Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Waldorff. Ostatni baron Peerelu

Waldorff. Ostatni baron Peerelu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0281-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Waldorff. Ostatni baron Peerelu

Opowieść o życiu Jerzego Waldorffa, ostatniego barona PRL-u i strażnika narodowej pamięci, legendy polskiej krytyki muzycznej, człowieka, który uratował przez zagładą Stare Powązki w Warszawie i przeprowadził największą w Polsce Ludowej prywatną, a więc nielegalną zbiórkę pieniędzy na wykup willi „Atma” w Zakopanem, w której powstało Muzeum Karola Szymanowskiego.
Opowieść o przedwojennym flircie Waldorffa z faszyzmem, powojennym współtworzeniu tygodnika „Przekrój”, fascynacji muzyką Szymanowskiego i „najmądrzejszym psie na świecie” – jamniku Puzonie, który był jego nieodłącznym towarzyszem podczas występów w telewizji. O przyjaźniach z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim i Stefanem Kisielewskim, młodzieńczym romansie z tajemniczym Isiem oraz o 60-letnim związku Jerzego Waldorffa z tancerzem Mieczysławem Jankowskim.

Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.

Polecane książki

Kapitanowi Leo Blake’owi ludzkość zawdzięcza zarówno swoje przetrwanie, jak i obecne kłopoty. Gdy nad Ziemią ze świetlistych wyrw w czasoprzestrzeni wyłaniają się tajemnicze okręty, sławny dowódca zostaje ponownie wezwany do czynnej służby. Nowo przybyła flota nie jest jednak tym, czym się wydaje, a...
Podróż przez pustynię zakończyłaby się dla Lucy tragicznie, gdyby nie szybka pomoc szejka Hanifa. Uratował jej życie, a potem umożliwił powrót do zdrowia w swoim pałacu. Spędzają z sobą dużo czasu, coraz lepiej się poznają, łącząca ich nić sympatii przeradza się w miłość. Jednak ki...
„Ciurkiewicz czy Dziurkiewicz” to dzieło Adolfa Abrahamowicza, polskiego komediopisarza pochodzenia ormiańskiego. Abrahamowicz, ziemianin, który jednak większość życia spędził w rodzinnym Lwowie, współpracował z wieloma reżyserami i aktorami. Najwięcej jego utworów powstało we współpracy z Rysz...
Jak otwarte okno. Myśli o Janie Pawle II – to niejako homiletyczny notatnik ks. Jana Twardowskiego (1915-2006) z czasu pontyfikatu pierwszego Polaka na Stolicy Piotrowej, przypominający ówczesne nadzieje, oczekiwania, zobowiązania. Wybrane teksty, w większości dotąd niepublikowane, koncentrują się w...
Repetytorium "ANGIELSKI. A czy the? Wszystko o przedimku": Co przed angielskim rzeczownikiem? Reguły użycia przedimka określonego, nieokreślonego, zerowego Objaśnienia, przykłady, ćwiczenia, quiz "Przedimiki w pigułce" - podsumowanie na końcu książki Nie wiesz, kiedy postawić a, the, any, some...? M...
Poradnik do gry z gatunku survival-horror - Cold Fear dokładnie opisuje jak ukończyć całą rozgrywkę wykonując kolejne zadania, w taki sposób by zminimalizować konieczność ponownego odwiedzania tych samych pomieszczeń.Cold Fear - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Urbanek

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej ‌Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Ewa ‌Paw­łow­ska ‌

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik ‌

Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no ‌

ka­ry­ka­tu­rę ‌Je­rze­go Wal­dorf­fa ‌au­tor­stwa Szy­mo­na Ko­by­liń­skie­go ‌

i zdję­cie Mar­ty­ny Urba­nek

Na okład­ce wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie Anny Pie­tusz­ko/FO­RUM

Au­to­rzy i źró­dła zdjęć:

Ar­chi­wum Bar­ba­ry Ku­kla­siń­skiej str.: 7, 14, 15, 19, 23, 25, 29, 33, 37, 41, 45, 46, 56, 63, 69 (rys. J. Sro­kow­skie­go), 79, 93, 101, 109, 117, 127, 143, 157, 171, 223, 251, 289, 316; ar­chi­wum ISKIER str.: 270; Da­nu­ta Ło­ma­czew­ska/EAST NEWS str.: 167; EAST NEWS/Lech Cha­re­wicz str.: 229, 277; Agen­cja SE/EAST NEWS str.: 295, 322; EAST NEWS/LA­SKI DIF­FU­SION str.: 309; PAP/COR­BIS str.: 187, 259, 265, 281, 285, 299, 304, 313; Anna Pie­tusz­ko/FO­RUM str.: 2-3, 303; Lemm & Świe­tlik/FO­RUM str.: 53 (re­pro­duk­cja); An­drzej Wier­nic­ki/FO­RUM str.: 179; Ja­nusz So­bo­lew­ski/FO­RUM str.: 199, 253; Alek­san­der Ja­ło­siń­ski/FO­RUM str.: 239; Wła­dy­sław Lemm, An­drzej Świe­tlik/FO­RUM str.: 245; Krzysz­tof Wój­cik/FO­RUM str.: 275

Wy­daw­nic­two do­ło­ży­ło wszel­kich sta­rań, by za­wrzeć sto­sow­ne umo­wy do­ty­czą­ce ma­te­ria­łu za­war­te­go w książ­ce, nie­ste­ty w kil­ku przy­pad­kach oka­za­ło się to nie­moż­li­we, dla­te­go wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych pro­si­my o pil­ny kon­takt z se­kre­ta­ria­tem wy­daw­nic­twa.

Co­py­ri­ght © by Ma­riusz Urba­nek, War­sza­wa 2008

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2008

ISBN 978-83-244-0281-6

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks: (0-22) 827-94-15

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Kto chce, mówi do mnie „panie baronie”, ja mam to głęboko w nosie…

Nie wia­do­mo już, kto pierw­szy na­zwał go ba­ro­nem. On sam prze­ko­ny­wał, że nie ma do ta­kiej na­zwy pra­wa. Owszem, w po­ło­wie XIX wie­ku ary­sto­kra­tycz­ny ty­tuł ku­pił so­bie w Wied­niu i uży­wał jego cio­tecz­ny dzia­dek, Fran­ci­szek Ka­rol Szu­ster, ale bez pra­wa dzie­dzi­cze­nia.

– Kto chce, mówi do mnie „pa­nie ba­ro­nie”, ale ja mam to głę­bo­ko w no­sie – oświad­czył kie­dyś. Wo­lał przy­wo­ły­wać pra­sz­czu­ra her­bu Na­bram, któ­ry pod ro­do­wym za­wo­ła­niem miał wal­czyć w bi­twie pod Grun­wal­dem. I to by­najm­niej nie po stro­nie wojsk Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­ły, do­da­wał pro­wo­ka­cyj­nie.

– To wła­dze ko­mu­ni­stycz­ne su­ge­ro­wa­ły, że je­stem ba­ro­nem – tłu­ma­czył.

Wi­docz­nie, je­śli ktoś w PRL miał przy­po­mi­nać ba­ro­na: po­sta­wą, ję­zy­kiem, ma­nie­ra­mi i wy­nio­słą nie­za­leż­no­ścią, to wła­śnie Je­rzy Wal­dorff.

– Dla mnie jest ary­sto­kra­tą, choć­by nie miał na to do­ku­men­tów – po­wie­dzia­ła o nim kie­dyś hra­bi­na Anna Bra­nic­ka-Wol­ska. – Ary­sto­kra­cja du­cha nie po­trze­bu­je ta­kie­go po­twier­dze­nia.

Niechaj też wraz ze mną spocznie Mieczysław Jankowski…

Aneg­do­ta mówi, że je­sie­nią 1939 roku z War­sza­wy do za­ję­te­go przez Ro­sjan i prze­ka­za­ne­go na­stęp­nie Li­twi­nom Wil­na wy­ru­szy­ło trzech męż­czyzn. Jan Ekier, Mi­chał Tysz­kie­wicz i Je­rzy Wal­dorff. Szli po naj­więk­sze mi­ło­ści swe­go ży­cia. Ekier po ak­tor­kę Da­nu­tę Sza­flar­ską, Tysz­kie­wicz po Han­kę Or­do­nów­nę, Wal­dorff… po Mie­czy­sła­wa Jan­kow­skie­go.

Opo­wieść nie jest w stu pro­cen­tach praw­dzi­wa. Hra­bia Tysz­kie­wicz nie mógł wte­dy iść do Wil­na, ale Wal­dorff na­praw­dę prze­dzie­rał się przez dwie gra­ni­ce, żeby od­na­leźć czło­wie­ka, któ­re­go ko­chał. Two­rzy­li parę przez pra­wie sześć­dzie­siąt je­den lat.

Je­rzy Wal­dorff zmarł, gdy koń­czył się wiek XX. Czter­dzie­ści lat wcze­śniej spo­rzą­dził te­sta­ment. 30 kwiet­nia 1959 roku w obec­no­ści dwóch no­ta­riu­szy usta­no­wił swo­im spad­ko­bier­cą Mie­czy­sła­wa Jan­kow­skie­go, syna Jana i Ma­rii.

5 li­sto­pa­da 1989 roku uzu­peł­nił te­sta­ment o od­ręcz­ny ko­dy­cyl, roz­wi­ja­jąc wcze­śniej­szy za­pis. „Mie­czy­sław Jan­kow­ski, nasz da­le­ki po­wi­no­wa­ty, na prze­ło­mie lat 1939 i 1940 uciekł z Wil­na przed ła­pan­ka­mi so­wiec­ki­mi i zo­stał przy­ję­ty w War­sza­wie przez moją mat­kę za dru­gie­go syna, a prze­ze mnie jako brat z wy­bo­ru. Od­tąd idzie­my ra­zem przez ży­cie, miesz­ka­jąc, go­spo­da­ru­jąc wspól­nie po­nad pół wie­ku” – pi­sał.

W ostat­nim w ży­ciu wy­wia­dzie, któ­re­go udzie­lił Boh­da­no­wi Ga­dom­skie­mu, na py­ta­nie, kim jest męż­czy­zna, z któ­rym miesz­ka, od­po­wie­dział, że to cio­tecz­ny brat. Przy­je­chał do Pol­ski w 1939 roku, ucie­ka­jąc przed wy­wie­zie­niem na Sy­bir. „Tak jak stał, przy­szedł do na­sze­go domu i zo­stał uzna­ny przez moją mat­kę za dru­gie­go syna. Mat­ka umar­ła, a my obaj da­lej to­czy­my ten bar­dzo głę­bo­ko ka­wa­ler­ski ży­wot” – mó­wił.

Taka była wer­sja dla opi­nii pu­blicz­nej. „Miesz­ka z młod­szym bra­tem (cio­tecz­nym), eme­ry­tem Te­atru Wiel­kie­go w War­sza­wie” – in­for­mo­wał w 1990 roku dzien­ni­karz „Wprost”. Te­le­fo­ny od­bie­ra „pan Mie­czy­sław, da­le­ki ku­zyn Je­rze­go Wal­dorf­fa z Wil­na” – na­pi­sa­ła dwa lata póź­niej dzien­ni­kar­ka „Two­je­go Sty­lu”.

Praw­da była inna. Mie­czy­sław Jan­kow­ski nie był ani cio­tecz­nym bra­tem Wal­dorf­fa, ani da­le­kim ku­zy­nem. Był męż­czy­zną, z któ­rym Je­rzy Wal­dorff spę­dził ży­cie. Part­ne­rem, ko­chan­kiem i opie­ku­nem, bez któ­re­go pod ko­niec ży­cia, kie­dy po­ru­szał się już wy­łącz­nie o ku­lach, nie po­ra­dził­by so­bie.

„Mie­li­śmy przy­chod­ne słu­żą­ce, ale okra­da­ły nas” – pi­sał Wal­dorff w ko­dy­cy­lu do te­sta­men­tu. Wte­dy Mie­czy­sław Jan­kow­ski wziął na sie­bie trud pro­wa­dze­nia domu. Go­to­wał, sprzą­tał i prał. Nie zmu­sza­ły go do tego trud­ne wa­run­ki. Jako tan­cerz Te­atru Wiel­kie­go, a póź­niej in­spek­tor ba­le­tu i pe­da­gog w War­szaw­skiej Szko­le Ba­le­to­wej za­ra­biał wy­star­cza­ją­co dużo, żeby się utrzy­mać. Kie­dy prze­szedł na wcze­sną eme­ry­tu­rę przy­słu­gu­ją­cą tan­ce­rzom, była ona rów­nie wy­so­ka jak eme­ry­tu­ra Wal­dorf­fa. „…za sa­mo­dziel­ne pro­wa­dze­nie domu (…) nig­dy nie po­bie­rał żad­nej pen­sji, czym zy­skał we mnie dłuż­ni­ka, na jaką sumę?…” – na­pi­sał Wal­dorff w te­sta­men­cie.

Uzu­peł­niał swą ostat­nią wolę, do­brze wie­dząc, że pol­ski sys­tem praw­ny nie zna po­ję­cia „związ­ków part­ner­skich”. Oso­by ho­mo­sek­su­al­ne, mimo lat prze­ży­tych ra­zem, nie mają żad­nych wy­ni­ka­ją­cych z tego upraw­nień. Tak­że pra­wa do dzie­dzi­cze­nia po so­bie do­rob­ku wspól­ne­go ży­cia. Bał się, że kie­dy go za­brak­nie, czło­wiek, z któ­rym żył od pół wie­ku, może zo­stać po­zba­wio­ny wszyst­kie­go. Dla­te­go chciał, naj­le­piej jak umiał, za­bez­pie­czyć los Jan­kow­skie­go.

„W związ­ku z pa­nu­ją­cą w Pol­sce in­fla­cją nie moż­na usta­lić war­to­ści pra­cy Mie­czy­sła­wa Jan­kow­skie­go przez lata na­sze­go wspól­ne­go ży­cia” – pi­sał. Dla­te­go („Wo­bec fak­tu, że rów­nież w Pol­sce wa­lu­tą po­rów­naw­czą stał się do­lar USA” – na­pi­sał w ko­dy­cy­lu) zwró­cił się w tej spra­wie do Am­ba­sa­dy Sta­nów Zjed­no­czo­nych w War­sza­wie. Po­in­for­mo­wa­no go, że wy­kwa­li­fi­ko­wa­na po­moc do­mo­wa w USA otrzy­mu­je za go­dzi­nę pra­cy do 20 do­la­rów. „W tej sy­tu­acji za­pi­su mo­je­go w ak­cie no­ta­rial­nym nie moż­na trak­to­wać jako spad­ku na rzecz Mie­czy­sła­wa Jan­kow­skie­go, lecz jako czę­ścio­wą tyl­ko spła­tę dłu­gu, z ty­tu­łu jego na­leż­no­ści za pra­cę w moim domu przez tak dłu­gi czas. Na co zwra­cam uwa­gę władz po­dat­ko­wych!” – pod­su­mo­wał wy­li­cze­nia.

Było jesz­cze post­scrip­tum. Je­rzy Wal­dorff pro­sił wy­ko­naw­ców te­sta­men­tu, by wy­jed­na­li u władz ku­rii war­szaw­skiej zgo­dę na po­cho­wa­nie go na Po­wąz­kach po pół­noc­nej stro­nie ka­ta­kumb. Bo tam leży sta­ra War­sza­wa, je­dy­na, któ­rą na­praw­dę ko­chał i ak­cep­to­wał. „Nie­chaj też wraz ze mną spo­cznie Mie­czy­sław Jan­kow­ski” – na­pi­sał.

Nig­dy, do koń­ca ży­cia, nie ujaw­nił swo­jej orien­ta­cji sek­su­al­nej. Pod­czas te­le­wi­zyj­ne­go wy­wia­du na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych To­masz Ra­czek za­py­tał go, czy w ży­ciu, tak jak w mu­zy­ce, miał tyl­ko je­dy­ną mi­łość? Od­po­wie­dział krót­ko: – Jed­ną, ale pan wy­ba­czy, nie będę się z tego zwie­rzał. „…w kuch­ni do­strze­głem sto­ją­cą w far­tusz­ku od­po­wiedź na za­da­ne mu wcze­śniej py­ta­nie” – wspo­mi­nał wy­wiad Ra­czek. „…pan Mie­cio sie­dział w kuch­ni i nie wol­no mu było stam­tąd wy­cho­dzić” – do­dał już po la­tach.

W twór­czo­ści Wal­dorf­fa wą­tek uczu­cia do in­ne­go męż­czy­zny po­ja­wia się rzad­ko. W po­wie­ści Fi­drek i kil­ku opo­wia­da­niach. Ci, któ­rzy i tak wie­dzie­li, mu­sie­li do­strze­gać te ła­twe do od­czy­ta­nia sy­gna­ły, ci, któ­rzy się tyl­ko do­my­śla­li, da­lej po­zo­sta­wa­li z do­my­sła­mi.

W Tań­cu ży­cia ze śmier­cią opi­sał spo­tka­nie z przy­ja­cie­lem sprzed lat, z któ­rym wi­dy­wał się we Wło­szech, gdy zbie­rał ma­te­ria­ły do książ­ki o fa­szy­zmie. Krót­ka chwi­la na lot­ni­sku w Ko­pen­ha­dze nie sprzy­ja­ła roz­pa­mię­ty­wa­niu prze­szło­ści. „Nie­mo trzy­ma­li­śmy się za ręce, wpa­trze­ni so­bie w oczy.” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Po chwi­li gło­śni­ki za­czę­ły wzy­wać pa­sa­że­rów do od­pra­wy.

Mło­de­go Nor­we­ga, ty­tu­ło­we­go bo­ha­te­ra opo­wia­da­nia Olaf, po­znał pod­czas po­by­tu w Ber­gen. Więź ro­dzą­ca się mię­dzy chłop­cem, szu­ka­ją­cym ko­goś, kto po­mo­że mu wy­rwać się w świat, a męż­czy­zną, któ­ry pró­bu­je nie uro­nić nic z krót­kich chwil fa­scy­na­cji mło­do­ścią Ola­fa, prze­siąk­nię­ta jest ero­tycz­nym na­pię­ciem.

Moż­na ta­kich ak­cen­tów do­szu­ki­wać się tak­że w przed­wo­jen­nej ko­re­spon­den­cji Wal­dorf­fa z mat­ką. W 1937 roku, re­la­cjo­nu­jąc po­byt we Wło­szech, po­chwa­lił się, że w ho­te­lu ob­słu­gu­je go chło­piec pięk­ny jak anio­ło­wie na ob­ra­zach Pe­ru­gi­na. „Ma szes­na­ście lat, czar­ne oczy więk­sze chy­ba od ust i imię: Bo­na­wen­tu­ra” – za­chwy­cał się.

Ale wy­raź­nie była w Wal­dorf­fie po­trze­ba, żeby opo­wie­dzieć lu­dziom tak­że o czło­wie­ku, z któ­rym żył przez wszyst­kie te lata. Żeby wy­mie­nić przy­najm­niej jego imię. Tak jak w roz­mo­wie wy­po­wia­da się cza­sem imię uko­cha­nej oso­by tyl­ko po to, by je usły­szeć, bo prze­cież nikt inny go nie wy­po­wie. Ta­kich miejsc jest w jego książ­kach wie­le.

„Miesz­ka­li­śmy w trój­ką­cie przy­ja­ciół: u sie­bie Gał­czyń­scy, na pierw­szym pię­trze wil­li nie­opo­dal ma­larz Je­rzy Za­ru­ba ze swo­ją an­giel­ską żoną Flo­rą (…), w trze­cim rogu, w wy­na­ję­tym po­ko­ju – ja z Miet­kiem” – opo­wia­dał o ostat­nim przed­wo­jen­nym le­cie spę­dzo­nym w Ani­nie.

„Po­wsta­nie za­sko­czy­ło nas z Miet­kiem w sta­rej drew­nia­nej wil­li pod Pusz­czą Kam­pi­no­ską” – wspo­mi­nał rok 1944.

„Ze­rwa­łem się, szturch­ną­łem w bok Miet­ka: – Wsta­waj” – opi­sy­wał pierw­szą noc po wy­sie­dle­niu z War­sza­wy po klę­sce po­wsta­nia.

„Miesz­ka­li­śmy tyl­ko o jed­ną uli­cę od­le­gło­ści: oni na Szu­cha, ja z moim bra­tem Mie­czy­sła­wem na Ko­szy­ko­wej” – pi­sał o są­siedz­twie z Li­dią i Ste­fa­nem Ki­sie­lew­ski­mi.

Przed Jan­kow­skim był Isio, ko­le­ga z gim­na­zjum im. Mar­cin­kow­skie­go, i… były dziew­czy­ny. Wśród nich ta­kie, z któ­ry­mi zna­jo­mość trak­to­wał bar­dzo po­waż­nie. Z po­dró­ży do Włoch, la­tem 1935 roku, pi­sał do mat­ki, że jest chy­ba naj­szczę­śliw­szym z lu­dzi. Bo… za­ko­chał się. „…w ra­zie cze­go bę­dziesz mia­ła sy­no­wą «ef, ef»” – za­pew­nił mat­kę. Ale ślub bę­dzie moż­li­wy naj­wcze­śniej za dwa lata – pi­sał – bo uko­cha­na ma do­pie­ro… pięt­na­ście lat”.

My­lił tro­py. W fe­lie­to­nach i wy­wia­dach sys­te­ma­tycz­nie po­ja­wia­ły się zda­nia, któ­re mia­ły od­wra­cać uwa­gę.

„Sto­su­nek mam do mu­zy­ki jak do żony, z któ­rą leży się we wspól­nym łóż­ku od z górą pół wie­ku: wy­rwać się i na dziw­ki! – ale już za póź­no” – pi­sał w jed­nym z fe­lie­to­nów w „Po­li­ty­ce”. „Ni­ko­go nie zdra­dzi­łem. Naj­wy­żej ja­kąś źle upu­dro­wa­ną blon­dyn­kę na rzecz dłu­go­no­giej bru­net­ki z war­szaw­skie­go ka­ba­re­tu” – od­po­wie­dział dzien­ni­ka­rzo­wi na py­ta­nie, dla­cze­go zdra­dził ka­rie­rę praw­ni­czą dla mu­zy­ki.

Kie­dy w la­tach osiem­dzie­sią­tych zna­lazł się w Wil­nie, dzien­ni­kar­ka pol­sko­ję­zycz­ne­go „Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru” za­py­ta­ła, co go spro­wa­dza.

– Mi­łość do mia­sta, w któ­rym po raz pierw­szy się za­ko­cha­łem, od­po­wie­dział. „…w Li­twin­ce” – do­dał.

Z Wil­na po­cho­dził Mie­czy­sław Jan­kow­ski.

Szczeniak bajecznie elegancki, młody i głupi…

Gdy­by wy­brał in­a­czej, mógł­by na­zwać się Je­rzy Na­bram albo Je­rzy Kło­buk. Wo­lał – Wal­dorff… choć nig­dy nie wy­tłu­ma­czył dla­cze­go. Być może po pro­stu wła­śnie tak brzmia­ło naj­le­piej.

Na­bram, Kło­buk, Wal­dorff to na­zwy tego sa­me­go szla­chec­kie­go her­bu, zna­ne­go już w XIV wie­ku. „…któ­re­go zna­kiem w polu bia­łym trzy bel­ki czar­ne, od gło­wy tar­czy w dłu­gość wy­pro­wa­dzo­ne” – pi­sał Jan Dłu­gosz. Au­to­rzy póź­niej­szych her­ba­rzy, Ka­sper Nie­siec­ki i Jó­zef Szy­mań­ski, tłu­ma­czy­li już ja­śniej, że herb Na­bram to sześć pio­no­wych pa­sów, trzy czar­ne i trzy bia­łe lub srebr­ne, umiesz­czo­nych na tar­czy na prze­mian, po­czy­na­jąc z pra­wej stro­ny od pola czar­ne­go. Ko­ro­nę her­bu wień­czy­ły trzy stru­sie pió­ra.

W spo­rzą­dzo­nej w la­tach osiem­dzie­sią­tych XX wie­ku od­ręcz­nej not­ce Je­rzy Wal­dorff na­pi­sał, że jego ro­dzi­na od roku 1240, czy­li szó­stej wy­pra­wy krzy­żo­wej, po­słu­gi­wa­ła się her­bem Na­bram, a jej za­wo­ła­nie bi­tew­ne lub przy­do­mek brzmia­ło Wal­dorff. Ale jako do­wód uży­wa­nia her­bu za­łą­czył wi­zy­tów­kę swej bab­ki, Ka­mil­li z Wa­skie­wi­czów Preys­so­wej, z roku… 1888.

„…ja nie po­cho­dzę z ro­dzi­ny ary­sto­kra­tycz­nej, tyl­ko z bar­dzo sta­rej szlach­ty. Je­stem her­bu Na­bram, nada­ne­go przez Lu­dwi­ka Świę­te­go pod­czas ostat­niej kru­cja­ty – mó­wił To­ma­szo­wi Racz­ko­wi. – Nie mam ty­tu­łu hra­bie­go ani ba­ro­na, ku­pio­ne­go za cięż­kie pie­nią­dze – jak zro­bił to mój dzia­dek Schu­s­ter. Był dru­ka­rzem, do­ro­bił się na tym, ku­pił so­bie w Wied­niu ty­tuł i zo­stał ba­ro­nem von Fer­nen vel Schu­s­ter. Mój oj­ciec bar­dzo z tego kpił. Mó­wił, że dzia­dek jest von Fre­cher vel Schu­s­ter”.

Czy­li tłu­ma­cząc na pol­ski – Zu­chwa­ły Fu­szer.

Po mie­czu Je­rzy Wal­dorff wy­wo­dził się z Ku­jaw, po ką­dzie­li z War­sza­wy. O jego przod­kach naj­wię­cej, choć nie za­wsze pre­cy­zyj­nie, wia­do­mo od nie­go sa­me­go. Ro­dzi­na ojca to były za­sie­dzia­łe przez wie­ki mię­dzy Wło­cław­kiem a Gnie­znem rody Mlic­kich z Obud­na, Ja­czyń­skich z Mar­cin­ko­wa, Szum­lań­skich z Kąt­na. Ci ostat­ni szcze­gól­nie dum­ni byli z pra­dzia­da, któ­ry był oso­bi­stym ad­iu­tan­tem księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go. A po pra­pra­bab­ce Agniesz­ce Pa­ru­szew­skiej, któ­ra żyła jesz­cze w cza­sach Au­gu­sta III, w do­ku­men­tach ro­dzin­nych za­cho­wał się akt dzier­ża­wy, spi­sa­ny z wiel­kim łow­czym li­tew­skim. Naj­bli­żej jed­nak było Wal­dorf­fo­wi do Wa­skie­wi­czów z Ło­wi­cza, z któ­rych to wy­wo­dzi­ła się tak­że pierw­sza żona jego ojca. Wśród nie­licz­nych oca­la­łych po po­wsta­niu 1944 roku ro­dzin­nych ob­ra­zów za­cho­wał się por­tret Win­cen­te­go Wa­skie­wi­cza, któ­ry w mło­do­ści był jed­nym z licz­nych ad­iu­tan­tów Na­po­le­ona, a na sta­rość zo­stał mar­szał­kiem szlach­ty ku­jaw­skiej. „…spo­glą­da na mnie pew­no z za­do­wo­le­niem, że no­si­my po­dob­ne grzyw­ki na czo­łach” – pi­sał Wal­dorff.

Oj­ciec wy­wo­dził się z bar­dzo roz­ga­łę­zio­ne­go i rów­nie jur­ne­go rodu Preys­sów. We wspo­mnie­nio­wych Mo­ich lamp­kach oliw­nych Wal­dorff umie­ścił zdję­cie pra­bab­ki po mie­czu Al­fon­so­wej hra­bi­ny Dąmb­skiej. De­li­kat­ne­go zdro­wia dziew­czy­na zgod­nie z wy­mo­ga­mi epo­ki po­szła do oł­ta­rza jako dzie­wi­ca – pi­sał – ale po ślu­bie „zo­sta­ła przez męża bycz­ka «za­ko­cha­na na śmierć»”. Krót­ko po­tem zmar­ła na su­cho­ty.

Sie­dzi­bą rodu Preys­sów była wieś Pie­ra­nie pod Ino­wro­cła­wiem. Ro­do­wy pa­ła­cyk, nie­zbyt wiel­ki, ale wy­god­ny i oto­czo­ny du­żym ogro­dem, stał na wprost drew­nia­nej pie­rań­skiej ba­zy­li­ki pod we­zwa­niem św. Mi­ko­ła­ja, w któ­rej do dziś znaj­du­je się sły­ną­cy cu­da­mi ob­raz Mat­ki Bo­skiej. Jeż­dżąc na ku­ra­cje do Cie­cho­cin­ka, Wal­dorff wpa­dał do Pie­ra­nia, by choć spoj­rzeć na ma­ją­tek przod­ków. Nie miał jed­nak oka­zji, by użyć pa­ła­co­we­go ży­cia, bo ro­do­we gniaz­do wy­dzier­ża­wił, owdo­wiaw­szy, jesz­cze jego dziad Apo­li­na­ry.

Dzia­dek Preyss chciał dla swe­go uro­dzo­ne­go w 1856 roku syna, Wi­tol­da, ojca Je­rze­go, in­ne­go, lep­sze­go ży­cia. Nie na roli, a w wiel­kim świe­cie. Dla­te­go za­ro­bio­ne na dzier­ża­wie pie­nią­dze prze­zna­czył na kształ­ce­nie Wi­tol­da. Naj­pierw w Ino­wro­cła­wiu, a po­tem na po­li­tech­ni­ce w Zu­ry­chu. „…uwa­żał, iż po­wi­nien syna kształ­cić nie na jed­ne­go wię­cej hrecz­ko­sie­ja, ale na cał­kiem no­wo­cze­sną oso­bę” – pi­sał po la­tach Je­rzy Wal­dorff.

W ino­wro­cław­skim gim­na­zjum, do któ­re­go cho­dził ra­zem z przy­szłym wy­bit­nym po­etą Ja­nem Ka­spro­wi­czem, Wi­told ujaw­nił skłon­no­ści bun­tow­ni­cze. Był pre­ze­sem taj­nej pa­trio­tycz­nej or­ga­ni­za­cji szkol­nej im. To­ma­sza Zana, a póź­niej sam za­ło­żył taj­ne kół­ko li­te­rac­kie „Win­cen­ty Pol”, do któ­re­go na­le­żał tak­że Ka­spro­wicz. Gdy wy­jeż­dżał na stu­dia, Ka­spro­wicz i ko­le­dzy ofia­ro­wa­li mu pa­miąt­ko­wy pier­ścień z wy­ry­ty­mi ini­cja­ła­mi słów: Wol­ność, Rów­ność, Nie­pod­le­głość.

Po stu­diach w Szwaj­ca­rii (lata 1880-1884) Wi­told wró­cił do for­mal­nie nie­ist­nie­ją­cej Pol­ski. Wra­cał ra­zem ze swo­im pro­fe­so­rem z Zu­ry­chu, Wil­lia­mem Lin­dley­em, któ­re­mu ma­gi­strat War­sza­wy po­wie­rzył bu­do­wę w sto­li­cy no­wo­cze­snej sie­ci wod­no-ka­na­li­za­cyj­nej. W fir­mie Lin­dleya i jego syna, też Wil­lia­ma, któ­rzy zaj­mo­wa­li się war­szaw­ski­mi wo­do­cią­ga­mi łącz­nie trzy­dzie­ści czte­ry lata, Wi­told ob­jął sta­no­wi­sko jed­ne­go z głów­nych in­ży­nie­rów. „Pa­mię­tam ta­ble­au z ga­bi­ne­tu na Wil­czej: U góry Lin­dley, tuż pod nim trzech za­stęp­ców, w tym oj­ciec, i do­pie­ro ni­żej duża gru­pa współ­pra­cow­ni­ków” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

Po kil­ku­na­stu la­tach, dzię­ki re­ko­men­da­cji Lin­dleya, zna­lazł nową, jesz­cze bar­dziej in­trat­ną pra­cę w za­rzą­dzie przed­się­bior­stwa bu­du­ją­ce­go Ko­lej Wi­la­now­ską. W koń­cu jed­nak – pew­nie ku roz­pa­czy Apo­li­na­re­go – ode­zwa­ły się w Wi­tol­dzie zie­miań­skie ko­rze­nie. Po­rzu­cił świet­nie płat­ną kie­row­ni­czą po­sa­dę i wró­cił na Ku­ja­wy. Za za­ro­bio­ne („…wte­dy ro­bi­ło się na tego typu bu­do­wach duże pie­nią­dze!” – pi­sał Wal­dorff do sio­stry) i czę­ścio­wo po­ży­czo­ne pie­nią­dze oko­ło roku 1900 ku­pił duży ma­ją­tek ziem­ski Ko­ściel­na Wieś pod Wło­cław­kiem i „…oże­nił się z jed­ną wię­cej pan­ną z płod­ne­go gniaz­da Wa­skie­wi­czów” – do­dał w in­nym miej­scu Wal­dorff. Za­czął go­spo­da­ro­wać. Jak oj­ciec, dziad i pra­dzia­do­wie. Tyle że z mniej­szym ta­len­tem.

„…oj­ciec go­spo­da­rzem rol­nym był żad­nym, a za to szcze­gól­nie ła­twym do ule­ga­nia róż­nym oszu­stom” – wspo­mi­nał syn. Za­czę­ły się kło­po­ty. Hi­po­te­kę ma­jąt­ku ob­cią­ża­ły co­raz więk­sze dłu­gi, w do­dat­ku czę­sto cu­dze, a dzie­ci przy­by­wa­ło. Wan­da Wa­skie­wi­czów­na, nim zmar­ła, uro­dzi­ła Wi­tol­do­wi czwo­ro dzie­ci, przy­rod­nie ro­dzeń­stwo Wal­dorf­fa. Owdo­wia­ły go­spo­darz na Ko­ściel­nej Wsi mu­siał ro­zej­rzeć się za pie­niędz­mi, któ­re po­mo­gły­by mu moc­no sta­nąć na no­gach. A naj­lep­szym spo­so­bem zdo­by­cia ka­pi­ta­łu był wów­czas od­po­wied­ni oże­nek. I Wi­told zna­lazł od­po­wied­nio bo­ga­tą kan­dy­dat­kę, Jo­an­nę z Wró­blew­skich, wnucz­kę słyn­ne­go li­to­gra­fa Szu­stra, wła­ści­cie­la po­ło­wy Mo­ko­to­wa.

On miał lat z okła­dem pięć­dzie­siąt, ogrom­ne dłu­gi i czwo­ro dzie­ci, nie był więc pew­nie par­tią wy­ma­rzo­ną. Ale i ona nie mo­gła wy­brzy­dzać, bo zbli­ża­jąc się do trzy­dziest­ki (pan­na uro­dzi­ła się w roku 1875 lub 1878, re­la­cje są sprzecz­ne), była we­dle ów­cze­snych miar pan­ną w wie­ku do­syć już za­awan­so­wa­nym. A w do­dat­ku – jak na­pi­sał Wal­dorff – „o… za­ba­bra­nej prze­szło­ści”.

Wy­wo­dzi­ła się z war­szaw­skiej bur­żu­azji o nie­miec­kich ko­rze­niach. „Mój pra­sz­czur, jak mówi le­gen­da, wal­czył pod Grun­wal­dem, choć wca­le nie po stro­nie Ja­gieł­ły” – opo­wia­dał Wal­dorff o swych przod­kach ze stro­ny mat­ki. Za­sta­na­wiał się, dla­cze­go krew­nia­cy, o nie­miec­kich w więk­szo­ści na­zwi­skach: Tem­ler, Szuch, Kur­man, Szulc, wy­bra­li kie­dyś wła­śnie Pol­skę. Prze­cież nie dla kiep­skiej zie­mi i le­ni­wych chło­pów, wy­zy­ski­wa­nych przez dzie­dzi­ców. Może więc zde­cy­do­wał po­ciąg do pol­skich ko­biet, pi­sał. „…le­ni­we były i za nie ha­ro­wać na­le­ża­ło, ali­ści w łóż­kach trud­no było o lep­sze!” – pi­sał.

Pra­bab­cia Wal­dorf­fa, Ża­nia, była sio­strą Fran­cisz­ka Szu­stra, czy też ra­czej pi­sa­ne­go z nie­miec­ka Schu­s­tra, dru­ka­rza, któ­ry wy­dał („po­noć”, jak za­strze­gał Wal­dorff) pierw­sze dzie­cię­ce jesz­cze dzieł­ka Cho­pi­na, a po­tem oże­nił się z bo­ga­tą wdo­wą, Jo­an­ną z Piesz­czyń­skich pri­mo voto Vi­vier. Ma­jąt­ku żony nie zmar­no­wał, a zręcz­nie nim ob­ra­ca­jąc, po­mno­żył wie­lo­krot­nie. „…na­był pół Mo­ko­to­wa z pa­ła­cy­kiem po księż­nej mar­szał­ko­wej Lu­bo­mir­skiej” – pi­sał Wal­dorff. W zbu­do­wa­niu for­tu­ny po­mo­gło mu nie­skry­wa­ne skąp­stwo. Pod zdję­ciem cio­tecz­nej pra­bab­ki Jo­an­ny, se­cun­do voto ba­ro­no­wej Szu­ster, Wal­dorff na­pi­sał: „…ubie­ra­na była na pa­rad­ne przy­ję­cia w bi­żu­te­rię wyj­mo­wa­ną przez męża z pan­cer­nej kasy, po czym oso­bi­ście przez nie­go zdej­mo­wa­ną i za­my­ka­ną”.

Cio­tecz­na wnucz­ka Fran­cisz­ka Szu­stra, czy­li mat­ka Wal­dorf­fa, Jo­an­na Wró­blew­ska, nie wda­ła się chy­ba jed­nak w ską­pe­go dziad­ka, bo kie­dy tyl­ko osią­gnę­ła od­po­wied­ni wiek, wy­je­cha­ła na stu­dia do Pa­ry­ża. „Na­le­ża­ła do pierw­szych pa­nien pol­skich, co jesz­cze przed po­cząt­kiem stu­le­cia za­ry­zy­ko­wa­ła dro­gę śla­da­mi Ma­rii Skło­dow­skiej” – pi­sał Wal­dorff. Stu­dio­wa­ła ma­lar­stwo w aka­de­mii sztuk pięk­nych, przy­słu­chi­wa­ła się wy­kła­dom na Sor­bo­nie, z każ­dym ro­kiem – choć miesz­ka­ła w Pa­ry­żu pod opie­ką mat­ki – po­gar­sza­jąc swą re­pu­ta­cję i szan­se na ko­rzyst­ne za­mąż­pój­ście. Ta­kie fa­na­be­rie mło­dej dziew­czy­ny nie były pod ko­niec XIX wie­ku czymś po­wszech­nie ak­cep­to­wa­nym. „…kie­dy wró­ci­ła do War­sza­wy, przy­ję­ta zo­sta­ła przez miej­sco­we to­wa­rzy­stwo jako coś w ro­dza­ju ko­ko­ty z wyż­szych sfer” – na­pi­sał Wal­dorff. Ozna­cza­ło to, że jej szan­se nie tyl­ko na ko­rzyst­ne, ale w ogó­le na za­mąż­pój­ście, zma­la­ły dra­stycz­nie. Je­dy­ne, na co mo­gła li­czyć, to ka­rie­ra na­uczy­ciel­ki na pen­sji Zo­fii Kur­ma­no­wej, a i to głów­nie dla­te­go, że za­ło­ży­ciel­ka i prze­ło­żo­na jed­ne­go z naj­star­szych w mie­ście żeń­skich gim­na­zjów była jej star­szą sio­strą. Zbli­ża­ła się więc do trzy­dziest­ki, uczy­ła pa­nien­ki z do­brych do­mów hi­sto­rii ma­lar­stwa i ry­sun­ków, a w do­dat­ku za­czę­ła pa­lić pa­pie­ro­sy, utwier­dza­jąc pew­nie sto­łecz­ne to­wa­rzy­stwo w prze­ko­na­niu o po­stę­pu­ją­cym dzi­wa­cze­niu sta­rej pan­ny.

Wte­dy zja­wił się on – Wi­told Preyss. Śred­niej po­stu­ry, z hisz­pań­ską bród­ką i wą­si­ka­mi, we­dle wie­lu osób łu­dzą­co po­dob­ny do ce­sa­rza Na­po­le­ona III. Przy­wiózł na pen­sję Zo­fii Kur­ma­no­wej cór­kę, ale wszyst­ko po­to­czy­ło się ja­koś tak, że co­raz czę­ściej za­czął od­wie­dzać ty­leż cór­kę, co na­uczy­ciel­kę. Świet­nie wy­kształ­co­ny, z pięk­nym ro­do­wo­dem i jesz­cze lep­szy­mi ma­nie­ra­mi, ale rów­nie jak Jo­an­na ob­cią­żo­ny prze­szło­ścią. „Nic mnie do nie­go spe­cjal­nie nie po­cią­ga­ło, ale wi­dzia­łam, jak w cza­sie jego wi­zyt mat­ka nie­spo­koj­nie pa­trzy­ła na mnie i mia­ła na twa­rzy wy­pie­ki” – wspo­mi­na­ła po la­tach mat­ka Wal­dorf­fa.

„W ta­kiej sy­tu­acji, po na­my­śle, za­war­to – mó­wiąc ów­cze­snym ję­zy­kiem ma­ria­ge de ra­ison, czy­li łą­czą­ce in­te­re­sy, a nie ser­ca” – pi­sał Wal­dorff. Oka­za­ło się wszak­że, że w owym mał­żeń­stwie z roz­sąd­ku naj­mniej było wła­śnie roz­sąd­ku. Obie stro­ny mia­ły bo­wiem spo­ro do ukry­cia, ale w za­mian li­czy­ły na peł­ną uczci­wość i lo­jal­ność part­ne­ra. Ma­ją­tek Wi­tol­da, choć im­po­nu­ją­cy ob­sza­rem (trzy fol­war­ki, w tym tyl­ko naj­więk­szy li­czył 52 włó­ki, czy­li po­nad 900 hek­ta­rów), był bar­dzo moc­no za­dłu­żo­ny u ży­dow­skich od­bior­ców zbo­ża. Wy­pła­ta po­sa­gu Jo­an­ny, teo­re­tycz­nie spo­re­go (mat­ka mia­ła po­dzie­lić mię­dzy trzy cór­ki pie­nią­dze ze sprze­da­ży ka­mie­ni­cy w War­sza­wie), zo­sta­ła odło­żo­na na bli­żej nie­okre­ślo­ną przy­szłość, bo mat­ka ka­mie­ni­cy na ra­zie nie za­mie­rza­ła sprze­da­wać, po­wo­łu­jąc się na złą ko­niunk­tu­rę na ryn­ku nie­ru­cho­mo­ści.

Po ślu­bie prze­nie­śli się do ma­jąt­ku w Ko­ściel­nej Wsi. Wi­told do­pie­ro wte­dy zdra­dził Jo­an­nie, że oprócz zna­nej już żo­nie cór­ki z pierw­sze­go mał­żeń­stwa ma jesz­cze trzech sy­nów, a Jo­an­nę i na wsi do­gna­ła pa­ry­ska prze­szłość. W szla­chec­kich dwo­rach Ku­jaw sto­łecz­ną eman­cy­pant­kę przy­ję­to z da­le­ko po­su­nię­tą re­zer­wą. „…nie od­róż­nia­ła in­dycz­ki od per­licz­ki, na pro­się­ta wo­ła­ła «taś, taś», na­to­miast żywo in­te­re­so­wa­ła się li­te­ra­tu­rą i po­li­ty­ką, a tak­że lu­bi­ła wy­pić kie­li­szek do­bre­go ko­nia­ku, pa­ląc pa­pie­ro­sa” – wspo­mi­nał mat­kę Wal­dorff. Do­szło na­wet do po­je­dyn­ku mię­dzy Wi­tol­dem Preys­sem a jed­nym z są­sia­dów, któ­ry nie po­tra­fił oka­zać ko­bie­cie sza­cun­ku. Być może była to ta sy­tu­acja, któ­rą Wal­dorff opi­sał we wstę­pie do książ­ki Mag­da­le­ny Sa­mo­zwa­niec – Na ustach grze­chu. Mat­ka, na­wy­kła do oby­cza­jów pa­ry­skich, z pa­pie­ro­sem w jed­nej i kie­lisz­kiem ko­nia­ku w dru­giej dło­ni, wda­ła się w za­strze­żo­ną w Po­znań­skiem wy­łącz­nie dla męż­czyzn dys­ku­sję po­li­tycz­ną. Za­pach­nia­ło skan­da­lem, bo nie dość, że ko­bie­ty, jako „głup­sze” i „nie­zdol­ne do ogar­nię­cia płyt­kim umy­słem spraw pań­stwo­wych” w ogó­le nie były do ta­kich de­bat do­pusz­cza­ne, to jesz­cze Jo­an­na po­zwo­li­ła so­bie spro­sto­wać re­la­cję z ostat­niej se­sji sej­mi­ku wy­gło­szo­ną przez ko­goś z miej­sco­wych po­li­tycz­nych au­to­ry­te­tów. Ten ob­lał się pur­pu­rą i rzekł:

– Moja dro­ga! Nie opo­wia­da­ła­byś pier­dół­ków, tyl­ko szła le­piej do ko­biet.

Po­wód był wy­star­cza­ją­cy, by mąż po­czuł się w obo­wiąz­ku sta­nąć w obro­nie ho­no­ru żony. Po­je­dy­nek był po­waż­ny, na pi­sto­le­ty. Kulę wy­ję­tą z nogi ojca naj­pierw mat­ka, a po­tem Wal­dorff prze­cho­wy­wa­li nie­mal do koń­ca dru­giej woj­ny świa­to­wej. Prze­pa­dła w po­wsta­niu war­szaw­skim.

Z Ko­ściel­nej Wsi po­cho­dzi pierw­sze zdję­cie uro­dzo­ne­go 4 maja 1910 roku Je­rze­go Wal­dorf­fa. „Był to praw­dzi­wy po­two­rek, miał głów­kę spłasz­czo­ną i żół­ty był jak Chiń­czyk, ale mnie się wy­da­wał naj­pięk­niej­szym dziec­kiem na świe­cie” – opi­sy­wa­ła na­ro­dzi­ny syna Jo­an­na Preyss. Miał czte­ry mie­sią­ce, kie­dy sfo­to­gra­fo­wa­no go w be­ci­ku na trzci­no­wym fo­te­lu. Z tego sa­me­go 1910 roku po­cho­dzi zdję­cie mat­ki Je­rze­go, na ko­niu przed fron­tem roz­ło­ży­ste­go, ale par­te­ro­we­go dwor­ku, któ­ry Wal­dorff uparł się na­zy­wać pa­ła­cem. A je­den z pierw­szych za­pa­mię­ta­nych przez nie­go z dzie­ciń­stwa ob­ra­zów to nia­nia stra­szą­ca trzy­let­nie­go brzdą­ca, któ­ry nie chce za­snąć: „Śpij mi za­raz albo przyj­dzie po cie­bie Pa­skie­wicz!”. Ksią­żę Iwan Pa­skie­wicz osiem­dzie­siąt lat wcze­śniej okrut­nie stłu­mił po­wsta­nie li­sto­pa­do­we i w po­tocz­nej świa­do­mo­ści, zwłasz­cza niań, do­sko­na­le nada­wał się do stra­sze­nia nie­po­słusz­nych dzie­ci.

Nę­ka­ny przez wie­rzy­cie­li Wi­told po­zby­wał się ko­lej­nych fol­war­ków. Wresz­cie, krót­ko przed wy­bu­chem woj­ny w 1914 roku, sprze­dał Ko­ściel­ną Wieś i ku­pił parę ka­mie­nic przy ul. Wil­czej w War­sza­wie, by chy­ba na­tych­miast znów za­tę­sk­nić do zie­mi. Wiel­ka woj­na, któ­rą do­pie­ro póź­niej za­czę­to na­zy­wać pierw­szą woj­ną świa­to­wą, za­sta­ła czte­ro­let­nie­go Je­rzy­ka Wal­dorf­fa wraz z mat­ką, bab­ką i młod­szą o dwa lata sio­strą na wa­ka­cjach w mod­nym nad­mor­skim ką­pie­li­sku Kol­berg (dziś Ko­ło­brzeg). Sio­stra z opo­wie­ści ro­dzin­nych za­pa­mię­ta­ła, że byli na wa­ka­cjach gdzieś w Ba­wa­rii, ale praw­do­po­dob­nie były to tyl­ko ko­lej­ne eta­py tej sa­mej po­dró­ży.

Kol­berg był ku­ror­tem nie­miec­kim, Preys­so­wie – oby­wa­te­la­mi Ro­sji, z któ­rą Niem­cy we­szły w stan woj­ny, a więc po­ten­cjal­ny­mi szpie­ga­mi. Na wszel­ki wy­pa­dek naj­pierw zo­sta­li in­ter­no­wa­ni, a po­tem – uzna­ni za nie­groź­nych – otrzy­ma­li zgo­dę na po­wrót do War­sza­wy, z ja­kie­goś po­wo­du jed­nak okręż­ną dro­gą: przez Ru­gię, Szwe­cję, Fin­lan­dię i Ro­sję. Na Bał­ty­ku mały sta­te­czek, na któ­ry ich za­pa­ko­wa­no, wpadł w sztorm i mat­ka z bab­ką do­szły do wnio­sku, że to już ko­niec. Gdy dwu­let­nia Ma­ry­sia ze­mdla­ła, bab­ka po­ra­dzi­ła: „Nie cuć jej! Le­piej niech nie wie, że bę­dzie umie­ra­ła”. Ale szczę­śli­wie do­pły­nę­li do Szwe­cji, a stam­tąd już lą­dem, przez Hel­sin­ki i Sankt Pe­ters­burg do­tar­li do War­sza­wy.

Z po­dró­ży przez pół­noc Eu­ro­py za­cho­wa­ły się dwa te­le­gra­my wy­sła­ne przez ko­bie­ty do Wi­tol­da Preys­sa. Nada­ny 30 sierp­nia na Ru­gii z proś­bą o prze­sła­nie pie­nię­dzy do Ud­de­val­li w Szwe­cji. I dru­gi, nada­ny 31 sierp­nia z Pe­ters­bur­ga, o szczę­śli­wym przy­by­ciu do Ro­sji, gdzie po żonę i dzie­ci przy­je­chał Wi­told. Opi­su­jąc po la­tach te­le­gra­my, sio­stra Wal­dorf­fa zdzi­wi­ła się, że po­dróż trwa­ła tyl­ko dwie doby. Tyle lat słu­cha­ła opo­wie­ści o „strasz­li­wej prze­pra­wie przez Bał­tyk pod­czas sztor­mu na ma­łym sta­tecz­ku bez ka­bin”, że była prze­ko­na­na, iż mu­sia­ło to trwać znacz­nie dłu­żej.

Pod­czas woj­ny Wi­told Preyss pra­co­wał w Ra­dzie Głów­nej Opie­kuń­czej, kie­ru­jąc Wy­dzia­łem Re­pa­tria­cji. „To był ogrom­nie waż­ny i roz­bu­do­wa­ny wy­dział, tuż po oku­pa­cji – nim po­wsta­ły mi­ni­ster­stwa – ma­ją­cy na gło­wie np. re­pa­tria­cję ty­się­cy «kre­so­wia­ków», któ­rzy ucie­ka­li do Pol­ski przed bol­sze­wic­ką re­wo­lu­cją” – pi­sał do sio­stry Wal­dorff. Wi­told pra­co­wał też w To­wa­rzy­stwie Ma­cie­rzy Szkol­nej i To­wa­rzy­stwie Schro­nisk dla Dzie­ci RGO.

Po od­zy­ska­niu przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści oj­ciec zde­cy­do­wał, że wra­ca­ją na wieś. Prze­pro­wa­dzi­li się więc – „mimo sprze­ci­wów za­ko­cha­nej w War­sza­wie mat­ki”, z ul. Wil­czej w sto­li­cy pod Trze­mesz­no w Po­znań­skiem, do sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie­go (li­czył 600 mor­gów, czy­li ok. 330 hek­ta­rów) fol­war­ku o brzyd­kiej na­zwie – jak uwa­żał sam Wal­dorff – Rę­kaw­czyn, za to ze ślicz­nym ma­łym dwor­kiem. „…tam się wy­cho­wa­łem z pa­cho­lę­cia przez pod­rost­ka w męż­czy­znę” – do­dał. Tam mat­ka po­ka­za­ła mu pierw­sze gamy na pia­ni­nie, za­an­ga­żo­wa­na ma­de­mo­isel­le za­czę­ła uczyć go pod­staw fran­cu­skie­go, a Fräu­le­in nie­miec­kie­go. Tam uczył się ko­lej­nych ję­zy­ków: an­giel­skie­go i wło­skie­go, stam­tąd wy­jeż­dżał z ro­dzi­ca­mi do Bel­gii, Ho­lan­dii i Pa­ry­ża. „Wszyst­ko to – po­wta­rza­ła mu wie­lo­krot­nie mat­ka – cze­go na­uczysz się i wbi­jesz so­bie do gło­wy przed trzy­dziest­ką, bę­dzie two­im kon­tem ban­ko­wym, z któ­re­go w mia­rę po­trze­by od­ci­nać bę­dziesz jeno ku­po­ny”.

– Rę­kaw­czyn to jest miej­sce na zie­mi do dziś dla mnie świę­te, jak dla chrze­ści­jan Je­ro­zo­li­ma i Na­za­ret – wspo­mi­nał po la­tach Wal­dorff.

Dwór w Rę­kaw­czy­nie wy­glą­dał tak, jak po­wi­nien wy­glą­dać dwór z prze­ło­mu wie­ków. Pro­sto­kąt­ne po­dwó­rze po­zwa­la­ło dzie­dzi­co­wi kon­tro­lo­wać na­wet z okna sy­pial­ni, czy wszyst­ko w obej­ściu jest w po­rząd­ku, czy któ­ry z koni nie ze­rwał się od żło­bu i nie kłu­su­je sa­mo­pas, skąd bie­rze się na­gły kwik w chle­wi­ku i czy noc­ny stróż nie za­nie­dbu­je aby swo­ich obo­wiąz­ków. W wo­zow­ni, wci­śnię­tej mię­dzy spi­chlerz i staj­nię, sta­ło kil­ka po­wo­zów: otwar­ty wo­lant na lato, jed­no­kon­ka z dwo­ma dy­sz­la­mi i słu­żą­ca do dłuż­szych wy­praw całą ro­dzi­ną ob­szer­na „plan­ka” (ochrzczo­na tak od nie­miec­kiej na­zwy plan­wa­gen), z miej­scem na ba­gaż i pod­no­szo­ną budą.

Było kil­ko­ro służ­by. Nie­zbyt by­strej, ale uczci­wej. I, co istot­ne, ko­nie pod wierzch. Nie było tyl­ko świa­tła elek­trycz­ne­go, co zwłasz­cza je­sie­nią i zimą ska­zy­wa­ło miesz­kań­ców na dłu­gie go­dzi­ny spę­dza­ne je­dy­nie przy fi­lu­ją­cym świe­tle lamp naf­to­wych. Cier­pia­ła przez to zwłasz­cza mat­ka Wal­dorf­fa. „…co ro­bić?! Oczy tra­cić, czy­ta­jąc przy lam­pie naf­to­wej, lub – na zmia­nę – kle­pać pa­sjan­se, kie­dy się przy­wy­kło do ru­chli­wej War­sza­wy, a jesz­cze wcze­śniej był Pa­ryż” – wspo­mi­nał.

Po śnia­da­niu, a jesz­cze przed wyj­ściem do szko­ły, dzie­ci mu­sia­ły uca­ło­wać rękę ojca. Zwra­ca­ły się do nie­go: „pro­szę ojca” i nie prze­szło­by im na­wet przez gło­wę, by po­wie­dzieć „ty”. W wi­gi­lij­ną noc oj­ciec w oto­cze­niu ro­dzi­ny i do­mow­ni­ków ob­cho­dził ko­lej­no staj­nię, obo­rę i owczar­nię, a na­wet chlew­nię, by po­dzie­lić się opłat­kiem ze zwie­rzę­ta­mi. Te jed­nak, choć dzie­ci co Wi­gi­lię za­sa­dza­ły się, by pod­słu­chać mó­wią­ce ludz­kim gło­sem ko­nie i kro­wy, upar­cie mil­cza­ły.

Na ho­no­ro­wym miej­scu wi­gi­lij­ne­go sto­łu za­sia­da­ła bab­ka, któ­ra była w ro­dzi­nie naj­waż­niej­sza, i to ona de­cy­do­wa­ła, kie­dy pora za­cząć uro­czy­stą wie­cze­rzę. Wła­da­ła w Rę­kaw­czy­nie nie­po­dziel­nie, nie pod­no­sząc nig­dy gło­su, a i tak wszy­scy bez pro­te­stu się jej wła­dzy pod­da­wa­li. „Na­wet wy­bu­chy pa­sji ojca ga­sły pod jej wzro­kiem chłod­nym i zdu­mio­nym” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Od bab­ki też oj­ciec za­czy­nał świą­tecz­ny ry­tu­ał dzie­le­nia się opłat­kiem.

Po obu stro­nach bab­ki, we­dle star­szeń­stwa, za­sia­da­li ko­lej­ni do­mow­ni­cy, w tym wuj Achil­les, któ­ry z ja­kie­goś po­wo­du „się zmar­no­wał” i miesz­kał w Rę­kaw­czy­nie na ła­ska­wym chle­bie, a w dru­gim koń­cu sto­łu mło­dzież. Na cze­le z ku­zy­nem Ali­kiem, pod­po­rucz­ni­kiem 15. Puł­ku Uła­nów, w któ­rym ko­cha­ły się wszyst­kie oko­licz­ne pan­ny, a na Wi­gi­lię wpra­sza­ły się na­wet da­le­kie ku­zyn­ki z Li­sic.

Dwór, utrzy­my­wał, jak na­le­ży, kon­tak­ty z księ­dzem do­bro­dzie­jem i obu­rzał się – jak wszy­scy – na pan­nę Ka­zię z są­sied­nich Bar­cic, któ­ra za­miast cze­kać na oświad­czy­ny prze­zna­czo­ne­go jej przez ro­dzi­nę ma­jęt­ne­go wdow­ca – wda­ła się w awan­tu­rę jak z ro­man­su dla ku­cha­rek. Ucie­kła z domu z po­rucz­ni­kiem uła­nów, któ­ry w koń­cu i tak, jak to uła­ni mie­li w zwy­cza­ju, rzu­cił ją dla in­nej.

Gdy Je­rzyk za­czął do­ra­stać, wy­ru­szał, naj­pierw w asy­ście ojca, a po­tem już sa­mo­dziel­nie, na po­lo­wa­nia w oko­licz­nych la­sach. Z ulu­bio­ną wy­żli­cą Hal­mą i go­to­wą do strza­łu du­bel­tów­ką, pre­zen­tem od ojca, naj­chęt­niej cho­dził na sa­mot­ne po­lo­wa­nia „na po­my­ka”. Za­cho­wa­ło się zdję­cie Wal­dorf­fa z 1929 roku, z przy­tro­czo­ną do pasa za­bi­tą ku­ro­pa­twą i Hal­mą przy no­dze.

Z Rę­kaw­czy­na do War­sza­wy jeź­dzi­ło się tyl­ko na spe­cjal­ne oka­zje. Po raz pierw­szy w ży­ciu do ope­ry (na Ja­sia i Mał­go­się En­gel­ber­ta Hum­per­dinc­ka) i na ta­kie wy­da­rze­nia, jak uro­czy­sty prze­jazd przez War­sza­wę wra­ca­ją­ce­go w stycz­niu 1919 roku z Ame­ry­ki Igna­ce­go Jana Pa­de­rew­skie­go. Oj­ciec Wal­dorf­fa, chcąc za­pew­nić ro­dzi­nie moż­li­wość przyj­rze­nia się wiel­kie­mu Po­la­ko­wi, wy­na­jął sto­lik w wi­try­nie Ka­wiar­ni Ga­liń­skie­go na rogu pl. Trzech Krzy­ży i Alej Ujaz­dow­skich. Co praw­da ośmio­let­ni chło­piec mało co wi­dział przez unie­sio­ne w górę ręce i ka­pe­lu­sze wi­wa­tu­ją­cych tłu­mów, ale „…wy­da­rze­nia tego przed­po­łu­dnia wbi­ły mi się w pa­mięć z mocą nie do za­tar­cia!” – za­pew­niał po la­tach. Wio­sną tego sa­me­go 1919 roku uczest­ni­czył jesz­cze w kon­cer­cie w Fil­har­mo­nii War­szaw­skiej, po­łą­czo­nym z kwe­stą na two­rzo­ny Skarb od­ro­dzo­nej Rze­czy­po­spo­li­tej, na cze­le któ­rej stał wów­czas pre­mier Pa­de­rew­ski. Przy­by­li na kon­cert go­ście wcho­dząc na wi­dow­nię, skła­da­li na ta­cach przy­nie­sio­ne kosz­tow­no­ści: sznu­ry pe­reł, ko­lie, pier­ście­nie z bry­lan­ta­mi, zło­te łań­cu­chy i pa­pie­ro­śni­ce, na­wet ślub­ne ob­rącz­ki.

Pod­czas jed­ne­go z ko­lej­nych po­by­tów w War­sza­wie, gdy Preys­so­wie zje­cha­li do krew­nych mat­ki na Wiel­ka­noc 1925 roku, Je­rzy pierw­szy raz zo­ba­czył i usły­szał Jana Kie­pu­rę. Wy­bra­li się we tro­je do Te­atru Wiel­kie­go na Fau­sta. Par­tię ty­tu­ło­wą śpie­wać miał An­drzej Do­bosz – jed­na z ów­cze­snych gwiazd Wiel­kie­go, więc spek­takl za­po­wia­dał się atrak­cyj­nie. Ale tuż przed uwer­tu­rą na tle kur­ty­ny po­ja­wił się in­spi­cjent, by po­wia­do­mić słu­cha­czy, iż w za­stęp­stwie nie­dy­spo­no­wa­ne­go te­no­ra wy­stą­pi mało jesz­cze wte­dy zna­ny Jan Kie­pu­ra. „Pa­mię­tam ów szmer roz­cza­ro­wa­nia, jaki prze­szedł wi­dow­nię – wspo­mi­nał Wal­dorff – i ro­sną­cy za­chwyt nie­mal od pierw­szych to­nów po­da­nych przez mło­de­go śpie­wa­ka; za­chwyt, któ­ry z aktu na akt po­tęż­niał, żeby się prze­mie­nić na ko­niec we fre­ne­tycz­ną owa­cję”. Sły­szał Kie­pu­rę na żywo jesz­cze kil­ka­krot­nie, m.in. tuż przed wy­bu­chem dru­giej woj­ny świa­to­wej, na ryn­ku Sta­re­go Mia­sta w War­sza­wie, gdzie te­nor dał je­den ze swo­ich słyn­nych ple­ne­ro­wych kon­cer­tów. A pół wie­ku po obej­rze­niu Fau­sta na­pi­sał o nim książ­kę, któ­ra jak zwy­kle była książ­ką ty­leż o Kie­pu­rze, co o sa­mym Wal­dorf­fie.

Mu­zy­ka w szla­chec­kim domu od­gry­wa­ła rolę bar­dzo waż­ną. Pod­czas pierw­sze­go Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go, gdy zbli­ża­ła się pora trans­mi­sji ra­dio­wej z sali fil­har­mo­nii w War­sza­wie, miesz­kań­cy dwo­ru gro­ma­dzi­li się przy ra­dio­od­bior­ni­ku, wy­ry­wa­jąc so­bie słu­chaw­ki, by wsłu­chi­wać się w grę kan­dy­da­tów. „…a po­tem dłu­go dys­ku­to­wać, któ­ry grał naj­le­piej” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

Gdy ukoń­czył lat dzie­sięć, wy­ru­szył z Rę­kaw­czy­na do gim­na­zjum w Trze­mesz­nie, gdzie za­miesz­kał na stan­cji u pro­bosz­cza Ko­wal­skie­go. „Dni nudy i tę­sk­no­ty.” – za­pa­mię­tał po­byt w mia­stecz­ku od­da­lo­nym od ro­dzin­ne­go domu za­le­d­wie o 14 ki­lo­me­trów, któ­re wte­dy jed­nak wy­da­wa­ły się od­le­gło­ścią nie­mal ko­smicz­ną. W nie­dziel­ne po­ran­ki słu­żył księ­dzu Ko­wal­skie­mu do mszy, a wie­czo­ra­mi, w za­mknię­tej po nie­szpo­rach ka­te­drze wy­gry­wał z pulch­ną i mu­zy­kal­ną sio­strą pro­bosz­cza na or­ga­nach arie ope­ret­ko­we i naj­mod­niej­sze foks­tro­ty.

Miał po­kój w czę­ści ple­ba­nii od­dzie­lo­nej od głów­nej nawy trze­me­skiej ka­te­dry tyl­ko drzwia­mi. Pro­boszcz Ko­wal­ski wy­ma­gał od lo­ka­to­ra asy­sto­wa­nia so­bie pod­czas na­bo­żeń­stwa, co było szcze­gól­nie uciąż­li­we, zwłasz­cza zimą, gdyż pierw­sza msza za­czy­na­ła się już o 6.00 rano. Ksiądz miał jed­nak do chłop­ca za­ufa­nie szcze­gól­ne. Każ­de­go ran­ka wrę­czał mu klucz do ko­ściel­ne­go skarb­ca w piw­ni­cy pod or­ga­na­mi. Tam Je­rzy Wal­dorff do­stę­po­wał za­szczy­tu nie­wy­obra­żal­ne­go. Obo­wiąz­kiem mi­ni­stran­ta było wy­cie­ra­nie mięk­ką ście­recz­ką ka­te­dral­nych skar­bów. Przede wszyst­kim re­li­kwia­rza, w któ­rym za­mknię­te były naj­więk­sze skar­by księ­dza Ko­wal­skie­go: ręka świę­te­go Woj­cie­cha oraz kie­lich kró­lo­wej Dą­brów­ki.

Z cza­sów trze­me­skich za­pa­dły w pa­mięć chłop­ca dwa wy­da­rze­nia. Piwo wy­pi­te w go­spo­dzie „Pod Or­łem” ze star­szy­mi ko­le­ga­mi z gim­na­zjum, z cze­go mu­siał po­tem gę­sto tłu­ma­czyć się mat­ce; szu­ka­ją­cą syna ro­dzi­ciel­kę ry­bak znad po­bli­skie­go je­zior­ka „uspo­ko­ił” naj­le­piej, jak po­tra­fił: „Je­rzyk: Oho, ten fre­chow­ny szczun mu­siał się zaś ale uto­pić. Jak pani chce, sią­dę w czół­no i prze­szu­kam dno bo­sa­kiem”. I eg­zor­cy­zmy w ka­te­drze, pod­czas któ­rych ksiądz Ko­wal­ski oso­bi­ście wy­pę­dził całą gro­ma­dę dia­błów z cia­ła rze­ko­mo opę­ta­nej przez sza­ta­ny dziew­czy­ny.

Pod­czas ce­re­mo­nii mały Je­rzy wraz z in­ny­mi mi­ni­stran­ta­mi miał za za­da­nie ma­chać ka­dziel­ni­ca­mi, tak by won­ny dym spo­wi­jał lu­dzi i wy­peł­nił ka­te­drę po sam su­fit. Sku­tecz­nie prze­pę­dziw­szy Bel­ze­bu­ba, Lu­cy­fe­ra, Ba­fo­me­ta, Le­wia­ta­na, Be­lia­la i po­zo­sta­łe sza­ta­ny pro­boszcz prze­mó­wił do wier­nych, wzy­wa­jąc do mo­dłów, więk­szej po­boż­no­ści oraz po­ku­ty za grze­chy tra­wią­ce mia­sto. „…a tak­że przy­po­mniał, że na pu­ste roz­ryw­ki lu­dzie pie­nię­dzy nie ską­pią, zaś na świę­te dzie­ło Ko­ścio­ła da­wać ich się wzbra­nia­ją” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Po la­tach do­szedł do wnio­sku, że opę­ta­na cier­pia­ła za­pew­ne na epi­lep­sję i po od­pra­wie­niu eg­zor­cy­zmów ktoś, być może na­wet sam ksiądz Ko­wal­ski, od­wiózł ją do ja­kie­goś od­da­lo­ne­go szpi­ta­la.

Z po­by­tem w Trze­mesz­nie wią­zał Wal­dorff swe póź­niej­sze za­mi­ło­wa­nie do cmen­ta­rzy, któ­re na ko­niec za­mie­ni­ło się w wal­kę o ra­to­wa­nie Po­wą­zek. Czas wol­ny od na­uki i służ­by w ko­ście­le spę­dzał z ko­le­ga­mi na grze w ber­ka po­śród gro­bów na trze­me­skim cmen­ta­rzu. Przy­sia­dy­wał wte­dy, by od­po­cząć, na ka­mien­nych pły­tach na­grob­ków. „…od­no­sząc się po­ufa­le do nie­bosz­czy­ków. Po­lu­bi­łem ich życz­li­wie nie­mą obec­ność” – opo­wia­dał An­drze­jo­wi Li­sow­skie­mu.

W to­mie Har­fy le­cia­ły na pół­noc po­chwa­lił się, że pierw­szy rok w gim­na­zjum w Trze­mesz­nie za­koń­czył z chlub­nym świa­dec­twem, na któ­rym wid­nia­ły same piąt­ki, z wy­jąt­kiem czwór­ki… ze śpie­wu. Nie sta­nął na prze­szko­dzie pro­mo­cji na­wet kon­flikt z na­uczy­cie­lem, któ­re­go z ja­kie­goś po­wo­du – po la­tach nie po­tra­fił już so­bie przy­po­mnieć, co to był za po­wód – na­zwał „pi­sta­cjo­wą mał­pą” i mat­ka zo­sta­ła we­zwa­na przed ob­li­cze cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go. Roz­sier­dzo­ny bel­fer gro­ził wy­rzu­ce­niem bez­czel­ne­go ucznia ze szko­ły i dużo trze­ba było za­cho­du, by od za­mia­ru od­stą­pił. „…ja­kieś na­wet zda­je się ko­sze z pro­wian­ta­mi wo­żo­no z Rę­kaw­czy­na” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

Co na­praw­dę było przy­czy­ną kon­flik­tu z na­uczy­cie­lem, nie spo­sób już usta­lić. Ale świa­dec­two z Trze­mesz­na po trze­cim okre­sie (rok szkol­ny po­dzie­lo­ny był wów­czas na czte­ry okre­sy) wca­le nie wy­glą­da­ło tak świet­nie, jak pi­sał Wal­dorff. Oce­na bar­dzo do­bra była tyl­ko jed­na, z nauk przy­rod­ni­czych. Poza tym same do­bre i jed­na do­sta­tecz­na, z gim­na­sty­ki.

Miał już lat czter­na­ście, gdy mat­ka prze­nio­sła jego i sio­strę do gim­na­zjum w Po­zna­niu. Po tro­sze, by dać lep­szą, bo wiel­ko­miej­ską edu­ka­cję dzie­ciom w gim­na­zjum św. Ma­rii Mag­da­le­ny, a po czę­ści dla­te­go, że sama mia­ła ser­decz­nie dość Rę­kaw­czy­na i pod po­zo­rem ko­niecz­no­ści czu­wa­nia nad na­uką syna i cór­ki mo­gła czę­ściej wy­rwać się z wiej­skiej nudy do świa­ta. W koń­cu – dzie­ci do­ra­sta­ją! – prze­pro­wa­dzi­ła się do Po­zna­nia sama. Mie­li prze­cież w mie­ście ku­pio­ną w tym sa­mym cza­sie, co ma­ją­tek w Rę­kaw­czy­nie, czyn­szo­wą ka­mie­ni­cę przy Grot­t­ge­ra 5, więc miesz­ka­nie cze­ka­ło. „Od­tąd jeź­dzi­li­śmy do Rę­kaw­czy­na tyl­ko na wszyst­kie świę­ta i wa­ka­cje” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

Naj­pierw jed­nak tra­fił na stan­cję przy ul. Ogro­do­wej, pro­wa­dzo­ną przez za­przy­jaź­nio­ną z mat­ką sta­rą dok­to­ro­wą Drob­ni­ko­wą. Za­miesz­kał z dwo­ma brać­mi Ko­ry­tow­ski­mi, z po­dob­nej jak jego zie­miań­skiej ro­dzi­ny, więc i o po­dob­nych przy­zwy­cza­je­niach. Któ­rejś nocy chłop­cy urzą­dzi­li po­lo­wa­nie na plu­skwy, w któ­re miesz­ka­nie dok­to­ro­wej ob­fi­to­wa­ło. Strze­la­li z przy­wie­zio­nych pi­sto­le­tów śru­tem na kacz­ki. Zbu­dzo­na i roz­złosz­czo­na opie­kun­ka ze­bra­ła o pół­no­cy wi­no­waj­ców w noc­nych ko­szu­lach i za karę ka­za­ła każ­de­mu na­pi­sać sto razy: „Nie wol­no strze­lać z pi­sto­le­tu do plu­skiew”.

Dok­to­ro­wa nie speł­ni­ła jed­nak ocze­ki­wań mat­ki. Mia­ła pro­wa­dzać ma­łe­go pod­opiecz­ne­go do ope­ry i te­atru, a spraw­dza­ła je­dy­nie czy­stość uszu i ze­zwa­la­ła na wy­pra­wy na śli­zgaw­kę na Przy­pad­ku, gdzie Je­rzyk po­pi­sy­wał się po­da­ro­wa­ny­mi przez ojca bu­ta­mi z przy­twier­dzo­ny­mi na sta­łe łyż­wa­mi. Po roku mat­ka zde­cy­do­wa­ła o zmia­nie stan­cji. Ale ani ta, ani na­stęp­na nie oka­za­ła się wy­star­cza­ją­co do­bra, więc w koń­cu ro­dzi­ciel­ka pod­ję­ła de­cy­zję, że musi za­jąć się dzieć­mi sama.

Wte­dy też Wal­dorff zmie­nił nie bar­dzo lu­bia­ne gim­na­zjum św. Ma­rii Mag­da­le­ny na gim­na­zjum im. Mar­cin­kow­skie­go. Pierw­szą szko­łę znie­na­wi­dził przede wszyst­kim za spra­wą nie­ja­kie­go Mi­cha­ła, szkol­ne­go osił­ka i awan­tur­ni­ka, któ­ry bę­dzie prze­kleń­stwem ma­łe­go Je­rze­go jesz­cze przez kil­ka na­stęp­nych lat. Mi­chał z ja­kie­goś nie­wia­do­me­go mu po­wo­du nie prze­pu­ścił żad­nej oka­zji, by go prze­wró­cić, kop­nąć albo przy­najm­niej zdzie­lić pię­ścią. „…a Fi­drek – trze­ba to wy­znać, cho­ciaż przy­kro – do od­waż­nych nie na­le­żał. Bądź­my szcze­rzy: był tchó­rzem” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

Fi­drek to było do­mo­we imię Je­rze­go Wal­dorf­fa. Imię nada­ne przez mat­kę, któ­rym zwra­ca­li się do nie­go do­mow­ni­cy. Nie wzię­ło się z prze­kształ­ce­nia imie­nia Je­rzy ani nie mia­ło z nim spe­cjal­ne­go związ­ku, ale przy­lgnę­ło do Wal­dorf­fa na lata, po­dob­nie zresz­tą jak do jego mat­ki, Jo­an­ny – imię Pu­nia. Kie­dy pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych pi­sał no­stal­gicz­ną, opar­tą na wła­snej bio­gra­fii po­wieść, za­ty­tu­ło­wał ją wła­śnie Fi­drek. Nie chciał, by trak­to­wać Fi­dr­ka jako au­to­bio­gra­fię. Pod­kre­ślał wie­le razy, że to tyl­ko hi­sto­ria osnu­ta na pew­nych fak­tach z jego ży­cia, jed­nak bar­dzo wie­le z wy­da­rzeń opi­sa­nych w tej książ­ce w in­nych po­da­wał jako fak­ty z wła­snej prze­szło­ści. Dzie­ciń­stwo w Rę­kaw­czy­nie, lata na­uki, a po­tem stu­dia w Po­zna­niu. Zga­dza­ją się na­wet szcze­gó­ły, ta­kie jak po­dróż sa­mo­lo­tem w na­gro­dę za zda­ną szczę­śli­wie ma­tu­rę. Dla­te­go kry­ty­ka zgod­nie uzna­ła Fi­dr­ka za zbe­le­try­zo­wa­ną, nie­co za­ka­mu­flo­wa­ną, ale jed­nak bio­gra­fię pi­sa­rza. I roz­li­cza­no Wal­dorf­fa z ży­cia Fi­dr­ka.

A i on sam pi­sał: „Tam­ten Fi­drek, czy­li ja w głę­bi cza­su. (…). Ob­ser­wu­jąc go z mo­je­go nie­mal już pod­zie­mia skal­ne­go, wiem, że to by­łem ja i niby nadal je­stem, ale prze­cież nic mnie z chło­pa­kiem nie łą­czy, oprócz za­wi­ści, że on tam zo­stał aż do tyla mło­dy, gdy ja tu, na tej kra­wę­dzi bytu?”. Prze­ty­kał opo­wieść ob­ra­za­mi wła­snej sta­ro­ści („Kie­dy za­cznie się dla nie­go dru­ga woj­na świa­to­wa, bę­dzie się bał, czy ją prze­trwa. Ja wiem, że tak, ale co z tego?”), a cza­sem wprost zwra­ca­jąc się do sie­bie z prze­szło­ści: „…słu­chaj, Fi­drek! Idąc swo­ją naj­trud­niej­szą pol­ską dro­gą, bę­dziesz oto­czo­ny przez dia­bły w kom­żach, dzwo­nią­ce na róż­ne msze, ale wszyst­kie będą mó­wi­ły, że pra­gną stwo­rzyć raj na zie­mi, i w imię prze­pięk­nych ha­seł będą chcia­ły zmu­sić cie­bie, że­byś od­ma­wiał ich pa­cie­rze. Ty się nie daj przy­mu­sić!”.

Ob­szer­ne miesz­ka­nie w ka­mie­ni­cy przy Grot­t­ge­ra 5 zaj­mo­wa­li we trój­kę (mat­ka, Fi­drek i Ma­ry­sia). Po­ło­żo­na w po­bli­żu ogro­du bo­ta­nicz­ne­go ele­ganc­ka ka­mie­ni­ca wy­bu­do­wa­na zo­sta­ła w są­siedz­twie in­nych rów­nie ele­ganc­kich do­mów przy pięk­nej uli­cy, skąd dzie­ci mia­ły do no­wej szko­ły tyl­ko dwie prze­czni­ce. Przed do­mem stał na pod­wyż­sze­niu ka­mien­ny niedź­wiedź z tar­czą w ła­pach, jak­by cze­ka­jąc na umiesz­cze­nie w niej her­bu wła­ści­cie­li.

Wal­dorff miał na Grot­t­ge­ra po­kój z od­dziel­nym, oto­czo­nym ka­mien­ną ba­lu­stra­dą bal­ko­nem, z któ­re­go mógł ob­ser­wo­wać są­sia­dów. Zwłasz­cza prof. Iko­no­wi­cza, miesz­ka­ją­ce­go z dwie­ma do­ra­sta­ją­cy­mi cór­ka­mi i mło­dą ko­bie­tą, wzbu­dza­ją­cą wśród in­nych lo­ka­to­rów wie­le emo­cji i na­zy­wa­ną przez co bar­dziej wścib­skie są­siad­ki z obu­rze­niem „kon­ku­bi­ną”. A mat­ka mia­ła swo­ją uko­cha­ną ope­rę, te­atr i wie­czo­ry bry­dżo­we, na któ­re za­pra­sza­ła zwy­kle oko­ło dwu­na­stu osób (gra­no na trzech sto­li­kach). Sama była szczę­śli­wa, uniesz­czę­śli­wi­ła jed­nak syna, wy­naj­mu­jąc miesz­ka­nie w ka­mie­ni­cy ro­dzi­com owe­go Mi­cha­ła, od któ­re­go szy­kan Fi­drek miał na­dzie­ję po zmia­nie szko­ły wresz­cie się uwol­nić. Na próż­no, zde­cy­do­wa­ły pie­nią­dze, któ­re oj­ciec Mi­cha­ła go­tów był za­pła­cić. Wró­cił strach i rzad­ko uda­ne pró­by unik­nię­cia Mi­cha­ło­wych pię­ści.

Na­uka w „Mar­cin­ku” szła mu, oględ­nie mó­wiąc, śred­nio. Na któ­rejś z wy­sta­wia­nych na ko­niec kwar­ta­łu cen­zu­rek przy­niósł aż pięć ocen nie­do­sta­tecz­nych. Oj­ciec spo­koj­nie ka­zał mu wte­dy ro­ze­słać wschod­ni ko­bier­czyk, opu­ścić spodnie i po­ło­żyć się. „…po czym wła­sno­ręcz­nie wle­pił mi pięć dys­cy­plin, po jed­nej za każ­dy zły sto­pień” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Na ko­niec roku na miej­sce każ­dej z dwój przy­niósł oce­nę „do­brze”. W „Mar­cin­ku” za­sma­ko­wał też ta­kich szkol­nych przy­jem­no­ści, jak pierw­szy pa­pie­ros wy­pa­lo­ny w gim­na­zjal­nej ubi­ka­cji i pierw­sza kara wy­mie­rzo­na przez dy­rek­to­ra, któ­ry przy­ła­pał ucznia na wy­stęp­ku. Za pro­mo­cję z pią­tej do szó­stej kla­sy do­stał pierw­szą na­praw­dę cen­ną na­gro­dę: wy­ma­rzo­ny od daw­na ro­wer.

Miał szes­na­ście, a może sie­dem­na­ście lat, gdy ro­dzi­ce zde­cy­do­wa­li się za­brać syna i cór­kę w po­dróż do­oko­ła Eu­ro­py. Pie­nię­dzy w domu nig­dy nie było w nad­mia­rze, „oj­ciec bar­dzo źle go­spo­da­ro­wał tym, cze­go sam się do­ro­bił i co wziął był za mat­kę” – pi­sał Wal­dorff, ale tego ro­dza­ju in­we­sty­cję w kształ­ce­nie dzie­ci ro­dzi­ce uwa­ża­li za ko­niecz­ność. Być może zresz­tą aku­rat tego roku w Rę­kaw­czy­nie był wy­jąt­ko­wy uro­dzaj i po­ja­wi­ły się do­dat­ko­we pie­nią­dze, dość, że w grud­niu wy­ru­szy­li. Przez Wie­deń, We­ne­cję, Me­dio­lan, Ge­nuę, Ni­ceę i Pa­ryż. Były obo­wiąz­ko­we mu­zea, ga­le­rie, te­atry, ope­ry, ba­le­ty. „…udrę­ka zwie­dza­nia, we­dług pla­nu sta­ran­nie uło­żo­ne­go jed­na go­dzi­na po dru­giej, od rana do wie­czo­ra” – Wal­dorff wspo­mi­nał, jak bar­dzo wte­dy nie­na­wi­dził ojca za mękę za­li­cza­nia ko­lej­nych punk­tów pro­gra­mu. A w do­dat­ku tak­że on sam cią­gnął ro­dzi­ców i sio­strę na cmen­ta­rze w ko­lej­nych mia­stach, na któ­rych dłu­ta­mi naj­więk­szych rzeź­bia­rzy za­pi­sa­na była pa­mięć o prze­szło­ści. Na me­dio­lań­skim Cam­po San­to nie­mal jak atrak­cję tu­ry­stycz­ną oglą­da­li naj­no­wo­cze­śniej­szy piec do kre­ma­cji zwłok, a na Pere-La­cha­ise w Pa­ry­żu zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją oj­ciec zo­sta­wił wi­zy­tów­kę na tac­ce przy gro­bie Fry­de­ry­ka Cho­pi­na.

– Gdzie­kol­wiek póź­niej po­dró­żo­wa­łem, za­wsze szcze­gól­nie in­te­re­so­wa­ły mnie cmen­ta­rze – opo­wia­dał Wal­dorff po la­tach An­drze­jo­wi Li­sow­skie­mu.

Pa­ryż za­pa­mię­tał jako miej­sce pierw­sze­go praw­dzi­we­go bun­tu prze­ciw­ko ojcu, któ­ry miał cią­gnąć się aż do śmier­ci Wi­tol­da. Jed­na­ko­wo wy­bu­cho­we tem­pe­ra­men­ty i nie­umie­jęt­ność wy­cią­gnię­cia dło­ni do zgo­dy po­wo­do­wa­ły, że nie po­tra­fi­li dojść do po­ro­zu­mie­nia. „Oj­ciec, znie­chę­co­ny do cna bo­ja­mi, wy­dzie­dzi­czył mnie wresz­cie, o czym do­wie­dzia­łem się z te­sta­men­tu po jego śmier­ci” – wspo­mi­nał Wal­dorff w Tań­cu ży­cia ze śmier­cią.

W Fi­dr­ku na­pi­sał, że ście­ra­li się jak dwa ko­gu­ty: sta­ry, szy­ku­ją­cy się do ata­ku dzio­bem od góry, i mło­dy, zje­żo­ny, z łbem nie­ustę­pli­wie opusz­czo­nym. Ża­den nie chciał zro­zu­mieć, że do starć mię­dzy nimi do­cho­dzi nie z po­wo­du róż­nic, ale ze wzglę­du na po­do­bień­stwo cha­rak­te­rów.

Ten pierw­szy raz miał miej­sce, gdy Je­rzy ka­te­go­rycz­nie od­mó­wił wy­pra­wy do Wer­sa­lu, gdzie zda­niem ojca ro­dzi­na po­win­na wspól­nie za­chwy­cić się por­tre­tem Ma­rii Lesz­czyń­skiej, Po­lki, któ­ra za­sia­dła na tro­nie fran­cu­skim. Wal­dorff na­zwał kró­lo­wą sta­rą babą, po­wie­dział, że nie ma za­mia­ru jej oglą­dać i po dłuż­szej chwi­li wrza­sków po­sta­wił na swo­im. To zna­czy oj­ciec oświad­czył, że syn za karę zo­sta­nie w ho­te­lu, o co Je­rze­mu wła­śnie cho­dzi­ło. Zresz­tą za­ka­zu i tak nie re­spek­to­wał, spę­dza­jąc czas na ta­ra­sie ka­wiar­ni na Po­lach Eli­zej­skich.

Jed­no ze zdjęć utrwa­li­ło wy­gląd nie­opie­rzo­ne­go aman­ta, ja­kim wte­dy był. Spię­te pod ko­la­na­mi bu­fia­ste spodnie­pum­py w szkoc­ką kra­tę, prąż­ko­wa­ne pod­ko­la­nów­ki i pół­bu­ty, krót­ka ma­ry­nar­ka i spor­to­wa czap­ka z wiel­błą­dziej weł­ny. Wło­sy ze sta­ran­nie za­cze­sa­nym i wy­po­ma­do­wa­nym prze­dział­kiem à la Adol­phe Men­jou, bar­dzo mod­ny wów­czas ame­ry­kań­ski ak­tor. „Ja­kiż by­łem za­baw­ny” – sko­men­to­wał fo­to­gra­fię Wal­dorff.

Na Po­lach Eli­zej­skich nie do­cze­kał się wy­ma­rzo­nej pod­czas bez­sen­nych chło­pię­cych nocy mi­ło­snej przy­go­dy; na­miast­ką była wi­zy­ta w słyn­nym ka­ba­re­cie Fo­lies-Ber­gère, bo od­wie­dzi­ny w świą­ty­ni ero­ty­zmu oj­ciec prze­wi­dział w pa­ry­skim pla­nie tak­że. Wy­brał co praw­da nie pro­gram wie­czor­ny, ale po­po­łu­dnio­wy, li­cząc, że w cią­gu dnia mniej w nim bę­dzie go­li­zny, ale na­dzie­je oka­za­ły się płon­ne. Już od pierw­szej mi­nu­ty pro­gra­mu na sce­nie tań­czy­ły, ma­sze­ro­wa­ły, ta­rza­ły się i pie­ści­ły na­gie, pięk­ne i mło­de dziew­czy­ny. Dla ro­ze­ro­ty­zo­wa­nej wy­obraź­ni chłop­ca tego było za wie­le. Spu­ścił gło­wę z za­wsty­dze­nia. „Na ja­kim­że mon­stru­al­nym po­sła­niu miał­bym je pie­ścić na­raz wszyst­kie?! – a gdy­bym jed­ną obej­mo­wał, po­zo­sta­łe śmia­ły­by się tym­cza­sem” – za­pa­mię­tał Wal­dorff my­śli na­sto­lat­ka.

Pa­ry­skie atrak­cje były waż­ne, ale jesz­cze waż­niej­sza była moż­li­wość za­da­wa­nia szy­ku wśród przy­ja­ciół, zwłasz­cza po­śród za­przy­jaź­nio­nych pa­nien, szcze­gól­nie przed rudą cór­ką zna­jo­mych, w któ­rej się pod­ko­chi­wał. „…ja – po­dob­ny cie­la­ko­wi mło­de­mu wśród ja­łó­wek – mu­czę i ry­czę ogrom­nie za­do­wo­lo­ny: – Gdy by­łem w Pa­ry­żu! Dzia­ło się to w Pa­ry­żu! Jak znam Pa­ryż!…”. Po­tem jeź­dził do Pa­ry­ża jesz­cze wie­lo­krot­nie, zwłasz­cza po śmier­ci ojca, gdy za­rzą­dza­nie ro­dzin­nym ma­jąt­kiem prze­ję­ła mat­ka i skoń­czy­ły się kło­po­ty fi­nan­so­we, po­wo­do­wa­ne ko­lej­ny­mi „świet­ny­mi” po­my­sła­mi Wi­tol­da, ale ten pierw­szy raz po­zo­stał na dłu­go nie­za­po­mnia­ny.

W maju 1928 roku ukoń­czył na­ukę w „Mar­cin­ku” i przy­stą­pił do ma­tu­ry. Eg­za­mi­ny z ję­zy­ka pol­skie­go, ma­te­ma­ty­ki i re­li­gii zdał na oce­nę do­brą, z hi­sto­rii i fran­cu­skie­go na do­sta­tecz­ną. „Ma­tu­ry za mo­ich cza­sów prze­bie­ga­ły na po­zio­mie dzi­siej­szych eg­za­mi­nów ma­gi­ster­skich (…) ma­gi­ste­ria zda­wa­li­śmy na po­zio­mie dzi­siej­szych dok­to­ra­tów.” – wspo­mi­nał po la­tach z dumą.

Po otrzy­ma­niu świa­dec­twa doj­rza­ło­ści przy­szedł czas na prze­kro­cze­nie praw­dzi­we­go pro­gu do­ro­sło­ści – pierw­sze sa­mo­dziel­ne łowy w po­znań­skich noc­nych lo­ka­lach i bur­de­lach. Wy­pra­wa na pierw­szy w ży­ciu dan­sing nie po­wio­dła się kom­plet­nie. Gwiaz­dą mia­ła być sze­ro­ko re­kla­mo­wa­na w po­znań­skiej pra­sie eg­zo­tycz­na tan­cer­ka brzu­cha; mat­ka bała się na­wet, by syn, roz­pa­lo­ny uj­rza­nym po raz pierw­szy w ży­ciu skraw­kiem na­gie­go dam­skie­go cia­ła, nie ze­chciał tan­cer­ce się oświad­czyć. Nie miał jed­nak oka­zji. Wiel­ki kry­zys eko­no­micz­ny w Ame­ry­ce ude­rzył ry­ko­sze­tem tak­że w Pol­skę i roz­po­czy­na­ją­cą się wła­śnie w Po­zna­niu Po­wszech­ną Wy­sta­wę Kra­jo­wą, pla­no­wa­ną ze szcze­gól­nym roz­ma­chem, bo od­by­wa­ła się w dzie­się­cio­le­cie od­zy­ska­nia przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści. Ze stu ty­się­cy za­po­wia­da­nych go­ści przy­je­cha­ło nie­wie­lu, co sku­tecz­nie zmro­zi­ło at­mos­fe­rę w pu­sta­wych sa­lach re­stau­ra­cji i dan­sin­gów. Nie było ani go­ści, ani za­po­wia­da­nych eg­zo­tycz­nych ar­ty­stek.

Jesz­cze go­rzej po­szło pod­czas, po­wta­rza­nej przez ko­lej­ne „wy­pu­sty” ma­tu­rzy­stów, ry­tu­al­nej wy­pra­wy do pod­łe­go baru przy ul. Wro­cław­skiej. Pro­wa­dze­ni przez na­uczy­cie­la ję­zy­ka pol­skie­go, na co dzień ra­czej de­spo­tycz­ne­go – co moż­na było jed­nak zło­żyć na karb mę­czą­ce­go i per­ma­nent­ne­go kaca, na któ­rym pro­wa­dził lek­cje – ucznio­wie mie­li tam otrzy­mać ostat­nią na­ukę, w jaką na nową dro­gę ży­cia chcia­ła wy­po­sa­żyć ich szko­ła. Ge­ne­ral­nie kiep­skiej opi­nii lo­kal miał bo­wiem tę za­le­tę, że na „mło­dych pa­nów” cze­ka­ły w nim pro­sty­tut­ki!

Wal­dorf­fo­wi tra­fi­ła się szczu­pła bru­net­ka, dość jesz­cze mło­da i nie­znisz­czo­na, ale wy­raź­nie do­świad­czo­na w fa­chu. Szyb­ko prze­ję­ła ini­cja­ty­wę w nie­wiel­kiej ka­bi­nie, do któ­rej za­cią­gnę­ła Wal­dorf­fa. Nie zwa­ża­jąc na ha­ła­sy do­bie­ga­ją­ce zza cien­kich prze­pie­rzeń, za któ­ry­mi inne dziew­czy­ny wpro­wa­dza­ły w „praw­dzi­we” ży­cie in­nych nie­daw­nych gim­na­zja­li­stów, chcia­ła uczy­nić to samo. Ale Wal­dorff do­strzegł na jej bia­łym udzie dziw­ną kro­stę, żół­tą w czer­wo­nej otocz­ce, wi­do­my znak cho­ro­by to­wa­rzy­szą­cej upra­wia­ne­mu przez dziew­czy­nę za­wo­do­wi. Wy­biegł ze spe­lun­ki i za­trzy­mał się do­pie­ro przy po­znań­skiej Kor­de­gar­dzie.

Na­gro­dą od ro­dzi­ców za zda­ną ma­tu­rę była wy­pra­wa sa­mo­lo­tem z War­sza­wy do Po­zna­nia. To było prze­ży­cie, do któ­re­go Wal­dorff wra­cał wie­lo­krot­nie przy naj­roz­ma­it­szych oka­zjach. Pierw­szy w ży­ciu lot. I je­den z pierw­szych rej­sów LOT-u w ogó­le. „…jed­nym z pierw­szych przed laty pol­skich Ika­rów, może je­dy­nym do dziś jesz­cze ży­wym, a nie wy­pcha­nym, je­stem JA” – pi­sał Wal­dorff w 1998 roku, w sie­dem­dzie­się­cio­le­cie po­wo­ła­nia Pol­skich Li­nii Lot­ni­czych LOT. W Fi­dr­ku przy­znał się, że lot był czę­ścią prze­myśl­ne­go pla­nu ro­dzi­ców, chcą­cych prze­kup­stwem i szan­ta­żem skło­nić go do na­uki przed zbli­ża­ją­cą się ma­tu­rą. A pod­nieb­na wy­pra­wa war­ta była paru ty­go­dni spę­dzo­nych nad pod­ręcz­ni­ka­mi. Dru­gą czę­ścią za­chę­ty do na­uki była wi­zy­ta w Ope­rze Po­znań­skiej na przed­sta­wie­niu Ma­da­me But­ter­fly Gia­co­mo Puc­ci­nie­go z praw­dzi­wą Ja­pon­ką w roli ty­tu­ło­wej. Spek­takl był wy­da­rze­niem, któ­re zgro­ma­dzi­ło cały Po­znań.

Lot ae­ro­pla­nem był uko­ro­no­wa­niem pa­ro­ty­go­dnio­we­go po­by­tu w War­sza­wie, gdzie osiem­na­sto­let­ni Je­rzy już za zgo­dą ro­dzi­ców miał za­znać praw­dzi­we­go do­ro­słe­go ży­cia. „…mło­dość po ma­tu­rze win­na się wy­szu­mieć” – uznał bo­wiem ro­dzin­ny are­opag. A to za spra­wą „naj­spro­śniej­sze­go z wu­jów”, któ­re­go star­szy­zna ro­dzin­na uczy­ni­ła od­po­wie­dzial­nym za stwo­rze­nie sprzy­ja­ją­cych „szu­mie­niu” oko­licz­no­ści. W tym celu wy­po­sa­żo­no mło­dzień­ca w od­po­wied­nie stro­je wie­czo­ro­we i kom­plet po­dróż­ny. Bu­fia­ste pum­py, ma­ry­nar­kę z wiel­błą­dziej weł­ny, buty i rę­ka­wicz­ki ze świń­skiej skó­ry, a do ręki la­secz­kę z ja­sne­go bam­bu­sa. Był go­tów, by zdo­by­wać świat.

W pierw­szej ko­lej­no­ści „naj­spro­śniej­szy” z wu­jów za­pro­wa­dził mło­de­go krew­nia­ka do za­ka­za­nej wcze­śniej ope­ret­ki, gdzie Wal­dorff po raz pierw­szy i ostat­ni w ży­ciu uj­rzał na sce­nie Wik­to­rię Ka­wec­ką, le­gen­dar­ną diwę tej sce­ny, w któ­rej ko­cha­ła się cała War­sza­wa. Już samo to było sym­bo­licz­nym prze­kro­cze­niem pro­gu mę­sko­ści, ale wuj na tym nie po­prze­stał. Po spek­ta­klu za­pro­wa­dził krew­nia­ka na­prze­ciw­ko, do noc­ne­go lo­ka­lu „Pod Ko­gu­tem”, peł­ne­go cza­row­nych pań, w do­dat­ku bar­dziej niż Ka­wec­ka do­stęp­nych. „…go­to­we były nie tyl­ko upaść, ale tak­że na­uczyć ma­tu­rzy­stę tech­ni­ki upad­ku naj­pi­kant­niej­sze­go” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Zaś po upad­ku miał unieść się naj­wy­żej, jak było to wte­dy wy­obra­żal­ne, bo sa­mo­lo­tem pod same nie­bio­sa.

Sa­mo­lot od­la­ty­wał o trze­ciej po po­łu­dniu z lot­ni­ska na Polu Mo­ko­tow­skim, a o pierw­szej Je­rzy za­pro­szo­ny zo­stał na obiad do ciot­ki Zo­fii Kur­ma­no­wej. Był vol-au-vent z móżdż­kiem, con­som­mé z pie­czar­ka­mi, kur­czę­ta z mi­ze­rią, a na de­ser – tort hisz­pań­ski. „Jedz, moje dziec­ko, bo jak się raz znaj­dziesz w po­wie­trzu, Bóg je­den ra­czy wie­dzieć, do­kąd was ze­chcą wia­try za­gnać i co tam bę­dziesz mógł do­stać do zje­dze­nia” – sło­wa ciot­ki i tak nie mo­gły uspo­ko­ić prze­ra­żo­ne­go mło­dzień­ca.

Na lot­ni­sko od­pro­wa­dza­ło Wal­dorf­fa kil­ka­na­ścio­ro ku­zy­nek i ku­zy­nów, chcą­cych choć po­śred­nio za­znać lot­ni­czych emo­cji. Z jesz­cze licz­niej­szą świ­tą przy­był dru­gi pa­sa­żer „sta­lo­we­go pta­ka”, jak wów­czas pi­sa­no, po­nad­sie­dem­dzie­się­cio­let­ni gru­ba­wy sta­ru­szek, któ­ry też po­sta­no­wił za­znać roz­ko­szy lotu w prze­stwo­rzach. Byli je­dy­ny­mi pa­sa­że­ra­mi ośmio­oso­bo­wej awio­net­ki mar­ki Far­man. Wresz­cie wy­star­to­wa­li. „Pod­czas gdy far­man prze­ska­ki­wał z jed­nej fali po­wietrz­nej na dru­gą, za­pa­dał się w «dziu­ry» i pod­ry­wał wzwyż, twarz moja po­czę­ła sza­rzeć, żółk­nąć, aby wresz­cie zzie­le­nieć” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Sta­ru­szek z drwi­ną przy­glą­dał się, jak współ­to­wa­rzysz po­dró­ży roz­sta­wał się ze zje­dzo­nym obia­dem, zaś po wy­lą­do­wa­niu mat­ka za­ka­za­ła sy­no­wi opo­wia­dać so­bie, jak było na gó­rze, bo bała się, że nie za­śnie przez całą noc.

Stu­dia Je­rzy Wal­dorff roz­po­czął jed­no­cze­śnie w Kon­ser­wa­to­rium Po­znań­skim (dy­rek­to­rem był wów­czas Zdzi­sław Jahn­ke) i na Wy­dzia­le Praw­no-Eko­no­micz­nym Uni­wer­sy­te­tu Po­znań­skie­go. „Graj, tańcz, śpie­waj, ale naj­pierw mu­sisz zdo­być wie­dzę do­sta­tecz­ną na za­ro­bie­nie pie­nię­dzy dla ro­dzi­ny: ja­kiś prak­tycz­ny za­wód na ży­cie” – prze­ko­ny­wa­ła mat­ka.

W kon­ser­wa­to­rium śpie­wał w uczel­nia­nym chó­rze, któ­ry to­wa­rzy­szył 7 mar­ca 1929 r. pra­wy­ko­na­niu Sta­bat Ma­ter Ka­ro­la Szy­ma­now­skie­go w obec­no­ści kom­po­zy­to­ra, uczest­ni­czył wraz z ko­le­ga­mi z kla­sy for­te­pia­nu w kon­cer­cie Ar­tu­ra Ru­bin­ste­ina w Te­atrze Wiel­kim w Po­zna­niu i peł­nił funk­cję wi­ce­pre­ze­sa stu­denc­kiej or­ga­ni­za­cji sa­mo­po­mo­co­wej „Brat­nia Po­moc”. Był współ­or­ga­ni­za­to­rem jed­ne­go z kar­na­wa­ło­wych ba­lów Brat­nia­ka w na­je­le­gant­szym w Po­zna­niu (w in­nym nie wy­pa­da­ło!) ho­te­lu „Ba­zar”, pod pa­tro­na­tem sa­me­go pre­zy­den­ta mia­sta. Wspo­mnie­niem po balu jest fo­to­gra­fia, któ­ra prze­trwa­ła wo­jen­ną za­wie­ru­chę. Wal­dorff we fra­ku, la­kier­kach i bia­łych skór­ko­wych rę­ka­wicz­kach, ze sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym wą­si­kiem i fry­zu­rą à la naj­słyn­niej­szy wów­czas fil­mo­wy amant, Ru­dolf Va­len­ti­no. „…szcze­niak ba­jecz­nie ele­ganc­ki, mło­dy i głu­pi (…) na co dzień za­cho­wy­wa­łem się jak pre­ten­sjo­nal­ny idio­ta” – na­pi­sał, choć za­raz za­strzegł, że jed­no­cze­śnie czy­tał W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su Mar­ce­la Pro­usta, i to w ory­gi­na­le. To było ko­niecz­ne, tłu­ma­czył, bo z ów­cze­sny­mi pan­na­mi na­le­ża­ło w tań­cu roz­ma­wiać o wra­że­niach z lek­tur – Cza­ro­dziej­skiej góry, Lo­chów Wa­ty­ka­nu lub Czer­wo­nych tarcz. Zdra­dza­jąc, że nie jest się na bie­żą­co z li­te­rac­ki­mi no­wo­ścia­mi, moż­na było na­ra­zić się wy­łącz­nie na po­gar­dę.

Nie za­pa­mię­tał, jak mia­ła na imię dziew­czy­na z tej sa­mej ba­lo­wej fo­to­gra­fii (na­zy­wał ją Ewe­li­ną, bo tak wy­da­wa­ło mu się wy­kwint­niej), któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mu na balu. Była ślicz­ną bru­net­ką, o ry­sach jak z rzeźb Prak­sy­te­le­sa, choć nie­co za drob­ną. „Gdy­by mia­ła wy­nio­ślej­szą fi­gu­rę, mó­wi­ło­by się o niej w Po­zna­niu, że to grec­ka pięk­ność.” – na­pi­sał.

Bal od­był się ze wszyst­ki­mi szy­ka­na­mi, po­lo­ne­zem, wal­cem z ko­ty­lio­na­mi, bia­łym ma­zu­rem, ale za­czął się od gafy. Mło­dzi or­ga­ni­za­to­rzy nie za­uwa­ży­li, że na za­pro­sze­niach wszę­dzie tam, gdzie po­wi­nien zna­leźć się skrót mgr, od licz­nych w Po­zna­niu ma­gi­strów, zna­lazł się inny – msgr., od mon­si­gno­re, ozna­cza­ją­cy po ła­ci­nie „pra­łat”, co nie każ­de­mu mu­sia­ło się po­do­bać.

Wal­dorff prze­tań­czył z Ewe­li­ną całą noc w ko­lej­nych slow-fok­sach, tan­gach ar­gen­tyń­skich i shim­my, a kie­dy nad ra­nem dziew­czy­na po­pro­si­ła go do ma­zu­ra, przy­rze­kli so­bie, że będą się ko­chać przez całe ży­cie. „…co trwa­ło rok, ale moc­no!” – wspo­mi­nał. Po­tem zwią­zek roz­padł się, a po ukoń­cze­niu stu­diów w kon­ser­wa­to­rium stra­cił pan­nę z oczu na kil­ka­dzie­siąt lat. Do dnia, gdy za­pro­szo­no go, sław­ne­go już na całą Pol­skę re­dak­to­ra, nie­ustra­szo­ne­go bo­jow­ni­ka o mu­zeum dla Ka­ro­la Szy­ma­now­skie­go i o Po­wąz­ki, na od­czyt do Byd­gosz­czy.

Od­czyt się skoń­czył, gdy po­de­szła do nie­go nie­mło­da, siwa i bar­dzo tęga ko­bie­ta. Ni­skim, chra­pli­wym gło­sem za­py­ta­ła:

– Czy pa­mię­tasz?

Nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć, skąd ją zna. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li w przy­ga­słych oczach, wśród fałd i roz­le­wisk tłusz­czu na twa­rzy i szyi zo­ba­czył ją, Ewe­li­nę. „…jak szcząt­ki świet­nej on­giś ar­chi­tek­tu­ry do­strze­gal­ne wśród ruin” – na­pi­sał. Ko­bie­ta mu­sia­ła za­uwa­żyć w twa­rzy Wal­dorf­fa nie­chęć do wskrze­sza­nia prze­szło­ści i może na­wet coś w ro­dza­ju obrzy­dze­nia, bo szyb­ko się wy­co­fa­ła z po­ufa­łe­go tonu.

– Chcia­łam panu tyl­ko przed­sta­wić moją cór­kę – po­wie­dzia­ła.

Zo­ba­czył mło­dą dziew­czy­nę. Nie­zbyt wy­so­ką, czar­no­wło­są i czar­no­oką, o bia­łej ce­rze, od­ci­na­ją­cych się od niej czer­wo­nych ustach i ry­sach, jak­by wprost z grec­kiej rzeź­by. Przez chwi­lę wy­da­ło mu się, że to wła­śnie jest praw­dzi­wa Ewe­li­na. I że za chwi­lę po­dej­dzie do nie­go, przy­tu­li się bar­dzo moc­no i wró­ci czas balu w kon­ser­wa­to­rium.

– To jest pan Wal­dorff, o któ­rym ci mó­wi­łam – przed­sta­wi­ła go ko­bie­ta.

Wy­cią­gnął do dziew­czy­ny obie ręce, ale ona tyl­ko zmarsz­czy­ła się i za­py­ta­ła z całą mło­dzień­czą bez­względ­no­ścią:

– Pan na­praw­dę jesz­cze żyje?

Uczest­ni­czył tak­że w ba­lach or­ga­ni­zo­wa­nych przez stu­den­tów Kon­ser­wa­to­rium War­szaw­skie­go, któ­re od­wie­dzał pod­czas po­by­tów w sto­li­cy. Tam, być może ośmie­lo­ny więk­szą niż w Po­zna­niu ano­ni­mo­wo­ścią, a przede wszyst­kim bar­dziej li­be­ral­ną niż w Wiel­ko­pol­sce at­mos­fe­rą, prze­ży­wał ini­cja­cje al­ko­ho­lo­we i ero­tycz­ne. „…ły­ka­li­śmy wcze­sne kie­lisz­ki wód­ki, a tak­że wpra­wia­li­śmy się nie­zdar­nie w pierw­sze pod­ma­cy­wa­nie ko­le­ża­nek, wy­wi­ja­jąc mod­ne wów­czas foks­tro­ty, tan­ga i wal­ce” – wspo­mi­nał. By­wał też w zna­nym po­znań­skim ka­ba­re­cie ar­ty­stycz­nym „Ró­żo­wa Ku­kuł­ka”, za­ło­żo­nym przez przy­by­łe­go z Pa­ry­ża rzeź­bia­rza Lu­dwi­ka Pu­ge­ta. Kon­fe­ran­sje­rem „Ku­kuł­ki” był zna­ny sa­ty­ryk, pa­ro­dy­sta i po­eta, Ar­tur Ma­rya Swi­nar­ski, tek­sty pi­sa­li m.in. Ma­rian He­mar i An­to­ni Sło­nim­ski, sce­no­gra­fię pro­jek­to­wa­ła Maja Be­re­zow­ska, a gwiaz­da­mi były He­le­na Gros­sów­na, póź­niej wiel­ka gwiaz­da przed­wo­jen­ne­go kina, i Tola Ko­rian, na poły re­cy­tu­ją­ca, a na poły śpie­wa­ją­ca son­gi Ber­tol­ta Brech­ta.

Ko­niec dru­gie­go roku stu­diów za­pi­sał się w ży­ciu Wal­dorf­fa pierw­szym praw­dzi­wym po­je­dyn­kiem. Po­szło o ho­nor. Wal­dorff, za­pro­szo­ny przez jed­ną z kor­po­ra­cji stu­denc­kich na ko­mers – bal, ma­ją­cy za­chę­cić go do przy­stą­pie­nia do sto­wa­rzy­sze­nia, oświad­czył, że z taką gro­ma­dą osłów i dur­niów, któ­rzy zaj­mu­ją się głów­nie pi­ciem piwa, nie chce mieć nic wspól­ne­go. Po­wie­dział to w nie­wiel­kim gro­nie, ale wieść o obe­ldze do­tar­ła do kor­po­ran­tów. Za­żą­da­li sa­tys­fak­cji. Po­je­dy­nek miał od­być się na sza­ble, do pierw­szej krwi. Ter­min wy­zna­czo­no za sześć ty­go­dni, żeby stro­ny mia­ły czas pod­szko­lić się w fech­tun­ku. Wal­dorff brał lek­cje u opła­co­ne­go przez ojca wach­mi­strza rę­baj­ły z 15. Puł­ku Uła­nów Po­znań­skich. Prze­ciw­ni­kiem oka­zał się znie­na­wi­dzo­ny od lat Mi­chał, wi­no­waj­ca – jak wy­szło na jaw – pro­wo­ka­cyj­ne­go za­pro­sze­nia kor­po­ran­tów. Je­rzy na swe­go se­kun­dan­ta wy­brał za­przy­jaź­nio­ne­go od cza­sów gim­na­zjal­nych Isia.

Do po­je­dyn­ku osta­tecz­nie jed­nak nie do­szło, choć w Fi­dr­ku Wal­dorff opi­sał go bar­dzo pla­stycz­nie. Chwa­lił się, że ma­chał sza­blą tak gwał­tow­nie i cha­otycz­nie, iż po­ra­nił Mi­cha­ła do krwi. Na­praw­dę wszyst­ko skoń­czy­ło się po­lu­bow­nie. Sąd ho­no­ro­wy stwier­dził, że spór był wy­ni­kiem nie­po­ro­zu­mie­nia. Wy­zwa­ny na po­je­dy­nek, czy­li Wal­dorff, mó­wiąc o kor­po­ra­cji, wca­le nie miał na my­śli gro­ma­dy  o s ł ó w, ale  o r ł ó w. Po­zy­wa­ją­cy kor­po­ran­ci po­czu­li się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni.

Kie­dy jed­nak o nie­do­szłym po­je­dyn­ku do­wie­dzia­ła się mat­ka, zde­cy­do­wa­ła, że syn musi wy­je­chać. Co naj­mniej na kil­ka mie­się­cy, żeby lu­dzie prze­sta­li ga­dać. Naj­le­piej za gra­ni­cę, żeby zejść lu­dziom z oczu. Na przy­kład przez Au­strię do Włoch, żeby po dro­dze za­li­czyć parę mu­ze­ów i na­brać ogła­dy. W na­ra­dach, jako ten, któ­ry męż­nie sta­wał przy Fi­dr­ku w chwi­lach gro­zy, uczest­ni­czył Isio, naj­bliż­szy przy­ja­ciel Wal­dorf­fa, a jak mia­ło się we Wło­szech oka­zać, nie tyl­ko przy­ja­ciel. To Isio za­pro­po­no­wał, żeby wspól­nie wy­je­cha­li do jego ciot­ki, ak­tor­ki, któ­ra wy­szła za bo­ga­te­go Wło­cha, ma wil­lę w Amal­fi nad Mo­rzem Śród­ziem­nym i jest spra­gnio­na pol­skie­go to­wa­rzy­stwa, bo za­zdro­sny mąż za­bro­nił jej wy­stę­pów w te­atrze.

W maju, gdy tyl­ko zdał eg­za­mi­ny koń­czą­ce dru­gi rok stu­diów, Wal­dorff wy­je­chał. Przez Wie­deń, Flo­ren­cję, Rzym, Ne­apol, do Amal­fi, gdzie cze­kał już Isio. To mia­ły oka­zać się naj­bar­dziej pa­mięt­ne wa­ka­cje – O czym osob­no – w ży­ciu Je­rze­go Wal­dorf­fa.

Ale naj­pierw było kil­ka ty­go­dni w Rzy­mie. W pen­sjo­na­cie na Mon­te Pin­cio, w po­ło­wie dro­gi mię­dzy ko­ścio­łem św. Trój­cy i wil­lą Me­dy­ce­uszy. Śnia­da­nia ja­da­no na ta­ra­sie z wi­do­kiem na Ko­lo­seum. „…klien­te­lą były prze­waż­nie sta­re wło­skie hra­bi­ny i mar­ki­zy, zbyt bied­ne na wła­sne pa­ła­ce, a tu­taj oto­czo­ne po­zo­ra­mi wy­kwin­tu” – wspo­mi­nał Wal­dorff.

W 1932 roku zdał ostat­nie eg­za­mi­ny praw­ni­cze (więk­szość na oce­ny do­sta­tecz­ne) i zo­stał ma­gi­strem pra­wa. W kon­ser­wa­to­rium po­szło go­rzej. Prze­rwał stu­dia na ostat­nim roku, po­tem wy­je­chał do Gru­dzią­dza, żeby od­być obo­wiąz­ko­we prze­szko­le­nie woj­sko­we i nig­dy ko­niecz­nych do ukoń­cze­nia stu­diów mu­zycz­nych eg­za­mi­nów nie zło­żył.

Do ka­wa­le­ryj­skiej pod­cho­rą­żów­ki w Gru­dzią­dzu tra­fił la­tem 1933 roku. „Po­łą­cze­nie za­dzior­nej fan­ta­zji z kosz­ma­rem” – wspo­mi­nał. Za­pa­mię­tał dra­stycz­ny kon­trast mię­dzy wyj­ścio­wym efek­tow­nym mun­du­rem, po­brzę­ku­ją­cy­mi ostro­ga­mi i błysz­czą­cą sre­brzy­ście sza­blą, kie­dy pod­cho­rą­żo­wie wy­jeż­dża­li na urlop, a sza­rą i łach­ma­niar­ską co­dzien­no­ścią pod nad­zo­rem gru­dziądz­kich wach­mi­strzów sa­dy­stów. Woj­sko pod każ­dą dłu­go­ścią i sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną wy­glą­da tak samo. Tak­że w Gru­dzią­dzu ab­sol­wen­ci wyż­szych uczel­ni, z dy­plo­ma­mi ma­gi­ster­ski­mi w kie­sze­niach, mu­sie­li ode­brać swo­ją por­cję wy­zwisk od ka­pra­li i sier­żan­tów ro­bią­cych błę­dy w naj­prost­szych zda­niach, ale chwi­lo­wo usta­no­wio­nych pa­na­mi ich ży­cia i śmier­ci. Mu­sie­li też wy­lać li­try potu, zdo­by­wa­jąc w bło­cie i śnie­gu wzgó­rza, za któ­ry­mi „skrył się wróg”. Bez koni oczy­wi­ście, żeby ka­wa­le­rzy­ści po­czu­li praw­dzi­wy znój wal­ki. „…co słab­si z nas my­śle­li o sa­mo­bój­stwie” – wspo­mi­nał Wal­dorff. Dla­te­go, gdy tyl­ko była oka­zja, pod­cho­rą­żo­wie sy­mu­lo­wa­li kon­tu­zje i cho­ro­by, by w woj­sko­wym la­za­re­cie zła­pać choć chwi­lę wy­tchnie­nia. Z tego okre­su za­cho­wa­ło się kil­ka fo­to­gra­fii Wal­dorf­fa w szpi­tal­nym szla­fro­ku.

Za­pa­mię­tał dwóch pod­cho­rą­żych, któ­rzy ra­zem z nimi od­by­wa­li służ­bę w Gru­dzią­dzu. Jana Do­bra­czyń­skie­go, przy­szłe­go ka­to­lic­kie­go pi­sa­rza i ko­le­gę z re­dak­cji „Pro­sto z mo­stu”, oraz Bol­ka Ja­ru­zel­skie­go z Lu­belsz­czy­zny, któ­re­go da­le­ki ku­zyn miał w przy­szło­ści de­cy­do­wać o lo­sie Pol­ski. Z tego okre­su za­cho­wa­ła się fo­to­gra­fia zro­bio­na w domu na Grot­t­ge­ra 5. Pię­ciu za­wa­diac­kich uła­nów z sza­bla­mi i w bu­tach do kon­nej jaz­dy, ob­sta­lo­wa­nych na mia­rę u słyn­ne­go na całą War­sza­wę szew­ca Hisz­pań­skie­go, sie­dzą­cych na ba­lu­stra­dzie bal­ko­nu daw­ne­go po­ko­ju Wal­dorf­fa. Wy­rwa­li się – wspo­mi­nał – na prze­pust­kę z po­li­go­nu w Bie­dru­sku, gdzie jed­nost­ka z Gru­dzią­dza od­by­wa­ła aku­rat let­nie ćwi­cze­nia.

Je­den z urlo­pów spę­dził w War­sza­wie, gdzie ro­dzi­na – współ­czu­jąc nie­do­li bied­ne­go chłop­ca – znów od­da­ła go pod opie­kę wuja lam­par­ta. Wuj za­brał krew­nia­ka i paru jesz­cze jego ko­le­gów do słyn­nej wów­czas re­stau­ra­cji „Oaza” przy pl. Te­atral­nym. Szam­pań­ska za­ba­wa prze­cią­gnę­ła się do rana. Wra­ca­li do domu dwie­ma do­roż­ka­mi. W pierw­szej wuj lam­part, Wal­dorff i ko­le­dzy, w dru­giej or­kie­stra z „Oazy”, gra­ją­ca im przez całą dro­gę Ca­łu­ję two­ją dłoń, ma­da­me.

Po ukoń­cze­niu pod­cho­rą­żów­ki otrzy­mał awans na pod­po­rucz­ni­ka 11. Puł­ku Uła­nów Le­gio­no­wych im. Mar­szał­ka Ry­dza-Śmi­głe­go w Cie­cha­no­wie, o któ­rym jed­na z żu­ra­wie­jek opie­wa­ją­cych prze­wa­gi puł­ków ka­wa­le­ryj­skich gło­si­ła: „Lam­pas z gaci, pas z gał­ga­nów /Je­de­na­sty Pułk Uła­nów”. Inna była bar­dziej życz­li­wa: „Je­de­na­sty w pole ru­sza / Drży ze stra­chu wra­ża du­sza”. Po­zo­sta­łe, już znacz­nie mniej cen­zu­ral­ne, opie­wa­ły mę­skie przy­mio­ty uła­nów i suk­ce­sy wśród pa­nien w ko­lej­nych mia­stach. A Wal­dorff nig­dy nie prze­stał być dum­ny ze swej przy­na­leż­no­ści do ka­wa­le­rii.

Wkrót­ce po po­wro­cie z woj­ska prze­pro­wa­dzi­li się z mat­ką i sio­strą do War­sza­wy. Oj­ciec, któ­ry zmarł w stycz­niu 1932 roku, nie mógł już się sprze­ci­wić.