Strona główna » Obyczajowe i romanse » W słońcu i we mgle

W słońcu i we mgle

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65684-43-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W słońcu i we mgle

Niepozorny hotelik w centrum Wałcza, trzy przyjezdne kobiety i właścicielka obiektu – sceneria iście filmowa, jednak daleka od ideału. Za bohaterkami ciągnie się przeszłość, która prześladuje je na każdym kroku. Dlaczego Bożena ma wiecznie zaciśnięte usta i tworzy szczegółowy plan każdego dnia? Co jest przyczyną tego, że Natalia nie chce rozmawiać z mężem, a w nocnej szafce skrywa pozew rozwodowy? Z jakiego powodu Majka usiłuje popełnić samobójstwo? I w końcu Alicja – skąd wie o sekretach pozostałej trójki? Jakie tajemnice kryją się za hotelowymi drzwiami?

Polecane książki

Przypuszczalnie nigdy nie dowiemy się, jakimi przesłankami kierowali się Egipcjanie, wykuwając z litej skały w ciągu niecałych 200 lat co najmniej 20 milionów metrów sześciennych kamieni. Piramidy są namacalnym dowodem na to, że ta gigantyczna praca została wykonana. Pozostaje odpowiedzieć sobie na ...
Autor niniejszego poradnika zawarł w nim szereg cennych wskazówek, a także szczegółowy opis wszystkich dostępnych misji, co z pewnością pomoże wam w pozytywnym ukończeniu gry. Conflict Zone - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. ICP09: Podwójny cios ICP08: Zaci...
  „Ofiara Polikseny” to nie tylko trzymający w napięciu kryminał, ale również świetny portret środowiska archeologów i pożegnanie z romantycznymi wyobrażeniami dotyczącymi ich profesji. Marta Guzowska debiutuje w sposób brawurowy: zapomnijmy o Indianie Jonesie i Larze Croft! Przed nami Mario Ybl: pi...
W niniejszej publikacji przystępnie wyjaśniono najistotniejsze zagadnienia związane z wdrożeniem rewolucyjnej zmiany w rozliczeniach VAT, jaką jest split payment. Uwzględniono przy tym najaktualniejszą wersję projektu nowelizacji. Split payment, czyli system podzielonych płatności, ma zostać wprowad...
Tom czwarty, część trzecia dzieła „Słowianie Zachodni” omawia następujące tematy: Słowianie na wschód od Łaby i Soławy. Obodryty: 1. Zarząd i władza księcia saskiego. 2. Ustanowienie hierarchii kościelnej: a) Hardy stosunek Henryka Lwa do biskupów. Nieporozumienia między arcybiskupami bremeńskim i h...
Książka popularnonaukowa napisana przez wybitnego botanika. Autorka, prof. dr hab. Leokadia Witkowska-Żuk, szczegółowo opisuje szatę roślinną polskich lasów, jej bogactwo i zróżnicowanie.W książce przedstawiono:• fitosocjologiczny podział zbiorowisk leśnych Polski• charakterystykę wszystkich zespołó...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Schrammek

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i łamanie

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2017

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-65684-43-1

De­dy­ku­ję tym,

dzię­ki któ­rym Wałcz i jego oko­li­ce

na za­wsze po­zo­sta­ną w moim ser­cu

Rozdział 1

Bo­że­na jesz­cze raz zer­k­nę­ła w stro­nę ho­te­lo­we­go bu­fe­tu. Na dłu­gim sto­le, przy­kry­tym bia­łym ob­ru­sem, po­usta­wia­ne były naj­róż­niej­sze przy­sma­ki. Kil­ka ro­dza­jów sa­ła­tek, w tym jej ulu­bio­na z tuń­czy­kiem, ga­la­re­ta dro­bio­wa, jaj­ka w so­sie ta­tar­skim i twa­ro­żek ze szczy­pior­kiem. Z elek­trycz­ne­go pod­grze­wa­cza wy­do­by­wał się za­pach ja­jecz­ni­cy na ma­śle, pie­czo­nych kieł­ba­sek i na­le­śni­ków. Spod kre­mo­wej ser­wet­ki wy­sta­wa­ły paj­dy bia­łe­go i ciem­ne­go pie­czy­wa. Bło­gość! Ca­ło­ści do­peł­nia­ły po­jem­nicz­ki z do­dat­ka­mi: ma­słem zio­ło­wym, smal­cem, kon­fi­tu­ra­mi oraz mio­dem. Z wa­zo­nu sto­ją­ce­go w rogu sto­łu, by nie prze­szka­dzał go­ściom, roz­cho­dził się cu­dow­ny za­pach ma­jo­we­go bzu.

Była sama w po­miesz­cze­niu. Po­przed­nie­go dnia do­wie­dzia­ła się, że śnia­da­nia roz­po­czy­na­ją się o siód­mej. Ona zja­wi­ła się kwa­drans przed cza­sem. Chcia­ła wy­pić w spo­ko­ju kawę i za­sta­no­wić się nad roz­kła­dem dnia. Wie­dzia­ła, że za chwi­lę do ja­dal­ni przyj­dą po­zo­sta­li go­ście i za­pa­nu­je tu gwar. To za­wsze wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi. Uwiel­bia­ła ci­szę. Je­dy­nie wte­dy po­tra­fi­ła sku­pić my­śli.

– Prze­pra­szam, gdzie jest co­dzien­na pra­sa? – za­gad­nę­ła kel­ner­kę wy­cho­dzą­cą z ku­chen­ne­go za­ple­cza.

Mło­da dziew­czy­na spoj­rza­ła na nią z kon­ster­na­cją.

– Pra­sa?! – Wpa­try­wa­ła się w Bo­że­nę, jak­by po raz pierw­szy sły­sza­ła to sło­wo. – W kio­sku na­prze­ciw­ko może pani ku­pić.

– Tu nie ma­cie?!

– Nie.

Kel­ner­ka ode­szła, a Bo­że­na wy­dę­ła usta. Co to za ho­tel, w któ­rym nie moż­na przej­rzeć ga­zet pod­czas śnia­da­nia! Po­win­nam się tego spo­dzie­wać, po­my­śla­ła.

Była tu po raz pierw­szy. I ostat­ni za­pew­ne. To małe mia­sto – za­le­d­wie pięć rond, któ­re po­przed­nie­go wie­czo­ru mi­ja­ła. Nie zdą­ży­ła przyj­rzeć się mie­ści­nie, bo zja­wi­ła się zbyt póź­no, ale do­my­śla­ła się, że da radę przejść ją wzdłuż i wszerz w cią­gu jed­ne­go po­po­łu­dnia. Jak lu­dzie mogą żyć w ta­kim miej­scu? Do nie­daw­na jesz­cze nie wie­dzia­ła, że to mia­stecz­ko ist­nie­je na ma­pie Pol­ski. Przy­po­mnia­ła so­bie roz­mo­wę z sze­fem sprzed dwóch ty­go­dni.

– Na­praw­dę to ja mu­szę tam je­chać? – Pa­trzy­ła na nie­go za­sko­czo­na. – Nie może któ­raś z młod­szych pra­cow­nic?

– Nie po­ra­dzą so­bie. – Prze­ło­żo­ny po­krę­cił gło­wą. – Nie mają do­świad­cze­nia.

– Ale ja nie mogę… – za­czę­ła.

Szef wszedł jej w sło­wo:

– Nie mo­żesz? Od pię­ciu lat nie wy­jeż­dża­łaś w żad­ną de­le­ga­cję! Wy­da­je mi się, że wła­śnie to­bie naj­ła­twiej tam po­je­chać! Nie masz week­en­do­wej uczel­ni, bo już wszyst­ko za tobą. Małe dzie­ci nie pła­czą ci w domu, a mąż przez te dzie­sięć dni do­sko­na­le so­bie po­ra­dzi. Chy­ba że jest coś, o czym nie wiem? – Za­wie­sił głos, da­jąc Bo­że­nie szan­sę na do­po­wie­dze­nie.

Mil­cza­ła.

– Co mam tam do­kład­nie ro­bić? – spy­ta­ła po chwi­li zre­zy­gno­wa­na.

Przez na­stęp­ny kwa­drans słu­cha­ła o kon­tro­li w miej­skiej spół­ce. Stan­dar­do­we za­da­nie. Bę­dzie prze­glą­dać i spraw­dzać set­ki do­ku­men­tów, ty­sią­ce ra­chun­ków, a po­tem stwo­rzy kil­ku­stro­ni­co­wy ra­port. Nada­wa­ła się do tej pra­cy do­sko­na­le. Była skru­pu­lat­na i do­kład­na. Szef lu­bił zle­cać jej od­po­wie­dzial­ne za­da­nia, bo wie­dział, że wy­ko­na je pre­cy­zyj­nie. Ni­g­dy nie po­wie­dział tego gło­śno, ale była jego naj­lep­szą pra­cow­ni­cą. Tra­fi­ła do biu­ra za­raz po stu­diach, prze­cho­dząc po­szcze­gól­ne eta­py ka­rie­ry. I choć ni­g­dy nie mia­ła zbyt­nie­go par­cia na kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko, od kil­ku lat je pia­sto­wa­ła.

– Z po­znań­skie­go od­dzia­łu do­łą­czy do cie­bie pani Na­ta­lia. Nie znam jej, ale sły­sza­łem wie­le do­bre­go. Ma trzy­dzie­ści lat, pra­cu­je tam od nie­daw­na. Służ jej po­mo­cą w ra­zie cze­go – do­dał.

Bo­że­na wy­krzy­wi­ła usta. Ten gry­mas po­ja­wiał się u niej co­raz czę­ściej. Albo na­pi­na­ła war­gi, albo przy­gry­za­ła je od środ­ka. Cza­sa­mi ro­bi­ła to tak moc­no, że od­czu­cie bólu prze­cho­dzi­ło w smak krwi. Do­pie­ro wte­dy się uspo­ka­ja­ła. Wy­krzy­wia­nie ust spra­wia­ło, że wy­da­wa­ła się star­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści. Fi­gu­rę, ukształ­to­wa­ną w mło­do­ści tre­nin­ga­mi pił­ki siat­ko­wej, mia­ła bez za­rzu­tu. Dzi­siaj za­po­mnia­ła, jak wie­le ra­do­ści spra­wia­ło jej to nie­gdyś. Z jaką ocho­tą zwią­zy­wa­ła dłu­gie blond wło­sy w kit­kę i spi­ło­wy­wa­ła pa­znok­cie, by nie ła­ma­ły się przy przyj­mo­wa­niu pił­ki. Ten na­wyk po­zo­stał jej do te­raz. Wło­sy do ra­mion, z prze­dział­kiem po­środ­ku, każ­de­go ran­ka za­cze­sy­wa­ła w iden­tycz­ny spo­sób. Do pra­cy naj­czę­ściej wkła­da­ła bia­łe ko­szu­le i ciem­ne ma­ry­nar­ki tu­szu­ją­ce ko­bie­ce kształ­ty, przyj­mu­jąc wy­gląd nud­nej księ­go­wej. W so­bo­ty i nie­dzie­le zwy­kle snu­ła się po domu w dre­sie.

– Bę­dzie­cie za­kwa­te­ro­wa­ne w jed­nym ho­te­lu. W week­end też masz opła­co­ny noc­leg – po­wie­dział prze­ło­żo­ny. – Bez sen­su, że­byś na dwa dni je­cha­ła sześć­set ki­lo­me­trów w jed­ną stro­nę i za­raz po­tem wra­ca­ła. Sama po­dróż cię zmę­czy.

Bo­że­na po­ki­wa­ła gło­wą, zga­dza­jąc się nie­chęt­nie. My­śla­mi była jed­nak zu­peł­nie gdzie in­dziej.

– Wi­dzę, że już ży­jesz po­dró­żą – ode­zwał się męż­czy­zna. – Za­raz prze­ślę ci ma­ilem za­kres za­dań. Po­po­łu­dnia bę­dziesz mia­ła wol­ne. Zwie­dzaj Wałcz, bo to po­dob­no pięk­ne mia­stecz­ko. Jesz­cze tam nie by­łem, ale kil­ko­ro zna­jo­mych opo­wia­da­ło o tym miej­scu w sa­mych su­per­la­ty­wach.

Opusz­cza­jąc ga­bi­net sze­fa, mach­nę­ła lek­ce­wa­żą­co ręką. Kie­dy na nowo za­sia­dła za swo­im biur­kiem, wy­cią­gnę­ła z szu­fla­dy kil­ka bia­łych kar­tek i za­czę­ła pi­sać. Co chwi­lę zer­ka­ła w ka­len­darz, spraw­dza­jąc daty. Przez mo­ment się na­my­śla­ła i no­to­wa­ła zno­wu. Kart­ki za­peł­nia­ły się drob­nym macz­kiem. Gdy skru­pu­lat­ny plan był go­to­wy, prze­czy­ta­ła go, do­pi­sa­ła coś i po­now­nie prze­le­cia­ła wzro­kiem. Wy­da­wał się w po­rząd­ku. Te­raz na­le­ża­ło wy­ko­nać te­le­fon.

Mat­ka ode­bra­ła po czwar­tym sy­gna­le. Przez chwi­lę wy­słu­chi­wa­ła tego, co cór­ka ma do po­wie­dze­nia.

– Zwa­rio­wa­łaś – rzu­ci­ła krót­ko. – Wy­obra­żasz so­bie, że zo­sta­wię tatę i przy­ja­dę do was na dzie­sięć dni? Tyl­ko dla­te­go, że ty wy­jeż­dżasz i nie chcesz Mar­ka zo­sta­wić sa­me­go? A co on? Ośmio­let­ni dzie­ciak jest, że trze­ba go pil­no­wać?!

Bo­że­na mia­ła od­po­wiedź na koń­cu ję­zy­ka. Po­wstrzy­ma­ła się jed­nak.

– Je­że­li przy­je­dziesz i do­pil­nu­jesz wszyst­kie­go, to sfi­nan­su­ję to­bie i ojcu let­ni po­byt nad mo­rzem – rzu­ci­ła.

W słu­chaw­ce za­pa­dła ci­sza. Ro­dzi­ciel­ka ana­li­zo­wa­ła nie­ocze­ki­wa­ną, ku­szą­cą pro­po­zy­cję.

– Wła­ści­wie to do­brze bę­dzie zmie­nić na tro­chę do­mo­wy kli­mat na inny. – Mat­ka za­czę­ła ostroż­nie. Jej na­tu­ra skąp­ca była zna­na wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na. Bra­ła wszyst­ko, co było za dar­mo.

– Czy­li zga­dzasz się? – spy­ta­ła cór­ka.

– Tak. – Da­ła­by gło­wę, że w tym mo­men­cie mat­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ale nie będę mu­sia­ła go­to­wać ani sprzą­tać? Inne obo­wiąz­ki do­mo­we tak­że nie znaj­dą się na mo­jej gło­wie? – Nie­na­wi­dzi­ła tego.

– Nie. Wy­star­czy, że bę­dziesz do­trzy­my­wa­ła to­wa­rzy­stwa Mar­ko­wi i spraw­dza­ła, czy wy­ko­nu­je wszyst­ko zgod­nie z pla­nem, któ­ry mu zo­sta­wiam – po­wie­dzia­ła Bo­że­na.

– Z ja­kim pla­nem?!

– Gdy mnie nie bę­dzie, Ma­rek może po­po­łu­dnia­mi za­jąć się ma­lo­wa­niem na­szej sy­pial­ni. Wiesz, że je­stem uczu­lo­na na far­bę. Niech więc tę pra­cę wy­ko­na pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści. Po­tem od­ma­lu­je ga­raż i skrę­ci dwa re­ga­ły, któ­re sto­ją nie­roz­pa­ko­wa­ne pra­wie dru­gi mie­siąc. Zresz­tą wszyst­ko już spi­sa­łam. Dzi­siaj wie­czo­rem po­wiem mu, że przy­je­dziesz. Do­brze, że­byś była dzień wcze­śniej. Zdą­ży­ły­by­śmy po­roz­ma­wiać o szcze­gó­łach.

Mat­ka przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, jak cór­ka wy­obra­ża so­bie to wszyst­ko. Od ósmej do szes­na­stej zięć był w pra­cy. Żona pla­no­wa­ła wy­peł­nić mu każ­de po­po­łu­dnie za­ję­cia­mi w domu. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by te­ścio­wa mia­ła kon­tro­lo­wać i roz­li­czać męż­czy­znę z każ­dej rze­czy na­rzu­co­nej przez Bo­żen­kę.

Sku­szo­na atrak­cyj­ną na­gro­dą, nie do­py­ty­wa­ła jed­nak o nic.

Zo­ba­czy­ły się dzień przed wy­jaz­dem cór­ki. Mat­ka przy­je­cha­ła wie­czo­rem, za­tem nie mia­ły zbyt wie­le cza­su na roz­mo­wę. Zresz­tą le­d­wo tyl­ko ro­dzi­ciel­ka się ro­ze­bra­ła, uj­rza­ła przed sobą plik kar­tek. Bo­że­na tłu­ma­czy­ła punkt po punk­cie. Było ich tam chy­ba sto! Star­sza ko­bie­ta za­sta­na­wia­ła się, czy aby jej cór­ka nie wy­jeż­dża na pół roku.

– Wy­pie­le­nie ra­ba­tek?! Po­wtór­ne po­ma­lo­wa­nie bu­ja­ne­go fo­te­la?! My­cie okien w ca­łym domu?! Dziec­ko, czyś ty po­wa­rio­wa­ła?! Prze­cież on na­wet nie bę­dzie miał chwi­li wy­tchnie­nia!

I o to cho­dzi, po­my­śla­ła Bo­że­na. Gło­śno jed­nak po­wie­dzia­ła:

– Ma­rek nie lubi bez­czyn­no­ści. Czas beze mnie spę­dzi pro­duk­tyw­nie.

– Zgo­dził się na to wszyst­ko?! – Mat­ka nie mo­gła uwie­rzyć.

– Oczy­wi­ście – od­par­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Nie miał in­ne­go wyj­ścia, po­wie­dział głos w jej gło­wie.

– Za­raz go za­py­tam. – Ro­dzi­ciel­ka ru­szy­ła w kie­run­ku kuch­ni, w któ­rej za­szył się zięć.

– Nie mu­sisz! – Gwał­tow­ny i gło­śny ton cór­ki spra­wił, że za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku. – Wszyst­ko mamy uzgod­nio­ne. Co wie­czór będę dzwo­ni­ła do cie­bie, tak oko­ło dwu­dzie­stej dru­giej, a ty bę­dziesz zda­wa­ła mi re­la­cję, czy wszyst­ko zo­sta­ło wy­ko­na­ne. Są trzy ko­pie pla­nu. Jed­na je­dzie ze mną, dru­gą masz ty, a trze­cia jest u mo­je­go męża.

– Daj­że po­żyć chło­pu – za­czę­ła mat­ka pro­szą­cym to­nem. – Niech któ­re­goś po­po­łu­dnia wy­sko­czy so­bie na piwo z ko­le­ga­mi czy…

– Ab­so­lut­nie! Zresz­tą mój mąż tego nie lubi. – Bo­że­na ode­zwa­ła się to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu.

– Prze­cież on na­wet nie ode­tchnie. – Star­sza ko­bie­ta pod­ję­ła ostat­nią pró­bę. Gdy spoj­rza­ła na cór­kę, za­sko­czy­ła ją jej mina. Wy­glą­da­ło na to, że wła­śnie o to jej cho­dzi!

Po­że­gna­ły się jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru, gdyż Bo­że­na wy­jeż­dża­ła wcze­snym ran­kiem. Mia­ła do prze­je­cha­nia sześć­set ki­lo­me­trów. Cze­ka­ła ją dłu­ga po­dróż po­cią­giem, w tym dwie prze­siad­ki.

* * *

Dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny wcze­śniej Bo­że­na sta­ła na dwor­cu na po­łu­dniu Pol­ski. Te­raz sie­dzia­ła w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji w nie­wiel­kim za­chod­nio­po­mor­skim Wał­czu nad fi­li­żan­ką zim­nej kawy, roz­my­śla­jąc o mężu. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Siód­ma dzie­sięć. Po­wi­nien być już w za­kła­dzie. Ku­si­ło ją, by tam za­dzwo­nić i spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście do­tarł. Idio­tycz­nie to bę­dzie jed­nak wy­glą­dać. Ma­rek ni­g­dy nie za­li­czył na­wet spóź­nie­nia, a zwol­nie­nia cho­ro­bo­we zda­rzy­ły mu się do tej pory dwa. Chęć spraw­dze­nia była jed­nak nie­zwy­kle sil­na. Ko­bie­ta od­no­si­ła wra­że­nie, jak­by wraz z każ­dym ki­lo­me­trem od­da­la­ją­cym ją od domu tra­ci­ła pa­no­wa­nie nad sy­tu­acją. A już tak do­brze so­bie wszyst­ko po­ukła­da­ła!

– Dzień do­bry! Pani Bo­że­na, praw­da? – Przy sto­le po­ja­wi­ła się mło­da ko­bie­ta. Pach­nia­ła świe­żo wzię­tym prysz­ni­cem, de­li­kat­ny­mi kwia­to­wy­mi per­fu­ma­mi i kre­mem wtar­tym w smu­kłe dło­nie. Blon­dyn­ka z de­li­kat­ny­mi do­łecz­ka­mi na twa­rzy, ubra­na w mod­ną blu­zecz­kę w kwia­to­we wzor­ki oraz nie­bie­skie dżin­sy opi­na­ją­ce zgrab­ne cia­ło, na szyi mia­ła fan­ta­zyj­nie za­wią­za­ną apasz­kę pa­su­ją­cą do ca­ło­ści.

Bo­że­na nie do­strze­gła żad­nej bi­żu­te­rii, tyl­ko na pra­wej ręce ko­bie­ty wid­nia­ła gum­ka. Szyb­ko z niej znik­nę­ła, bo ta bły­ska­wicz­nie zwią­za­ła wło­sy w nie­dba­ły wę­zeł. Do­pie­ro wte­dy po­da­ła dłoń na po­wi­ta­nie.

– Mam na imię Na­ta­lia. Bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać przez kil­ka naj­bliż­szych dni.

Bo­że­na nie­chęt­nie wy­cią­gnę­ła rękę. Mimo wszyst­ko uści­snę­ła moc­no, bły­ska­wicz­nie koń­cząc mo­ment za­po­znaw­czy. Po­czu­ła mło­dość pod pal­ca­mi. Skó­ra Na­ta­lii była de­li­kat­na i wy­pie­lę­gno­wa­na, pa­znok­cie za­dba­ne i po­ma­lo­wa­ne na ró­żo­wy od­cień. Ta­kie dło­nie do­sko­na­le na­da­ją się do mi­ło­sne­go do­ty­ku. Bo­że­na się wzdry­gnę­ła. Pró­bo­wa­ła zi­gno­ro­wać two­rzą­cą się przed ocza­mi wi­zję, ale ta upar­cie po­wra­ca­ła. Mło­de, de­li­kat­ne pal­ce gła­dzą­ce szy­ję, a po­tem zsu­wa­ją­ce się ni­żej, wzdłuż li­nii krę­go­słu­pa. Pa­znok­cie zo­sta­wia­ją­ce na cie­le bia­ły ślad, któ­ry za­raz zni­ka… Zi­ry­to­wa­na wsta­ła z miej­sca, nie­mal prze­wra­ca­jąc fi­li­żan­kę z kawą.

Na­ta­lia spoj­rza­ła na nią z lek­kim za­sko­cze­niem.

– To moja wina. Nie­po­trzeb­nie się do­sia­dłam. Mia­ła pani ocho­tę na chwi­lę spo­ko­ju, a ja…

– Nie, to ni­czy­ja wina – od­par­ła Bo­że­na, sta­ra­jąc się nad sobą za­pa­no­wać. – Zbyt gwał­tow­nie wsta­łam.

Mło­da ko­bie­ta nie wy­da­ła się prze­ko­na­na, ale nie kon­ty­nu­owa­ła te­ma­tu.

– Może po­dam śnia­da­nie. Mają tu ta­kie pysz­no­ści!

– Dzię­ku­ję, sama so­bie coś przy­nio­sę.

W mil­cze­niu po­de­szły do sto­łu. Na­ta­lia na­ło­ży­ła pe­łen ta­lerz sma­ko­ły­ków, a Bo­że­na po­prze­sta­ła na su­chym ka­wał­ku ciem­ne­go pie­czy­wa i odro­bi­nie ło­so­sia. Ja­dły, wpa­tru­jąc się w ogrom­ny ekran te­le­wi­zo­ra za­wie­szo­ne­go pod su­fi­tem w rogu ja­dal­ni.

– Nie za gło­śno? – spy­ta­ła kel­ner­ka, chwy­ta­jąc za pi­lo­ta.

– Nie! – Bo­że­na pra­wie krzyk­nę­ła.

Za­sko­czo­na dziew­czy­na odło­ży­ła urzą­dze­nie na miej­sce, spo­glą­da­jąc spod byka na go­ścia. Po chwi­li wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i ode­szła do swo­ich obo­wiąz­ków.

W po­miesz­cze­niu roz­le­ga­ły się je­dy­nie dźwię­ki pro­gra­mu in­for­ma­cyj­ne­go. Na­wet Na­ta­lia po­sta­no­wi­ła jeść naj­ci­szej, jak się da, by nie zde­ner­wo­wać to­wa­rzysz­ki. Pew­nie wsta­ła nie­wy­spa­na, lewą nogą, w ho­te­lu za­miast w do­mo­wych pie­le­szach, tłu­ma­czy­ła so­bie.

– Chodź­my, bo się spóź­ni­my. – Usły­sza­ła nie­ocze­ki­wa­nie.

Mło­da ko­bie­ta od­sta­wi­ła nie­do­pi­tą kawę i po­tul­nie po­szła za nową zna­jo­mą.

* * *

Ma­rek spoj­rzał na ze­ga­rek. Przy­je­chał dzi­siaj do pra­cy nie­co wcze­śniej. Nie żeby nie lu­bił te­ścio­wej. Lu­bił! Ale iry­to­wa­ło go jej cią­głe ga­da­nie. Gdy­by była Bo­że­na, praw­do­po­dob­nie za­ję­ła­by się nią. Cho­ciaż ostat­nio cięż­ko było prze­wi­dzieć, co zro­bi żona. Wła­ści­wie po jaką cho­le­rę spro­wa­dzi­ła mat­kę na czas swo­jej nie­obec­no­ści? Se­kun­dę trwa­ło roz­my­śla­nie. Ja­sne, prze­cież znał od­po­wiedź.

Roz­draż­nio­ny zszedł do hali pra­cow­ni­czej. Wszy­scy pod­wład­ni już byli, sta­li przy swo­ich sta­no­wi­skach. Prze­szedł z kar­tą obec­no­ści, od­ha­cza­jąc na­zwi­ska. Po­tem wró­cił do biu­ra i za­jął się za­ma­wia­niem to­wa­ru. Przy­jął kil­ka ra­por­tów, roz­li­czył sprze­daż i zło­żył re­kla­ma­cję. Obiad zjadł w za­kła­do­wej sto­łów­ce. Po po­łu­dniu usiadł z dy­rek­to­rem w jego ga­bi­ne­cie. Wspól­nie oma­wia­li stra­te­gię pra­cy na naj­bliż­szy mie­siąc.

Z fir­my wy­szedł punk­tu­al­nie o szes­na­stej. Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej par­ko­wał przed do­mem. Zer­k­nął na wy­świe­tlacz ko­mór­ki. Pu­sty, żad­nej wia­do­mo­ści. Po­my­ślał, że da jej jesz­cze chwi­lę. Nim mi­nę­ły dwie mi­nu­ty, usły­szał sy­gnał nad­cho­dzą­ce­go ese­me­sa: O 16.30 bę­dzie ku­rier z za­mó­wio­ny­mi chwo­sta­mi do za­słon. Od­bierz. Bo­że­na.

Za­sta­na­wiał się, jak ona to robi. Zor­ga­ni­zo­wa­ła przy­jazd ku­rie­ra parę mi­nut po spo­dzie­wa­nym po­wro­cie Mar­ka do domu. Mu­sia­ła do­pła­cić za taką usłu­gę. Le­d­wo wy­siadł z sa­mo­cho­du, gdy pod bra­mę pod­je­chał sa­mo­chód do­staw­czy.

– Prze­sył­ka do pani Bo­że­ny – rzu­cił mło­dy chło­pak, wpa­tru­jąc się w li­sty prze­wo­zo­we.

– Od­bio­rę. To dla mo­jej żony.

Ku­rier na­wet nie spraw­dzał do­ku­men­tów. Pod­su­nął Mar­ko­wi pa­pier do pod­pi­su, wy­szu­kał w sa­mo­cho­dzie pacz­kę, prze­ka­zał ją i od­je­chał z pi­skiem opon. Męż­czy­zna po­pa­trzył nie­za­do­wo­lo­ny. Bia­ły żwir, któ­ry z ta­kim pie­ty­zmem roz­sy­py­wał wo­kół pło­tu, był te­raz wszę­dzie, tyl­ko nie na swo­im miej­scu. Kom­plet­ny brak po­sza­no­wa­nia czy­jejś pra­cy, zde­ner­wo­wał się.

Odło­żył prze­sył­kę na pół­kę w ga­ra­żu i wziął gra­bie, by uprząt­nąć po­roz­sy­py­wa­ne ka­mycz­ki. Te, któ­re za­gu­bi­ły się w tra­wie, wy­grze­by­wał ręką. Za­ję­ło mu to do­bry kwa­drans. W tym cza­sie usły­szał dwu­krot­nie ese­me­so­we po­wia­do­mie­nia. Od­czy­tał je do­pie­ro, gdy ostat­ni ka­my­czek zna­lazł się na swo­im miej­scu.

Był już?

Na pew­no je­steś w domu???

Cha­rak­ter dru­giej wia­do­mo­ści nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści. Za chwi­lę żona za­cznie dzwo­nić.

Brud­ny­mi od grze­ba­nia w zie­mi rę­ka­mi sta­rał się jej od­po­wie­dzieć:

Wła­śnie od­je­chał. Mam prze­sył­kę.

Przez dwie mi­nu­ty wpa­try­wał się w ekran, któ­ry w koń­cu za­wi­bro­wał.

Pa­mię­taj o po­ma­lo­wa­niu ścian w sy­pial­ni.

Prze­czy­tał i wes­tchnął.

Pa­mię­tał o wszyst­kim. Li­stę rze­czy do zro­bie­nia wy­kuł pra­wie na pa­mięć. I choć miał ocho­tę na kawę, szyb­ko prze­brał się w ro­bo­cze ubra­nie i znik­nął w po­ko­ju. Pu­ścił mu­zy­kę na cały re­gu­la­tor, jak­by mia­ła za­głu­szyć krą­żą­ce w gło­wie my­śli. Nie było zbyt dużo rze­czy do uprząt­nię­cia z sy­pial­ni. Przez chwi­lę pa­trzył za­sko­czo­ny, jak gdy­by wi­dział wnę­trze po raz pierw­szy. Na ko­mo­dzie ze­bra­ła się spo­ra war­stwa ku­rzu, choć Bo­że­na na­le­ża­ła do re­gu­lar­nie i pe­dan­tycz­nie sprzą­ta­ją­cych ko­biet. Na fi­ran­ce to samo. Aż chwy­cił go atak kasz­lu, gdy ścią­gał ją z kar­ni­sza. Szy­by tak­że pro­si­ły się o umy­cie, za­nie­dba­ne od dłuż­sze­go cza­su.

Przy­po­mniał so­bie, jak ten po­kój wy­glą­dał kil­ka lat temu. Był czy­ściut­ki i za­dba­ny. Okno zdo­bi­ły fi­ku­śne za­sło­ny w ko­lo­rze czer­wo­nym. Na ko­mo­dzie sta­ły licz­ne zdję­cia z ich wspól­nych po­dró­ży, bi­be­lo­ty i pa­miąt­ki. Łóż­ko przy­kry­wa­ła kapa uszy­ta przez Bo­że­nę z ko­lo­ro­wych skraw­ków róż­nych ma­te­ria­łów. Ścia­ny zdo­bi­ły pej­za­że. Przy­po­mi­na­ło to mie­sza­ni­nę sty­lów pod­cho­dzą­cą pod kicz, ale jesz­cze wte­dy w sy­pial­ni spę­dza­li na­praw­dę dużo cza­su. Na sto­li­kach noc­nych po stro­nie żony le­ża­ły książ­ki, a po jego – cza­so­pi­sma tech­nicz­ne. Na pa­ra­pe­cie, poza trze­ma or­chi­de­ami, sta­ła lamp­ka, któ­ra w chwi­lach in­tym­nych przy­jem­no­ści rzu­ca­ła na nich cie­płą po­świa­tę. Pa­mię­tał, jak de­li­kat­ne bły­ski tań­czy­ły na blond wło­sach Bo­że­ny. Uwiel­biał, jak ko­smy­ki spa­da­ły mu na twarz. Ko­chał wpla­tać w nie pal­ce, cza­sa­mi chwy­ta­jąc moc­niej i od­su­wa­jąc gło­wę żony, by po­pa­trzeć w jej oczy. Uśmie­cha­ła się wte­dy ra­do­śnie. Tego uśmie­chu nie wi­dział od dwóch lat.

Otrzą­snął się ze wspo­mnień i jesz­cze raz ro­zej­rzał po po­miesz­cze­niu. Kie­dy ona to wszyst­ko usu­nę­ła? I dla­cze­go do tej pory tego nie za­uwa­żył? Wcho­dził do sy­pial­ni je­dy­nie na czas snu, a wy­cho­dził z niej szyb­ko każ­de­go po­ran­ka, nie chcąc iry­to­wać żony swo­ją obec­no­ścią w tym miej­scu. Aku­rat w tym. Za­sta­na­wiał się, czy jest sens, aby to dłu­żej trwa­ło.

* * *

Na­ta­lia do­kład­nie stu­dio­wa­ła menu. W koń­cu zde­cy­do­wa­ła się na zło­że­nie za­mó­wie­nia.

– Po­pro­szę o san­da­cza w so­sie kur­ko­wym z ziem­nia­cza­ny­mi łó­decz­ka­mi.

Kel­ner­ka ode­szła, by prze­ka­zać zle­ce­nie do kuch­ni, a Na­ta­lia roz­glą­da­ła się dys­kret­nie po lo­ka­lu. Poza nią był tu jesz­cze po­staw­ny męż­czy­zna. Na sto­li­ku miał roz­sta­wio­ny lap­top. Roz­ma­wiał z kimś przez te­le­fon ko­mór­ko­wy. Ko­bie­ta au­to­ma­tycz­nie wy­pro­sto­wa­ła się i po­pra­wi­ła wło­sy. Przy ta­kim przy­stoj­nia­ku nie wy­pa­da się gar­bić i wy­glą­dać na zmę­czo­ną, po­my­śla­ła.

Po ośmiu go­dzi­nach prze­glą­da­nia do­ku­men­ta­cji Bo­że­na nie mia­ła ocho­ty scho­dzić na obiad. Wy­bra­ła drzem­kę w po­ko­ju ho­te­lo­wym. Na­ta­lia, mimo zmę­cze­nia, nie mo­gła­by żyć bez obia­du. Mia­ła do­sko­na­łą prze­mia­nę ma­te­rii. Po­tra­fi­ła zjeść dużo, a nie od­bi­ja­ło się to na jej wa­dze. Już kie­dyś do­szła do wnio­sku, że to spra­wa ge­ne­ty­ki, bo za­rów­no jej mat­ka, jak i star­sza sio­stra ni­g­dy nie mia­ły pro­ble­mów z ki­lo­gra­ma­mi.

Jesz­cze nie wie­dzia­ła, co my­śleć o Bo­że­nie. Zna­ła ją za­le­d­wie kil­ka go­dzin i pod­świa­do­mie okre­śli­ła jako prze­cięt­ną ko­bie­tę w śred­nim wie­ku. Za­ci­śnię­te usta spra­wia­ły, że wy­da­wa­ła się wiecz­nie sfru­stro­wa­na. Choć Na­ta­lia nie mia­ła naj­mniej­szych za­strze­żeń do wy­ko­ny­wa­nia przez nią obo­wiąz­ków, stwier­dzi­ła, że jej współ­pra­cow­ni­ca ra­czej nie lubi swo­jej pra­cy, bo co chwi­lę zer­ka­ła na wy­świe­tlacz ko­mór­ki, jak­by upew­nia­jąc się, ile cza­su zo­sta­ło do koń­ca. Była skru­pu­lat­na, nie po­mi­nę­ła żad­ne­go pa­pier­ka, a nim przy­stą­pi­ły do au­dy­tu – uło­ży­ła wszyst­kie do­ku­men­ty w pe­dan­tycz­ny, ide­al­ny sto­sik. W trak­cie pra­cy zro­bi­ła so­bie za­le­d­wie jed­ną krót­ką prze­rwę na kawę. Wszyst­ko by­ło­by do­brze, gdy­by nie to ner­wo­we spraw­dza­nie te­le­fo­nu.

– Co mi pani tu przy­nio­sła?! – Mę­ski głos nie­ocze­ki­wa­nie wy­rwał ją z za­my­śle­nia.

Na­ta­lia spoj­rza­ła w kie­run­ku re­stau­ra­cyj­ne­go go­ścia. Wpa­try­wał się w kel­ner­kę zło­wro­gim spoj­rze­niem.

– Sta­wia mi tu pani dru­gie da­nie, a ja pierw­sze­go nie zja­dłem! – rzu­cił opry­skli­wie. – Poza tym po­mi­do­ro­wa jest zim­na.

– Stoi tu od dwu­dzie­stu mi­nut – przy­po­mnia­ła trzeź­wo dziew­czy­na z ob­słu­gi. – Tyle cza­su roz­ma­wiał pan przez te­le­fon.

– Moja spra­wa, co ro­bię! Pani nic do tego!

– Pro­szę za­tem nie mieć pre­ten­sji o zim­ne po­tra­wy. – Kel­ner­ka od­wró­ci­ła się z za­mia­rem odej­ścia.

– Halo! Ale ja chy­ba nie za­ma­wia­łem ziem­nia­ków, tyl­ko ryż! – Męż­czy­zna stro­fo­wał ją ostrym to­nem gło­su.

– Je­stem pew­na, że mia­ły być ziem­nia­ki. Sko­ro jed­nak upie­ra się pan przy ryżu, za­raz za­mie­nię do­da­tek. Coś jesz­cze nie pa­su­je? – spy­ta­ła nie­co zi­ry­to­wa­na.

– Nie wiem. Dam znać.

Kel­ner­ka wes­tchnę­ła i po­szła do kuch­ni. Po chwi­li wra­ca­ła z mi­secz­ką ryżu.

– Pro­szę. – Po­sta­wi­ła ją przed go­ściem.

Ten wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Tak dłu­go cze­ka­łem, że za­czą­łem już jeść ziem­nia­ki – ode­zwał się nie­ele­ganc­ko z peł­ną bu­zią.

Na­ta­lia wi­dzia­ła, że dziew­czy­na ma ocho­tę coś od­po­wie­dzieć, ale w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wa­ła i ode­szła. Wró­ci­ła, nio­sąc jej da­nie. Wy­glą­da­ło nie­zwy­kle ape­tycz­nie i ku­szą­co pach­nia­ło.

– Smacz­ne­go – rzu­ci­ła zre­zy­gno­wa­na dziew­czy­na, ocze­ku­jąc wy­mó­wek od ko­lej­ne­go go­ścia.

– Dzię­ku­ję, na pew­no ta­kie bę­dzie – od­par­ła Na­ta­lia z ser­decz­nym uśmie­chem.

Za­ję­ła się pa­ła­szo­wa­niem i roz­my­śla­niem o tym, czy Pa­weł wró­cił już z pra­cy. Dzwo­nił dzi­siaj do niej dwa razy, ale nie od­bie­ra­ła.

– Do ra­chun­ku niech pani do­li­czy jesz­cze wodę. We­zmę do po­ko­ju. – Do jej uszu do­le­ciał głos re­stau­ra­cyj­ne­go go­ścia. – Trzy bu­tel­ki chcę.

Kel­ner­ka wró­ci­ła, nio­sąc za­mó­wie­nie.

– Nie­ga­zo­wa­ną! – Męż­czy­zna pod­niósł głos. – Czy każ­de za­mó­wie­nie musi pani my­lić?!

– Nie wspo­mniał pan o ro­dza­ju wody.

– Pani obo­wiąz­kiem jest py­tać! – Pra­wie wrza­snął. – Czło­wiek ma tyle spraw na gło­wie, że może za­po­mnieć! Pani na­to­miast jest tyl­ko kel­ner­ką!

Obu­rzo­na Na­ta­lia pod­nio­sła gło­wę znad ta­le­rza. Dziew­czy­na ode­szła do baru. Mi­nu­tę póź­niej wró­ci­ła.

– Pro­szę! – Po­sta­wi­ła wszyst­kie trzy bu­tel­ki na sto­li­ku.

– Niech pani wy­ka­że się choć odro­bi­ną in­te­li­gen­cji i nie robi z sie­bie skoń­czo­nej idiot­ki. – Gość ode­zwał się, przy­bie­ra­jąc fał­szy­wy, nie­co pre­ten­sjo­nal­ny uśmiech. – Po­trze­bu­ję jesz­cze ja­kiejś jed­no­ra­zów­ki, by prze­trans­por­to­wać wodę do po­ko­ju.

– Nie mamy tu re­kla­mó­wek – od­par­ła dziew­czy­na. – Pana po­kój jest parę kro­ków stąd, na pierw­szym pię­trze. Mogę do­rę­czyć za­mó­wie­nie na miej­sce.

– Sam chcę je za­nieść. I chcę jed­no­ra­zów­kę – po­wie­dział, nie prze­sta­jąc uśmie­chać się cy­nicz­nie. – Je­że­li nie ma­cie w ho­te­lu, to niech pani idzie do mar­ke­tu na­prze­ciw­ko. Tam na pew­no będą. – Upa­jał się spe­sze­niem kel­ner­ki.

Na­ta­lia stra­ci­ła reszt­ki sza­cun­ku dla tego męż­czy­zny. Cham! Pro­stak! Nie chcia­ła mie­szać się w wy­mia­nę zdań, któ­ra zda­wa­ła się iść w stro­nę awan­tu­ry. Z jed­nej stro­ny to nie była jej spra­wa. Z dru­giej na­to­miast była cie­ka­wa, jak dłu­go dziew­czy­na da sobą po­mia­tać.

– Przy­kro mi, ale nie mogę opu­ścić miej­sca pra­cy – od­par­ła kel­ner­ka, zbie­ra­jąc się do odej­ścia.

– Nie, moja dro­ga! Za­po­mnia­łaś o za­sa­dzie „klient nasz pan”! Masz mi na­tych­miast przy­nieść tę jed­no­ra­zów­kę w zę­bach albo…

Męż­czy­zna nie do­koń­czył, bo po­czer­wie­nia­ła na­gle na twa­rzy kel­ner­ka wrza­snę­ła na nie­go z wście­kło­ścią:

– Może i śpi pan na pie­nią­dzach, ale sło­ma z bu­tów wy­sta­je panu ra­zem z gów­nem! Za­nio­sę tę cho­ler­ną wodę pod drzwi pana po­ko­ju! Bę­dzie na mój koszt!

Zgar­nę­ła trzy bu­tel­ki ze sto­łu i nie spoj­rzaw­szy na go­ścia, ru­szy­ła za­ma­szy­stym kro­kiem. Tyl­ko Na­ta­lia wi­dzia­ła, że szyb­ko wy­tar­ła spły­wa­ją­cą po po­licz­ku łzę. Męż­czy­zna klął, na czym świat stoi. Rzu­cał sło­wa w po­wie­trze, jak­by mia­ły tra­fić do wszyst­kich i do ni­ko­go. Naj­wię­cej do­sta­ło się, oczy­wi­ście, kel­ner­ce.

Pięć mi­nut póź­niej gość rzu­cił wi­de­lec na ta­lerz i od­szedł od sto­li­ka, mru­cząc coś pod no­sem. Z od­da­lo­nej od re­stau­ra­cji re­cep­cji dały się sły­szeć jego krzy­ki, ale Na­ta­lia nie ro­zu­mia­ła już ani sło­wa. Za­ję­ła się kon­su­mo­wa­niem obia­du. Uwiel­bia­ła ryby. Na­gle wi­de­lec za­trzy­mał się w pół dro­gi do ust. Przy­po­mnia­ła so­bie, dla­cze­go tak bar­dzo je lubi. To Pa­weł raz na ja­kiś czas w so­bo­tę wcze­snym ran­kiem przy­wdzie­wał ry­bac­ki strój, by go­dzi­na­mi wpa­try­wać się w ta­flę je­zio­ra. Nie zda­rzy­ło się jesz­cze, by wró­cił z pu­sty­mi rę­ka­mi, a wła­ści­wie z su­chym wia­drem. Za każ­dym ra­zem sam czy­ścił ryby i opo­wia­dał o tym, co dzia­ło się pod­czas węd­ko­wa­nia. Raz je­den, sku­szo­na jego opi­sa­mi, wy­bra­ła się z nim nad je­zio­ro. Po dwóch go­dzi­nach mia­ła dość. Ko­ma­ry po­gry­zły każ­dy skra­wek jej cia­ła, a ja­kaś za­błą­ka­na mu­cha do­sta­ła się do oka i nie chcia­ła wyjść. Spu­chło nie­mi­ło­sier­nie i bo­la­ło od cią­głe­go tar­cia. Do tego nad je­zio­rem kom­plet­nie nic się nie dzia­ło! Co za­ga­da­ła do Paw­ła, pro­sił o ci­szę. Wzię­ła ze sobą książ­kę, ale jed­nym okiem nie była w sta­nie czy­tać. Ni­g­dy wię­cej nie dała się na­mó­wić na węd­ko­wa­nie, lecz na­dal z za­fa­scy­no­wa­niem słu­cha­ła opo­wie­ści męża. Zwra­cał uwa­gę na wszel­kie szcze­gó­ły, ja­kie zmie­ni­ły się od cza­su ostat­nie­go po­by­tu w tym miej­scu.

– Mu­sia­ła być bu­rza. Głów­ny ko­nar zo­stał uła­ma­ny i wi­siał, w po­ło­wie za­nu­rzo­ny w wo­dzie. Nie­któ­re ga­łę­zie do­ty­ka­ły tak­że kład­ki. Będę mu­siał zgło­sić to służ­bom le­śnym. Je­śli przyj­dzie ko­lej­na wi­chu­ra, ko­nar zła­mie się do koń­ca i uszko­dzi po­most. Wła­ści­wie on i tak jest do na­pra­wy. Ru­sza­ła się w nim… za­raz, za­raz… – Przez chwi­lę się za­sta­na­wiał. – Tak, ru­sza­ła się trze­cia, szó­sta i dwu­na­sta de­ska. Ba­rier­ki za­bez­pie­cza­ją­ce tak­że chwie­ją się już od dłuż­sze­go cza­su. Na­to­miast na­prze­ciw­ko… – Po­tra­fił tak opo­wia­dać bez koń­ca. Sku­piał uwa­gę na dro­bia­zgach. Za­wsze taki był. Tyl­ko w jed­nym mo­men­cie za­wiódł.

Na samo wspo­mnie­nie prze­sta­ła jeść. Choć wszyst­ko wy­da­rzy­ło się dwa lata temu, hi­sto­ria i emo­cje wró­ci­ły z peł­ną mocą.

Na­ta­lia ro­zej­rza­ła się po re­stau­ra­cji. Chcia­ła ure­gu­lo­wać ra­chu­nek, ale po kel­ner­ce nie było śla­du. Trud­no, naj­wy­żej do­pi­szą koszt obia­du do fak­tu­ry za po­kój. Ru­szy­ła w stro­nę scho­dów wio­dą­cych na pierw­sze pię­tro.

– Prze­pra­szam! – Od stro­ny re­cep­cji do­le­ciał ją nie­co za­chryp­nię­ty głos. W jej kie­run­ku zmie­rza­ła szczu­pła ru­do­wło­sa ko­bie­ta. Ciem­ne opraw­ki oku­la­rów do­sko­na­le kon­tra­sto­wa­ły z ko­lo­rem wło­sów, któ­re do­ma­ga­ły się fry­zje­ra i po­now­ne­go na­ło­że­nia far­by. – Pani przed chwi­lecz­ką ja­dła obiad, praw­da?

– Tak. Szu­ka­łam kel­ner­ki, by uiścić na­leż­ność, ale nie mo­głam jej zna­leźć. Pro­szę do­li­czyć wszyst­ko do ceny po­ko­ju. Miesz­kam w dwie­ście sie­dem.

Ru­do­wło­sa mach­nę­ła ręką, jak­by to nie pie­nią­dze były w tym mo­men­cie naj­waż­niej­sze.

– Dziew­czy­na jest w ła­zien­ce. Musi się uspo­ko­ić – ode­zwa­ła się. – Czy była pani świad­kiem zaj­ścia w re­stau­ra­cji? Nasz gość chce zło­żyć skar­gę na Agniesz­kę.

Za­nim skoń­czy­ła mó­wić, drzwi wej­ścio­we otwo­rzy­ły się z hu­kiem. Naj­pierw wpadł za­pach do­pie­ro co wy­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa, a po chwi­li po­ja­wi­ła się w nich twarz nie­za­do­wo­lo­ne­go klien­ta.

– O! To ta pani! Ona może wszyst­ko po­twier­dzić! – Wska­zy­wał pal­cem na Na­ta­lię. Ni­g­dy nie lu­bi­ła tego ge­stu. Ani u na­uczy­ciel­ki, któ­ra nie da­rzy­ła jej sym­pa­tią, ani u księ­dza, któ­ry przy­go­to­wy­wał ją do pierw­szej ko­mu­nii i był wście­kły, gdy nie umia­ła mo­dlitw. Tak samo czu­ła się te­raz, mimo że była już do­ro­słą ko­bie­tą.

– Co mam po­twier­dzić?! – spy­ta­ła, wzru­sza­jąc lek­ko ra­mio­na­mi i od­wra­ca­jąc się ple­ca­mi do gbu­ra. Mia­ła ocho­tę jak naj­szyb­ciej umknąć do swo­je­go po­ko­ju.

– Ma pani po­twier­dzić, że ta dzie­wu­cha mnie ob­ra­zi­ła, gdy wy­tkną­łem jej nie­wła­ści­we wy­ko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków! – Głos męż­czy­zny przy­brał na sile.

W Na­ta­lię jak­by pio­run strze­lił. Bły­ska­wicz­nie od­wró­ci­ła się w stro­nę go­ścia, ude­rza­jąc go dło­nią w pa­lec, na­dal w nią wy­mie­rzo­ny.

– Ty bucu je­den! Masz nie­sa­mo­wi­te szczę­ście, że dziew­czy­na nie strze­li­ła ci z li­ścia! Nie dość, że cze­pia­łeś się wszyst­kie­go, to jesz­cze po­ni­ża­łeś ją! Znam ta­kich jak ty! Jeż­dżą po ho­te­lach, wsz­czy­na­ją awan­tu­ry, zwa­la­ją winę na bied­ne kel­ner­ki i żą­da­ją ob­ni­że­nia ceny za po­byt, bo nie speł­nił ich ocze­ki­wań! Kel­ner­ka ro­bi­ła wszyst­ko, o co po­pro­si­łeś, a ty szu­ka­łeś ko­lej­nej oka­zji, by jej do­ku­czyć! Wodę za­nio­sła­by ci do po­ko­ju, to wy­my­śli­łeś, że chcesz re­kla­mów­kę! Na łeb tu ko­muś pa­dło! – Na­ta­lia za­koń­czy­ła ty­ra­dę i do­pie­ro na ko­niec na­bra­ła tchu. Od­wró­ci­ła się w stro­nę ru­dej ko­bie­ty, mó­wiąc: – Taka kel­ner­ka to skarb. Ni­cze­mu nie za­wi­ni­ła. Po­win­na pre­mię do­stać.

Ru­do­wło­sa uśmie­cha­ła się ra­do­śnie.

– Do­sta­nie, pro­szę mi wie­rzyć, że do­sta­nie. Na­to­miast co do pana… – zwró­ci­ła się w stro­nę go­ścia – już wszyst­ko jest ja­sne. Pana skar­ga zo­sta­je od­rzu­co­na. Mamy świad­ka.

– Moja noga tu wię­cej nie po­sta­nie! Wy­sta­wię wam ne­ga­tyw­ną opi­nię w in­ter­ne­cie! Cho­ler­ne baby! – Męż­czy­zna chwy­cił sto­ją­cą przy la­dzie wa­liz­kę i za­trza­sku­jąc za sobą drzwi, z krzy­kiem opu­ścił po­miesz­cze­nie.

Roz­mów­czy­ni od­wró­ci­ła się w stro­nę Na­ta­lii.

– Jesz­cze raz ser­decz­nie pani dzię­ku­ję. Agniesz­ka jest na­praw­dę do­sko­na­łą pra­cow­ni­cą. Nie wy­obra­żam so­bie, że mo­gła­by za­cho­wać się tak, jak przed­sta­wiał to klient, ale mu­sia­łam wszyst­ko spraw­dzić.

– Oczy­wi­ście. W ra­zie wąt­pli­wo­ści je­stem do dys­po­zy­cji. – Na­ta­lia zo­rien­to­wa­ła się, że ma przed sobą wła­ści­ciel­kę ho­te­lu.

– Pani prze­by­wa u nas z ko­le­żan­ką, praw­da? Obec­nie nie mam zbyt wie­lu go­ści, dla­te­go ko­ja­rzę każ­de­go klien­ta. Za­pra­szam was obie dzi­siaj wie­czo­rem na lamp­kę wina. To bę­dzie moje za­dość­uczy­nie­nie za tę awan­tu­rę i po­dzię­ko­wa­nie za obiek­tyw­ny osąd trud­nej sy­tu­acji.

– Nie wiem, co na to moja zna­jo­ma, ale ja przyj­dę bar­dzo chęt­nie – od­par­ła Na­ta­lia. – Spró­bu­ję ją na­mó­wić.

– W ta­kim ra­zie do wie­czo­ra! – Ru­do­wło­sa się uśmiech­nę­ła.

* * *

Ali­cja roz­ło­ży­ła sprzęt na łóż­ku. Wy­da­wa­ło się, że ma wszyst­kie obiek­ty­wy nie­zbęd­ne do wy­ko­na­nia zle­ce­nia. Ni­g­dy nie zo­sta­wia­ła ich w sa­mo­cho­dzie, na­wet na par­kin­gu strze­żo­nym, jaki znaj­do­wał się przy ho­te­lu. Zbyt wie­le za­in­we­sto­wa­ła, cho­ciaż nie tyl­ko o pie­nią­dze cho­dzi­ło. Każ­dy apa­rat, każ­dy obiek­tyw, każ­da lam­pa były jej bli­skie ni­czym naj­lep­szy przy­ja­ciel.

Jesz­cze raz przej­rza­ła umo­wę. Ma zro­bić zdję­cia do in­for­ma­to­ra pro­mu­ją­ce­go po­wiat wa­łec­ki. Ter­min – tyl­ko dzie­sięć dni. Spo­koj­nie, po­my­śla­ła, po­win­nam się wy­ro­bić ze wszyst­kim. Jed­nak żeby była pew­ność, Ali­cja wy­cią­gnę­ła nie­wiel­ką ko­sme­tycz­kę znaj­du­ją­cą się z boku tor­by po­dróż­nej. Otwo­rzy­ła ją. Na pierw­szy rzut oka za­war­tość przy­po­mi­na­ła ko­lo­ro­we kred­ki, któ­re jed­nak były świecz­ka­mi. W sa­szet­ce znaj­do­wa­ły się i grub­sze, krót­kie, i cie­niut­kie, po­skrę­ca­ne wo­sko­we wa­łecz­ki. Ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła jed­ną z nich, cie­niut­ką ni­czym ołó­wek, ufor­mo­wa­ną w spi­ral­ny wzo­rek. Ro­zej­rza­ła się po po­miesz­cze­niu, szu­ka­jąc cze­goś. We­szła do ła­zien­ki i wte­dy jej wzrok przy­ku­ła pod­staw­ka pod my­dło. Ścią­gnę­ła z niej ko­sme­tyk i po­ło­ży­ła go na szkla­nej pó­łecz­ce pod lu­strem. Po­jem­nik prze­nio­sła do po­ko­ju i usta­wi­ła na sto­li­ku słu­żą­cym za biur­ko. Chwy­ci­ła świecz­kę po­mię­dzy pal­ce obu dło­ni. Kciu­ki przy­tknę­ła do sie­bie, do­ty­ka­jąc nimi splo­tu sło­necz­ne­go.

– Pra­gnę! – rzu­ci­ła gło­śno i za­mknę­ła oczy. – Pra­gnę dać so­bie radę z tym zle­ce­niem. Pra­gnę, by moje zdję­cia spodo­ba­ły się pra­co­daw­cy, a spę­dzo­ny tu czas oka­zał się nie­zwy­kle war­to­ścio­wy.

Przez chwi­lę po­wta­rza­ła po ci­chu tę man­trę. Po­tem za­pa­li­ła świecz­kę i za po­mo­cą roz­to­pio­nych wo­sko­wych kro­pel umie­ści­ła ją na szkla­nym po­jem­nicz­ku. Z uśmie­chem pa­trzy­ła, jak po kwa­dran­sie knot się do­pa­la. Po chwi­li po­zo­sta­ła je­dy­nie smuż­ka ciem­ne­go dymu. Do­pie­ro wte­dy, już spo­koj­na i wy­ci­szo­na, spa­ko­wa­ła wszyst­kie obiek­ty­wy do po­krow­ców i za­ję­ła się roz­pa­ko­wy­wa­niem wa­liz­ki. W po­wie­trzu na­dal uno­sił się za­pach pa­lo­nej przed chwi­lą świecz­ki. Jako dziec­ko nie zno­si­ła go, jed­nak od cza­su wy­pad­ku zmie­ni­ło się to. Jak wie­le in­nych rze­czy w jej ży­ciu.

Za­pas świe­czek wo­tyw­nych wo­zi­ła ze sobą za­wsze. Uwiel­bia­ła pa­lić je w naj­róż­niej­szych in­ten­cjach. Pa­mię­ta­ła po­cząt­ko­we za­sko­cze­nie ko­le­ża­nek, któ­re od­wie­dza­ły ją po wy­pad­ku.

– Po co ci te świecz­ki? – py­ta­ły.

Naj­pierw po­kój w szpi­ta­lu, a po­tem każ­de po­miesz­cze­nie w domu było nimi wy­peł­nio­ne.

– Zo­bacz­cie – sta­ra­ła się tłu­ma­czyć. – Bia­łe oczysz­cza­ją nas od złych emo­cji. Czar­ne na­to­miast uwal­nia­ją od złe­go my­śle­nia in­nych lu­dzi oraz od wam­pi­rów ener­ge­tycz­nych. Naj­sku­tecz­niej­sze dzia­ła­nie mają jed­nak świecz­ki wo­tyw­ne.

Ko­le­żan­ki pa­trzy­ły na nią jak na wa­riat­kę.

– Ale ty nie zno­sisz ich za­pa­chu! – przy­po­mi­na­ły. – Skąd na­gle po­mysł, by je pa­lić? Czy po tym wy­pad­ku coś ci się po­prze­sta­wia­ło?

Wy­bu­cha­ły śmie­chem, ale Ali­cji wca­le nie było we­so­ło. Mia­ły ra­cję. Po­prze­sta­wia­ło się. Sa­me­go ude­rze­nia nie pa­mię­ta. Wra­ca­ła z bi­blio­te­ki w są­sied­niej miej­sco­wo­ści. Je­cha­ła ro­we­rem z gór­ki, nie­co szyb­ciej. Wcho­dzi­ła wła­śnie w za­kręt. Kie­row­cę, mkną­ce­go z na­prze­ciw­ka z nie­do­zwo­lo­ną pręd­ko­ścią, do­strze­gła w ostat­niej chwi­li. Na uciecz­kę było za póź­no. Za­mknę­ła oczy, po­czu­ła sil­ne ude­rze­nie i lot gdzieś w górę. Była pew­na, że za­raz spad­nie z hu­kiem na zie­mię, ła­miąc so­bie ko­ści. Otwo­rzy­ła oczy i z góry wi­dzia­ła wszyst­ko… Przede wszyst­kim do­strze­gła sie­bie le­żą­cą na zie­mi w nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji. Ja­kiś męż­czy­zna po­chy­lał się nad nią, jego żona pła­ka­ła, a w od­da­li było sły­chać sy­gnał ka­ret­ki oraz nad­jeż­dża­ją­cej po­li­cji. Po chwi­li z obu sa­mo­cho­dów wy­bie­gli ja­cyś lu­dzie, zaj­mo­wa­li się nią. Chcia­ła krzyk­nąć, za­py­tać, co ro­bią. Prze­cież nic jej nie jest! Czu­je się do­brze, jest dziw­nie lek­ka i ja­kaś nie­spo­ty­ka­nie szczę­śli­wa! A może ta oso­ba tam na zie­mi to wca­le nie ona? Jesz­cze raz spoj­rza­ła z góry, uważ­nie. Le­karz wła­śnie wy­cią­gnął sprzęt i za­sła­niał twarz le­żą­cej ko­bie­ty swo­ją tor­bą. Po­chy­lił się nad nią. Wte­dy Ali­cja za­czę­ła spa­dać. Nie wie­dzia­ła skąd, nie była pew­na do­kąd, ale im bli­żej zie­mi, tym więk­szy od­czu­wa­ła ból. Bo­la­ła ją gło­wa, nogi, klat­ka pier­sio­wa, coś jak­by roz­ry­wa­ło ją od środ­ka. Za­mknę­ła oczy i już nic wię­cej nie czu­ła.

Obu­dzi­ła się do­pie­ro w szpi­ta­lu. Dwa dni le­ża­ła nie­przy­tom­na. Le­ka­rze twier­dzi­li, że to cud, iż w ogó­le prze­ży­ła. Skła­da­nie wszyst­kich zła­mań za­ję­ło pół roku, re­ha­bi­li­ta­cja – ko­lej­ne dłu­gie mie­sią­ce. O po­wro­cie do pra­cy na­uczy­ciel­ki nie mo­gło być mowy. Ab­so­lut­nie nie za­ła­ma­ło to Ali­cji. Wręcz prze­ciw­nie, choć do chwi­li wy­pad­ku nie wy­obra­ża­ła so­bie ży­cia bez ucze­nia. Na­gle oka­za­ło się, że nie może prze­stać… fo­to­gra­fo­wać. Naj­prost­szym apa­ra­tem ro­bi­ła zdję­cia pie­lę­gniar­kom, pa­cjen­tom, kwia­tom wrę­cza­nym przez go­ści. Po­tem fo­to­gra­fo­wa­ła re­ha­bi­li­tant­kę i fi­zjo­te­ra­peu­tę. Nie wspo­mi­na­jąc o zdję­ciach, któ­re ro­bi­ła pod­czas spa­ce­rów! Czu­ła przy­mus uwiecz­nia­nia ob­ra­zów. Spra­wia­ło jej to nie­wy­sło­wio­ną ra­dość.

Nie pa­mię­ta­ła, kto pierw­szy zwró­cił uwa­gę na efek­ty tej pa­sji. Chy­ba było to po ja­kiejś ro­dzin­nej uro­czy­sto­ści. Prze­glą­da­ła w apa­ra­cie wy­ko­na­ne wła­śnie fot­ki, gdy ktoś się do­siadł i za­czął za­chwy­cać. Pocz­tą pan­to­flo­wą ro­ze­szło się, że Ali­cja wy­ko­nu­je ślicz­ne zdję­cia, i nim się zo­rien­to­wa­ła, za­czę­ła za­ra­biać na do­pie­ro co od­kry­tej pa­sji. Po wy­pad­ku przy­zna­no jej ren­tę. Naj­szyb­ciej jak tyl­ko mo­gła, roz­po­czę­ła stu­dia na wy­dzia­le fo­to­gra­fii. Ukoń­czy­ła je z wy­róż­nie­niem. Pięć lat póź­niej nie mo­gła opę­dzić się od zle­ceń.

To nie była je­dy­na dziw­na rzecz, któ­ra zda­rzy­ła się od mo­men­tu po­trą­ce­nia jej przez sa­mo­chód. Ali­cja ni­g­dy nie lu­bi­ła za­pa­chu świec. Ko­ja­rzy­ły się jej z ko­ścio­łem, do któ­re­go nie lu­bi­ła cho­dzić, a obec­ność na co­nie­dziel­nych na­bo­żeń­stwach była wy­mu­sza­na przez bab­cię. Świe­ce ko­ja­rzy­ły się tak­że z cmen­ta­rzem. Bab­cia cią­gnę­ła ją tam po każ­dej mszy, tłu­ma­cząc, że lada chwi­la obie tam tra­fią. Ali­cja nie mia­ła za­mia­ru umie­rać, ale sło­wa bab­ci były tak prze­ko­nu­ją­ce, że każ­de od­wie­dzi­ny gro­bu dziad­ka trak­to­wa­ła jak ostat­nie.

– Zo­bacz, tu będę le­ża­ła ja, tu twoi ro­dzi­ce, a tam ty. – Sta­rusz­ka z dumą opro­wa­dza­ła ją po wy­ku­pio­nych kwa­te­rach. Ocze­ki­wa­ła wdzięcz­no­ści za za­bez­pie­cze­nie wnucz­ce miej­sca po­chów­ku, ona jed­nak wy­ka­zy­wa­ła się ra­żą­cą nie­wdzięcz­no­ścią.

– Nie chcę tego miej­sca! – krzy­cza­ła Ali­cja.

– Nie po­do­ba ci się? To może cie­bie po­cho­wa­my obok dziad­ka, a ja będę z boku? Bę­dziesz le­ża­ła po­mię­dzy nami! – in­for­mo­wa­ła ra­do­śnie bab­cia.

Wnucz­ka ucie­ka­ła stam­tąd z krzy­kiem. Świe­ce i za­pach zni­czy ko­ja­rzy­ły się jej nie­od­łącz­nie z umie­ra­niem i cho­wa­niem do gro­bu.

Wszyst­ko zmie­ni­ło się po wy­pad­ku. Jesz­cze na szpi­tal­nej sali, ni z tego, ni z owe­go, po­pro­si­ła pie­lę­gniar­kę o za­kup świe­cy.

– Jaką chcesz? Taką zwy­kłą?

– Fio­le­to­wą.

Ali­cja nie mia­ła po­ję­cia, dla­cze­go aku­rat ten ko­lor wy­bra­ła. Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie, gdy wpa­dła jej w ręce książ­ka na te­mat zna­cze­nia barw świec, do­wie­dzia­ła się, że li­lio­wą na­le­ży pa­lić, gdy pra­gnie się jak naj­szyb­ciej wró­cić do zdro­wia po prze­by­tej cho­ro­bie. Już w szpi­ta­lu za­czę­ła zgłę­biać sym­bo­li­kę świec. Po pew­nym cza­sie opa­no­wa­ła ją do per­fek­cji. Uwiel­bia­ła za­pach dymu. Wie­dzia­ła, że nie na­le­ży za­pa­lać kno­tów za­pał­ką, bo na jej koń­cu jest siar­ka sym­bo­li­zu­ją­ca pie­kło i sza­ta­na. Wie­dzia­ła, że nie wol­no zdmu­chi­wać pło­mie­nia ani ga­sić go pal­ca­mi, by nie zdu­sić szczę­ścia. Przy­ja­ciół­ki nie mo­gły uwie­rzyć, skąd na­gły zwrot Ali­cji ku świe­com. Pod­czas spo­tkań, gdy nie pa­trzy­ła, ry­so­wa­ły pal­ca­mi kół­ka na czo­le, da­jąc do zro­zu­mie­nia, co my­ślą o jej no­wym wa­riac­twie. Ni­g­dy nie zdra­dzi­ła, że w chwi­li wy­pad­ku jej du­sza wy­szła poza cia­ło, a po­tem do nie­go wró­ci­ła. Wte­dy do­pie­ro mia­ły­by uży­wa­nie!

O ko­lej­nej no­wej przy­pa­dło­ści do­wie­dzia­ła się w za­ska­ku­ją­cy spo­sób. Jej re­ha­bi­li­tant przyj­mo­wał w ga­bi­ne­cie nie­da­le­ko ka­te­dry. Któ­re­goś razu, zmie­rza­jąc na za­bieg, na­tknę­ła się na opusz­cza­ją­cy świą­ty­nię kon­dukt. Trum­na była bia­ła i nie­co mniej­sza niż zwy­kle. Ko­bie­ta do­my­śli­ła się, że zmar­ło dziec­ko. Rzu­ci­ła okiem na klep­sy­drę wi­szą­cą na słu­pie ogło­sze­nio­wym. Ka­ro­lin­ka, 9 lat, prze­czy­ta­ła. Żal ści­snął ją za gar­dło. Co ta­kie­go się wy­da­rzy­ło, że to dziec­ko mu­sia­ło umrzeć? Z nie­ocze­ki­wa­nej cie­ka­wo­ści po­dą­ży­ła za ża­łob­ni­ka­mi, choć po wszyst­kim okre­śli­ła­by to mia­nem nie­zro­zu­mia­łe­go przy­mu­su.

Sta­nę­ła z boku, by nie ta­ra­so­wać przej­ścia uczest­ni­kom po­grze­bu i nie rzu­cać się w oczy. Szlo­cha­ją­ca mat­ka dziec­ka mia­ła w ręku pęk bia­łych róż. Trzy­ma­ła je kur­czo­wo, aby kol­ce spra­wi­ły jak naj­wię­cej fi­zycz­ne­go bólu. Psy­chicz­ny był nie do opi­sa­nia. Kie­dy trum­na po­wo­li zjeż­dża­ła do gro­bu, przy wtó­rze ża­łob­ne­go mar­sza, krzyk mat­ki roz­dzie­rał wszyst­kim ser­ca na strzę­py. Ali­cja przy­mknę­ła na chwi­lę oczy, bo łzy aż pa­li­ły pod po­wie­ka­mi. Gdy je otwo­rzy­ła, są­dzi­ła, że ma oma­my wzro­ko­we. Nie­da­le­ko niej, pod drze­wem, sta­ła mała dziew­czyn­ka. Był śro­dek lata, a ona mia­ła na so­bie czar­ne, gru­be ubra­nie. Gdy od­wró­ci­ła się na chwi­lę, Ali­cja do­strze­gła prze­raź­li­wą bla­dość jej twa­rzy.

Dziec­ko wpa­try­wa­ło się w szlo­cha­ją­cą mat­kę. Kie­dy roz­legł się cha­rak­te­ry­stycz­ny stu­kot ude­rza­nia trum­ny o pod­ło­że, wy­da­wa­ło się, że ko­bie­ta chce wsko­czyć do gro­bu za dziec­kiem.

– Mamo, nie… – wy­szep­ta­ła dziew­czyn­ka, a Ali­cja po­czu­ła ciar­ki na ca­łym cie­le. Ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo, żeby spraw­dzić, czy ktoś jesz­cze to sły­szał. Po chwi­li tam­tej już nie było.

Pierw­sze ta­kie zda­rze­nie wzię­ła za omam. Jed­nak gdy po kil­ku ty­go­dniach spo­tka­ła na klat­ce scho­do­wej nie­ży­ją­ce­go od dzie­się­ciu lat są­sia­da, za­czę­ła po­dej­rze­wać, że po wy­pad­ku coś się sta­ło z jej gło­wą. Na le­ka­rzu wy­mo­gła po­now­ną to­mo­gra­fię.

– Nic nie­po­ko­ją­ce­go nie wi­dać – stwier­dził spe­cja­li­sta, uważ­nie przy­glą­da­jąc się zdję­ciom. – Wszyst­ko w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. Ma pani nie­co roz­bu­do­wa­ny je­den płat. Nie jest to jed­nak spo­wo­do­wa­ne wy­pad­kiem czy ja­kąś cho­ro­bą. Mó­wi­my, że oso­by ta­kie jak pani mają le­piej dzia­ła­ją­cą in­tu­icję. Pro­szę się nie mar­twić. To ni­g­dy nie zo­sta­ło na­uko­wo po­twier­dzo­ne.

W dro­dze do domu Ali­cja ana­li­zo­wa­ła sło­wa le­ka­rza. Coś było na rze­czy. Kil­ka ty­go­dni temu po­czu­ła na­głą ocho­tę, aby wy­siąść z tram­wa­ju dwa przy­stan­ki wcze­śniej. Oka­za­ło się, że do­brze zro­bi­ła, bo chwi­lę póź­niej po­jazd zde­rzył się z sa­mo­cho­dem, a dru­gi wa­gon, w któ­rym wcze­śniej sie­dzia­ła, wy­padł z szyn. Jed­na oso­ba zmar­ła. Kto wie, czy nie by­ła­by dru­gą ofia­rą. Póź­niej też zda­rza­ły się przy­pad­ki, że in­tu­icja ostrze­ga­ła ją przed czymś. Przed wy­pad­kiem tego nie mia­ła. Przed wy­pad­kiem nie wi­dzia­ła też zmar­łych osób. Te­raz nie mo­gła po­go­dzić się z fak­tem, że od cza­su do cza­su je wi­du­je, ale po­wo­li oswa­ja­ła się z tym. Lata, od mo­men­tu gdy du­sza opu­ści­ła na chwi­lę jej cia­ło, oka­za­ły się i cie­ka­we, i strasz­ne. Po­wo­li ak­cep­to­wa­ła otrzy­ma­ne dary, choć by­wa­ło, że trak­to­wa­ła je jak prze­kleń­stwo.

W ho­te­lu, w któ­rym wła­śnie się za­trzy­ma­ła, tak­że cza­iło się w po­wie­trzu coś dziw­ne­go. Nie złe­go, nie do­bre­go, a po pro­stu dziw­ne­go.