Waldorff. Ostatni baron Peerelu
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0281-6
- Rok wydania:
- 2008
- Słowa kluczowe:
- baron
- jerzego
- karola
- legendy
- nielegalną
- opowieść
- ostatni
- peerelu
- towarzyszem
- waldorff
- wktórej
- współtworzeniu
- zagłada
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Waldorff. Ostatni baron Peerelu”
Opowieść o życiu Jerzego Waldorffa, ostatniego barona PRL-u i strażnika narodowej pamięci, legendy polskiej krytyki muzycznej, człowieka, który uratował przez zagładą Stare Powązki w Warszawie i przeprowadził największą w Polsce Ludowej prywatną, a więc nielegalną zbiórkę pieniędzy na wykup willi „Atma” w Zakopanem, w której powstało Muzeum Karola Szymanowskiego.
Opowieść o przedwojennym flircie Waldorffa z faszyzmem, powojennym współtworzeniu tygodnika „Przekrój”, fascynacji muzyką Szymanowskiego i „najmądrzejszym psie na świecie” – jamniku Puzonie, który był jego nieodłącznym towarzyszem podczas występów w telewizji. O przyjaźniach z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim i Stefanem Kisielewskim, młodzieńczym romansie z tajemniczym Isiem oraz o 60-letnim związku Jerzego Waldorffa z tancerzem Mieczysławem Jankowskim.
Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Urbanek
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Redakcja: Ewa Pawłowska
Korekta: Bogusława Jędrasik
Na obwolucie wykorzystano
karykaturę Jerzego Waldorffa autorstwa Szymona Kobylińskiego
i zdjęcie Martyny Urbanek
Na okładce wykorzystano zdjęcie Anny Pietuszko/FORUM
Autorzy i źródła zdjęć:
Archiwum Barbary Kuklasińskiej str.: 7, 14, 15, 19, 23, 25, 29, 33, 37, 41, 45, 46, 56, 63, 69 (rys. J. Srokowskiego), 79, 93, 101, 109, 117, 127, 143, 157, 171, 223, 251, 289, 316; archiwum ISKIER str.: 270; Danuta Łomaczewska/EAST NEWS str.: 167; EAST NEWS/Lech Charewicz str.: 229, 277; Agencja SE/EAST NEWS str.: 295, 322; EAST NEWS/LASKI DIFFUSION str.: 309; PAP/CORBIS str.: 187, 259, 265, 281, 285, 299, 304, 313; Anna Pietuszko/FORUM str.: 2-3, 303; Lemm & Świetlik/FORUM str.: 53 (reprodukcja); Andrzej Wiernicki/FORUM str.: 179; Janusz Sobolewski/FORUM str.: 199, 253; Aleksander Jałosiński/FORUM str.: 239; Władysław Lemm, Andrzej Świetlik/FORUM str.: 245; Krzysztof Wójcik/FORUM str.: 275
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by zawrzeć stosowne umowy dotyczące materiału zawartego w książce, niestety w kilku przypadkach okazało się to niemożliwe, dlatego wszystkich zainteresowanych prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.
Copyright © by Mariusz Urbanek, Warszawa 2008
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2008
ISBN 978-83-244-0281-6
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
tel./faks: (0-22) 827-94-15
e-mail: iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Kto chce, mówi do mnie „panie baronie”, ja mam to głęboko w nosie…
Nie wiadomo już, kto pierwszy nazwał go baronem. On sam przekonywał, że nie ma do takiej nazwy prawa. Owszem, w połowie XIX wieku arystokratyczny tytuł kupił sobie w Wiedniu i używał jego cioteczny dziadek, Franciszek Karol Szuster, ale bez prawa dziedziczenia.
– Kto chce, mówi do mnie „panie baronie”, ale ja mam to głęboko w nosie – oświadczył kiedyś. Wolał przywoływać praszczura herbu Nabram, który pod rodowym zawołaniem miał walczyć w bitwie pod Grunwaldem. I to bynajmniej nie po stronie wojsk Władysława Jagiełły, dodawał prowokacyjnie.
– To władze komunistyczne sugerowały, że jestem baronem – tłumaczył.
Widocznie, jeśli ktoś w PRL miał przypominać barona: postawą, językiem, manierami i wyniosłą niezależnością, to właśnie Jerzy Waldorff.
– Dla mnie jest arystokratą, choćby nie miał na to dokumentów – powiedziała o nim kiedyś hrabina Anna Branicka-Wolska. – Arystokracja ducha nie potrzebuje takiego potwierdzenia.
Niechaj też wraz ze mną spocznie Mieczysław Jankowski…
Anegdota mówi, że jesienią 1939 roku z Warszawy do zajętego przez Rosjan i przekazanego następnie Litwinom Wilna wyruszyło trzech mężczyzn. Jan Ekier, Michał Tyszkiewicz i Jerzy Waldorff. Szli po największe miłości swego życia. Ekier po aktorkę Danutę Szaflarską, Tyszkiewicz po Hankę Ordonównę, Waldorff… po Mieczysława Jankowskiego.
Opowieść nie jest w stu procentach prawdziwa. Hrabia Tyszkiewicz nie mógł wtedy iść do Wilna, ale Waldorff naprawdę przedzierał się przez dwie granice, żeby odnaleźć człowieka, którego kochał. Tworzyli parę przez prawie sześćdziesiąt jeden lat.
Jerzy Waldorff zmarł, gdy kończył się wiek XX. Czterdzieści lat wcześniej sporządził testament. 30 kwietnia 1959 roku w obecności dwóch notariuszy ustanowił swoim spadkobiercą Mieczysława Jankowskiego, syna Jana i Marii.
5 listopada 1989 roku uzupełnił testament o odręczny kodycyl, rozwijając wcześniejszy zapis. „Mieczysław Jankowski, nasz daleki powinowaty, na przełomie lat 1939 i 1940 uciekł z Wilna przed łapankami sowieckimi i został przyjęty w Warszawie przez moją matkę za drugiego syna, a przeze mnie jako brat z wyboru. Odtąd idziemy razem przez życie, mieszkając, gospodarując wspólnie ponad pół wieku” – pisał.
W ostatnim w życiu wywiadzie, którego udzielił Bohdanowi Gadomskiemu, na pytanie, kim jest mężczyzna, z którym mieszka, odpowiedział, że to cioteczny brat. Przyjechał do Polski w 1939 roku, uciekając przed wywiezieniem na Sybir. „Tak jak stał, przyszedł do naszego domu i został uznany przez moją matkę za drugiego syna. Matka umarła, a my obaj dalej toczymy ten bardzo głęboko kawalerski żywot” – mówił.
Taka była wersja dla opinii publicznej. „Mieszka z młodszym bratem (ciotecznym), emerytem Teatru Wielkiego w Warszawie” – informował w 1990 roku dziennikarz „Wprost”. Telefony odbiera „pan Mieczysław, daleki kuzyn Jerzego Waldorffa z Wilna” – napisała dwa lata później dziennikarka „Twojego Stylu”.
Prawda była inna. Mieczysław Jankowski nie był ani ciotecznym bratem Waldorffa, ani dalekim kuzynem. Był mężczyzną, z którym Jerzy Waldorff spędził życie. Partnerem, kochankiem i opiekunem, bez którego pod koniec życia, kiedy poruszał się już wyłącznie o kulach, nie poradziłby sobie.
„Mieliśmy przychodne służące, ale okradały nas” – pisał Waldorff w kodycylu do testamentu. Wtedy Mieczysław Jankowski wziął na siebie trud prowadzenia domu. Gotował, sprzątał i prał. Nie zmuszały go do tego trudne warunki. Jako tancerz Teatru Wielkiego, a później inspektor baletu i pedagog w Warszawskiej Szkole Baletowej zarabiał wystarczająco dużo, żeby się utrzymać. Kiedy przeszedł na wczesną emeryturę przysługującą tancerzom, była ona równie wysoka jak emerytura Waldorffa. „…za samodzielne prowadzenie domu (…) nigdy nie pobierał żadnej pensji, czym zyskał we mnie dłużnika, na jaką sumę?…” – napisał Waldorff w testamencie.
Uzupełniał swą ostatnią wolę, dobrze wiedząc, że polski system prawny nie zna pojęcia „związków partnerskich”. Osoby homoseksualne, mimo lat przeżytych razem, nie mają żadnych wynikających z tego uprawnień. Także prawa do dziedziczenia po sobie dorobku wspólnego życia. Bał się, że kiedy go zabraknie, człowiek, z którym żył od pół wieku, może zostać pozbawiony wszystkiego. Dlatego chciał, najlepiej jak umiał, zabezpieczyć los Jankowskiego.
„W związku z panującą w Polsce inflacją nie można ustalić wartości pracy Mieczysława Jankowskiego przez lata naszego wspólnego życia” – pisał. Dlatego („Wobec faktu, że również w Polsce walutą porównawczą stał się dolar USA” – napisał w kodycylu) zwrócił się w tej sprawie do Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Poinformowano go, że wykwalifikowana pomoc domowa w USA otrzymuje za godzinę pracy do 20 dolarów. „W tej sytuacji zapisu mojego w akcie notarialnym nie można traktować jako spadku na rzecz Mieczysława Jankowskiego, lecz jako częściową tylko spłatę długu, z tytułu jego należności za pracę w moim domu przez tak długi czas. Na co zwracam uwagę władz podatkowych!” – podsumował wyliczenia.
Było jeszcze postscriptum. Jerzy Waldorff prosił wykonawców testamentu, by wyjednali u władz kurii warszawskiej zgodę na pochowanie go na Powązkach po północnej stronie katakumb. Bo tam leży stara Warszawa, jedyna, którą naprawdę kochał i akceptował. „Niechaj też wraz ze mną spocznie Mieczysław Jankowski” – napisał.
Nigdy, do końca życia, nie ujawnił swojej orientacji seksualnej. Podczas telewizyjnego wywiadu na początku lat dziewięćdziesiątych Tomasz Raczek zapytał go, czy w życiu, tak jak w muzyce, miał tylko jedyną miłość? Odpowiedział krótko: – Jedną, ale pan wybaczy, nie będę się z tego zwierzał. „…w kuchni dostrzegłem stojącą w fartuszku odpowiedź na zadane mu wcześniej pytanie” – wspominał wywiad Raczek. „…pan Miecio siedział w kuchni i nie wolno mu było stamtąd wychodzić” – dodał już po latach.
W twórczości Waldorffa wątek uczucia do innego mężczyzny pojawia się rzadko. W powieści Fidrek i kilku opowiadaniach. Ci, którzy i tak wiedzieli, musieli dostrzegać te łatwe do odczytania sygnały, ci, którzy się tylko domyślali, dalej pozostawali z domysłami.
W Tańcu życia ze śmiercią opisał spotkanie z przyjacielem sprzed lat, z którym widywał się we Włoszech, gdy zbierał materiały do książki o faszyzmie. Krótka chwila na lotnisku w Kopenhadze nie sprzyjała rozpamiętywaniu przeszłości. „Niemo trzymaliśmy się za ręce, wpatrzeni sobie w oczy.” – wspominał Waldorff. Po chwili głośniki zaczęły wzywać pasażerów do odprawy.
Młodego Norwega, tytułowego bohatera opowiadania Olaf, poznał podczas pobytu w Bergen. Więź rodząca się między chłopcem, szukającym kogoś, kto pomoże mu wyrwać się w świat, a mężczyzną, który próbuje nie uronić nic z krótkich chwil fascynacji młodością Olafa, przesiąknięta jest erotycznym napięciem.
Można takich akcentów doszukiwać się także w przedwojennej korespondencji Waldorffa z matką. W 1937 roku, relacjonując pobyt we Włoszech, pochwalił się, że w hotelu obsługuje go chłopiec piękny jak aniołowie na obrazach Perugina. „Ma szesnaście lat, czarne oczy większe chyba od ust i imię: Bonawentura” – zachwycał się.
Ale wyraźnie była w Waldorffie potrzeba, żeby opowiedzieć ludziom także o człowieku, z którym żył przez wszystkie te lata. Żeby wymienić przynajmniej jego imię. Tak jak w rozmowie wypowiada się czasem imię ukochanej osoby tylko po to, by je usłyszeć, bo przecież nikt inny go nie wypowie. Takich miejsc jest w jego książkach wiele.
„Mieszkaliśmy w trójkącie przyjaciół: u siebie Gałczyńscy, na pierwszym piętrze willi nieopodal malarz Jerzy Zaruba ze swoją angielską żoną Florą (…), w trzecim rogu, w wynajętym pokoju – ja z Mietkiem” – opowiadał o ostatnim przedwojennym lecie spędzonym w Aninie.
„Powstanie zaskoczyło nas z Mietkiem w starej drewnianej willi pod Puszczą Kampinoską” – wspominał rok 1944.
„Zerwałem się, szturchnąłem w bok Mietka: – Wstawaj” – opisywał pierwszą noc po wysiedleniu z Warszawy po klęsce powstania.
„Mieszkaliśmy tylko o jedną ulicę odległości: oni na Szucha, ja z moim bratem Mieczysławem na Koszykowej” – pisał o sąsiedztwie z Lidią i Stefanem Kisielewskimi.
Przed Jankowskim był Isio, kolega z gimnazjum im. Marcinkowskiego, i… były dziewczyny. Wśród nich takie, z którymi znajomość traktował bardzo poważnie. Z podróży do Włoch, latem 1935 roku, pisał do matki, że jest chyba najszczęśliwszym z ludzi. Bo… zakochał się. „…w razie czego będziesz miała synową «ef, ef»” – zapewnił matkę. Ale ślub będzie możliwy najwcześniej za dwa lata – pisał – bo ukochana ma dopiero… piętnaście lat”.
Mylił tropy. W felietonach i wywiadach systematycznie pojawiały się zdania, które miały odwracać uwagę.
„Stosunek mam do muzyki jak do żony, z którą leży się we wspólnym łóżku od z górą pół wieku: wyrwać się i na dziwki! – ale już za późno” – pisał w jednym z felietonów w „Polityce”. „Nikogo nie zdradziłem. Najwyżej jakąś źle upudrowaną blondynkę na rzecz długonogiej brunetki z warszawskiego kabaretu” – odpowiedział dziennikarzowi na pytanie, dlaczego zdradził karierę prawniczą dla muzyki.
Kiedy w latach osiemdziesiątych znalazł się w Wilnie, dziennikarka polskojęzycznego „Czerwonego Sztandaru” zapytała, co go sprowadza.
– Miłość do miasta, w którym po raz pierwszy się zakochałem, odpowiedział. „…w Litwince” – dodał.
Z Wilna pochodził Mieczysław Jankowski.
Szczeniak bajecznie elegancki, młody i głupi…
Gdyby wybrał inaczej, mógłby nazwać się Jerzy Nabram albo Jerzy Kłobuk. Wolał – Waldorff… choć nigdy nie wytłumaczył dlaczego. Być może po prostu właśnie tak brzmiało najlepiej.
Nabram, Kłobuk, Waldorff to nazwy tego samego szlacheckiego herbu, znanego już w XIV wieku. „…którego znakiem w polu białym trzy belki czarne, od głowy tarczy w długość wyprowadzone” – pisał Jan Długosz. Autorzy późniejszych herbarzy, Kasper Niesiecki i Józef Szymański, tłumaczyli już jaśniej, że herb Nabram to sześć pionowych pasów, trzy czarne i trzy białe lub srebrne, umieszczonych na tarczy na przemian, poczynając z prawej strony od pola czarnego. Koronę herbu wieńczyły trzy strusie pióra.
W sporządzonej w latach osiemdziesiątych XX wieku odręcznej notce Jerzy Waldorff napisał, że jego rodzina od roku 1240, czyli szóstej wyprawy krzyżowej, posługiwała się herbem Nabram, a jej zawołanie bitewne lub przydomek brzmiało Waldorff. Ale jako dowód używania herbu załączył wizytówkę swej babki, Kamilli z Waskiewiczów Preyssowej, z roku… 1888.
„…ja nie pochodzę z rodziny arystokratycznej, tylko z bardzo starej szlachty. Jestem herbu Nabram, nadanego przez Ludwika Świętego podczas ostatniej krucjaty – mówił Tomaszowi Raczkowi. – Nie mam tytułu hrabiego ani barona, kupionego za ciężkie pieniądze – jak zrobił to mój dziadek Schuster. Był drukarzem, dorobił się na tym, kupił sobie w Wiedniu tytuł i został baronem von Fernen vel Schuster. Mój ojciec bardzo z tego kpił. Mówił, że dziadek jest von Frecher vel Schuster”.
Czyli tłumacząc na polski – Zuchwały Fuszer.
Po mieczu Jerzy Waldorff wywodził się z Kujaw, po kądzieli z Warszawy. O jego przodkach najwięcej, choć nie zawsze precyzyjnie, wiadomo od niego samego. Rodzina ojca to były zasiedziałe przez wieki między Włocławkiem a Gnieznem rody Mlickich z Obudna, Jaczyńskich z Marcinkowa, Szumlańskich z Kątna. Ci ostatni szczególnie dumni byli z pradziada, który był osobistym adiutantem księcia Józefa Poniatowskiego. A po praprababce Agnieszce Paruszewskiej, która żyła jeszcze w czasach Augusta III, w dokumentach rodzinnych zachował się akt dzierżawy, spisany z wielkim łowczym litewskim. Najbliżej jednak było Waldorffowi do Waskiewiczów z Łowicza, z których to wywodziła się także pierwsza żona jego ojca. Wśród nielicznych ocalałych po powstaniu 1944 roku rodzinnych obrazów zachował się portret Wincentego Waskiewicza, który w młodości był jednym z licznych adiutantów Napoleona, a na starość został marszałkiem szlachty kujawskiej. „…spogląda na mnie pewno z zadowoleniem, że nosimy podobne grzywki na czołach” – pisał Waldorff.
Ojciec wywodził się z bardzo rozgałęzionego i równie jurnego rodu Preyssów. We wspomnieniowych Moich lampkach oliwnych Waldorff umieścił zdjęcie prababki po mieczu Alfonsowej hrabiny Dąmbskiej. Delikatnego zdrowia dziewczyna zgodnie z wymogami epoki poszła do ołtarza jako dziewica – pisał – ale po ślubie „została przez męża byczka «zakochana na śmierć»”. Krótko potem zmarła na suchoty.
Siedzibą rodu Preyssów była wieś Pieranie pod Inowrocławiem. Rodowy pałacyk, niezbyt wielki, ale wygodny i otoczony dużym ogrodem, stał na wprost drewnianej pierańskiej bazyliki pod wezwaniem św. Mikołaja, w której do dziś znajduje się słynący cudami obraz Matki Boskiej. Jeżdżąc na kuracje do Ciechocinka, Waldorff wpadał do Pierania, by choć spojrzeć na majątek przodków. Nie miał jednak okazji, by użyć pałacowego życia, bo rodowe gniazdo wydzierżawił, owdowiawszy, jeszcze jego dziad Apolinary.
Dziadek Preyss chciał dla swego urodzonego w 1856 roku syna, Witolda, ojca Jerzego, innego, lepszego życia. Nie na roli, a w wielkim świecie. Dlatego zarobione na dzierżawie pieniądze przeznaczył na kształcenie Witolda. Najpierw w Inowrocławiu, a potem na politechnice w Zurychu. „…uważał, iż powinien syna kształcić nie na jednego więcej hreczkosieja, ale na całkiem nowoczesną osobę” – pisał po latach Jerzy Waldorff.
W inowrocławskim gimnazjum, do którego chodził razem z przyszłym wybitnym poetą Janem Kasprowiczem, Witold ujawnił skłonności buntownicze. Był prezesem tajnej patriotycznej organizacji szkolnej im. Tomasza Zana, a później sam założył tajne kółko literackie „Wincenty Pol”, do którego należał także Kasprowicz. Gdy wyjeżdżał na studia, Kasprowicz i koledzy ofiarowali mu pamiątkowy pierścień z wyrytymi inicjałami słów: Wolność, Równość, Niepodległość.
Po studiach w Szwajcarii (lata 1880-1884) Witold wrócił do formalnie nieistniejącej Polski. Wracał razem ze swoim profesorem z Zurychu, Williamem Lindleyem, któremu magistrat Warszawy powierzył budowę w stolicy nowoczesnej sieci wodno-kanalizacyjnej. W firmie Lindleya i jego syna, też Williama, którzy zajmowali się warszawskimi wodociągami łącznie trzydzieści cztery lata, Witold objął stanowisko jednego z głównych inżynierów. „Pamiętam tableau z gabinetu na Wilczej: U góry Lindley, tuż pod nim trzech zastępców, w tym ojciec, i dopiero niżej duża grupa współpracowników” – wspominał Waldorff.
Po kilkunastu latach, dzięki rekomendacji Lindleya, znalazł nową, jeszcze bardziej intratną pracę w zarządzie przedsiębiorstwa budującego Kolej Wilanowską. W końcu jednak – pewnie ku rozpaczy Apolinarego – odezwały się w Witoldzie ziemiańskie korzenie. Porzucił świetnie płatną kierowniczą posadę i wrócił na Kujawy. Za zarobione („…wtedy robiło się na tego typu budowach duże pieniądze!” – pisał Waldorff do siostry) i częściowo pożyczone pieniądze około roku 1900 kupił duży majątek ziemski Kościelna Wieś pod Włocławkiem i „…ożenił się z jedną więcej panną z płodnego gniazda Waskiewiczów” – dodał w innym miejscu Waldorff. Zaczął gospodarować. Jak ojciec, dziad i pradziadowie. Tyle że z mniejszym talentem.
„…ojciec gospodarzem rolnym był żadnym, a za to szczególnie łatwym do ulegania różnym oszustom” – wspominał syn. Zaczęły się kłopoty. Hipotekę majątku obciążały coraz większe długi, w dodatku często cudze, a dzieci przybywało. Wanda Waskiewiczówna, nim zmarła, urodziła Witoldowi czworo dzieci, przyrodnie rodzeństwo Waldorffa. Owdowiały gospodarz na Kościelnej Wsi musiał rozejrzeć się za pieniędzmi, które pomogłyby mu mocno stanąć na nogach. A najlepszym sposobem zdobycia kapitału był wówczas odpowiedni ożenek. I Witold znalazł odpowiednio bogatą kandydatkę, Joannę z Wróblewskich, wnuczkę słynnego litografa Szustra, właściciela połowy Mokotowa.
On miał lat z okładem pięćdziesiąt, ogromne długi i czworo dzieci, nie był więc pewnie partią wymarzoną. Ale i ona nie mogła wybrzydzać, bo zbliżając się do trzydziestki (panna urodziła się w roku 1875 lub 1878, relacje są sprzeczne), była wedle ówczesnych miar panną w wieku dosyć już zaawansowanym. A w dodatku – jak napisał Waldorff – „o… zababranej przeszłości”.
Wywodziła się z warszawskiej burżuazji o niemieckich korzeniach. „Mój praszczur, jak mówi legenda, walczył pod Grunwaldem, choć wcale nie po stronie Jagiełły” – opowiadał Waldorff o swych przodkach ze strony matki. Zastanawiał się, dlaczego krewniacy, o niemieckich w większości nazwiskach: Temler, Szuch, Kurman, Szulc, wybrali kiedyś właśnie Polskę. Przecież nie dla kiepskiej ziemi i leniwych chłopów, wyzyskiwanych przez dziedziców. Może więc zdecydował pociąg do polskich kobiet, pisał. „…leniwe były i za nie harować należało, aliści w łóżkach trudno było o lepsze!” – pisał.
Prababcia Waldorffa, Żania, była siostrą Franciszka Szustra, czy też raczej pisanego z niemiecka Schustra, drukarza, który wydał („ponoć”, jak zastrzegał Waldorff) pierwsze dziecięce jeszcze dziełka Chopina, a potem ożenił się z bogatą wdową, Joanną z Pieszczyńskich primo voto Vivier. Majątku żony nie zmarnował, a zręcznie nim obracając, pomnożył wielokrotnie. „…nabył pół Mokotowa z pałacykiem po księżnej marszałkowej Lubomirskiej” – pisał Waldorff. W zbudowaniu fortuny pomogło mu nieskrywane skąpstwo. Pod zdjęciem ciotecznej prababki Joanny, secundo voto baronowej Szuster, Waldorff napisał: „…ubierana była na paradne przyjęcia w biżuterię wyjmowaną przez męża z pancernej kasy, po czym osobiście przez niego zdejmowaną i zamykaną”.
Cioteczna wnuczka Franciszka Szustra, czyli matka Waldorffa, Joanna Wróblewska, nie wdała się chyba jednak w skąpego dziadka, bo kiedy tylko osiągnęła odpowiedni wiek, wyjechała na studia do Paryża. „Należała do pierwszych panien polskich, co jeszcze przed początkiem stulecia zaryzykowała drogę śladami Marii Skłodowskiej” – pisał Waldorff. Studiowała malarstwo w akademii sztuk pięknych, przysłuchiwała się wykładom na Sorbonie, z każdym rokiem – choć mieszkała w Paryżu pod opieką matki – pogarszając swą reputację i szanse na korzystne zamążpójście. Takie fanaberie młodej dziewczyny nie były pod koniec XIX wieku czymś powszechnie akceptowanym. „…kiedy wróciła do Warszawy, przyjęta została przez miejscowe towarzystwo jako coś w rodzaju kokoty z wyższych sfer” – napisał Waldorff. Oznaczało to, że jej szanse nie tylko na korzystne, ale w ogóle na zamążpójście, zmalały drastycznie. Jedyne, na co mogła liczyć, to kariera nauczycielki na pensji Zofii Kurmanowej, a i to głównie dlatego, że założycielka i przełożona jednego z najstarszych w mieście żeńskich gimnazjów była jej starszą siostrą. Zbliżała się więc do trzydziestki, uczyła panienki z dobrych domów historii malarstwa i rysunków, a w dodatku zaczęła palić papierosy, utwierdzając pewnie stołeczne towarzystwo w przekonaniu o postępującym dziwaczeniu starej panny.
Wtedy zjawił się on – Witold Preyss. Średniej postury, z hiszpańską bródką i wąsikami, wedle wielu osób łudząco podobny do cesarza Napoleona III. Przywiózł na pensję Zofii Kurmanowej córkę, ale wszystko potoczyło się jakoś tak, że coraz częściej zaczął odwiedzać tyleż córkę, co nauczycielkę. Świetnie wykształcony, z pięknym rodowodem i jeszcze lepszymi manierami, ale równie jak Joanna obciążony przeszłością. „Nic mnie do niego specjalnie nie pociągało, ale widziałam, jak w czasie jego wizyt matka niespokojnie patrzyła na mnie i miała na twarzy wypieki” – wspominała po latach matka Waldorffa.
„W takiej sytuacji, po namyśle, zawarto – mówiąc ówczesnym językiem mariage de raison, czyli łączące interesy, a nie serca” – pisał Waldorff. Okazało się wszakże, że w owym małżeństwie z rozsądku najmniej było właśnie rozsądku. Obie strony miały bowiem sporo do ukrycia, ale w zamian liczyły na pełną uczciwość i lojalność partnera. Majątek Witolda, choć imponujący obszarem (trzy folwarki, w tym tylko największy liczył 52 włóki, czyli ponad 900 hektarów), był bardzo mocno zadłużony u żydowskich odbiorców zboża. Wypłata posagu Joanny, teoretycznie sporego (matka miała podzielić między trzy córki pieniądze ze sprzedaży kamienicy w Warszawie), została odłożona na bliżej nieokreśloną przyszłość, bo matka kamienicy na razie nie zamierzała sprzedawać, powołując się na złą koniunkturę na rynku nieruchomości.
Po ślubie przenieśli się do majątku w Kościelnej Wsi. Witold dopiero wtedy zdradził Joannie, że oprócz znanej już żonie córki z pierwszego małżeństwa ma jeszcze trzech synów, a Joannę i na wsi dognała paryska przeszłość. W szlacheckich dworach Kujaw stołeczną emancypantkę przyjęto z daleko posuniętą rezerwą. „…nie odróżniała indyczki od perliczki, na prosięta wołała «taś, taś», natomiast żywo interesowała się literaturą i polityką, a także lubiła wypić kieliszek dobrego koniaku, paląc papierosa” – wspominał matkę Waldorff. Doszło nawet do pojedynku między Witoldem Preyssem a jednym z sąsiadów, który nie potrafił okazać kobiecie szacunku. Być może była to ta sytuacja, którą Waldorff opisał we wstępie do książki Magdaleny Samozwaniec – Na ustach grzechu. Matka, nawykła do obyczajów paryskich, z papierosem w jednej i kieliszkiem koniaku w drugiej dłoni, wdała się w zastrzeżoną w Poznańskiem wyłącznie dla mężczyzn dyskusję polityczną. Zapachniało skandalem, bo nie dość, że kobiety, jako „głupsze” i „niezdolne do ogarnięcia płytkim umysłem spraw państwowych” w ogóle nie były do takich debat dopuszczane, to jeszcze Joanna pozwoliła sobie sprostować relację z ostatniej sesji sejmiku wygłoszoną przez kogoś z miejscowych politycznych autorytetów. Ten oblał się purpurą i rzekł:
– Moja droga! Nie opowiadałabyś pierdółków, tylko szła lepiej do kobiet.
Powód był wystarczający, by mąż poczuł się w obowiązku stanąć w obronie honoru żony. Pojedynek był poważny, na pistolety. Kulę wyjętą z nogi ojca najpierw matka, a potem Waldorff przechowywali niemal do końca drugiej wojny światowej. Przepadła w powstaniu warszawskim.
Z Kościelnej Wsi pochodzi pierwsze zdjęcie urodzonego 4 maja 1910 roku Jerzego Waldorffa. „Był to prawdziwy potworek, miał główkę spłaszczoną i żółty był jak Chińczyk, ale mnie się wydawał najpiękniejszym dzieckiem na świecie” – opisywała narodziny syna Joanna Preyss. Miał cztery miesiące, kiedy sfotografowano go w beciku na trzcinowym fotelu. Z tego samego 1910 roku pochodzi zdjęcie matki Jerzego, na koniu przed frontem rozłożystego, ale parterowego dworku, który Waldorff uparł się nazywać pałacem. A jeden z pierwszych zapamiętanych przez niego z dzieciństwa obrazów to niania strasząca trzyletniego brzdąca, który nie chce zasnąć: „Śpij mi zaraz albo przyjdzie po ciebie Paskiewicz!”. Książę Iwan Paskiewicz osiemdziesiąt lat wcześniej okrutnie stłumił powstanie listopadowe i w potocznej świadomości, zwłaszcza niań, doskonale nadawał się do straszenia nieposłusznych dzieci.
Nękany przez wierzycieli Witold pozbywał się kolejnych folwarków. Wreszcie, krótko przed wybuchem wojny w 1914 roku, sprzedał Kościelną Wieś i kupił parę kamienic przy ul. Wilczej w Warszawie, by chyba natychmiast znów zatęsknić do ziemi. Wielka wojna, którą dopiero później zaczęto nazywać pierwszą wojną światową, zastała czteroletniego Jerzyka Waldorffa wraz z matką, babką i młodszą o dwa lata siostrą na wakacjach w modnym nadmorskim kąpielisku Kolberg (dziś Kołobrzeg). Siostra z opowieści rodzinnych zapamiętała, że byli na wakacjach gdzieś w Bawarii, ale prawdopodobnie były to tylko kolejne etapy tej samej podróży.
Kolberg był kurortem niemieckim, Preyssowie – obywatelami Rosji, z którą Niemcy weszły w stan wojny, a więc potencjalnymi szpiegami. Na wszelki wypadek najpierw zostali internowani, a potem – uznani za niegroźnych – otrzymali zgodę na powrót do Warszawy, z jakiegoś powodu jednak okrężną drogą: przez Rugię, Szwecję, Finlandię i Rosję. Na Bałtyku mały stateczek, na który ich zapakowano, wpadł w sztorm i matka z babką doszły do wniosku, że to już koniec. Gdy dwuletnia Marysia zemdlała, babka poradziła: „Nie cuć jej! Lepiej niech nie wie, że będzie umierała”. Ale szczęśliwie dopłynęli do Szwecji, a stamtąd już lądem, przez Helsinki i Sankt Petersburg dotarli do Warszawy.
Z podróży przez północ Europy zachowały się dwa telegramy wysłane przez kobiety do Witolda Preyssa. Nadany 30 sierpnia na Rugii z prośbą o przesłanie pieniędzy do Uddevalli w Szwecji. I drugi, nadany 31 sierpnia z Petersburga, o szczęśliwym przybyciu do Rosji, gdzie po żonę i dzieci przyjechał Witold. Opisując po latach telegramy, siostra Waldorffa zdziwiła się, że podróż trwała tylko dwie doby. Tyle lat słuchała opowieści o „straszliwej przeprawie przez Bałtyk podczas sztormu na małym stateczku bez kabin”, że była przekonana, iż musiało to trwać znacznie dłużej.
Podczas wojny Witold Preyss pracował w Radzie Głównej Opiekuńczej, kierując Wydziałem Repatriacji. „To był ogromnie ważny i rozbudowany wydział, tuż po okupacji – nim powstały ministerstwa – mający na głowie np. repatriację tysięcy «kresowiaków», którzy uciekali do Polski przed bolszewicką rewolucją” – pisał do siostry Waldorff. Witold pracował też w Towarzystwie Macierzy Szkolnej i Towarzystwie Schronisk dla Dzieci RGO.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ojciec zdecydował, że wracają na wieś. Przeprowadzili się więc – „mimo sprzeciwów zakochanej w Warszawie matki”, z ul. Wilczej w stolicy pod Trzemeszno w Poznańskiem, do stosunkowo niewielkiego (liczył 600 morgów, czyli ok. 330 hektarów) folwarku o brzydkiej nazwie – jak uważał sam Waldorff – Rękawczyn, za to ze ślicznym małym dworkiem. „…tam się wychowałem z pacholęcia przez podrostka w mężczyznę” – dodał. Tam matka pokazała mu pierwsze gamy na pianinie, zaangażowana mademoiselle zaczęła uczyć go podstaw francuskiego, a Fräulein niemieckiego. Tam uczył się kolejnych języków: angielskiego i włoskiego, stamtąd wyjeżdżał z rodzicami do Belgii, Holandii i Paryża. „Wszystko to – powtarzała mu wielokrotnie matka – czego nauczysz się i wbijesz sobie do głowy przed trzydziestką, będzie twoim kontem bankowym, z którego w miarę potrzeby odcinać będziesz jeno kupony”.
– Rękawczyn to jest miejsce na ziemi do dziś dla mnie święte, jak dla chrześcijan Jerozolima i Nazaret – wspominał po latach Waldorff.
Dwór w Rękawczynie wyglądał tak, jak powinien wyglądać dwór z przełomu wieków. Prostokątne podwórze pozwalało dziedzicowi kontrolować nawet z okna sypialni, czy wszystko w obejściu jest w porządku, czy który z koni nie zerwał się od żłobu i nie kłusuje samopas, skąd bierze się nagły kwik w chlewiku i czy nocny stróż nie zaniedbuje aby swoich obowiązków. W wozowni, wciśniętej między spichlerz i stajnię, stało kilka powozów: otwarty wolant na lato, jednokonka z dwoma dyszlami i służąca do dłuższych wypraw całą rodziną obszerna „planka” (ochrzczona tak od niemieckiej nazwy planwagen), z miejscem na bagaż i podnoszoną budą.
Było kilkoro służby. Niezbyt bystrej, ale uczciwej. I, co istotne, konie pod wierzch. Nie było tylko światła elektrycznego, co zwłaszcza jesienią i zimą skazywało mieszkańców na długie godziny spędzane jedynie przy filującym świetle lamp naftowych. Cierpiała przez to zwłaszcza matka Waldorffa. „…co robić?! Oczy tracić, czytając przy lampie naftowej, lub – na zmianę – klepać pasjanse, kiedy się przywykło do ruchliwej Warszawy, a jeszcze wcześniej był Paryż” – wspominał.
Po śniadaniu, a jeszcze przed wyjściem do szkoły, dzieci musiały ucałować rękę ojca. Zwracały się do niego: „proszę ojca” i nie przeszłoby im nawet przez głowę, by powiedzieć „ty”. W wigilijną noc ojciec w otoczeniu rodziny i domowników obchodził kolejno stajnię, oborę i owczarnię, a nawet chlewnię, by podzielić się opłatkiem ze zwierzętami. Te jednak, choć dzieci co Wigilię zasadzały się, by podsłuchać mówiące ludzkim głosem konie i krowy, uparcie milczały.
Na honorowym miejscu wigilijnego stołu zasiadała babka, która była w rodzinie najważniejsza, i to ona decydowała, kiedy pora zacząć uroczystą wieczerzę. Władała w Rękawczynie niepodzielnie, nie podnosząc nigdy głosu, a i tak wszyscy bez protestu się jej władzy poddawali. „Nawet wybuchy pasji ojca gasły pod jej wzrokiem chłodnym i zdumionym” – wspominał Waldorff. Od babki też ojciec zaczynał świąteczny rytuał dzielenia się opłatkiem.
Po obu stronach babki, wedle starszeństwa, zasiadali kolejni domownicy, w tym wuj Achilles, który z jakiegoś powodu „się zmarnował” i mieszkał w Rękawczynie na łaskawym chlebie, a w drugim końcu stołu młodzież. Na czele z kuzynem Alikiem, podporucznikiem 15. Pułku Ułanów, w którym kochały się wszystkie okoliczne panny, a na Wigilię wpraszały się nawet dalekie kuzynki z Lisic.
Dwór, utrzymywał, jak należy, kontakty z księdzem dobrodziejem i oburzał się – jak wszyscy – na pannę Kazię z sąsiednich Barcic, która zamiast czekać na oświadczyny przeznaczonego jej przez rodzinę majętnego wdowca – wdała się w awanturę jak z romansu dla kucharek. Uciekła z domu z porucznikiem ułanów, który w końcu i tak, jak to ułani mieli w zwyczaju, rzucił ją dla innej.
Gdy Jerzyk zaczął dorastać, wyruszał, najpierw w asyście ojca, a potem już samodzielnie, na polowania w okolicznych lasach. Z ulubioną wyżlicą Halmą i gotową do strzału dubeltówką, prezentem od ojca, najchętniej chodził na samotne polowania „na pomyka”. Zachowało się zdjęcie Waldorffa z 1929 roku, z przytroczoną do pasa zabitą kuropatwą i Halmą przy nodze.
Z Rękawczyna do Warszawy jeździło się tylko na specjalne okazje. Po raz pierwszy w życiu do opery (na Jasia i Małgosię Engelberta Humperdincka) i na takie wydarzenia, jak uroczysty przejazd przez Warszawę wracającego w styczniu 1919 roku z Ameryki Ignacego Jana Paderewskiego. Ojciec Waldorffa, chcąc zapewnić rodzinie możliwość przyjrzenia się wielkiemu Polakowi, wynajął stolik w witrynie Kawiarni Galińskiego na rogu pl. Trzech Krzyży i Alej Ujazdowskich. Co prawda ośmioletni chłopiec mało co widział przez uniesione w górę ręce i kapelusze wiwatujących tłumów, ale „…wydarzenia tego przedpołudnia wbiły mi się w pamięć z mocą nie do zatarcia!” – zapewniał po latach. Wiosną tego samego 1919 roku uczestniczył jeszcze w koncercie w Filharmonii Warszawskiej, połączonym z kwestą na tworzony Skarb odrodzonej Rzeczypospolitej, na czele której stał wówczas premier Paderewski. Przybyli na koncert goście wchodząc na widownię, składali na tacach przyniesione kosztowności: sznury pereł, kolie, pierścienie z brylantami, złote łańcuchy i papierośnice, nawet ślubne obrączki.
Podczas jednego z kolejnych pobytów w Warszawie, gdy Preyssowie zjechali do krewnych matki na Wielkanoc 1925 roku, Jerzy pierwszy raz zobaczył i usłyszał Jana Kiepurę. Wybrali się we troje do Teatru Wielkiego na Fausta. Partię tytułową śpiewać miał Andrzej Dobosz – jedna z ówczesnych gwiazd Wielkiego, więc spektakl zapowiadał się atrakcyjnie. Ale tuż przed uwerturą na tle kurtyny pojawił się inspicjent, by powiadomić słuchaczy, iż w zastępstwie niedysponowanego tenora wystąpi mało jeszcze wtedy znany Jan Kiepura. „Pamiętam ów szmer rozczarowania, jaki przeszedł widownię – wspominał Waldorff – i rosnący zachwyt niemal od pierwszych tonów podanych przez młodego śpiewaka; zachwyt, który z aktu na akt potężniał, żeby się przemienić na koniec we frenetyczną owację”. Słyszał Kiepurę na żywo jeszcze kilkakrotnie, m.in. tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej, na rynku Starego Miasta w Warszawie, gdzie tenor dał jeden ze swoich słynnych plenerowych koncertów. A pół wieku po obejrzeniu Fausta napisał o nim książkę, która jak zwykle była książką tyleż o Kiepurze, co o samym Waldorffie.
Muzyka w szlacheckim domu odgrywała rolę bardzo ważną. Podczas pierwszego Konkursu Chopinowskiego, gdy zbliżała się pora transmisji radiowej z sali filharmonii w Warszawie, mieszkańcy dworu gromadzili się przy radioodbiorniku, wyrywając sobie słuchawki, by wsłuchiwać się w grę kandydatów. „…a potem długo dyskutować, który grał najlepiej” – wspominał Waldorff.
Gdy ukończył lat dziesięć, wyruszył z Rękawczyna do gimnazjum w Trzemesznie, gdzie zamieszkał na stancji u proboszcza Kowalskiego. „Dni nudy i tęsknoty.” – zapamiętał pobyt w miasteczku oddalonym od rodzinnego domu zaledwie o 14 kilometrów, które wtedy jednak wydawały się odległością niemal kosmiczną. W niedzielne poranki służył księdzu Kowalskiemu do mszy, a wieczorami, w zamkniętej po nieszporach katedrze wygrywał z pulchną i muzykalną siostrą proboszcza na organach arie operetkowe i najmodniejsze fokstroty.
Miał pokój w części plebanii oddzielonej od głównej nawy trzemeskiej katedry tylko drzwiami. Proboszcz Kowalski wymagał od lokatora asystowania sobie podczas nabożeństwa, co było szczególnie uciążliwe, zwłaszcza zimą, gdyż pierwsza msza zaczynała się już o 6.00 rano. Ksiądz miał jednak do chłopca zaufanie szczególne. Każdego ranka wręczał mu klucz do kościelnego skarbca w piwnicy pod organami. Tam Jerzy Waldorff dostępował zaszczytu niewyobrażalnego. Obowiązkiem ministranta było wycieranie miękką ściereczką katedralnych skarbów. Przede wszystkim relikwiarza, w którym zamknięte były największe skarby księdza Kowalskiego: ręka świętego Wojciecha oraz kielich królowej Dąbrówki.
Z czasów trzemeskich zapadły w pamięć chłopca dwa wydarzenia. Piwo wypite w gospodzie „Pod Orłem” ze starszymi kolegami z gimnazjum, z czego musiał potem gęsto tłumaczyć się matce; szukającą syna rodzicielkę rybak znad pobliskiego jeziorka „uspokoił” najlepiej, jak potrafił: „Jerzyk: Oho, ten frechowny szczun musiał się zaś ale utopić. Jak pani chce, siądę w czółno i przeszukam dno bosakiem”. I egzorcyzmy w katedrze, podczas których ksiądz Kowalski osobiście wypędził całą gromadę diabłów z ciała rzekomo opętanej przez szatany dziewczyny.
Podczas ceremonii mały Jerzy wraz z innymi ministrantami miał za zadanie machać kadzielnicami, tak by wonny dym spowijał ludzi i wypełnił katedrę po sam sufit. Skutecznie przepędziwszy Belzebuba, Lucyfera, Bafometa, Lewiatana, Beliala i pozostałe szatany proboszcz przemówił do wiernych, wzywając do modłów, większej pobożności oraz pokuty za grzechy trawiące miasto. „…a także przypomniał, że na puste rozrywki ludzie pieniędzy nie skąpią, zaś na święte dzieło Kościoła dawać ich się wzbraniają” – wspominał Waldorff. Po latach doszedł do wniosku, że opętana cierpiała zapewne na epilepsję i po odprawieniu egzorcyzmów ktoś, być może nawet sam ksiądz Kowalski, odwiózł ją do jakiegoś oddalonego szpitala.
Z pobytem w Trzemesznie wiązał Waldorff swe późniejsze zamiłowanie do cmentarzy, które na koniec zamieniło się w walkę o ratowanie Powązek. Czas wolny od nauki i służby w kościele spędzał z kolegami na grze w berka pośród grobów na trzemeskim cmentarzu. Przysiadywał wtedy, by odpocząć, na kamiennych płytach nagrobków. „…odnosząc się poufale do nieboszczyków. Polubiłem ich życzliwie niemą obecność” – opowiadał Andrzejowi Lisowskiemu.
W tomie Harfy leciały na północ pochwalił się, że pierwszy rok w gimnazjum w Trzemesznie zakończył z chlubnym świadectwem, na którym widniały same piątki, z wyjątkiem czwórki… ze śpiewu. Nie stanął na przeszkodzie promocji nawet konflikt z nauczycielem, którego z jakiegoś powodu – po latach nie potrafił już sobie przypomnieć, co to był za powód – nazwał „pistacjową małpą” i matka została wezwana przed oblicze ciała pedagogicznego. Rozsierdzony belfer groził wyrzuceniem bezczelnego ucznia ze szkoły i dużo trzeba było zachodu, by od zamiaru odstąpił. „…jakieś nawet zdaje się kosze z prowiantami wożono z Rękawczyna” – wspominał Waldorff.
Co naprawdę było przyczyną konfliktu z nauczycielem, nie sposób już ustalić. Ale świadectwo z Trzemeszna po trzecim okresie (rok szkolny podzielony był wówczas na cztery okresy) wcale nie wyglądało tak świetnie, jak pisał Waldorff. Ocena bardzo dobra była tylko jedna, z nauk przyrodniczych. Poza tym same dobre i jedna dostateczna, z gimnastyki.
Miał już lat czternaście, gdy matka przeniosła jego i siostrę do gimnazjum w Poznaniu. Po trosze, by dać lepszą, bo wielkomiejską edukację dzieciom w gimnazjum św. Marii Magdaleny, a po części dlatego, że sama miała serdecznie dość Rękawczyna i pod pozorem konieczności czuwania nad nauką syna i córki mogła częściej wyrwać się z wiejskiej nudy do świata. W końcu – dzieci dorastają! – przeprowadziła się do Poznania sama. Mieli przecież w mieście kupioną w tym samym czasie, co majątek w Rękawczynie, czynszową kamienicę przy Grottgera 5, więc mieszkanie czekało. „Odtąd jeździliśmy do Rękawczyna tylko na wszystkie święta i wakacje” – wspominał Waldorff.
Najpierw jednak trafił na stancję przy ul. Ogrodowej, prowadzoną przez zaprzyjaźnioną z matką starą doktorową Drobnikową. Zamieszkał z dwoma braćmi Korytowskimi, z podobnej jak jego ziemiańskiej rodziny, więc i o podobnych przyzwyczajeniach. Którejś nocy chłopcy urządzili polowanie na pluskwy, w które mieszkanie doktorowej obfitowało. Strzelali z przywiezionych pistoletów śrutem na kaczki. Zbudzona i rozzłoszczona opiekunka zebrała o północy winowajców w nocnych koszulach i za karę kazała każdemu napisać sto razy: „Nie wolno strzelać z pistoletu do pluskiew”.
Doktorowa nie spełniła jednak oczekiwań matki. Miała prowadzać małego podopiecznego do opery i teatru, a sprawdzała jedynie czystość uszu i zezwalała na wyprawy na ślizgawkę na Przypadku, gdzie Jerzyk popisywał się podarowanymi przez ojca butami z przytwierdzonymi na stałe łyżwami. Po roku matka zdecydowała o zmianie stancji. Ale ani ta, ani następna nie okazała się wystarczająco dobra, więc w końcu rodzicielka podjęła decyzję, że musi zająć się dziećmi sama.
Wtedy też Waldorff zmienił nie bardzo lubiane gimnazjum św. Marii Magdaleny na gimnazjum im. Marcinkowskiego. Pierwszą szkołę znienawidził przede wszystkim za sprawą niejakiego Michała, szkolnego osiłka i awanturnika, który będzie przekleństwem małego Jerzego jeszcze przez kilka następnych lat. Michał z jakiegoś niewiadomego mu powodu nie przepuścił żadnej okazji, by go przewrócić, kopnąć albo przynajmniej zdzielić pięścią. „…a Fidrek – trzeba to wyznać, chociaż przykro – do odważnych nie należał. Bądźmy szczerzy: był tchórzem” – wspominał Waldorff.
Fidrek to było domowe imię Jerzego Waldorffa. Imię nadane przez matkę, którym zwracali się do niego domownicy. Nie wzięło się z przekształcenia imienia Jerzy ani nie miało z nim specjalnego związku, ale przylgnęło do Waldorffa na lata, podobnie zresztą jak do jego matki, Joanny – imię Punia. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych pisał nostalgiczną, opartą na własnej biografii powieść, zatytułował ją właśnie Fidrek. Nie chciał, by traktować Fidrka jako autobiografię. Podkreślał wiele razy, że to tylko historia osnuta na pewnych faktach z jego życia, jednak bardzo wiele z wydarzeń opisanych w tej książce w innych podawał jako fakty z własnej przeszłości. Dzieciństwo w Rękawczynie, lata nauki, a potem studia w Poznaniu. Zgadzają się nawet szczegóły, takie jak podróż samolotem w nagrodę za zdaną szczęśliwie maturę. Dlatego krytyka zgodnie uznała Fidrka za zbeletryzowaną, nieco zakamuflowaną, ale jednak biografię pisarza. I rozliczano Waldorffa z życia Fidrka.
A i on sam pisał: „Tamten Fidrek, czyli ja w głębi czasu. (…). Obserwując go z mojego niemal już podziemia skalnego, wiem, że to byłem ja i niby nadal jestem, ale przecież nic mnie z chłopakiem nie łączy, oprócz zawiści, że on tam został aż do tyla młody, gdy ja tu, na tej krawędzi bytu?”. Przetykał opowieść obrazami własnej starości („Kiedy zacznie się dla niego druga wojna światowa, będzie się bał, czy ją przetrwa. Ja wiem, że tak, ale co z tego?”), a czasem wprost zwracając się do siebie z przeszłości: „…słuchaj, Fidrek! Idąc swoją najtrudniejszą polską drogą, będziesz otoczony przez diabły w komżach, dzwoniące na różne msze, ale wszystkie będą mówiły, że pragną stworzyć raj na ziemi, i w imię przepięknych haseł będą chciały zmusić ciebie, żebyś odmawiał ich pacierze. Ty się nie daj przymusić!”.
Obszerne mieszkanie w kamienicy przy Grottgera 5 zajmowali we trójkę (matka, Fidrek i Marysia). Położona w pobliżu ogrodu botanicznego elegancka kamienica wybudowana została w sąsiedztwie innych równie eleganckich domów przy pięknej ulicy, skąd dzieci miały do nowej szkoły tylko dwie przecznice. Przed domem stał na podwyższeniu kamienny niedźwiedź z tarczą w łapach, jakby czekając na umieszczenie w niej herbu właścicieli.
Waldorff miał na Grottgera pokój z oddzielnym, otoczonym kamienną balustradą balkonem, z którego mógł obserwować sąsiadów. Zwłaszcza prof. Ikonowicza, mieszkającego z dwiema dorastającymi córkami i młodą kobietą, wzbudzającą wśród innych lokatorów wiele emocji i nazywaną przez co bardziej wścibskie sąsiadki z oburzeniem „konkubiną”. A matka miała swoją ukochaną operę, teatr i wieczory brydżowe, na które zapraszała zwykle około dwunastu osób (grano na trzech stolikach). Sama była szczęśliwa, unieszczęśliwiła jednak syna, wynajmując mieszkanie w kamienicy rodzicom owego Michała, od którego szykan Fidrek miał nadzieję po zmianie szkoły wreszcie się uwolnić. Na próżno, zdecydowały pieniądze, które ojciec Michała gotów był zapłacić. Wrócił strach i rzadko udane próby uniknięcia Michałowych pięści.
Nauka w „Marcinku” szła mu, oględnie mówiąc, średnio. Na którejś z wystawianych na koniec kwartału cenzurek przyniósł aż pięć ocen niedostatecznych. Ojciec spokojnie kazał mu wtedy rozesłać wschodni kobierczyk, opuścić spodnie i położyć się. „…po czym własnoręcznie wlepił mi pięć dyscyplin, po jednej za każdy zły stopień” – wspominał Waldorff. Na koniec roku na miejsce każdej z dwój przyniósł ocenę „dobrze”. W „Marcinku” zasmakował też takich szkolnych przyjemności, jak pierwszy papieros wypalony w gimnazjalnej ubikacji i pierwsza kara wymierzona przez dyrektora, który przyłapał ucznia na występku. Za promocję z piątej do szóstej klasy dostał pierwszą naprawdę cenną nagrodę: wymarzony od dawna rower.
Miał szesnaście, a może siedemnaście lat, gdy rodzice zdecydowali się zabrać syna i córkę w podróż dookoła Europy. Pieniędzy w domu nigdy nie było w nadmiarze, „ojciec bardzo źle gospodarował tym, czego sam się dorobił i co wziął był za matkę” – pisał Waldorff, ale tego rodzaju inwestycję w kształcenie dzieci rodzice uważali za konieczność. Być może zresztą akurat tego roku w Rękawczynie był wyjątkowy urodzaj i pojawiły się dodatkowe pieniądze, dość, że w grudniu wyruszyli. Przez Wiedeń, Wenecję, Mediolan, Genuę, Niceę i Paryż. Były obowiązkowe muzea, galerie, teatry, opery, balety. „…udręka zwiedzania, według planu starannie ułożonego jedna godzina po drugiej, od rana do wieczora” – Waldorff wspominał, jak bardzo wtedy nienawidził ojca za mękę zaliczania kolejnych punktów programu. A w dodatku także on sam ciągnął rodziców i siostrę na cmentarze w kolejnych miastach, na których dłutami największych rzeźbiarzy zapisana była pamięć o przeszłości. Na mediolańskim Campo Santo niemal jak atrakcję turystyczną oglądali najnowocześniejszy piec do kremacji zwłok, a na Pere-Lachaise w Paryżu zgodnie z wieloletnią tradycją ojciec zostawił wizytówkę na tacce przy grobie Fryderyka Chopina.
– Gdziekolwiek później podróżowałem, zawsze szczególnie interesowały mnie cmentarze – opowiadał Waldorff po latach Andrzejowi Lisowskiemu.
Paryż zapamiętał jako miejsce pierwszego prawdziwego buntu przeciwko ojcu, który miał ciągnąć się aż do śmierci Witolda. Jednakowo wybuchowe temperamenty i nieumiejętność wyciągnięcia dłoni do zgody powodowały, że nie potrafili dojść do porozumienia. „Ojciec, zniechęcony do cna bojami, wydziedziczył mnie wreszcie, o czym dowiedziałem się z testamentu po jego śmierci” – wspominał Waldorff w Tańcu życia ze śmiercią.
W Fidrku napisał, że ścierali się jak dwa koguty: stary, szykujący się do ataku dziobem od góry, i młody, zjeżony, z łbem nieustępliwie opuszczonym. Żaden nie chciał zrozumieć, że do starć między nimi dochodzi nie z powodu różnic, ale ze względu na podobieństwo charakterów.
Ten pierwszy raz miał miejsce, gdy Jerzy kategorycznie odmówił wyprawy do Wersalu, gdzie zdaniem ojca rodzina powinna wspólnie zachwycić się portretem Marii Leszczyńskiej, Polki, która zasiadła na tronie francuskim. Waldorff nazwał królową starą babą, powiedział, że nie ma zamiaru jej oglądać i po dłuższej chwili wrzasków postawił na swoim. To znaczy ojciec oświadczył, że syn za karę zostanie w hotelu, o co Jerzemu właśnie chodziło. Zresztą zakazu i tak nie respektował, spędzając czas na tarasie kawiarni na Polach Elizejskich.
Jedno ze zdjęć utrwaliło wygląd nieopierzonego amanta, jakim wtedy był. Spięte pod kolanami bufiaste spodniepumpy w szkocką kratę, prążkowane podkolanówki i półbuty, krótka marynarka i sportowa czapka z wielbłądziej wełny. Włosy ze starannie zaczesanym i wypomadowanym przedziałkiem à la Adolphe Menjou, bardzo modny wówczas amerykański aktor. „Jakiż byłem zabawny” – skomentował fotografię Waldorff.
Na Polach Elizejskich nie doczekał się wymarzonej podczas bezsennych chłopięcych nocy miłosnej przygody; namiastką była wizyta w słynnym kabarecie Folies-Bergère, bo odwiedziny w świątyni erotyzmu ojciec przewidział w paryskim planie także. Wybrał co prawda nie program wieczorny, ale popołudniowy, licząc, że w ciągu dnia mniej w nim będzie golizny, ale nadzieje okazały się płonne. Już od pierwszej minuty programu na scenie tańczyły, maszerowały, tarzały się i pieściły nagie, piękne i młode dziewczyny. Dla rozerotyzowanej wyobraźni chłopca tego było za wiele. Spuścił głowę z zawstydzenia. „Na jakimże monstrualnym posłaniu miałbym je pieścić naraz wszystkie?! – a gdybym jedną obejmował, pozostałe śmiałyby się tymczasem” – zapamiętał Waldorff myśli nastolatka.
Paryskie atrakcje były ważne, ale jeszcze ważniejsza była możliwość zadawania szyku wśród przyjaciół, zwłaszcza pośród zaprzyjaźnionych panien, szczególnie przed rudą córką znajomych, w której się podkochiwał. „…ja – podobny cielakowi młodemu wśród jałówek – muczę i ryczę ogromnie zadowolony: – Gdy byłem w Paryżu! Działo się to w Paryżu! Jak znam Paryż!…”. Potem jeździł do Paryża jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza po śmierci ojca, gdy zarządzanie rodzinnym majątkiem przejęła matka i skończyły się kłopoty finansowe, powodowane kolejnymi „świetnymi” pomysłami Witolda, ale ten pierwszy raz pozostał na długo niezapomniany.
W maju 1928 roku ukończył naukę w „Marcinku” i przystąpił do matury. Egzaminy z języka polskiego, matematyki i religii zdał na ocenę dobrą, z historii i francuskiego na dostateczną. „Matury za moich czasów przebiegały na poziomie dzisiejszych egzaminów magisterskich (…) magisteria zdawaliśmy na poziomie dzisiejszych doktoratów.” – wspominał po latach z dumą.
Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości przyszedł czas na przekroczenie prawdziwego progu dorosłości – pierwsze samodzielne łowy w poznańskich nocnych lokalach i burdelach. Wyprawa na pierwszy w życiu dansing nie powiodła się kompletnie. Gwiazdą miała być szeroko reklamowana w poznańskiej prasie egzotyczna tancerka brzucha; matka bała się nawet, by syn, rozpalony ujrzanym po raz pierwszy w życiu skrawkiem nagiego damskiego ciała, nie zechciał tancerce się oświadczyć. Nie miał jednak okazji. Wielki kryzys ekonomiczny w Ameryce uderzył rykoszetem także w Polskę i rozpoczynającą się właśnie w Poznaniu Powszechną Wystawę Krajową, planowaną ze szczególnym rozmachem, bo odbywała się w dziesięciolecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Ze stu tysięcy zapowiadanych gości przyjechało niewielu, co skutecznie zmroziło atmosferę w pustawych salach restauracji i dansingów. Nie było ani gości, ani zapowiadanych egzotycznych artystek.
Jeszcze gorzej poszło podczas, powtarzanej przez kolejne „wypusty” maturzystów, rytualnej wyprawy do podłego baru przy ul. Wrocławskiej. Prowadzeni przez nauczyciela języka polskiego, na co dzień raczej despotycznego – co można było jednak złożyć na karb męczącego i permanentnego kaca, na którym prowadził lekcje – uczniowie mieli tam otrzymać ostatnią naukę, w jaką na nową drogę życia chciała wyposażyć ich szkoła. Generalnie kiepskiej opinii lokal miał bowiem tę zaletę, że na „młodych panów” czekały w nim prostytutki!
Waldorffowi trafiła się szczupła brunetka, dość jeszcze młoda i niezniszczona, ale wyraźnie doświadczona w fachu. Szybko przejęła inicjatywę w niewielkiej kabinie, do której zaciągnęła Waldorffa. Nie zważając na hałasy dobiegające zza cienkich przepierzeń, za którymi inne dziewczyny wprowadzały w „prawdziwe” życie innych niedawnych gimnazjalistów, chciała uczynić to samo. Ale Waldorff dostrzegł na jej białym udzie dziwną krostę, żółtą w czerwonej otoczce, widomy znak choroby towarzyszącej uprawianemu przez dziewczynę zawodowi. Wybiegł ze spelunki i zatrzymał się dopiero przy poznańskiej Kordegardzie.
Nagrodą od rodziców za zdaną maturę była wyprawa samolotem z Warszawy do Poznania. To było przeżycie, do którego Waldorff wracał wielokrotnie przy najrozmaitszych okazjach. Pierwszy w życiu lot. I jeden z pierwszych rejsów LOT-u w ogóle. „…jednym z pierwszych przed laty polskich Ikarów, może jedynym do dziś jeszcze żywym, a nie wypchanym, jestem JA” – pisał Waldorff w 1998 roku, w siedemdziesięciolecie powołania Polskich Linii Lotniczych LOT. W Fidrku przyznał się, że lot był częścią przemyślnego planu rodziców, chcących przekupstwem i szantażem skłonić go do nauki przed zbliżającą się maturą. A podniebna wyprawa warta była paru tygodni spędzonych nad podręcznikami. Drugą częścią zachęty do nauki była wizyta w Operze Poznańskiej na przedstawieniu Madame Butterfly Giacomo Pucciniego z prawdziwą Japonką w roli tytułowej. Spektakl był wydarzeniem, które zgromadziło cały Poznań.
Lot aeroplanem był ukoronowaniem parotygodniowego pobytu w Warszawie, gdzie osiemnastoletni Jerzy już za zgodą rodziców miał zaznać prawdziwego dorosłego życia. „…młodość po maturze winna się wyszumieć” – uznał bowiem rodzinny areopag. A to za sprawą „najsprośniejszego z wujów”, którego starszyzna rodzinna uczyniła odpowiedzialnym za stworzenie sprzyjających „szumieniu” okoliczności. W tym celu wyposażono młodzieńca w odpowiednie stroje wieczorowe i komplet podróżny. Bufiaste pumpy, marynarkę z wielbłądziej wełny, buty i rękawiczki ze świńskiej skóry, a do ręki laseczkę z jasnego bambusa. Był gotów, by zdobywać świat.
W pierwszej kolejności „najsprośniejszy” z wujów zaprowadził młodego krewniaka do zakazanej wcześniej operetki, gdzie Waldorff po raz pierwszy i ostatni w życiu ujrzał na scenie Wiktorię Kawecką, legendarną diwę tej sceny, w której kochała się cała Warszawa. Już samo to było symbolicznym przekroczeniem progu męskości, ale wuj na tym nie poprzestał. Po spektaklu zaprowadził krewniaka naprzeciwko, do nocnego lokalu „Pod Kogutem”, pełnego czarownych pań, w dodatku bardziej niż Kawecka dostępnych. „…gotowe były nie tylko upaść, ale także nauczyć maturzystę techniki upadku najpikantniejszego” – wspominał Waldorff. Zaś po upadku miał unieść się najwyżej, jak było to wtedy wyobrażalne, bo samolotem pod same niebiosa.
Samolot odlatywał o trzeciej po południu z lotniska na Polu Mokotowskim, a o pierwszej Jerzy zaproszony został na obiad do ciotki Zofii Kurmanowej. Był vol-au-vent z móżdżkiem, consommé z pieczarkami, kurczęta z mizerią, a na deser – tort hiszpański. „Jedz, moje dziecko, bo jak się raz znajdziesz w powietrzu, Bóg jeden raczy wiedzieć, dokąd was zechcą wiatry zagnać i co tam będziesz mógł dostać do zjedzenia” – słowa ciotki i tak nie mogły uspokoić przerażonego młodzieńca.
Na lotnisko odprowadzało Waldorffa kilkanaścioro kuzynek i kuzynów, chcących choć pośrednio zaznać lotniczych emocji. Z jeszcze liczniejszą świtą przybył drugi pasażer „stalowego ptaka”, jak wówczas pisano, ponadsiedemdziesięcioletni grubawy staruszek, który też postanowił zaznać rozkoszy lotu w przestworzach. Byli jedynymi pasażerami ośmioosobowej awionetki marki Farman. Wreszcie wystartowali. „Podczas gdy farman przeskakiwał z jednej fali powietrznej na drugą, zapadał się w «dziury» i podrywał wzwyż, twarz moja poczęła szarzeć, żółknąć, aby wreszcie zzielenieć” – wspominał Waldorff. Staruszek z drwiną przyglądał się, jak współtowarzysz podróży rozstawał się ze zjedzonym obiadem, zaś po wylądowaniu matka zakazała synowi opowiadać sobie, jak było na górze, bo bała się, że nie zaśnie przez całą noc.
Studia Jerzy Waldorff rozpoczął jednocześnie w Konserwatorium Poznańskim (dyrektorem był wówczas Zdzisław Jahnke) i na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. „Graj, tańcz, śpiewaj, ale najpierw musisz zdobyć wiedzę dostateczną na zarobienie pieniędzy dla rodziny: jakiś praktyczny zawód na życie” – przekonywała matka.
W konserwatorium śpiewał w uczelnianym chórze, który towarzyszył 7 marca 1929 r. prawykonaniu Stabat Mater Karola Szymanowskiego w obecności kompozytora, uczestniczył wraz z kolegami z klasy fortepianu w koncercie Artura Rubinsteina w Teatrze Wielkim w Poznaniu i pełnił funkcję wiceprezesa studenckiej organizacji samopomocowej „Bratnia Pomoc”. Był współorganizatorem jednego z karnawałowych balów Bratniaka w najelegantszym w Poznaniu (w innym nie wypadało!) hotelu „Bazar”, pod patronatem samego prezydenta miasta. Wspomnieniem po balu jest fotografia, która przetrwała wojenną zawieruchę. Waldorff we fraku, lakierkach i białych skórkowych rękawiczkach, ze starannie przystrzyżonym wąsikiem i fryzurą à la najsłynniejszy wówczas filmowy amant, Rudolf Valentino. „…szczeniak bajecznie elegancki, młody i głupi (…) na co dzień zachowywałem się jak pretensjonalny idiota” – napisał, choć zaraz zastrzegł, że jednocześnie czytał W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, i to w oryginale. To było konieczne, tłumaczył, bo z ówczesnymi pannami należało w tańcu rozmawiać o wrażeniach z lektur – Czarodziejskiej góry, Lochów Watykanu lub Czerwonych tarcz. Zdradzając, że nie jest się na bieżąco z literackimi nowościami, można było narazić się wyłącznie na pogardę.
Nie zapamiętał, jak miała na imię dziewczyna z tej samej balowej fotografii (nazywał ją Eweliną, bo tak wydawało mu się wykwintniej), która towarzyszyła mu na balu. Była śliczną brunetką, o rysach jak z rzeźb Praksytelesa, choć nieco za drobną. „Gdyby miała wynioślejszą figurę, mówiłoby się o niej w Poznaniu, że to grecka piękność.” – napisał.
Bal odbył się ze wszystkimi szykanami, polonezem, walcem z kotylionami, białym mazurem, ale zaczął się od gafy. Młodzi organizatorzy nie zauważyli, że na zaproszeniach wszędzie tam, gdzie powinien znaleźć się skrót mgr, od licznych w Poznaniu magistrów, znalazł się inny – msgr., od monsignore, oznaczający po łacinie „prałat”, co nie każdemu musiało się podobać.
Waldorff przetańczył z Eweliną całą noc w kolejnych slow-foksach, tangach argentyńskich i shimmy, a kiedy nad ranem dziewczyna poprosiła go do mazura, przyrzekli sobie, że będą się kochać przez całe życie. „…co trwało rok, ale mocno!” – wspominał. Potem związek rozpadł się, a po ukończeniu studiów w konserwatorium stracił pannę z oczu na kilkadziesiąt lat. Do dnia, gdy zaproszono go, sławnego już na całą Polskę redaktora, nieustraszonego bojownika o muzeum dla Karola Szymanowskiego i o Powązki, na odczyt do Bydgoszczy.
Odczyt się skończył, gdy podeszła do niego niemłoda, siwa i bardzo tęga kobieta. Niskim, chrapliwym głosem zapytała:
– Czy pamiętasz?
Nie potrafił sobie przypomnieć, skąd ją zna. Dopiero po dłuższej chwili w przygasłych oczach, wśród fałd i rozlewisk tłuszczu na twarzy i szyi zobaczył ją, Ewelinę. „…jak szczątki świetnej ongiś architektury dostrzegalne wśród ruin” – napisał. Kobieta musiała zauważyć w twarzy Waldorffa niechęć do wskrzeszania przeszłości i może nawet coś w rodzaju obrzydzenia, bo szybko się wycofała z poufałego tonu.
– Chciałam panu tylko przedstawić moją córkę – powiedziała.
Zobaczył młodą dziewczynę. Niezbyt wysoką, czarnowłosą i czarnooką, o białej cerze, odcinających się od niej czerwonych ustach i rysach, jakby wprost z greckiej rzeźby. Przez chwilę wydało mu się, że to właśnie jest prawdziwa Ewelina. I że za chwilę podejdzie do niego, przytuli się bardzo mocno i wróci czas balu w konserwatorium.
– To jest pan Waldorff, o którym ci mówiłam – przedstawiła go kobieta.
Wyciągnął do dziewczyny obie ręce, ale ona tylko zmarszczyła się i zapytała z całą młodzieńczą bezwzględnością:
– Pan naprawdę jeszcze żyje?
Uczestniczył także w balach organizowanych przez studentów Konserwatorium Warszawskiego, które odwiedzał podczas pobytów w stolicy. Tam, być może ośmielony większą niż w Poznaniu anonimowością, a przede wszystkim bardziej liberalną niż w Wielkopolsce atmosferą, przeżywał inicjacje alkoholowe i erotyczne. „…łykaliśmy wczesne kieliszki wódki, a także wprawialiśmy się niezdarnie w pierwsze podmacywanie koleżanek, wywijając modne wówczas fokstroty, tanga i walce” – wspominał. Bywał też w znanym poznańskim kabarecie artystycznym „Różowa Kukułka”, założonym przez przybyłego z Paryża rzeźbiarza Ludwika Pugeta. Konferansjerem „Kukułki” był znany satyryk, parodysta i poeta, Artur Marya Swinarski, teksty pisali m.in. Marian Hemar i Antoni Słonimski, scenografię projektowała Maja Berezowska, a gwiazdami były Helena Grossówna, później wielka gwiazda przedwojennego kina, i Tola Korian, na poły recytująca, a na poły śpiewająca songi Bertolta Brechta.
Koniec drugiego roku studiów zapisał się w życiu Waldorffa pierwszym prawdziwym pojedynkiem. Poszło o honor. Waldorff, zaproszony przez jedną z korporacji studenckich na komers – bal, mający zachęcić go do przystąpienia do stowarzyszenia, oświadczył, że z taką gromadą osłów i durniów, którzy zajmują się głównie piciem piwa, nie chce mieć nic wspólnego. Powiedział to w niewielkim gronie, ale wieść o obeldze dotarła do korporantów. Zażądali satysfakcji. Pojedynek miał odbyć się na szable, do pierwszej krwi. Termin wyznaczono za sześć tygodni, żeby strony miały czas podszkolić się w fechtunku. Waldorff brał lekcje u opłaconego przez ojca wachmistrza rębajły z 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Przeciwnikiem okazał się znienawidzony od lat Michał, winowajca – jak wyszło na jaw – prowokacyjnego zaproszenia korporantów. Jerzy na swego sekundanta wybrał zaprzyjaźnionego od czasów gimnazjalnych Isia.
Do pojedynku ostatecznie jednak nie doszło, choć w Fidrku Waldorff opisał go bardzo plastycznie. Chwalił się, że machał szablą tak gwałtownie i chaotycznie, iż poranił Michała do krwi. Naprawdę wszystko skończyło się polubownie. Sąd honorowy stwierdził, że spór był wynikiem nieporozumienia. Wyzwany na pojedynek, czyli Waldorff, mówiąc o korporacji, wcale nie miał na myśli gromady o s ł ó w, ale o r ł ó w. Pozywający korporanci poczuli się usatysfakcjonowani.
Kiedy jednak o niedoszłym pojedynku dowiedziała się matka, zdecydowała, że syn musi wyjechać. Co najmniej na kilka miesięcy, żeby ludzie przestali gadać. Najlepiej za granicę, żeby zejść ludziom z oczu. Na przykład przez Austrię do Włoch, żeby po drodze zaliczyć parę muzeów i nabrać ogłady. W naradach, jako ten, który mężnie stawał przy Fidrku w chwilach grozy, uczestniczył Isio, najbliższy przyjaciel Waldorffa, a jak miało się we Włoszech okazać, nie tylko przyjaciel. To Isio zaproponował, żeby wspólnie wyjechali do jego ciotki, aktorki, która wyszła za bogatego Włocha, ma willę w Amalfi nad Morzem Śródziemnym i jest spragniona polskiego towarzystwa, bo zazdrosny mąż zabronił jej występów w teatrze.
W maju, gdy tylko zdał egzaminy kończące drugi rok studiów, Waldorff wyjechał. Przez Wiedeń, Florencję, Rzym, Neapol, do Amalfi, gdzie czekał już Isio. To miały okazać się najbardziej pamiętne wakacje – O czym osobno – w życiu Jerzego Waldorffa.
Ale najpierw było kilka tygodni w Rzymie. W pensjonacie na Monte Pincio, w połowie drogi między kościołem św. Trójcy i willą Medyceuszy. Śniadania jadano na tarasie z widokiem na Koloseum. „…klientelą były przeważnie stare włoskie hrabiny i markizy, zbyt biedne na własne pałace, a tutaj otoczone pozorami wykwintu” – wspominał Waldorff.
W 1932 roku zdał ostatnie egzaminy prawnicze (większość na oceny dostateczne) i został magistrem prawa. W konserwatorium poszło gorzej. Przerwał studia na ostatnim roku, potem wyjechał do Grudziądza, żeby odbyć obowiązkowe przeszkolenie wojskowe i nigdy koniecznych do ukończenia studiów muzycznych egzaminów nie złożył.
Do kawaleryjskiej podchorążówki w Grudziądzu trafił latem 1933 roku. „Połączenie zadziornej fantazji z koszmarem” – wspominał. Zapamiętał drastyczny kontrast między wyjściowym efektownym mundurem, pobrzękującymi ostrogami i błyszczącą srebrzyście szablą, kiedy podchorążowie wyjeżdżali na urlop, a szarą i łachmaniarską codziennością pod nadzorem grudziądzkich wachmistrzów sadystów. Wojsko pod każdą długością i szerokością geograficzną wygląda tak samo. Także w Grudziądzu absolwenci wyższych uczelni, z dyplomami magisterskimi w kieszeniach, musieli odebrać swoją porcję wyzwisk od kaprali i sierżantów robiących błędy w najprostszych zdaniach, ale chwilowo ustanowionych panami ich życia i śmierci. Musieli też wylać litry potu, zdobywając w błocie i śniegu wzgórza, za którymi „skrył się wróg”. Bez koni oczywiście, żeby kawalerzyści poczuli prawdziwy znój walki. „…co słabsi z nas myśleli o samobójstwie” – wspominał Waldorff. Dlatego, gdy tylko była okazja, podchorążowie symulowali kontuzje i choroby, by w wojskowym lazarecie złapać choć chwilę wytchnienia. Z tego okresu zachowało się kilka fotografii Waldorffa w szpitalnym szlafroku.
Zapamiętał dwóch podchorążych, którzy razem z nimi odbywali służbę w Grudziądzu. Jana Dobraczyńskiego, przyszłego katolickiego pisarza i kolegę z redakcji „Prosto z mostu”, oraz Bolka Jaruzelskiego z Lubelszczyzny, którego daleki kuzyn miał w przyszłości decydować o losie Polski. Z tego okresu zachowała się fotografia zrobiona w domu na Grottgera 5. Pięciu zawadiackich ułanów z szablami i w butach do konnej jazdy, obstalowanych na miarę u słynnego na całą Warszawę szewca Hiszpańskiego, siedzących na balustradzie balkonu dawnego pokoju Waldorffa. Wyrwali się – wspominał – na przepustkę z poligonu w Biedrusku, gdzie jednostka z Grudziądza odbywała akurat letnie ćwiczenia.
Jeden z urlopów spędził w Warszawie, gdzie rodzina – współczując niedoli biednego chłopca – znów oddała go pod opiekę wuja lamparta. Wuj zabrał krewniaka i paru jeszcze jego kolegów do słynnej wówczas restauracji „Oaza” przy pl. Teatralnym. Szampańska zabawa przeciągnęła się do rana. Wracali do domu dwiema dorożkami. W pierwszej wuj lampart, Waldorff i koledzy, w drugiej orkiestra z „Oazy”, grająca im przez całą drogę Całuję twoją dłoń, madame.
Po ukończeniu podchorążówki otrzymał awans na podporucznika 11. Pułku Ułanów Legionowych im. Marszałka Rydza-Śmigłego w Ciechanowie, o którym jedna z żurawiejek opiewających przewagi pułków kawaleryjskich głosiła: „Lampas z gaci, pas z gałganów /Jedenasty Pułk Ułanów”. Inna była bardziej życzliwa: „Jedenasty w pole rusza / Drży ze strachu wraża dusza”. Pozostałe, już znacznie mniej cenzuralne, opiewały męskie przymioty ułanów i sukcesy wśród panien w kolejnych miastach. A Waldorff nigdy nie przestał być dumny ze swej przynależności do kawalerii.
Wkrótce po powrocie z wojska przeprowadzili się z matką i siostrą do Warszawy. Ojciec, który zmarł w styczniu 1932 roku, nie mógł już się sprzeciwić.