściła go nawet po doświadczeniach lat 1914–1918, skoro z oparów wojny wyłoniła się niepodległa Polska, o którą modlił się już Mickiewicz, a dawna, krępująca ludzi obyczajowość, antydemokratyczna moda i filisterskie zakłamanie – wszystko to, choć nie bez oporów, zaczynało odchodzić w przeszłość. Należał do pokolenia, któremu wydało się, że może zrzucić bezpowrotnie z ramion płaszcz Konrada, opuścić celę w klasztorze Bazylianów, odłożyć bagnet Kordiana. Niemal równocześnie i on, i Stefan Żeromski „o świcie wskrzeszonej niepodległości wyrazili radość, że minął okres, gdy przymuszano literaturę do funkcji obywatelskich” (jak zanotowała kronika „Przeglądu Warszawskiego”)[1].

Sam Boy-Żeleński pisał w roku 1927, że na zdawkowy frazes Francuza, iż Polacy są narodem męczenników, odpowiedział, śmiejąc się: „Panie, czy ja wyglądam na męczennika?”[2]. My się już nie śmiejemy, bo pamiętamy o tragicznej lwowskiej nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku. Na sześćdziesiąt siedem lat swego życia Tadeusz Żeleński przeżył zaledwie kilkanaście „bez garbu owej wyjątkowości narodowego losu – bez piętna przekleństwa i świętości”, w przekonaniu, iż Polacy mają już za sobą „całą tę atmosferę pokuty i misji, anielstwa i diabelstwa, infantylizmu i wzniosłości”, które z ich historii uczyniły rodzaj misterium – patetycznego i histerycznego zarazem. Te słuszne konstatacje Jana Józefa Szczepańskiego[3] określają postawę zajmowaną przez Tadeusza Żeleńskiego w okresie międzywojennym. I nie tylko wówczas.

Zielonemu Balonikowi miano współcześnie – i ma się po dziś dzień – za złe (por. książkę Tomasza Weissa o tym kabarecie), że stroniąc od satyry antyaustriackiej (czy w ogóle politycznej), równocześnie wystawiał utwory piętnujące narodową szmirę, tani patriotyzm, załgany bogoojczyźniany frazes. Mogły one bowiem „stanowić najzupełniej wystarczające uzasadnienie przyczyn”, dla których twórcy Zielonego Balonika byli uważani „za ludzi pozbawionych zasad moralnych i patriotycznych, za ludzi szargających świętości narodowe”[4]. A przecież dostarczycielem tekstów, które Jan Lechoń nazwie później „klejnotami mowy polskiej” i postawi obok bajek Krasickiego oraz komedii Fredry, był właśnie Tadeusz Żeleński. Podczas gdy z pozostałych dwóch zaborów zjeżdżano do Galicji, aby oglądać narodowe dramaty i inne patriotyczne widowiska, na Floriańskiej rodziły się przekorne a gorszące parodie, w stylu opowieści o srebrnym bidecie Marysieńki[5]. Nie mogłyby powstać w walczącej z germanizacją Wielkopolsce czy z rusyfikacją Kongresówce, lecz tylko w austriackiej autonomii, gdzie nikt nie przeszkadzał w kultywowaniu narodowych tradycji. I gdzie, jak po latach wspominał Stanisław Kot, historyk Jan Ptaśnik zwykł był mawiać do swych kolegów: „Musimy walczyć o własną Polskę, o polskiego starostę, żandarma i policjanta, i zdobędziemy to, ale zobaczycie, jak wtedy będzie ciężko. Nie dożyjemy ponownie takiej wolności, takiej swobody i tolerancji, jaką dziś tu posiadamy”[6].

Boy nie podpisałby się pod tymi słowami, które zapewne i sam Ptaśnik wypowiadał chyba nie całkiem serio. W dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości, w recenzji ze sztuki Wyspiańskiego o Lelewelu, Żeleński pisał: „Byłem na premierze Lelewela w 1899 roku; wyszedłem przygnębiony, wstrząśnięty. Smuciłem się. Ale dziś nie chcę. Dziś mamy wszystko złe za sobą. Dziś chcę się cieszyć. Hura!”[7]. Radością, humorem i kpiną pragnął też podzielić się z innymi, raz po raz występując z jakąś intelektualną prowokacją we wkładanym ostentacyjnie kostiumie błazna. „Jestem – pisał – czystej krwi błaznem i nie widzę innego odcienia na wyrażenie swego temperamentu literackiego”[8].

W esejach, zebranych potem pod wspólnym tytułem Znaszli ten kraj?…, przyjaciół młodości oraz obyczaje tamtych lat wspominał z łezką, ale i dość konsekwentnie ośmieszał. Na przekór tradycji, każącej wzdychać do dawnych dobrych czasów i panujących ongiś cnót, Boy krytykował jedne i drugie, pokazując podszewkę galicyjskiej dewocji, hrabiowskiej filantropii, stańczykowskiego konserwatyzmu. „Słówka Boya można dziś czytać jak zabawne, zwietrzałe wierszyki, które nic już nikogo nie obchodzą. Ale można także w nich znaleźć pełen pasji, zawsze aktualny sprzeciw wobec masek, w jakie niezależnie od epoki ubierają się fałsz i obłuda” – pisze Joanna Olczak-Ronikier („Tygodnik Powszechny” 2005, nr 42).

ZAPROSZENIE NA REDUTĘ DO ZIELONEGO BALONIKA

I wojna światowa przyniosła istną rewolucję w dziedzinie obyczajów, w pozycji kobiet czy wreszcie w zakresie mody (w przeciwieństwie do II wielkiej wojny, która nie pociągnęła za sobą żadnych radykalnych przemian w tej dziedzinie). Boy stale powtarzał czytelnikom: nie wzdychajcie do bezpowrotnie minionej przeszłości. Nie musicie niczego zazdrościć przodkom, skoro obecne pokolenie ubiera się o wiele higieniczniej, prowadzi znacznie przyjemniejszy i bardziej racjonalny tryb życia, nie zadręcza siebie i innych drobiazgami niemającymi istotniejszego znaczenia. Możecie mi wierzyć, bo sam przeżyłem młodość i wiek dojrzały właśnie w epoce, w której dzieciom nie wolno „było biegać, pocić się, plamić ubrania”. Dbali o to guwernerzy „z trzcinkami, którymi bili boleśnie” (ze wspomnień Ireny Krzywickiej)[9]. Boy przypominał o tym przy każdej okazji, ku irytacji chwalców przeszłości z Adamem Grzymałą-Siedleckim na czele, z którego zresztą stale sobie dworował. Ten zemścił się po latach, kreśląc w Nie pożegnanych nader zjadliwy wizerunek autora Słówek.

Grzymała-Siedlecki przyznawał Tadeuszowi Żeleńskiemu pracowitość, dostrzegał zalety języka i stylu („mowa Boya jest jedną z najczystszych w nowszej naszej literaturze”) i nazywał go fenomenalnym recenzentem oraz pierwszorzędnym krytykiem. Równocześnie jednak wyrażał ubolewanie, że pod wpływem swoich laickich inspiratorów, pracujących nad nowym kodeksem karnym i cywilnym, Boy „stał się naraz publicystą, moralizatorem, nauczycielem społeczeństwa”. Autor sztuk teatralnych, tylekroć nader krytycznie przez Boya recenzenta kwitowanych, zapytywał, skąd znalazło się w nim tyle nienawiści i jadu „do religii, Kościoła, patriotyzmu, do bohaterstwa orężnego, do tradycji?”. Miał wszakże Grzymała rację, gdy pisał, iż Boya najbardziej interesowało owo powiązanie treści omawianych sztuk teatralnych z przemianą obyczajów. Istotnie był ich bystrym i wnikliwym obserwatorem[10].

PRZEDSTAWIENIE DZIADÓW W TEATRZE NARODOWYM, CZYLI UCZTA SZYDERCÓW, „CYRULIK WARSZAWSKI”, 1928 ROK

KAZANIE PANA GRZYMAŁY-SIEDLECKIEGOI SKARGI

Nie jego felietony czy wspomnienia, ale przede wszystkim recenzje teatralne są w znacznej mierze poświęcone zachodzącym w Polsce międzywojennej zmianom stylu życia. Kolejne pozycje repertuarowe dawały mu sposobność do wielu frapujących uwag na ten temat; jeśli w pierwszych latach swej recenzenckiej działalności wyraźnie preferował francuskie komedie czy nawet farsy, to między innymi dlatego że stwarzały one sposobność do dywagacji na tematy obyczajowe. Gdyby przyszedł na świat o kilkadziesiąt lat później, pisywałby zapewne recenzje filmowe. Impresje teatralne zamieszczane w kolejnych tomach Flirtu z Melpomeną mogą być dziś dopiero w ostatniej kolejności traktowane jako recenzje sensu stricto, zawierają bowiem całe bogactwo obserwacji obyczajowych. Pisząc o kolejnym wznowieniu dramatów Bałuckiego, Zapolskiej czy Rittnera lub o nowej inscenizacji któregoś z Fredrowskich arcydzieł. Boy za każdym razem wplatał do tekstu jakieś aktualia. Gdyby te wszystkie obserwacje zebrał kiedyś w jednym tomie, moglibyśmy śmiało postawić ów wolumen obok klasyków dziejów obyczajów, takich jak Władysław Łoziński czy Jan Stanisław Bystroń. Niczym przysłowiowy Pan Jourdain Tadeusz Żeleński nie wiedział wszakże, iż zajmuje się socjologią literatury, a za swe obrachunki nie tyle z Fredrą, ile z niektórymi jego komentatorami od siedmiu boleści otrzymałby dziś bez większych chyba trudności tytuł profesora historii literatury. Aleksander Gieysztor wspomina o uciesze, z jaką on i koledzy jeszcze na ławie szkolnej czytywali polemikę Boya z Eugeniuszem Kucharskim.

OKŁADKA KOLEJNEGO WYDANIA FLIRTU Z MELPOMENĄ

Stąd też dziś, powiedzmy to sobie szczerze, pisanie recenzji teatralnych w stylu Boya byłoby raczej niemożliwe. Znaczną ich część zajmowało bowiem dokładne omówienie treści utworu, pozostałą wypełniały refleksje i wspomnienia mające z nim często dość luźny tylko związek. Natomiast charakterystyka gry aktorskiej wydawała się go stosunkowo najmniej interesować. Dlatego właśnie dziś na Flirt z Melpomeną patrzymy przede wszystkim jak na wielką kronikę, ukazującą przemiany obyczajowe Polski międzywojennej, oglądane oczyma człowieka, który choć dobrze pamięta belle époque, to bynajmniej się nią nie zachwyca. Niektóre z esejów Tadeusza Żeleńskiego mają charakter wręcz socjologicznych studiów. Zaopatrzone w rozbudowany system przypisów mogłyby posłużyć do zrobienia kariery naukowej, o której autorBrązowników wyrażał się z tak ostentacyjnym i nieco przez to podejrzanym lekceważeniem. Miał swoisty „kompleks katedry”, na której u schyłku życia, sam tym zapewne nieco zdziwiony, w końcu zasiadł.

Osoby Boyowi nieprzyjazne widziały w nim deprawatora, ponieważ głosił daleko posuniętą swobodę obyczajów, a w literaturze chętnie eksponował rolę seksu. W jego wynurzeniach autobiograficznych znajdujemy sporo demonstracyjnego ekshibicjonizmu; któż inny z naszych wielkich literatów przyznałby się – jak to uczynił Tadeusz Żeleński – do symulowania choroby psychicznej, stosunku seksualnego na schodach („tak kochać potrafi byle stróż”) czy konfliktów z policją na tle porządkowym. Nie oszczędzając siebie, w podobnym świetle przedstawiał i innych, epatując publiczność literacką przypominaniem o romansie Mickiewicza z Ksawerą Deybel (i jego następstwach), impotencji (i masturbacji) Słowackiego, domniemanych lesbijskich skłonnościach Narcyzy Żmichowskiej. Żart z Krasińskiego, któremu każda kobieta bez bielizny wydawała się „symbolem ojczyzny”, a łóżko „ofiarnym stosem”, jest doprawdy czymś zgoła niewinnym w porównaniu ze zjadliwym rozwinięciem przez Boya wątków erotycznych Rodziny Połanieckich, w którym to pastiszu słabość czcigodnego autora do małych dziewczynek została aż nadto wypunktowana.

Prawdziwe oburzenie wywołał jednak dopiero seksualną wiwisekcją Sobieskiego. Oburzenie, dodajmy, całkowicie zrozumiałe w kraju przyzwyczajonym oglądać swoich bohaterów na cokołach, w spiżu i w brązie, na koniu, a nie w łóżku, nie w kalesonach lub w ogóle bez nich. Słynne wyrażenie: „Włóż gatki, zwycięzco podhajecki” musiało istotnie zgorszyć wielu czytelników, zaszokowanych szukaniem genezy wiktorii wiedeńskiej w seksualnych kłopotach jej bohatera. Adam Grzymała-Siedlecki główne tego źródło widział w niechęci Boya do „waleczności pomnożonej przez chrystianizm”, którą ucieleśniał właśnie Jan III Sobieski.

Po II wojnie światowej ukazało się sporo książek na temat królewskiej pary Jana i Marii Sobieskich, polemizujących z nazbyt krytycznym, zdaniem ich autorów, przedstawieniem królewskich małżonków. Ale i monografia Boya bywa stale wznawiana. I to nie przez pietyzm dla jej autora, ale po prostu dlatego, że jest znakomicie napisana. Podobnie jak wiele esejów, tak i kolejne rozdziały Marysieńki Sobieskiej ogłosił Boy przedtem na łamach „Wiadomości Literackich”, których był stałym współpracownikiem.

Zawodowi historycy mieli mu później za złe, że zajrzał „przez dziurkę od klucza do monarszej sypialni”, kończąc swe zainteresowania Marią Kazimierą, z chwilą gdy przestała być „istotą płciową”. W konsekwencji niemal trzy czwarte biografii poświęcił okresowi do wyboru Jana Sobieskiego na króla, niewiele też miejsca zajęły losy Marysieńki po jego śmierci. Przedstawił je szczegółowo dopiero Michał Komaszyński, który jednak dość często powołuje się na opinie Boya, rzadko natomiast podejmuje z nimi polemikę[11].

Nie sposób dziś rozstrzygnąć, ile w takim właśnie nakreśleniu przez Tadeusza Żeleńskiego sylwetki Marii Kazimiery było zwykłej przekory, owej tak chętnie i ostentacyjnie uprawianej błazenady, ile zaś chęci skaptowania i zainteresowania czytelnika (słynny proces z krakowskim „Czasem” o samowolne skreślenia poczynione w Boyowskich felietonach z Paryża). Nie bez znaczenia pozostawały wzorce literatury francuskiej, w której od Montaigne’a po Jana Jakuba Rousseau z taką swobodą rozprawiano o seksualnych upodobaniach (i zboczeniach). Znajomość tej literatury była w dawnej Rzeczypospolitej w sumie niezbyt duża; aż do czasów oświecenia niewiele tłumaczono u nas klasyków znad Sekwany. Boy pragnął poprzez iście benedyktyńską pracę przekładową przyswoić polskiej literaturze, posiadającej tak wspaniałe osiągnięcia na polu romantyzmu, klasyków francuskich jako swoich, przeszczepić na nasz grunt racjonalizm, cechujący dzieła Montaigne’a, Kartezjusza czy Diderota. W pewnej mierze mu się to udało. Jak wynika choćby z moich studiów nad recepcją twórczości Rabelais’go oraz dzieł autora Prób, obu pisarzy zaczęto czytać w Polsce dopiero po czterystu latach, i to właśnie za sprawą tłumaczeń Boya. Nie udały mu się natomiast próby popularyzacji poprzez te przekłady zasadniczych koncepcji epoki oświecenia, tak tragicznie u nas urwanej za sprawą zaborów. Dziś zresztą jest ona atakowana bodajże jeszcze ostrzej, aniżeli to było za czasów Boya.

Tadeusz Żeleński likwidował luki istniejące już od kilkuset lat. Dzieła powstałe u schyłku średniowiecza czy w dobie renesansu przekładał w umiejętnie archaizowanej polszczyźnie, tłumacząc klasyków doby oświecenia, obywał się bez tej stylizacji. Dzięki temu, czytając Kubusia Fatalistę, mamy wrażenie, że obcujemy z kimś nam współczesnym. Ponieważ, zgodnie ze swoją awersją do „katedr”, chętnie krytykował uprawianą na uniwersytetach romanistykę, zaczepiony w jednym z felietonów Maurycy Mann (1880–1932) zlecił uczestnikom swego seminarium, aby wyłapali błędy w przekładach Boya. Do ogłoszenia wyników tej „lustracji” wszakże nie doszło na skutek nagłej śmierci Manna[12]. Potknięcia dostrzegał także Wacław Borowy, co mu nie przeszkodziło wszakże w uznaniu Boya za znakomitego tłumacza. Inna sprawa, że – jeśli wierzyć Irenie Krzywickiej – Borowy zrezygnował z zamiaru napisania książki o twórczości Boya, oburzony jego obrazoburczymi artykułami o Mickiewiczu.

PAN TADEUSZ I TELIMENA

Z literatury francuskiej przejął również umiejętność lekkiego rozprawiania o rzeczach poważnych. Nie tam jednak chyba należałoby szukać źródeł jego niechęci do świata nauki, do katedr i profesorów. Zrezygnował z habilitacji w dziedzinie medycyny, choć miała duże szanse powodzenia, podobnie było z katedrą literatury francuskiej na uniwersytecie poznańskim. Wydawał natomiast:

„Słówka” cienkie i grube, „porachunki” Fredry,

Książki, od których w Polsce trzęsły się katedry[13].

Pamiętliwy i mściwy, umiał cierpliwie czekać ze zjadliwą ripostą; słynny felieton o Wiatrologii, obnażający erudycyjne luki Ignacego Chrzanowskiego w dziedzinie literatury francuskiej, kończył się słowami: „Jeśli tak postępuje Wiedza Ścisła, cóż zostanie nam, dyletantom? Jeżeli tak czynią ludzie serio, cóż zostanie nam, błaznom?”[14]. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że przed laty Chrzanowski nazwał autora Słówek „dyletantem i błaznem”. Znając jego ostre pióro, „odradzili – pisze Karol Estreicher – przyjaciele Chrzanowskiego repliki”[15]. Zdobył się wszakże na piękny gest niesłychanie rzadki wśród profesorów, a mianowicie przyznał rację adwersarzowi. Chrzanowski napisał, iż Boy złośliwie, ale słusznie wytknął mu „różne gaffy w jego książce o Fredrze (których się jej autor bardzo wstydzi)”[16].

Daremnie rodzina niecnie ośmieszonego (w Plotce o „Weselu”) Lucjana Rydla prosiła znajomych o obronę na łamach prasy literackiej. Boy należał do ludzi, którzy dla dobrej anegdoty, niekiedy przez siebie wymyślonej, gotowi byli nawet najbliższego przyjaciela wydać na pośmiewisko w oczach potomności. Wybitny psycholog i tłumacz Platona, Władysław Witwicki, osobną broszurę (O pewnej psychologii sukcesu) poświęcił obronie malarzy Jana Styki oraz jego synów Adama i Tadeusza przed Boyem, który ich gruntownie ośmieszył w zjadliwym felietonie zatytułowanym Psychologia sukcesu. Witwicki wydał broszurę własnym nakładem, podobnie jak Jakub Geszwind obronę Stanisława Przybyszewskiego (Kłamstwo Przybyszewskiego i kłamstwa o Przybyszewskim…, Lwów 1928). Geszwind polemizował ostro z wizerunkiem tego pisarza nakreślonym przez Boya. We wznowionych przed kilkoma laty wspomnieniach o cyganerii krakowskiej z okresu Młodej Polski raz po raz spotykamy przypisy prostujące te czy inne informacje lub biorące w obronę ludzi przed krzywdzącymi ich sądami. Można by na to przytoczyć bardzo wiele przykładów. Poprzestanę przeto na dwóch. Boy barwnie opisuje, jak to stryj Puszeta, złajany przy całej klasie, w której uczył religii, przez kardynała Puzynę, „umarł rychło potem ze zmartwienia”. W rzeczywistości zgon nastąpił w sześć lat po tym incydencie. A i Stanisław Tarnowski nie wyszedł z teatru podczas przedstawienia Wesela, trzasnąwszy drzwiami, lecz dosiedział do końca premiery (inna sprawa, że dramatu Wyspiańskiego nie mógł absolutnie zrozumieć)[17]. Kolejna edycja uroczego dzieła Znaszli ten kraj?… ukazała się w dostojnych okładkach Biblioteki Narodowej. W tej samej serii, zaopatrzonej w komentarz krytyczny, wyszły też Słówka. „Nie wiadomo, jak zareagowałby na tę swoistą kanonizację ten wielki prześmiewca i antybrązownik z jednej strony, z drugiej zaś dbały o reklamę własnych dokonań literackich wydawca, mitotwórca, autor legendy krakowskiej Młodej Polski, Zielonego Balonika i swojej w nim roli” – pisze Tomasz Weiss w przedmowie do Znaszli ten kraj?…[18]. Wiemy tylko, że jubileusz Słówek (połączony z wystawą jego dzieł), który mu urządziły władze sowieckie w okupowanym Lwowie, wcale Boya nie ucieszył[19].

Jak wielu kpiarzy, również Boy nie lubił anegdot o sobie. Karol Estreicher notuje, że był podobno „bardzo niezadowolony za piosenkę o nim w kabarecie lwowskim” i z tego to rzekomo powodu bał się zaczepiać Adolfa Nowaczyńskiego[20]. Na nadmierną drażliwość autoraSłówek skarżył się również Zygmunt Nowakowski („nastąpiłem mu na palec, on zaś takiej rzeczy nie przepuścił, nie darował nikomu”)[21]. Warto może w tym miejscu przypomnieć zabawną anegdotę z czasów I wojny światowej, kiedy, myślący zapewne o kolejnym przekładzie, Boy, choć chadzał w mundurze, nie salutował napotkanym szarżom. Obrugany za to przez jakiegoś pułkownika, ofuknął z kolei surowo szeregowca, który mu nie oddał należnych honorów. Na co ten zareplikował: „Ależ panie kapitanie, ja jestem listonoszem, a nie żołnierzem”[22].

JAN STYKA Z SYNEM

BOY, FISZER I SŁONIMSKI

Irena Krzywicka opisuje, jak kiedyś Boy przysiadł się na jakimś przyjęciu do nobliwej staruszki, aby zabawiać ją rozmową. Dziwiło go tylko, że wszyscy na nich patrzący najwyraźniej się śmieją. Dopiero po chwili zorientował się, że to, co wziął za kanapę, było obszernym fotelem, w którym uprzejma interlokutorka musiała się z konieczności ścieśnić[23]. Lechoń w Dziennikach przytacza dalsze o Boyu anegdoty, jak choćby tę, że kiedyś powiedział Francowi Fiszerowi: „Ten Boy ględzi”, na co ten odparł: „Doskonale. Wolę, żeby ględził on niż kto inny”.

Kiedy Niusia Jackowska tłumaczyła Żeleńskiemu, że jego nowa flama, miła, poczciwa, ale bardzo niemądra, nie jest na jego poziomie i po prostu go ośmiesza, Boy miał się złapać za głowę i wykrzyknąć: „No, nie obrzydzajcie mi jej. Czemu mi ją obrzydzacie? Przecież w końcu z kimś trzeba żyć!”[24].

W okupowanym Lwowie krążył dowcip, o tym jak to Boy-Żeleński przeżywa drugą młodość, według nowego czasu czwartą. Józef Prutkowski notuje, że kiedy dyrektor „Liftfondu” (funduszu dla literatów) mówił, że w przypadku śmierci członka związku jego rodzina otrzymuje zapomogę, Boy z poważną miną zapytał: „Czy można prosić o zaliczkę?”[25].

W okresie jakże krótkiej niepodległości był przedmiotem adoracji, „beniaminkiem” (jak o nim pisał z przekąsem i zazdrością Karol Irzykowski), i – najostrzejszych ataków. Obydwaj wielcy antagoniści podzielili tragiczny los polskich intelektualistów: Irzykowski, ciężko ranny w powstaniu warszawskim, zmarł 2 listopada 1944 roku w szpitalu w Żyrardowie, Boy-Żeleński trzy lata wcześniej stanął przed hitlerowskim plutonem egzekucyjnym. Nie spełniło się więc jego marzenie, że w 1964 roku „owacyjnie przyjmowany, zdrowy, czerstwy i uśmiechnięty” będzie z loży Teatru Narodowego oglądał Świętoszka w trzechsetletnią rocznicę premiery tej sztuki. „I do tej pory, miejmy nadzieję, dobroduszny polski Orgon strząśnie z siebie dławiącego go Tartuffe’a”[26].

Ostatni okres życia Boya-Żeleńskiego od przeszło sześćdziesięciu lat stanowi przedmiot wielu zarzutów i gorących sporów wywołanych postawą, jaką zajął w pozostającym pod sowiecką okupacją Lwowie. Już w 1943 roku polemizowano z nimi na łamach wychodzących w Moskwie „Nowych Widnokręgów”[27]. W III Rzeczypospolitej spór o Boya został włączony do dyskusji nad kolaboracją intelektualistów z władzami Polski Ludowej. Wydanie ostatecznego werdyktu w tej sprawie nie wydaje się wszakże możliwe, i to z wielu powodów. Władztwo ZSRR nad znaczną częścią państwa polskiego trwające od 17 września 1939 roku po 22 czerwca 1941 roku nie doczekało się jak na razie syntetycznego opracowania. Opublikowane dotąd monografie dotyczą pewnych regionów czy nawet miast oraz niektórych polskojęzycznych czasopism, wśród których nie znalazł się wszakże lwowski „Czerwony Sztandar”, zawierający najwięcej informacji o działalności Boya. Nie uzyskaliśmy również dostępu do najważniejszych radzieckich zasobów archiwalnych, z materiałami NKWD na czele.

Od czasu ukazania się cennej pracy Barbary Winklowej (1992), zaopatrzonej w liczne aneksy źródłowe oraz Kalendarium lwowskich miesięcy Tadeusza Żeleńskiego-Boya[28], narosła cała masa ocen i komentarzy, nie powiększył się natomiast zasób wiedzy faktograficznej.

ZJAZD LITERATÓW W KRAKOWIE

Odeszli też w wieczność ludzie mieszkający wówczas we Lwowie, z których tylko część zdołała ogłosić swoje wspomnienia. Wśród nich znalazł się zmarły przed kilkoma laty we Wrocławiu człowiek sprawujący z ramienia NKWD nadzór nad polskim środowiskiem literackim we Lwowie. Z jego relacji, które dotarły do mnie drogą pośrednią, wynika, iż autor Brązowników między innymi dlatego nie zdecydował się na opuszczenie Lwowa, że znalazł tu ostatnią miłość swego życia w osobie Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej, z którą odbywał długie spacery po mieście.

Z powieści Juliana Stryjkowskiego Wielki strach, ogłoszonej pierwotnie w tak zwanym „drugim obiegu”, wynika, że właśnie ten strach dominował nad całością atmosfery lat 1939–1941. Wprawdzie sam Boy w książce nie występuje, ale pojawia się tam pod zmienionymi nazwiskami sporo osób, z którymi się stykał. Większość z nich nie zdawała sobie zresztą sprawy z tego, jak bardzo ów strach był obopólny, ponieważ sowieccy okupanci pozostawali pod wrażeniem terroru szalejącego w okresie Wielkiej Czystki. Doprowadził on z jednej strony do fizycznej likwidacji wszystkich przejawów polskiej autonomii kulturalnej na radzieckiej Ukrainie oraz eksterminacji tych literatów, którzy znaleźli azyl polityczny w Związku Radzieckim (Drzewiecki, Jasieński, Stande, Wandurski). Z drugiej zaś tak przetrzebił rosyjskie środowisko pisarskie, że przy każdym niemal nazwisku miano wątpliwości, czy i jego posiadacz nie stał się kolejną ofiarą Wielkiej Czystki, a zatem na ile można go bezpiecznie w ogóle wymieniać[29].

I wreszcie polskie życie kulturalne we Lwowie pozostawało w orbicie wielkiej polityki, o której kulisach dowiedzieliśmy się stosunkowo niedawno. Uroczyste obchody osiemdziesiątej piątej rocznicy śmierci Adama Mickiewicza doczekały się rychłego omówienia w raportach moskiewskiej ambasady III Rzeszy, ogłoszonych dopiero przed kilkoma laty[30]. Uroczystości te, w których Boy brał tak aktywny udział, stanowiły poniekąd odpowiedź na zniszczenie przed hitlerowców w sierpniu 1940 roku krakowskiego pomnika wieszcza. Były jednym z przejawów nowego kursu polityki kulturalnej wobec Polaków, inspirowanej i sterowanej centralnie z Moskwy. Bez najwyższej aprobaty ze strony centrali rosyjski poeta Paweł Antokolski nie mógłby przecież wypowiedzieć podczas akademii ku czci Mickiewicza słów, które wzbudziły ogromny entuzjazm sali: „Jak nieśmiertelna jest poezja Mickiewicza, tak nieśmiertelny jest naród polski”[31]. I tylko ktoś nierozumiejący zupełnie mechanizmów ustroju totalitarnego mógł napisać, iż urządzane przez Jerzego Borejszę (?) obchody nieokrągłej rocznicy nie mogły podobać się Rosjanom[32]. Tak przenikliwy dyplomata, jakim był Schulenburg, doskonale rozumiał ich polityczną wymowę. Dlatego też we wspominanych wyżej raportach znalazł się dokument zawierający rzadkie raczej w korespondencji dyplomatycznej omówienie treści pierwszego numeru miesięcznika „Nowe Widnokręgi”, który od marca 1941 roku zaczął się ukazywać w Moskwie, a w którego redakcji zasiadał także Tadeusz Boy-Żeleński.

Polscy profesorowie kontynuowali w okupowanym Lwowie wykłady na uniwersytecie oraz politechnice; nie można było więc wytykać ich prowadzenia, zresztą w języku polskim, Boyowi, skoro na katedrach zasiadały nadal takie tuzy, jak Kazimierz Bartel, Leon Chwistek, Juliusz Kleiner, Zygmunt Łempicki, Jakub Parnas czy Witold Taszycki. Stale natomiast jest wysuwany zarzut, że podpisał 19 listopada 1939 roku nieszczęsną deklarację Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy[33]. Znając praktykę radziecką, skłaniam się do przyznania racji tym biografom Boya, którzy przypuszczają, że umieszczono pod nią bez zgody zainteresowanego jego nazwisko z tej tylko racji, iż zasiadał w prezydium owego zgromadzenia pisarzy. Nikt z tego powodu nie czynił później wyrzutów Broniewskiemu ani Adamowi Polewce, Aleksandrowi Watowi czy Adamowi Ważykowi, których podpisy również się tam znalazły. Broniewski „odkupił” winę rychłym uwięzieniem, Halina Górska współpracę z „Nowymi Widnokręgami” odwagą, z jaką na lwowskim zgromadzeniu tak zwanego Narodnego Zboru w sprawie przyłączenia Zachodniej Ukrainy do Związku Radzieckiego jedyna wstrzymała się od głosu w tej sprawie[34], Wat późniejszą dysydencką działalnością.

Natomiast Boyowi zoilowie różnego kalibru zwykli ów nieszczęsny podpis nadal stale wytykać, choć w biografiach polskich pisarzy czy wodzów liczą się przede wszystkim finały. Za śmierć na polu bitwy wszystko bywa wybaczane nieudolnemu generałowi; wbrew tej zasadzie jednak tragiczny koniec Boya-Żeleńskiego nie jest brany pod uwagę przy ocenie jego działalności pisarskiej, choć już Jan Lechoń pisał w swym dzienniku pod datą 3 września 1949 roku (a więc w okresie, kiedy powinien być już lepiej poinformowany), że „naprawdę męczeńska śmierć Boya w Oświęcimiu (sic!) rozgrzeszyła go z żałosnej kolaboracji literackiej z bolszewikami”[35].

Świeżą jeszcze mogiłę pośpieszyła obrzucić błotem tamtejsza gadzinówka „Gazeta Lwowska”. Anonimowy autor, podpisujący się literami J.B., w felietonie zatytułowanym W klubie pisarzy lwowskich zjadliwie charakteryzował większość jego członków z lat 1939–1941. Pozytywnie wyrażał się o jednym tylko Stanisławie Wasylewskim, powstaje więc podejrzenie, że tekst wyszedł spod jego pióra (tym bardziej iż niechęć czy nawet nienawiść Wasylewskiego do Boya była powszechnie znana).

BOY OKOŁO 1920 ROKU

W felietonie czytamy: „Oto zbiega właśnie ze schodów klubowych – a «ważny», że nie podchodź! Aha, zapomniał czegoś na górze, wbiegł w lansadach na pierwsze piętro. Wiem ja, wiem, o czem zapomniał Boy-Żeleński: zapomniał o godności pisarza i o czasach, kiedy był Europejczykiem!”[36]. W istocie było wprost przeciwnie. Do końca swych dni wierzył w przetrwanie choćby resztek dawnej Europy, mimo że tragiczny Wrzesień zadał tej wierze dotkliwy cios. Rację ma jednak Hen, pisząc, że dewizą autoraBrązowników było w okresie lwowskim: „Robić swoje. Nie pozwolić nam oderwać się od wielkiej spuścizny europejskiej. (…) Przeczekać. Zachować twarz (co wcale nie było łatwe). I wspierać wszystko co polskie”[37].

W toku dyskusji nad poczwórnym tomem „Pamiętnika Teatralnego”, poświęconym jawnym teatrom polskim grającym w latach 1939–1945[38], przypomniano, że zakaz grania w nich nigdy nie został przez władze polskiego podziemia rozciągnięty na teren sowieckiej okupacji. To samo musiało dotyczyć pisania recenzji z tych przedstawień, czym się Boy głównie zajmował. Podnoszono potem z uznaniem, iż pozwolił sobie w nich nawet na pewne krytyczne akcenty w omówieniu sztuki Tania, pióra popularnego w ZSRR Aleksieja Arbuzowa. Inna sprawa, że Jerzy Bossak, ogłaszający w tym samym czasie na łamach także „Nowych Widnokręgów” recenzje z filmów radzieckich, wyrażał się o nich daleko bardziej krytycznie aniżeli Boy o Arbuzowie[39]. Wspomniany numer „Pamiętnika…” został w 1963 roku poprzedzony zeszytem monograficznym tegoż pisma poświęconym teatrowi polskiemu podczas wojny. Dyskusja nad nim odbyła się w Polskim Towarzystwie Historycznym, mieszczącym się w budynku Instytutu Historii PAN. Przybyło na nią sporo aktorów, w tym Jan Kreczmar, aktor Państwowego Teatru Dramatycznego we Lwowie. Sięgając do wspomnień, opowiedział zebranym o liście, który w lecie 1941 roku wystosował do Artura J. Horvatha, zwierzchnika jawnych teatrzyków warszawskich. Prosił w nim o pomoc w dotarciu do Warszawy, deklarując w zamian chęć grania w jednym z nich. Nie spełnił jednak obietnicy, ponieważ w Warszawie (dopiero!) dowiedział się o wydanym przez władze podziemne zakazie udziału w jawnych przedstawieniach teatralnych.

Mało na ogół skłonny do lirycznych wynurzeń Tadeusz Boy-Żeleński pisał w 1927 roku w felietonie Na progu sezonu w Teatrze Narodowym: „I nagle uświadomiłem sobie wszystkimi zmysłami, że jestem w podwórzu Teatru Narodowego, w niepodległej Polsce, w pogodny dzień wrześniowy, i uczułem taki przypływ szczęścia, że byłbym uściskał pierwszego, kto by się nawinął”[40]. Tymczasem niepodległość okazała się tylko krótkim antraktem w trwającym niemalże od początków XVIII wieku braku suwerenności.

TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKI W BIBLIOTECE TEATRU POLSKIEGO W WARSZAWIE, LATA 20.

W dwanaście lat po felietonie Boya równie pogodny wrzesień przyniósł wymazanie Polski z politycznej mapy kontynentu. Boy – państwowiec i patriota – przeżył to niesłychanie ciężko, czemu dał wyraz publicznie w 1940 roku podczas przyjmowania do związku zawodowego literatów (tzw. prof.-spiłki)[41]. Polska niepodległa na zawsze okazała się tylko międzywojenną, program życia wolnego od narodowych serwitutów i martyrologicznych reminiscencji – tragiczną, bo krótkotrwałą fikcją. Znów trzeba było odkryć w Skardze tragicznego proroka narodowej klęski, wrócić do bazyliańskiej celi pomnożonej przez setki więzień, lagrów i łagrów. Celnie ujął to Jan Lechoń, pisząc:

Poezja to wyzłoci, czas wszystko to zatrze

I zniknie w końcu wszystko, co jeszcze was dzieli:

Ciebie, coś go oglądał wygodnie w teatrze,

Od niego, więzionego w bazyliańskiej celi[42].

Boy, chociaż mógł, nie wyemigrował na Zachód. Jeśli myślał o wyjeździe ze Lwowa, to raczej do Warszawy niż do Paryża. Ludzie stykający się z nim w powrześniowym Lwowie pisali później, że nie wyjechał, ponieważ rozczarowała go bierność Francji, której literaturę przez długie lata tak wytrwale wielbił i przyswajał rodakom. Na temat ostatnich lat życia Boya toczono wiele sporów, początkowo jedynie na łamach prasy emigracyjnej („Wiadomości”, „Kultury” i „Zeszytów Historycznych Kultury”).

OKŁADKA DO WYDANIA SŁÓWEK Z 1931 ROKU

Dotyczyły one zarówno okoliczności śmierci pisarza, jak i jego zachowania się wobec władz radzieckich. I po dawnemu Boy był w nich przedmiotem ostrej krytyki. Już zresztą za jego życia krążyły na ten temat najbardziej fantastyczne plotki, którymi się bardzo martwił (jak ta, że został powołany na rektora lwowskiego uniwersytetu oraz był przyjęty przez Stalina). W czasach zaś nam współczesnych niektórzy dali wiarę niewiarygodnym opowieściom o tym, jak Jana Kotta i Żeleńskiego Wanda Wasilewska uratowała od deportacji, wyciągając (w asyście wyższego oficera NKWD) z przedziału, w którym czekali na wywóz[43]. Tymczasem już sam fakt, że wywożono w bydlęcych wagonach towarowych, powinien był nastrajać sceptycznie do tej informacji, powstałej w bujnej fantazji Kotta.

Wychowany na tradycjach schyłku XIX wieku Boy-Żeleński nadal nie mógł uwierzyć w mordowanie ludzi za sam fakt przynależności do określonej grupy zawodowej, etnicznej czy rasowej. Dlatego po 22 czerwca 1941 roku nie opuścił Lwowa i nie szukał bezpiecznego ukrycia. Rację miał więc Włodzimierz Słobodnik, pisząc w wierszu Na śmierć Tadeusza Boya-Żeleńskiego, ogłoszonym w 1943 roku:

Humanisto, idący w jasność górą stromą

Wyżłobionymi w skale schodami Balzaka,

Tak, wierzyłeś, że człowiek to naprawdę Homo,

Żeś nie uląkł się kroków pruskiego żołdaka[44].

Wiarę w XIX wiek podzielali i inni profesorowie tamtejszego uniwersytetu, których rozstrzelano jako niebezpiecznych dla hitlerowskiej dyktatury polskich intelektualistów. Na tej samej ziemi zginął przed prawie stu laty jego dziad, Marcjan Żeleński, zabity przez chłopów podczas rabacji galicyjskiej, będącej w istocie antynarodową dywersją, opłacaną i inspirowaną przez rząd austriacki. Dziad i wnuk padli więc ofiarami kolejnych okupantów.

Marcjan Żeleński (1804–1846) był zresztą pierwszym w tej rodzinie przedstawicielem katolicyzmu, który przyjął dopiero w dwudziestym czwartym roku życia. Przedtem, od co najmniej 1636 roku, Żeleńscy wyznawali kalwinizm. Jednego z nich, Samuela, za to właśnie studenci krakowscy zamordowali w roku 1660 w wyjątkowo okrutny sposób. Kiedy bowiem przejeżdżał na promie przez Wisłę, obrzucili go z brzegu kamieniami, a gdy wpadł do rzeki – „broniąc z obu stron wypłynięcia i kamieńmi rzucając, tylko dla tego, że ewangelik, utopili”[45]. Tragiczne zgony Marcjana, a następnie Tadeusza Żeleńskich nie były więc pierwszymi w tym rodzie.

Wiele poszlak przemawia zresztą za tym, że Żeleńscy należeli przed rokiem 1636 do zwolenników arianizmu. Tak więc broniąc prawd niepopularnych i głosząc obrazoburcze hasła, które tak gorszyły sfery konserwatywno-kościelne, Boy nawiązywał również do kontestatorskiej postawy swoich przodków. Zdaniem Stanisława Kota „protestancka tradycja pozwoliła mu zachować pełną niezależność duchową”[46]. Jego klerykalni przeciwnicy nie wiedzieli o tej „plamie” w życiorysie autora Naszych okupantów. Nie omieszkano by o tym napisać wtedy, gdy wypominano Boyowi jego frankistowskie po matce pochodzenie. O innym z przedstawicieli antyklerykalnej publicystyki, Andrzeju Niemojewskim, „Gazeta Kościelna” pisała w 1932 roku: „Niemojewski ma tradycje ariańskie w rodzinie, stąd nienawiść do Bóstwa Chrystusa. Boy ma tradycje semickie, stąd czysto wschodnia zmysłowość, skrajny materializm, kompletny agnostycyzm i sceptycyzm, cechujące tak dobitnie umysłowość Izraela”[47]. Wtórował tej opinii Czesław Lechicki, przypominając, że pradziadek i prababka Boya byli neofitami w pierwszym pokoleniu; ta minimalna przymieszka krwi żydowskiej wystarczyła, zdaniem katolickiego publicysty, aby „wschodnia zmysłowość rasy żydowskiej odezwała się atawistycznie” w Słówkach[48]. Wykorzystano to w atakach na Tadeusza Żeleńskiego, nazywając go Szabes-Boyem.

Kiedy przed wieloma laty brałem udział w sesji polonistycznej poświęconej twórczości Tadeusza Żeleńskiego, odniosłem mylne być może wrażenie, iż współczesna historia krytyki literackiej i piśmiennictwa traktuje go z pewnym dystansem. Raz po raz napotykamy sądy podważające wartość jego „antybrązowniczej” kampanii dla pomnożenia istotnej wiedzy o Mickiewiczu, wstępy do arcydzieł literatury francuskiej bywają uważane za przestarzałe, eseje o życiu kulturalnym Krakowa na przełomie XIX i XX wieku za mitotwórcze i mylące, portret Marii Kazimiery nakreślony przez Boya za niesprawiedliwy, a jego lekceważenie zainteresowań naukowych Jana Sobieskiego za krzywdzące tego monarchę[49]. Pismom zebranym zarzuca się zły układ materiałów[50], co zresztą trudno uznać za winę Tadeusza Żeleńskiego.

W teatrach zaś są wystawiane sztuki Moliera w nowych, nieboyowskich już przekładach. Jako historykowi sensu stricto trudno mi orzec, ile w tych wszystkich zarzutach jest słuszności. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, iż jeden z „grzechów” autora Obrachunków fredrowskich polega – w oczach wielu dzisiejszych krytyków i teoretyków literatury – na klarowności jego wykładu. W epoce, w której język naukowy staje się coraz bardziej hermetyczny, a w dziele literackim bardziej od obyczajowości, interesuje jego struktura i zależności formalne, krytyk, który zwracał szczególną uwagę na te treści, musi się poniekąd wydawać anachronizmem. Irzykowski odnosi zza grobu wyraźne zwycięstwo nad swym wielkim antagonistą.

ZDJĘCIE BOYA Z OKRESU LWOWSKIEGO

Boyowi pozostali nadal wierni czytelnicy, w mig rozchwytujący każde kolejne wydanie nie tylko Słówek czyMarysieńki Sobieskiej. Jej przekład na język francuski, rozpoczęty przez Paula Cazina tuż przed wybuchem II wojny światowej, doczekał się druku dopiero w roku 1975 (Marysieńka, la plus aimée de rênes), zresztą w Polsce. Rozkupywane są także kolejne edycje wspomnień o Krakowie doby Młodej Polski (Znaszli ten kraj?…), Obrachunków fredrowskich, Dziewic konsystorskich czyPiekła kobiet.

Gdyby nie rok 1918, Boy przeszedłby zapewne do potomności wyłącznie jako tłumacz i autor kabaretowych piosenek. Nowa rzeczywistość polityczna oraz towarzyszące jej przemiany obyczajowe stworzyły warunki do rozkwitu jego twórczości literackiej. Niemal symboliczne były też przenosiny z Krakowa (1922), niewątpliwej stolicy kulturalnej całej Polski (po uzyskaniu przez Galicję autonomii), do Warszawy, która w II Rzeczypospolitej przejęła jego funkcję. W odzyskanej niepodległości ujrzał wielką szansę wyprowadzenia naszej kultury na bardziej racjonalne tory, czemu miały służyć przekłady z francuskiego. Stało się jednak inaczej: urodzony w niewoli, zginął tragicznie pod okupacją, której apokaliptycznych wymiarów mieszkaniec autonomicznej Galicji nie był sobie w stanie wyobrazić. Obie okupacje miały ze sobą równie mało wspólnego jak Franciszek Józef z jednym ze swych poddanych nazwiskiem Hitler.

Nieubłagana historia zrównała wielkiego racjonalistę z przedstawicielami polskiego romantyzmu. Zacytujmy znów Lechonia, który ukazując Boya z „raną krwawą” i „palmą” (męczeństwa) w dłoni, pisał:

Ty jeden, jak to dziwne, spośród nas tak wielu,

Coś strzegł się słów podniosłych jak skazy, co plami,

Ty najmniej patetyczny, drogi przyjacielu,

Jesteś właśnie, jak Konrad, za pan brat z duchami[51].

Tak żegnali go poeci[52]; natomiast niektórzy historycy literatury nigdy nie darowali Boyowi „odbrązowienia” Mickiewicza ani też prześmiewek z katedr. Dał temu dowód Stanisław Pigoń w broszurze O bronzach, bronzownikach i bronzoburcy (1930). W kolejnym wydaniu jego wspomnień (Z Komborni w świat) ukazały się jego uwagi poczynione w związku z powojennym wznowieniem książki Tadeusza Żeleńskiego O Mickiewiczu (1949). Pigoń najpierw pisze o grzybie, którego niszczącą działalność oglądał w kuźni swego ojca. Drogę postępom tego grzyba torowała wilgoć, wypuszczająca „korzenie żarłoczne i wszystko toczące. Dokąd doszły, tam już ratunku nie było”. Do takiej właśnie wilgoci porównywał Pigoń całą krytyczną działalność autora Brązowników[53]. Z równą zjadliwością pisał o nim Józef Łobodowski, który z mego artykułu o Boyu zamieszczonego ongiś w „Polityce” z uznaniem wynotował wszystkie akcenty krytyczne, jakie był tam w stanie znaleźć[54].

Nawiązując do głośnego w swoim czasie artykułu Leszka Kołakowskiego[55], trzeba przyznać, iż Boy był postacią dwoistą. Autora Brązowników, Słówek czyNaszych okupantów nie sposób bowiem zakwalifikować bez reszty ani do błaznów, ani tym bardziej do kapłanów. W wieku XIX zrobili wielką karierę dwaj ludzie, stojący na antypodach staropolskiego społeczeństwa, mianowicie Stańczyk i Skarga. W obu ujrzano natchnionych, dalekowzrocznych patriotów, którzy pragnęli wstrząsnąć swymi rodakami za pomocą gryzącej ironii (jak to miał czynić błazen Zygmunta Starego) lub wzniosłych kazań (które wygłaszał królewski kaznodzieja).

OKŁADKA PIERWSZEGO WYDANIA MARYSIEŃKI SOBIESKIEJ

Było w Boyu coś ze Stańczyka, gdy bezlitośnie wyszydzał świat własnej młodości i przestarzałe a krępujące ludzi konwenanse. W tym programowym antybrązowniku było jednak coś i z mitotwórcy. Bo przecież na Młodą Polskę i całą twórczość Stanisława Przybyszewskiego patrzymy po dziś dzień przez okulary Boya-Żeleńskiego. Po latach Tadeusz Kwiatkowski zarzuci mu, że z legendy Zielonego Balonika, którego znaczenie ponoć przeceniał, uczynił „pomnik z brązu” ku własnej chwale[56]. Jerzy Stempowski twierdził zaś, że autor Słówek zajął z czasem w krytyce literackiej podobne miejsce co ongiś Tarnowski w Krakowie „i nawet w stylu i manierze bardzo się doń upodobnił”[57].

Było wreszcie w Boyu, jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało, i coś ze Skargi à rebours, gdy głosił potrzebę obyczajowej rewolucji i zapowiadał ostateczny koniec narodowej żałoby. Anna Tatarkiewicz słusznie zauważyła, że po dziś dzień o Tadeuszu Żeleńskim zwykło się pisać najczęściej w dwóch przeciwstawnych tonacjach: pamfletu i laudacji. Józef Hen w świetnej monografii o tym pisarzu starał się iść środkiem drogi[58], nie ukrywając wszakże swoistego zauroczenia Boyem, i trzymać jak najdalej od „czarnej legendy”, snutej nadal z zapałem i pracowicie przez wielu pamflecistów z Jackiem Trznadlem na czele. Choć i ten ostatni przyznaje, że jako kolaborant Boy „stoi na pewno nieskończenie niżej […] niż Wanda Wasilewska”[59]. Ileż to głupstw na temat autora Słówek napisano; pewien z bardzo młodych krytyków obarczył go nawet winą za szmirowaty repertuar wielu przedwojennych teatrów. Ich dyrektorzy mieli grać francuskie sprośne farsy, czyniąc to jakoby w strachu przed Boyem, który ponoć tylko takie sztuki w swych recenzjach zwykł był wysławiać. Swoisty szczyt osiągnął przed kilkoma laty Andrzej Nowak, pisząc na łamach „Życia…”, że za współczesny nam indyferentyzm moralny Polaków są odpowiedzialni dwaj panowie „B”, mianowicie Tadeusz Boy-Żeleński i – Jakub Berman. We wrześniu 2003 roku przedstawiciele Ligi Polskich Rodzin w radzie miejskiej Krakowa zażądali usunięcia pomnika Boya z tamtejszych Plant, odebrania mu ulicy oraz patronatu nad jednym z gimnazjów. Przewodniczący klubu LPR, porównujący Tadeusza Żeleńskiego do… doktora Mengelego oraz Stalina, stwierdził, że zdrajców „należy karać gardłem, nie zaś stawiać na pomnikach”. Co pozostawiam bez komentarza…

Najgorsze pomówienia miotane pod adresem Boya nie są w stanie zmienić faktu, że wszedł na trwałe do krwiobiegu naszej kultury. On to właśnie w Skrzydlatych słowach, opracowanych przez Markiewicza i Romanowskiego, zajął tak poczesne miejsce[60]. I to nie tylko z uwagi na Słówka, ale i takie tytuły jak: Mózg i pleć, Dziewice konsystorskie, Pijane dziecko we mgle czyBrązownicy. Ten ostatni termin zyskał prawo obywatelstwa w humanistyce na równi z określeniem Boyowskim jej pseudonaukowego sposobu uprawiania jako „wiatrologii”.

Na zakończenie kilka słów o tomie, który tenWstęp poprzedza. Można go śmiało nazwać antologią Boyowską, stanowiącą niejako dalszy ciąg antologii literatury francuskiej i liryki młodopolskiej, które opracował. Tym razem antologię dość nietypową, bo przygotowaną przez samego autora, w przeciwieństwie do wyboru, którego przed laty dokonał Andrzej Stawar[61]. Uwzględnił w nim obszerne fragmenty Stówek, sporą garść publikowanych w różnych latach esejów oraz nieco recenzji teatralnych. Stawar dał także kilka rozdziałów Marysieńki… Powtórzył (oczywiście nieświadomie!) za antologią Boya, recenzję z Balladyny Słowackiego, felietonyPortret malarza (o Styce), Blaski i nędze mowy polskiej, Styl kwiecisty oraz szkic Jules Vallès i jego trylogia.

Natomiast Żeleński uwzględnił w swojej miniantologii różne rodzaje własnej twórczości: od wspomnień z dzieciństwa poprzez recenzje teatralne do esejów poświęconych literaturze francuskiej. Nie dotknął zaś tematyki Młodej Polski, której poświęcił osobny tom zawierający wybór liryki tego okresu, poprzedzony obszernym wstępem. Wydawnictwo Ossolineum, które go wydrukowało tuż przed wybuchem II wojny światowej, musiało pozostawić cały nakład w magazynach. Jak się wydaje, Boy nie tracił nadziei na uzyskanie od władz radzieckich zgody na jego rozprowadzenie; wskazywałyby na to czynione przez autora Stówek starania. Zgadzał się nawet na zmianę tytułu, naiwnie sądząc, iż tylko on może być drażniący dla cenzury. Złudzenia te podzielało również i dawne kierownictwo pionu wydawniczego Ossolineum, daremnie zabiegające u władz radzieckich o zgodę na rozprowadzenie książek spoczywających w magazynach (z samej tylko serii „Biblioteka Narodowa” wstrzymano egzemplarze 180 tytułów). Początkowo żywiono nadzieję, że okupanci przystaną na sprzedaż świeżo wydanych dziejów Kościoła, pióra księdza Józefa Umińskiego, trudno się więc dziwić Boyowi, który mniemał, że apolityczna antologia młodopolskiej liryki może komukolwiek przeszkadzać[62]. Najwidoczniej nie wiedział (lub nie chciał wiedzieć) o określaniu przez krytykę marksistowską literatury tej epoki jako dekadenckiej. Można sobie wyobrazić minę Boya, gdyby w pochodzących z 1953 roku uzupełnieniach do komentarzy, w które był zaopatrzył Słówka, przeczytał, iż nowe prądy „w literaturze i sztuce Młodej Polski były wyrazem rozkładu ideologii burżuazyjnej w epoce imperializmu”, propagowały bowiem „reakcyjną teorię”, w myśl której sztuka winna służyć jedynie wyrażaniu „czystego piękna”[63]. Wówczas to zwykło się pisać o Młodej Polsce jako „przedwiośniu piłsudczyzny”. Notabene, gdyby jakimś cudem Słówka ukazały się we Lwowie Anno Domini 1941, dodano by im zapewne podobny komentarz.

O ile zaś Polska w latach 1944–1989 była zaopatrywana w przymiotnik Ludowa, o tyle w latach 1939–1941 polskojęzyczna prasa wychodząca pod sowiecką okupacją wymieniała ją tylko razem z pejoratywnym określeniem: pańska, szlachecka lub burżuazyjna, w najlepszym razie wersalska lub biała. O rządach II Rzeczypospolitej pisano, iż były polsko-szlacheckie. Traf chciał, że właśnie w 1940 roku ukazał się odpowiedni tom encyklopedii radzieckiej z artykułem Polsza. W jego zakończeniu autor expressis verbis stwierdzał, iż w 1939 roku przestała słusznie istnieć i to na zawsze.

Włączenie przez Państwowe Wydawnictwo Mniejszości Narodowych (dalej: PWMN) tego tomu do planu wydawniczego stanowiło z jednej strony dalszy ciąg „kokietowania Boya”, które wyraziło się między innymi we wspominanym już jubileuszu Słówek, z drugiej zaś było wynikiem znacznego rozszerzenia tegoż planu. Wystarczy przypomnieć, iż w 1938 roku PWMN wydało po polsku zaledwie cztery tytuły, a w 1939 roku tylko pięć. Kierownikiem działu polskiego był w tej oficynie wydawniczej Adam Adolf Bromberg (1912–1993), późniejszy dyrektor PWN. Pod jego bezpośrednim kierownictwem PWMN ogłosiło w 1940 roku aż 115 polskich tytułów, w łącznym nakładzie półtora miliona egzemplarzy. Plan wydawniczy na rok następny (1941) zakładał podwyższenie tej liczby do prawie trzystu tytułów, nakładu zaś do trzech milionów egzemplarzy[64].

W numerze trzecim „Nowych Widnokręgów”, który ukazał się pod koniec maja 1941 roku, krótki artykuł Książka polska w 1941 roku podpisany przez Artura (późniejszego Adama) Bromberga, informował, że obok wznowień klasyków literatury polskiej, takich jak Mickiewicz, Orzeszkowa, Słowacki, Prus i Konopnicka, przewiduje się „wydanie zbioru prac krytycznych Boya-Żeleńskiego z dziedziny historii literatury polskiej (o Mickiewiczu, Słowackim, Fredrze i innych) pod tytułem W perspektywie czasu”[65]. Tytuł wymyślił zapewne sam Boy, o czym świadczy jego króciusieńka przedmowa, mówiąca właśnie o „perspektywie czasu”. Później tytuł został zmieniony na Około Mickiewicza.

Ponadto PWMN przewidywało wydanie książek: Adolfa Rudnickiego, Jana Brzozy, Włodzimierza Słobodnika, Jana Karola Wendego, Janiny Broniewskiej, Haliny Górskiej, Elżbiety Szemplińskiej, Leona Pasternaka, Adama Ważyka i Jerzego Putramenta, a więc – dodajmy – autorów przebywających aktualnie na terenie ZSRR (przede wszystkim Lwowa). Ta swoista asekuracja objęła także utwory sceniczne: w planach wydawniczych uwzględniono bowiem tylko te sztuki, które były w latach 1939–1941 wystawiane na deskach Państwowego Teatru Dramatycznego we Lwowie, a więc Bałuckiego (Dom otwarty), Fredry (Zemsta) i Zapolskiej (Panna Maliczewska orazMoralność Pani Dulskiej) oraz Bogusławskiego Krakowiaków i górali, którą to sztukę Wasylewski dość bezceremonialnie przystosował do wymogów cenzury.

PIERWSZE WYDANIE BRĄZOWNIKÓW

Boy zakończył pracę nad przygotowaniem antologii 11 czerwca 1941 roku[66]. W artykule Pawła Jordana, ogłoszonym po dwóch latach w Moskwie, czytamy, że jego książka już przed 22 czerwca 1941 roku była po opracowaniu redakcyjnym. Jordan z uznaniem podkreślał, że stanowiła „poniekąd obraz ciekawej ewolucji poglądów i metod krytyczno-literackich Boya-Żeleńskiego”[67]. Przyjęcie antologii przez PWMN nie oznaczało oczywiście, że dana pozycja niezawodnie się ukaże, a jeśli nawet tak się stanie, to że nie będzie przed ujrzeniem światła dziennego dokładnie ocenzurowana. Wolno w związku z tym wyrazić wątpliwość, czy na przejście przez igielne ucho odpowiedniego urzędu mogła liczyć na przykład recenzja Boya z Turonia Żeromskiego, który, jak wiadomo, dotyczył rzezi galicyjskiej z 1846 roku, a tym bardziej z „chłopskiej trylogii” Karola Huberta Rostworowskiego, pisarza, który w oczach marksistowskiej krytyki uchodził za symbol wstecznictwa, klerykalizmu i judofobii[68]. Wypadł on z programów nauczania dziejów literatury polskiej, ułożonych dla szkoły radzieckiej, podobnie jak Cyprian Kamil Norwid, określany w programach jako „epigon romantyzmu” i „pomost do dekadentyzmu”, oraz Stanisław Wyspiański. Weselu zarzucano, że znalazła w nim wyraz „kułacko-solidarystyczna ideologia” autora, który był prekursorem piłsudczyzny, rozsiewającym truciznę „nacjonalizmu i reakcji”. Z zakrawającym na humor z zeszytów szkolnych streszczeniem tego utworu („wsteczna inteligencja w obawie przed rewolucyjnym proletariatem szuka oparcia w kułactwie”) odważył się nawet współcześnie polemizować Władysław Bieńkowski[69]. A przecież między innymi sztukom tych właśnie autorów Boy poświęcił recenzje teatralne, przypomniane w antologii. I niewiele by im zapewne pomógł asekuracyjny tytuł, w który zaopatrzył tę jej część (Drogi i zaułki szlachetczyzny). Najważniejsza przeszkoda polegała wszakże na czym innym, mianowicie na atmosferze panującej we wspomnieniach Boya oraz w jego teatralnych recenzjach. W okresie, kiedy o Polsce urzędowa propaganda wypowiadała się wyłącznie w urągliwym tonie, pełnym satysfakcji, iż ten „poroniony płód traktatu wersalskiego” zniknął, zdawałoby się na zawsze, z politycznej mapy Europy, w książce Boya znajdowano by pełen sentymentu obraz dawnych epok oraz stylu życia ówczesnych elit kulturalnych.

Wystarczy przejrzeć plan wydawniczy PWMN na rok 1941, aby się przekonać, że książka Boya stanowiłaby dla tysięcy odbiorców swoiste schronienie przed lekturą, w jaką zaczęto zaopatrywać polskich czytelników. Górowały w niej tłumaczenia dzieł Lenina i Stalina, jak również przekłady arcynudnych powieści radzieckich epoki tryumfującego socrealizmu. Jeśli zaś idzie o literaturę Polski międzywojennej, to uwzględniono jedynie dzieła autorów piętnujących „Polskę wersalską” jako więzienie „dla ludu polskiego i narodów ujarzmionych”[70]. Również i w związku z tym szanse na ukazanie się wyboru prac Boya przedstawiały się dość mizernie. I niewiele by tej książce pomogło uwzględnienie także recenzji z ostatniego lwowskiego okresu (w tym ze sztuki Wandy Wasilewskiej o Bartoszu Głowackim) czy szkiców o Stendhalu i Vallès’m, piewcy Komuny Paryskiej (publikowanych na łamach „Nowych Widnokręgów”)[71]. O tym, jak złudne były te wszystkie nadzieje, świadczy skreślenie przez cenzurę w Polsce Ludowej wielu uwag z esejów Boya dotyczących sytuacji wewnętrznej w Rosji sowieckiej, jak również większości jego recenzji ze sztuk radzieckich[72]. Ofiarą ingerencji padła między innymi recenzja z Aszantki Perzyńskiego, uwzględniona w 1941 roku przez Boya[73].

Manuskrypt antologii zakupił przed kilkoma laty Wiesław Uchański, prezes Wydawnictwa Iskry, w czasie aukcji urządzanej w jednym z krakowskich antykwariatów. Oryginał przekazał do zbiorów Biblioteki Narodowej.

Powtórzmy raz jeszcze, mimo wszelkich względów okazywanych Boyowi w okresie jego pobytu we Lwowie trudno przypuścić, aby cenzura zgodziła się na publikację antologii w niezmienionym kształcie. Względy te nie przyczyniły się także do przetłumaczenia jakichś recenzji teatralnych Boya czy jego esejów na rosyjski. Na pewno jednak liczono się z nim poważnie, i to z uwagi nie tylko na popularność samego nazwiska. Decydowała także jego postawa przed wybuchem II wojny światowej wobec dominacji kleru oraz jego tak mocno zawsze akcentowana laickość i racjonalizm. Z okazji jubileuszu Słówek „Czerwony Sztandar” pisał, iż dopiero władza radziecka dała ich autorowi dostęp do masowego czytelnika. Boy-Żeleński „jeden z czołowych ludzi postępu w okresie ucisku i nienawiści, odnajduje dziś drogę do kultury socjalistycznej”[74].

Na zakończenie uwaga natury bardzo osobistej. Tadeusz Boy-Żeleński zaważył na moim rozwoju intelektualnym, i to od 1940 roku poczynając, kiedy zapoznałem się po raz pierwszy z jego utworami (Słówkami i Brązownikami). Wrażenie z tej lektury odnotowałem w moim dzienniku prowadzonym w latach II wojny światowej. Boyowi poświęciłem esej Kapłan i błazen, opublikowany w 1984 roku na łamach „Polityki”, który został wykorzystany w tym Wstępie. Stanowi on niejako częściowe przynajmniej spłacenie długu wdzięczności, który już przed laty zaciągnąłem wobec autora Brązowników.

Janusz Tazbir

Od autora

Zebrane w tym tomie szkice pisane były nieomal wszystkie dawniej, w ciągu ubiegłych lat kilkunastu. Każdy z nich, już w chwili powstania, obrócony był w przeszłość; załamywanie się owej przeszłości w pryzmacie czasu było rzeczą, która mnie szczególnie interesowała. Obecnie ta gra perspektyw czasu zwielokrotniła się; owo spojrzenie w przeszłość samo stało się już cząstką przeszłości. Może w tym charakterze spojrzenia te zainteresują czytelnika[*1].

Lwów, 1941.

Około MickiewiczaStare i nowe drogi wiedzy o Mickiewiczu

Zaledwie serce wielkiego poety przestało bić, stał się on w narodzie przedmiotem kultu, który miał wciąż wzrastać, a który znalazł najbardziej widomy wyraz w sprowadzeniu jego zwłok i pochowaniu ich w grobach królewskich na Wawelu. I, z chwilą śmierci Mickiewicza, ustały, jakby czarami, wszystkie zarzuty, oskarżenia, jakich mu nieraz nie szczędzono za życia; wręcz przeciwnie, nastąpiła doraźnie jakby cicha umowa, aby we wszystkim co ma styczność z Mickiewiczem ścierać kanty, usuwać zadrażnienia, tak iżby w tak ciężkiej ówczesnej doli narodu, bodaj on jeden mógł być znakiem jednoczącym wszystkich w nieustającym hołdzie i miłości.

Równocześnie, w tymże momencie, największy nasz poeta i pisarz wchodzi do historii literatury, staje się przedmiotem nauki. Tak życie jego jak i twórczość będą odtąd poddane drobiazgowym badaniom; bibliografia mickiewiczowska rośnie imponująco; biblioteki, muzea, zbiory gromadzą od początku każdy szczątek, każdą pamiątkę, mające związek z Mickiewiczem. Mimo to, dziś, w 85 lat od śmierci poety, niepodobna rzec, aby cel tych prac był w pełni osiągnięty, a trud ich bodaj w przybliżeniu ukończony. Przeciwnie, można powiedzieć, że wśród wszystkich pisarzy polskich, Mickiewicz należy raczej do tych, o których wiedza jest najmniej pełna; i owszem, wiedza ta ukazuje sporo luk i wątpliwości i pozostawia aż nazbyt dużo do zrobienia.

Stwierdzenie to nie ma być jakimś „aktem oskarżenia” w stosunku do naszej nauki. Chcę tylko zestawić pokrótce przyczyny, które składały się na to, że wiedza o Mickiewiczu nie mogła iść normalnym torem. Po pierwsze dlatego, że przez długi czas warunki polskiego życia – i pewnych gałęzi nauki także – nie były normalne; a po wtóre dlatego, że miejsce, jakie zajął Mickiewicz w życiu uczuciowym narodu, przekraczało znacznie granice historii literatury. Otóż, zrozumiałe jest, że nauka o literaturze nie mogła nie ulegać naciskowi takiego stanu rzeczy, nie mogła pozostać obca płynącym stąd sugestiom i nakazom.

A sam jej przedmiot był tu niepospolicie trudny! W posłowiu do Pana Tadeusza Mickiewicz marzy o tym, by kiedyś wzięły wieśniaczki do ręki „te księgi proste jak ich piosenki”. Czy w istocie takie proste? Trzeba uczynić rozróżnienie. W istocie, słowo Mickiewicza jest cudem prostoty – prostoty wielkiego natchnionego artysty. Ale jego materiał twórczy bywał bardzo nieprosty, jak nieproste były warunki narodowego bytu, z których właśnie twórczość Mickiewicza wyrosła. Same bodaj „realia” tego Soplicowa w Panu Tadeuszu jakże są skomplikowane, ileż mają i jak różnych podszewek! Niełatwo podjąłbym się je wytłumaczyć wieśniaczce, a nawet i niewieśniaczce. Podobnie i koleje życia Mickiewicza i jego indywidualność i twórczość i losy jego dzieła i sławy nastręczają nam niejedną zawiłość.

Jak już wspomniałem, śmierć Mickiewicza stanowi przełom w stosunku warstw narodu do poety. Za życia często niezrozumiany i zwalczany – po śmierci uwielbiony przez wszystkich, nietykalny, ubóstwiony, otoczony najdrażliwszym kultem.

Nic lepiej nie oddaje dwoistości tego stosunku niż owe znane i często cytowane ustępy z korespondencji Kraińskiego o „ojcobójstwie, zdradzie ojczyzny”, o tym, „jak głęboko upadł Mickiewicz” – a tuż po śmierci Mickiewicza wybuch żalu tegoż Krasińskiego w słowach: „On był dla ludzi mego pokolenia i miodem i mlekiem i żółcią i krwią duchową”.

Wiedza o Mickiewiczu zaczęła się właściwie od legendy. Bo legendą musiał stać ów poeta, nieobecny w kraju, człowiek, którego tylko nieliczni znali lub widzieli na oczy, którego cały żywot był tułaczką wśród obcych. I ślady tego żywota, świadectwa jego zdarzeń, miały być rozprószone: Moskwa, Paryż, Rzym, Konstantynopol…

Później legenda zaczęła się przekształcać w naukę. Ale w jakich warunkach! W dobie tragicznych katastrof narodowych i wynikłej stąd najbardziej obolałej drażliwości. W kilka zaledwie lat po śmierci Mickiewicza przychodzi – rok 1863. W zmianie stosunków polsko-rosyjskich już po r. 1831, a cóż dopiero po r. 1863, jakże trudno było psychologicznie rozważać np. stany duszy i pojęć Mickiewicza z czasu jego pobytu w Rosji w latach 1825–1829, skoro już współcześnie Mickiewicz musiał się dość ostro odcinać dawnym towarzyszom wileńskim w odpowiedzi na ich zgorszenia i pouczenia. Toteż ten pobyt w Rosji, jeden z najbujniejszych i najciekawszych okresów w życiu poety, omawiany był przez długi czas jakże nieśmiało, badany jakże niedokładnie!

Cóż dopiero moment powstania listopadowego. Jakże „nieprosta” była sytuacja, gdy młodzież warszawska spieszyła pod broń mając na ustach Odę do młodości, powtarzając wiersze z Konrada Wallenroda, gdy ich autor przyjmuje w Rzymie wiadomość o powstaniu nieufnie i niechętnie. I to znów tłumaczy, czemu ten okres, tak doniosły, tak przełomowy w życiu i twórczości Mickiewicza, przez długi czas traktowany był znowuż tak nieśmiało, czasem nieomal pomijany. Znam grube i sławne tzw. podstawowe monografie o Mickiewiczu, gdzie sprawa powstania listopadowego, w której następstwie Mickiewicz – jak sam pisze – miał być bliski samobójstwa, zajmuje mniej miejsca niż rozbiór wierszyka Powrót taty.

Z tych samych – i jeszcze innych – przyczyn, bardzo długo jakże drażliwy dla naszej mickiewiczologii (i tym samym prawie nie tykany) był pobyt Mickiewicza na wsi w Poznańskiem, gdzie poeta zatrzymał się w r. 1831 opodal granicy, jadąc do Warszawy z Rzymu przez Paryż. A przecież tu właśnie rozgrywa się ów walny dramat życia Mickiewicza, tu rozstrzyga się przyszły jego los, w momencie gdy widzi ciągnących na emigrację rozbitków. A wreszcie tych kilka miesięcy, to są jedyne chwile, które Mickiewicz przeżył w rdzennej Polsce. I ten jego pobyt w Poznańskiem był do ostatnich czasów – z różnych powodów, przy których nie będę się tu zatrzymywał – prawie że zignorowany.

A towianizm! Ta dziwna sekta, będąca mieszaniną wielu sekt szerzących się współcześnie na Wschodzie i na Zachodzie, z domieszką jakiegoś zniekształconego saint-simonizmu w wersji „Ojca wiekuistego” Prospera Enfantin, spowinowacona – zmieszana nawet – z okrzyczaną sektą Vintrasa, znienawidzona i osławiona we współczesnej Polsce, opanowana przez wpływy, ekstazy i swary kobiet, jakże została przyrządzona na słodko i na anielsko, jak wysterylizowana przez większość naszych badaczy! Aby rozgrzeszyć udział Mickiewicza, trzeba było wypromować Andrzeja Towiańskiego niemal na świętego, pisać o nim w tonie niczym nie uzasadnionej dewocji. Tu już można powiedzieć, że wszystko prawie co wypisano o Towiańskim i o towianizmie mija się z pojęciami o naukowym poznaniu. A Towiański i jego koło to przecież przynajmniej dziesiątek lat w życiu Mickiewicza. Sądzę, że historia towianizmu i Mickiewicza na tle towianizmu jest od A do Z na nowo do napisania. I nie ja jeden tak uważam; pisał w tej sprawie stary wilnianin, poeta i krytyk Czesław Jankowski:

„…w oficjalnej biografii Mickiewicza panuje mrok, mrok, mrok… bynajmniej nie naturalny, ale sztucznie zaaranżowany ad usum Delphini, jawnie i oczywiście dlatego, aby pozostały niewyjaśnione i niezgłębione «na wieki wieczne» niektóre strony tej istnej zmory zwanej popularnie i ogólnikowo towianizmem, co zaciążyła tak fatalnie na całym sporym okresie życia i działalności Adama Mickiewicza…”

I niech ktoś nie mówi, że to wszystko dotyczy życia Mickiewicza a nie twórczości, a że twórczość jest właściwym przedmiotem historii literatury. Po pierwsze, u takich indywidualności jak Mickiewicz twórczość splata się najściślej z życiem i z niego wyrasta. Sprawa towianizmu na przykład łączy się bezpośrednio z wykładami Mickiewicza w Collège de France i z ich zerwaniem. Po wtóre, sposób, w jaki się nauka nasza przez długi czas ustosunkowywała do życia Mickiewicza, musiał się odbić i na jej stosunku do twórczości poety. A wreszcie, przecież Mickiewicz był nie tylko poetą, ale także politykiem, działaczem, przewodnikiem narodu, częścią jego żywej historii. I tym wszystkim staje się właśnie w ciągu owych 21 lat, które nastąpiły po wydaniu ostatniego poetyckiego utworu – Pana Tadeusza – aż do śmierci. Jakżeby tak doniosłe sprawy jego życia mogły nas nie obchodzić?

Dodajmy wreszcie, że dawna mickiewiczologia bynajmniej nie stroniła od tematów biograficznych; wprost przeciwnie; ale czyniła to z pewnym wyborem. Najchętniej rozpisywano się o czasach wileńskich, o filomatach, o pannie Maryli; im dalej, tym wiadomości stawały się skąpsze i coraz surowiej – aby tak rzec – ocenzurowane. I mam wrażenie, że jeżeli w ostatnim czasie święciły u nas sukces tezy tzw. formalizmu, odwracające się radykalnie od rozważań osoby twórcy, a widzące jakoby tylko jego dzieło, to niemałą w tym rolę odegrały może właśnie kłopoty, coraz bardziej narastające w związku z Mickiewiczem i dające się odczuć młodemu pokoleniu badaczy. W danych warunkach wdzięczniejszym wydawało się zadaniem znaleźć nowe argumenty formalne dla wykazania jeszcze raz że Sonety krymskie są arcydziełem, niż natknąć się np. na poszlaki, że sonety miłosne rodziły się w buduarze carskiego szpicla, jakim w świetle nowych badań rosyjskich puszkinistów okazała się hrabina Karolina Sobańska, odeska i krymska muza niedoświadczonego poety. Zacięty formalista powie, iż to nie zmieni faktu, że sonet ma czternaście wierszy. Ale czyż można powiedzieć, że jakieś okoliczności tyczące się okresu gdy zadzierzgnęły się stosunki Mickiewicza z rosyjskimi rewolucjonistami, nie są dla nas interesujące?

Okres Trybuny Ludów – nowe drażliwości. Za życia i po śmierci. Zwłaszcza po śmierci. Sfery dające wówczas ton polskiemu życiu, te sfery, które z autora Pana Tadeusza chciały uczynić „swojego” poetę, poetę Polski tradycyjnej, szlacheckiej, kontuszowej, szkaplerzykowej – niby to w przeciwieństwie do radykała Słowackiego – te sfery aż się wzdrygnęły na widok wyłaniającego się z mroku Mickiewicza „czerwonego”, jawnego socjalisty. I nie dziwmy się, że w ówczesnej atmosferze hr. Stanisław Tarnowski, reakcyjny polityk i wieloletni profesor literatury, zaklinał syna poety, Władysława Mickiewicza, aby zniszczył wszystkie ślady działalności ojca z epoki Trybuny Ludów; ba, dziwił się, że syn poety jeszcze tego sam nie dokonał! A pewien młody uczony krakowski protestował przeciw „odgrzebywaniu” – jak pisał – zapomnianych pism i artykułów Mickiewicza. Chodziło oczywiście o artykuły z Trybuny Ludów. Syn poety nie poszedł w tym sensie na rękę tej swoistej cenzurze, wydobywając ten okres działalności Mickiewicza – choć późno i nazbyt oględnie – na światło; w zamian za to, jak ujrzymy za chwilę, miał przez długie lata uprawiać cenzurę na swoim wielkim ojcu na własną rękę.

I inne jeszcze momenty życia i działalności Mickiewicza były przez dziesiątki lat zakonspirowane, choćby ów legion żydowski, w Konstantynopolu, dziwaczny ale arcyciekawy epizod, fantastyczna a zarazem realna militarno-polityczna kombinacja, wedle której Rothschild paryski miał jakoby zostać udzielnym księciem Jerozolimy, w zamian za pomoc w finansowaniu legionu z ochotników Żydów, który by w czasie wojny krymskiej walczył obok formacji polsko-kozackich przeciw caratowi. Bądź co bądź ta sprawa, tak powszechnie przemilczana, warta była uwagi choćby dlatego, że była ona ostatnią, którą się Mickiewicz w życiu zajmował; w pełni prac organizacyjnych około tego legionu umarł 26 listopada r. 1855.

Szczegóły tego epizodu – których nie będę tu przypominał – świadczą, jak bardzo Mickiewicz w działalności swojej chadzał własnymi drogami i jakie rozdźwięki mogły się zdarzać – dopóki żył – między nim a znaczną częścią społeczeństwa. Wspomniałem przed chwilą imię Władysława Mickiewicza; otóż wydaje mi się konieczne przypomnieć tu pokrótce rolę, jaką ten syn odegrał w naszej mickiewiczologii. Niepodobna wręcz mówić o warunkach kształtowania się naszej wiedzy o Mickiewiczu, nie poświęciwszy kilku słów problemowi syna jego Władysława. Jest to zjawisko dość złożone. Z jednej strony niezwykłe jest życie tego syna, który cały swój trud i niesłabnący zapał poświęca kultowi wielkiego ojca; z drugiej strony trzeba określić charakter, jaki ta synowska metoda pracy musiała nadać naszej nauce. I znowuż muszę się zastrzec, że nie chcę tu powiedzieć nic złego o tym działającym zapewne w najlepszej wierze człowieku; anomalią było jedynie połączenie dwóch funkcji, których atrybuty i cele bywają różne: przedstawiciela rodziny poety oraz roli męża nauki, uświęconego patrona naszej wiedzy mickiewiczowskiej, które to funkcje przez wiele lat Władysław Mickiewicz siłą faktu sprawował. Bo Władysław Mickiewicz, który przez pół wieku z górą gromadził wszystko co tyczyło się pamięci ojca, był jedynym wydawcą listów Mickiewicza, samowładnym panem mickiewiczowskiego archiwum, pisał o Mickiewiczu dzieła o charakterze biografii, był przez wiele dziesiątków lat regulatorem i faktycznym cenzorem wiedzy o Mickiewiczu. Był nim i przez autorytet swego nazwiska – z czasem i sędziwego wieku – a także w myśl zasady: beatus qui tenet. Bo Władysław Mickiewicz zdołał, właśnie dzięki powadze nazwiska i dzięki wytężonej skrzętności w tej mierze, dostać w ręce przeważną ilość dokumentów dotyczących wielkiego ojca. Zdobywał ją na wszelkie sposoby: jedni oddawali mu je chętnie z wiarą, że idą w najlepsze ręce, albo też wypraszał je, wyciskał, terroryzując łagodnie posiadaczy, w potrzebie skupował je. Ten i ów świadomszy, odnosił się nieufnie do tej synowskiej misji; tak np. Artur Wołyński (bliższe dane w książce mojej Brązownicy) odmawia użyczenia mu pewnego ważnego dokumentu i z tej okazji pisze: „Nikomu bym nie powierzył rękopisu, nawet kochanemu panu, bo cię ludzie obwiniają, że dokumenty fałszujesz przez obcinanie i przerabianie ustępów, które ci się nie podobają, że dokumenty pożyczone do odpisania zatrzymujesz, a właścicielowi oddajesz udatne facsimilia z nadwyrężonym tekstem; że w swoich publikacjach naciągasz jedne fakta, inne zupełnie pomijasz milczeniem”… Tak pisał Wołyński; ale widzimy, że w końcu i on nie wytrzymał nacisku i żądane dokumenty w ręce Władysława wydał; jakoż z tą chwilą przepadły bez wieści. Chodziło o ważny przyczynek do spraw towianizmu.