Strona główna » Kryminał » Warkot

Warkot

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65836-79-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Warkot

Świetnie się czyta! Opisy stalinowskiego Wrocławia – trafne, soczyste, przerażające.
Marek Krajewski

Takiej draki Wrocław jeszcze nie widział!

Początek lat 50. Funkcjonariuszom milicji i ubecji sen z powiek spędza bestialski morderca pozostawiający makabryczny szlak zwłok pozbawionych krwi. Na dodatek tajemnicza sekta poszukuje w mieście relikwii zaginionej podczas wojny. Kto stoi za niewytłumaczalnymi morderstwami? Jaki związek ze sprawą ma czarna pobieda krążąca nocami po ulicach powojennego Wrocławia? I czy w starych podaniach kryje się ziarno prawdy?

Jedną z najdziwniejszych kryminalnych zagadek Wrocławia rozwiązać może tylko grupa złożona z prawdziwych oryginałów: młodego i ideowego studenta, żywiołowego majstra z drukarni, ostatniego sprawiedliwego porucznika milicji i pewnego leciwego jegomościa. A to zwiastuje prawdziwe kłopoty.

Warkot to błyskotliwy retrokryminał, w którym rzeczywistość historyczna misternie przeplata się z fikcją, a całości dopełnia subtelny humor.

***

Wrocław lat 50., czasy zakazanego jazzu i niezwykłych zbrodni z sięgającą średniowiecza tajemnicą w tle. Jarosław Rybski, utalentowany powieściopisarz z miasta Marka Krajewskiego, napisał wciągający i naprawdę fantastyczny kryminał. Jacek Antczak, Radio Wrocław Kultura

Powojenny Wrocław podlany siwuchą i… krwią z rytualnych morderstw. Czarne limuzyny porywające ludzi. Chcesz rozpracować mroczną zagadkę? Koniecznie sięgnij po Warkot! POCISK, magazyn literacko-kryminalny

Powieść świetnie osadzona w klimacie Polski tłamszonej przez stalinowski but. Jarosław Rybski sprawnie porusza się po wczesnym PRL-u i tworzy błyskotliwe dialogi, pełne doskonałego humoru. Nie mogłem się oderwać. Grzegorz Antoszek, historia.org.pl

 

Jarosław Rybski

Wrocławianin z krwi i kości, który ma co prawda kilka ulubionych miejsc na świecie, ale nie wyobraża sobie życia poza Starym Miastem. Studiował anglistykę, pracował w różnych stacjach radiowych, zjeździł całe Wyspy Brytyjskie. Pasjonat fotografii, fan muzyki hardrockowej, heavymetalowej i tradycyjnej muzyki celtyckiej. Przetłumaczył prawie sto książek oraz tyle samo komiksów jako Orkanaugorze. Przełożył między innymi dzieła T.S. Eliota, Maria Puzo, Irvine’a Welsha, Philipa K. Dicka, Adriana Tchaikovsky’ego i Scotta Westerfelda. Jest członkiem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. „Bractwo Wrocławskie. Warkot” to jego debiut literacki.

Polecane książki

  "Droga do piekła" to opowieść o okrutnej i przebiegłej polityce Stalina, dyktatora, który życie milionów ludzi podporządkował idei budowy nowej Europy. Przez kilkanaście lat tworzył gigantyczną armię, aby posłać ją na podbój Europy. I, wydawałoby się, w ostatnim momencie, gdy był już tak blisko c...
Jaka jest najgorsza rzecz, jaką możesz usłyszeć, gdy masz jakiś dobry pomysł w pracy? „My robimy to inaczej!”John Kotter i Holger Rathgeber stworzyli opowieść biznesową, która pomoże każdemu zespołowi bądź organizacji radzić sobie z największymi wyzwaniami i zamieniać je w ekscytujące okazje. W ksi...
Bushido to kodeks japońskich samurajów. Każdy z nas przekraczając pewną granicę wieku powinien odnaleźć własną „drogę samuraja”. Drogę „pasji”, która pozwala dorosnąć a nie zestarzeć się....
Miłość w czasach PRL-u W ponurych i siermiężnych czasach, gdy szczytem marzeń był Fiat Mirafiori, telewizor i para prawdziwych dżinsów, a zdobycie kilku rolek papieru toaletowego stawało się nie lada wyczynem, romantyczne porywy serca były co najmniej nie na miejscu. Tym bardziej, jeśli rzecz do...
Pełen napięcia i akcji mrożącej krew w żyłach thriller J. L. Butler rozgrywa się w środowisku londyńskiej palestry, gdzie od stuleci sprawiedliwość i korupcja toczą ze sobą nieustanną grę. J. L. Butler to pseudonim bestsellerowej brytyjskiej autorki literatury obyczajowej.   Francine Day ...
Najważniejsza i najbardziej poczytna książka ekonomiczna dekady, światowy bestseller, który zmienił sposób, w jaki patrzymy na społeczeństwo, na gospodarkę i na obecne w nich nierówności. Napisany ze swadą, ale i ugruntowany w nowatorskiej analizie danych empirycznych, błyskotliwy i rzetelny zarazem...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jaroslaw Rybski

Dorotce, całym sercem dedykuję

Prolog

Przy Hohenzollernstraße paliła się jedna przekrzywiona latarnia. Mrugająca lampa rzucała snop światła na podziurawiony, popękany chodnik. Tłuste ćmy goniły zapóźnione muchy, choć i tak komarów było najwięcej. W tej wrocławskiej willowej dzielnicy elektryczność włączono niedawno, głównie na użytek wojskowych patroli. Nieliczni mieszkańcy barykadowali się w domach pełnych bibelotów, gasili świece i lampy, aby wszyscy zapomnieli o ich istnieniu. Rozpaczliwe krzyki, wołania o pomoc w dwóch językach zbyt często rozpraszały nocną ciszę.

Starsi mieszkańcy poznali atmosferę niepewności, kiedy zmuszono Niemcy do podpisania Traktatu Wersalskiego po Wielkiej Wojnie. Teraz, w 1946 roku, powróciła walka, kiedy minęła już wojenna zawierucha. Na targowiskach mieszkańcy wymieniali biżuterię na mięso niewiadomego pochodzenia, a cenniejsze drobiazgi i landszafty na masło i chleb. Zaś za sacharynę, mąkę i ziemniaki niejednokrotnie płacili dębowymi meblami pochodzącymi z pracowni hamburskich mistrzów. Wszystko było towarem i wszystkim się handlowało. Perspektywa łatwego zysku ściągnęła na te tereny różnych kombinatorów i – jak się to teraz mówiło – szabrowników, którzy pomimo surowych kar za zagarnianie mienia ściągali tu niczym te tłuste ćmy do sztucznego światła wygiętej przez czołg latarni.

Po drugiej Wielkiej Wojnie na tereny Dolnego Śląska sprowadzono pierwszą turę „repatriantów” zza Buga. Oficjele próbowali wymusić na nich wojskowym dekretem miłość do tych terenów, do ich nowej ojczyzny. Zmuszano nowo przybyłych, żeby zapomnieli o szumie Prutu i Czeremoszu, żeby wymazali z pamięci podolskie jary nad Seretem, żeby w ich wspomnieniach nie pozostał nawet ślad po batiarskim Łyczakowie. Przejście od sanacyjnych „sowietów” do powojennych „ludzi radzieckich” dokonywało się niepostrzeżenie, choć nie bez oporów, bo wrocławsko-zabużańska ulica, mówiąc o komunistach, wciąż wolała używać słów takich jak iwan, kacap czy moskal.

Pełno ich tu było – rozradowanych bimbrem i spirytusem, upojonych ulotną władzą zwycięzców w rozczłapanych kamaszach, poplamionych mundurach przypominających bardziej worki na buraki, czerwonoarmistów często o kaukaskich bądź mongolskich rysach, ściągniętych ukazem wąsatego charakteropaty do serca Europy, by nasycić wiecznie nienażartego wschodniego niedźwiedzia, który od niedawna zamiast carskiej kryzy nosił swojskie walonki.

Azjatycka Lebensraum znajdowała się właśnie tu, w Europie Środkowej, na terytorium, które obejmowały w posiadanie kolejne państwa i monarchie – Polacy, Czesi, Niemcy. Teraz jednak zachodni politycy postanowili rzucić Wąsaczowi ochłap, by zaspokoić jego ambicje i wziąć w karby te wszystkie kłopotliwe nacje, z którymi od zawsze były tylko problemy. Już on sam dobrze będzie wiedział, jak z nimi postępować. A co najważniejsze, nie będzie zerkał łakomym wzrokiem na zachód. Demokracja ma swoją cenę i utrata odrobiny lokalnego folkloru zdawała się niewygórowaną zapłatą za święty spokój wiodących cywilizacji Europy.

Pozostawała jeszcze kwestia sklepikarzy, rzeźników i drobnych przedsiębiorców niepoprawnego narodu niemieckiego, który w końcu dał Europie wielu muzyków i myślicieli. Była to nacja, która raz na jakiś czas, opanowana atawistyczną, plemienną potrzebą, jednoczyła się w całej swej masie. Oczywiście wielu z prawdziwych Niemców pogardzało małym kapralem, ale czyż był to pierwszy mały kapral, który odegrał kluczową rolę w historii tego kontynentu? Obecnie portrety Führera, podobnie jak inne pamiątki po Heinim, Jürgenie i Kurcie, spoczywały schowane gdzieś głęboko w piwnicy, bo w końcu nigdy nie wiadomo, kto zapuka do drzwi. I tylko puste, jaśniejsze miejsca na ścianach statecznych wrocławskich salonów świadczyły o tym, że pamięć o nich jest wciąż żywa, jakby na przekór zgoła odmiennym, niesprzyjającym okolicznościom.

Wszyscy odczuwali dojmującą tymczasowość tej sytuacji. Rosjanie z całą bezwzględnością egzekwowali prawa zwycięzców, nie przepuszczając ani jednej Niemce. Niepewni jutra Polacy przeczuwali, że to wszystko jest chwilowe, i nawet nie rozpakowywali tobołów, które zabrali w podróż. Wkrótce wszystko wróci do normy i pojadą znów na wschód, bo przecież przywódcy Europy nie mogli być tak okrutni, żeby wyrzucać ofiary wojny z domów, teraz, kiedy odniesiono zwycięstwo. Niemcy też mieli cichą nadzieję, że jednak coś się odwróci i iwan w końcu pójdzie do siebie, a oni zostaną na swoim, starając się sklecić coś na zgliszczach. Jak zawsze gospodarni i oszczędni.

Właśnie w tych okolicznościach, w ciepłą czerwcową noc na ulicy przemianowanej niedawno z Hohenzollernstraße na ulicę imienia jakiegoś generała pojawiły się dwa cienie przemykające z dala od snopu światła krzywej latarni.

Gdzieś w oddali zaszczekał pies, co samo w sobie było dość niezwykłym zjawiskiem po wojnie. Najwyraźniej udzieliła mu się nerwowość właścicieli. Skrzypnęła furtka ze złuszczoną zieloną farbą i dwie sylwetki śmignęły przez zarośniętą ścieżkę, prowadzącą do starego domu z wieżyczkami i wielkim wykuszem, który sam wyglądał jak upiór wytrzeszczający pozbawione szyb ślepia i szczerzący kły z potrzaskanej stolarki.

Nie tylko oni wybrali ten dom na nocną robotę. Tajemnicza postać w sypialni na piętrze zamarła, słysząc hałas, i przerwała poszukiwania. Nieznajomy bezszelestnie zszedł po schodach, które nie wydały z siebie ani jednego skrzypnięcia. Wszedł do salonu i schował się za jedną z grubych kotar. Czekał.

Drzwi ustąpiły, bo zamek miał tyle lat co dom i można go było otworzyć byle wytrychem. Dwa cienie zniknęły w środku i po chwili dało się słyszeć głośne przekleństwo – jeden z niezapowiedzianych gości po ciemku wpadł na stojący w korytarzu wózek.

– Franek, co ty robisz, jak pragnę zdrowia! – rozległ się szept jednego z szabrowników.

– Nastawiali tych klamotów, hyclery jedne.  – odpowiedział mu syk wspólnika.

– Patrz pod nogi, bo jeszcze jakiego kacapa z pepeszą tu ściągniesz i sam wiesz, pod mur.

– Dobrze, już dobrze, nie pękaj Cyna.

Cyna, doświadczony szabrownik, przemykał bezgłośnie po skrzypiącym dębowym parkiecie, skrzętnie omijając wszelkie przeszkody.

– Franek, jak mówiła ta niemra, gdzie stara trzymała fanty?

– Przy piecu w ścianie była skrytka. Stara nie zdążyła nawet białej flagi wywiesić, bo ją tankisty skosiły z kaemu, jak tu wjechali.

– A ta twoja helga to skąd to wie?

– Prała dla starej. Czyściła mundury oberszturmszwaba, jej synalka, co, zdaje się, mundurek miał lekko czarniawy.

– Jasne, teraz wychodzi na to, że w tym ich woju byli sami kucharze, kierowcy i kwatermistrze. Zbóje, pies ich trącał!

– Pewnie ziemię gryzie gdzieś w Berlinie, hycler zaprzany!

– Cicho bądź. A nie wygada się ta aryjska swołocz?

– Ani zipnie. Sama chce trochę doli i spyli na zachód do amerykańskiej strefy. Taka to nie zginie. Kakao, camele, czekoladka. Gładka jest, to se poradzi.

– Dobra, dawaj narzędzia. To tutaj.

– Czekaj, znowu wlazłem na coś, taka ich mać!

Nocni goście zerwali obrazek przedstawiający szarżę generała Blüchera i rzucili na ziemię, rozbijając szybkę i ramę. Odłamki szkła zaskrzypiały pod obcasami trepów. W miejscu, gdzie wisiał obrazek, znajdował się schowek. Włamywacze zaczęli delikatnie obstukiwać skrytkę z drewnianymi drzwiczkami i próbowali je podważyć. Ani myślały ustąpić. Trzeba na siłę. Trzasnęło pękające drewno. Po kilkunastu uderzeniach meselka drzwiczki puściły.

Cyna na chwilę oświetlił wnętrze schowka świeczką. Papiery, walther, kasetka. Kasetka! A w kasetce kilka pierścionków z dużym oczkiem, bransoletka pamiętająca czasy Fryderyka Wielkiego, dwie kamee i wisior z rubinem.

– Dobra nasza, ładuj do wora – rzucił Cyna.

– Gnata też? – zapytał Franek.

– A co? Panów nie ma, łany są nasze, jak to mówi klasyk. Oberszturmszwabowi się już nie przyda, a gnat to dobra waluta.

– Ale jak nas z tym złapią, to czapa murowana!

– Ty wiesz, ile tego złomu jest tu po domach i u ludzi? Całe miasto musieliby pod mur. Franuś, teraz to strach bez czegoś takiego łazić, bo straszne bandyctwo się tu nazjeżdżało zza Buga.

– No dobra.

Nagle Cyna odwrócił się zaniepokojony. Obydwaj włamywacze poczuli przejmujący chłód.

– Co jest? – rzucił Franuś. – Zimno jak w psiarni.

Cyna sprawnie przeładował znaleziony w skrytce pistolet i patrzył kątem oka na kompana ładującego do brezentowego worka resztę cennych przedmiotów – plik banknotów dolarowych, jakieś łańcuszki, broszki, kilka pierścionków. Jego uwagę przykuł niezwykle połyskliwy sygnet z czerwonym oczkiem. Wyglądał na stary. Cyna podniósł go do światła i przyglądał mu się tak, jak wcześniej robiło to wielu przed nim.

W jednej chwili zjeżyły mu się włosy na karku. Snop światła padł zza okna przez szparę w kotarach na szklany abażur secesyjnej lampy i rozświetlił pomieszczenie zielonkawą, trupią poświatą.

Coś stuknęło w pokoju.

– Co to? Kto tu? – krzyknął Franuś.

– Daj spokój, pewnie jaki szczur – powiedział Cyna. – Namnożyło się tego tałatajstwa po wojnie.

– Jezus Maria!

Spojrzenie Cyny powędrowało za wzrokiem kompana. On też zmartwiał.

W rogu salonu stała postać, wyraźnie odznaczająca się od ciemniejszego tła. Nie poruszała się, więc w pierwszej chwili można było pomyśleć, że to manekin krawiecki, na który ktoś zarzucił płaszcz i nasunął kapelusz na głowę przywykłą do wciskania stalowych szpilek. Włamywacze wiedzieli jednak, że to nieprawda. Z postaci emanowało coś, z czego można żartować w biały dzień przy kufelku, ale tutaj, w zaciemnionym salonie starej willi, w otoczeniu dziwacznych przedmiotów, których przeznaczenia nikt już nie pamiętał, bynajmniej nie było im do śmiechu.

– Stój, bo strzelam! – ryknął schrypniętym głosem Cyna, mierząc z pistoletu w zjawę.

Franek już chciał dać drapaka, ale jakaś dziwna siła unieruchomiła go. Stał, wpatrując się z otwartymi ustami w mroczną postać, która zdawała się płynąć w ich stronę.

Cyna nie wytrzymał. Rozległy się dwa wystrzały, ostre niczym trzask bicza. W dość dużym pomieszczeniu dźwięczały w uszach ze zdwojoną siłą. Strzały w tej dzielnicy nie były niczym nadzwyczajnym, ale w całkowitej ciszy sprawiły piorunujące wrażenie. Cyna ocknął się pierwszy. Nie mógł chybić z takiej odległości. Dwa śmiercionośne pociski powinny powalić najgroźniejszego przeciwnika.

Cisnął pistolet na ziemię i porywając zawiniątko z łupem, rzucił się do ucieczki. Za plecami słyszał rozdzierający krzyk kompana, który nie miał tyle szczęścia co on. Rozległ się ohydny trzask łamanych kości i skomlenie, jakby jakieś zwierzę konało w męczarniach.

Cyna nie zamierzał sprawdzać, co się dzieje. Potykając się o porozstawiane pakunki, wypadł na dwór. Zahaczył o coś nogą na ostatnim schodku i rozciągnął jak długi na chodniku przed domem. Poczuł rozdzierający ból w łokciu. Zaklął głośno. Podniósł głowę i zasłonił twarz ręką. Ktoś świecił mu latarką prosto w oczy.

– Ręce do góry! – rozległ się gromki głos.

Za furtką stało dwóch ruskich sołdatów i jeden podoficer w oklapniętej rogatywce z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Mieli mosiny, a Polak celował do niego z pepeszy. Żadnych szans.

– Ratuuunku! – rozdarł się Cyna.

– Morda w kubeł! – rzucił polski podoficer. – Czego się drzesz, łobuzie jeden?

– Tam, w środku! Morderca!

– Że co? Morderca?

– Najprawdziwszy! Proszę mnie aresztować, panie władzo.

– A pewnie, że aresztować. – Podoficer machnął ręką na jednego z mołojców. – I sprawdzimy, czy w domu nie został jakiś twój kumpel…

– Nie, panie władzo. Nie wchodźcie do środka! Tam straszy!

– Obywatel nie boi się wyciągnąć łapek po cudze mienie, a władzy ludowej baja, że straszy! Wot mentalność drobnomieszczańska.

Podoficer mimo wszystko poczuł się trochę nieswojo, bo zatrzymany był naprawdę przerażony.

– Tam poo. poo. pooo…

– No co jest, obywatelu, języka w gębie zapomnieliście?

– Poootwór! Dusił jaki!

– Duby smalone! Szaszka, zachadi, skazał!

– Nie, nie, on was zabije, rozszarpie…

– Wania, zabieraj go. Przykuj do płotu.

Cyna wierzgał i wił się jak piskorz, kiedy przykuwano go do żelaznych prętów ogrodzenia.

– Zabierzcie mnie na komisariat, na komisariat! – wykrzykiwał cały czas.

– Ale mu się spieszy. Spokojnie, zdążymy.

– Nie idźcie tam! Potwór!

– Zupełnie zwariował. Wańka, zostań tu i ubezpieczaj.

Dwóch wojskowych weszło ostrożnie do środka, oświetlając sobie drogę karbidówkami. Pod butami zaskrzypiało rozbite szkło.

„Cicho jak w kostnicy” – pomyślał podoficer, który niejedno już widział w ciągu ostatnich lat.

Snop światła padł na coś w drzwiach do salonu i momentalnie się zachybotał. Kałuża krwi powiększała się z każdą sekundą. Brezentowy worek, leżący tuż koło ciała, zaczął z wolna nasiąkać ciemniejącą posoką. Wojskowy nerwowo otarł pot z czoła, przyklęknął przy trupie. Podniósł walthera z podłogi i przyjrzał się ranom ofiary. Z braku lepszego określenia można było powiedzieć, że nieszczęśnik został rozszarpany przez jakieś dzikie zwierzę.

Rosjanin oświetlał lampą cały pokój. Był pusty. Otworzył nawet szafę i zajrzał pod kanapę, ale nikogo nie znalazł. Sprawdził też za lekko falującymi kotarami. Ani śladu żywej duszy.

– Saszka, ganiaj do komendantury, niech przyślą tu śledczych. Nie podoba mi się to wszystko.

Żołnierz zniknął za drzwiami i podoficer został sam. Nie wiedzieć czemu poczuł nagle wielki niepokój, jak wtedy, kiedy Niemcy szukali partyzantów we wsi, a on, schowany w stodole, miał przy sobie zapasy dla leśnych. Tutaj jednak przerażało go coś zupełnie innego. Przecież był młody, silny i miał broń, a i tak włosy jeżyły mu się na karku. Pierwszy raz w życiu czuł coś podobnego.

Odruchowo wycelował pepeszę w stronę okna. Nagle coś na kształt dwóch czerwonych węglików zabłysło w rogu pomieszczenia i zgasło w ułamku sekundy. Nie zastanawiał się. Zaterkotał zamek.

Wańka wbiegł do środka z bronią gotową do strzału. Pomieszczenie rozbrzmiewało pogłosem wystrzału. Czerwonoarmista spojrzał tylko na trupa i wybiegł, powstrzymując torsje.

Podoficer Jan Warkot postanowił zaczekać na śledczych na zewnątrz. Wyszedł chwiejnym krokiem po kamiennych schodkach. Podszedł do wciąż szarpiącego się zatrzymanego.

– Nieźleś go załatwił. Pokłóciliście się o łupy, co? – zapytał Warkot.

– Coś pan, z byka spadł? Niby jak? Franek był moim kumplem. Kuzynem. A tam był ktoś jeszcze. To on, to wszystko on! Ratuuunku! – zaczął krzyczeć Cyna, szarpiąc się co sił.

– Stul pysk! W komendanturze będziesz się tłumaczył.

– Nie no, panie pułkowniku, niech mi pan tego nie robi. Z Frankiem przyjechaliśmy po kilka fantów, żeby się na szwabie odegrać. Ale zabił go, zabił! – Znów histeryzował.

– Po państwowe mienie rękę wyciągacie? Ojczyzna w zgliszczach, a wy tu. ! Masz jakąś bumagę?

– Kenkartę mam – odparł zrezygnowany Cyna – no i kartki, bo my ze zrujnowanej stolicy. A wie pan pułkownik, jak nas wycinali w powstaniu? Granaty to o tak latały. – Cyna wymachiwał nerwowo wolną ręką.

– Śledczy przyjadą, to się nie będą patyczkować. Za mord pod mur!

– Ale jaki mord? Toż mówię, że kuzyna mi zaszlachtował drab spod ciemnej gwiazdy!

– Uważaj, bo się doigrasz! Dawaj tu rysopis mordercy kuzyna!

– Pan władza uważa, nie widziałem dokładnie. Ciemno było. Tylko stał tam w pokoju i ruszył na nas. Dwie kulki mu posłałem i nic. A potem dałem nogę, no i dalej pan pułkownik już wie.

– Jak to dwie kulki?

– No nominalnie, wpakowałem w niego dwie pestki, a on nic i sunie dalej.

– Coś kręcisz. Ale dowiemy się wszystkiego.

W tej samej chwili zajechały z piskiem opon dwa gaziki i jeden czarny opel. Wysiadło z nich kilku mężczyzn, którzy przy swoim wyglądzie nie musieli nawet pokazywać legitymacji. Cyna został rozkuty i zapakowany do gazika. Śledczy weszli do willi.

Nikt z wojskowych nie zauważył mrocznej postaci, która najwyraźniej do perfekcji opanowała sztukę kamuflażu. Postać widziała wyraźnie, jak wojskowi chowają zawiniątko. Zdawało się, że mężczyzna przywarł do ściany, zatopił się w misternych wzorach tapety tak, że można by uznać jego sylwetkę wyłącznie za grę światłocienia. Poruszał się bezszelestnie, wykorzystując każdy skrawek ciemności, wtapiał się w mrok, stając się jego częścią. Rejterada odbyła się w całkowitej ciszy. Po chwili ciemna postać rozpłynęła się w plamie mrocznego parku, który przyjął ją jak swoją.

„Widzę, widzę to wszystko i krew mnie zalewa. Sprzątnęli mi to sprzed nosa. A było tak blisko. Psiakrew!” – Nieznajomy zrzucił ze złości papiery z rzeźbionego biurka.

Podejmował zadanie na nowym terenie i od razu porażka. Choć sprawa pozostawała jeszcze otwarta. Wojna ledwo co się skończyła i trzeba poczekać na rozwój wydarzeń. Do końca nie było wiadomo, po której stronie granicy znajdzie się Wrocław, choć pewne sygnały docierały do niego od Pierwszego. Tymczasem gdzieś tam, daleko, w Samarkandzie, w Baku czy na wybrzeżu Morza Czarnego – jeszcze tego nie wiedział – pusta, wyżłobiona w skale szczelina na pogańskim ołtarzu czekała cierpliwie na coś, co Niemcy przemyślnie ukryli w tym mieście. Bez tego przedmiotu wszystko mogło się zawalić, a budowane od setek lat przymierze szlag trafi.

Odruchowo zapalał i gasił starą lampę na biurku, jakby oczekiwał od niej oświecenia w trudnej chwili. Poszukiwany przedmiot mógł teraz trafić do pasera, który od razu będzie wiedział, że nie jest to zwykła niemiecka tandeta. Całe szczęście, że zgodnie z posiadanymi rysunkami i jedną niewyraźną fotografią ich cel nie był przesadnie zdobiony i sprawiał wrażenie wręcz ascetycznego, jeśli pominąć symboliczną ornamentykę i ledwo kilka drogocennych kamyków.

Po chwili nieznajomy wiedział już, co ma zrobić. Wstawał świt. Mężczyzna w zamyśleniu kreślił palcem esy-floresy na blacie biurka. Poczuł wielkie, niedające się niczym zagłuszyć łaknienie.

Rozdział pierwszypapier jest cierpliwy…

Jan Warkot, student ostatniego roku Politechniki Wrocławskiej i  praktykant w  drukarni, był wysokim, postawnym młodzieńcem z  gęstą czupryną ciemnych włosów. Miał zielone oczy, którymi bez trwogi patrzył w  przyszłość. Wyprostowaną postawę wyrobił sobie w  wojsku. Tam też zrobił maturę. Dowódca postanowił odesłać zdolnego podoficera do cywila, żeby kontynuował naukę  – naród potrzebował świeżej krwi do odbudowy ojczyzny.

Kiedy Janek po raz pierwszy powąchał farbę drukarską, wpadł bez reszty. Wiedział, co chce robić w  życiu, a  że miał od dziecka smykałkę do silników i  maszyn, postanowił połączyć zamiłowanie do świeżego druku ze zdolnościami w  dziedzinie mechaniki. W  niczym nie przypominał przygarbionych, pryszczatych chudzielców w  okularach, którzy gremialnie pchali się na studia. Nie wyglądał również jak chłoporobotnik, którego skierowano do nauki celem awansu społecznego. Jan Warkot wyglądał jak ucieleśnienie nowego człowieka z  plakatów propagandowych. No może włosy miał nieco za długie.

Młodość, siła i  entuzjazm emanowały z  Janka przy każdym kroku. Szedł teraz ze starą, skórzaną teczką pod pachą ceglanym kanionem głównej ulicy w  kierunku Rynku. Wszędzie wokół widać było spieszących na wykłady studentów w  czapkach Uniwersytetu Wrocławskiego. Zbliżała się dziewiąta rano i  o  tej porze robotnicy udawali się na zasłużoną przerwę śniadaniową, a  gdzieniegdzie przemykały postacie w  robociarskich ciuchach z  paczkami zawiniętymi w  papier.

Warkot spieszył się, choć miał jeszcze mnóstwo czasu. Rwał się do pracy. Zajęcia na nowo otwartej Politechnice miał w  soboty i  niedziele, a  w  tygodniu pracował jako praktykant u  głównego technika Zakładów Graficznych, zdobywając praktyczną wiedzę z  zakresu swego przyszłego zawodu. Do pracy szedł z  Krzyków piechotą. Przywykł do wczesnego wstawania jeszcze za młodu, bo na wsi trzeba było pracować od brzasku, a  w  wojsku jak to w  wojsku  – pobudka, wstać, koniom wody dać! Wiadoma rzecz.

Początek 1951  roku napawał Janka i  mieszkańców Ziem Odzyskanych umiarkowanym optymizmem. Sześć lat minęło, od kiedy pierwsi pionierzy pojawili się w  obcym mieście, szeroko otwierając oczy. Sześć lat uporczywej walki z  gruzem, trupami, zwalonymi latarniami, z  naprawą mostów, usuwaniem skutków zaciekłych ataków na pozycje obrony Festung Breslau. Życia pełnego trosk i  niepokojów, bo przecież nikt nie dawał gwarancji, że miasto będzie należało ostatecznie do Polski. Uchodźcy wyrzuceni z  własnych domów na wschodzie, awanturnicy, poszukiwacze lepszego jutra z  podziwu godnym zapamiętaniem organizowali swoje życie we Wrocławiu, nic sobie nie robiąc z  gier wielkich potęg, z  coraz mocniejszego uścisku ideologicznego nowej władzy, z  niedostatku towarów. Podobnie radzili sobie, jak mogli, z  własnym nastawieniem, depresją i  żałobą po minionych latach.

Życie powojennego Wrocławia stabilizowało się  – zjeżdżało tu coraz więcej ludzi skuszonych perspektywą otrzymania lokum i  pracy. Na początku ceglanego kanionu wiodącego do Rynku miała wkrótce powstać KDM  – Kościuszkowska Dzielnica Mieszkaniowa  – przeznaczona dla robotników i  inteligencji pracującej. Rondo, wokół którego toczyły się prace porządkowe przed zrobieniem wykopów, gościło już wcześniej na centralnej wysepce wielu bohaterów tego miasta, a  wkrótce miało przyjąć kolejnego  – naczelnika insurekcji, od którego przyjęło nową nazwę.

Wrocławskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego działały pełną parą, produkowały pierwsze lokomotywy i  wagony, które rozwoziły czarne złoto Śląska po całej ojczyźnie. Pisali o  tym wszystkim w  „Słowie Polskim”, polskim słowie na odwiecznie piastowskiej ziemi, przywróconej do macierzy przez zwycięską Armię Czerwoną przy pomocy bohaterskiego polskiego żołnierza.

A  poza tym tłumiono skutecznie reakcję, która cały czas podnosiła łeb, ale czujne orły z  UB wyłapywały wszystkich po kolei. Złapani sami przyznawali się do winy, bo najwyraźniej nawet najgorszą swołocz czasami rusza sumienie. Miasto dawało znaczną anonimowość swoim mieszkańcom; i  można było zawsze powiedzieć, że papiery zaginęły, spłonęły albo diabli wzięli. Nikt nie był w  stanie dojść prawdy, bo wciąż panował powojenny chaos, choć ubecy zaczęli już sumiennie tworzyć nowe akta i  teczki, uzupełniając je nowymi danymi.

Ilu cichociemnych, wartościowych ludzi, polskich patriotów ukrywało się w  powojennym Wrocławiu, tego do końca nie wiedziano. Bezpieka wyłuskiwała tych najbardziej znanych, tych z  chlubnym życiorysem, by splugawić, zniszczyć wszystko to, co kiedykolwiek było im drogie. Nowa władza wprowadzała nowy ład, który w  swych założeniach, w  całej swej istocie był antytezą ładu i  praworządności.

Janek zaliczał po dwa semestry na półrocze, żeby jak najszybciej zdobyć dyplom inżyniera i  pokazać go schorowanym rodzicom, żyjącym w  warmińskiej wsi Czorty. Warkotów były tam cztery chałupy i  mówiono, że nazwisko to jest tak stare, jak sama wieś, która została założona jeszcze za króla Władysława, tylko nie pamiętano którego. Oczywiście panowały tam zabobon i  ciemnogród skupiające się we wciąż stojącym drewnianym kościółku, do którego tłumnie schodzili się mieszkańcy okolicznych wiosek. Janek miał nadzieję, że jego rodzice należeli do ostatniego pokolenia, jakie z  uporem trwało przy tych przesądach.

Obok Warkota przemknął facet na rowerze  – musi być, że urzędowa osoba. Rower wciąż był przedmiotem luksusu, choć coraz częściej widywało się nowe, lśniące pojazdy prosto z  linii produkcyjnej. Żeby chłopak mógł zdobyć takie nowe cacko, musiał dostać talon. Jakże ułatwiłoby mu to życie  – z  domu do pracy, z  domu na uczelnię  – śmigałby tylko i  tyle by go widzieli. Zabytek, który miał w  domu, rozklekotany rower z  lekko scentrowanymi kołami, wykluczał szybką jazdę.

Dyrektora drukarni wozili do pracy starą limuzyną, wiadomo  – osoba na stanowisku. Majster miał stary poniemiecki rower, choć w  lepszym stanie niż bicykl Warkota. Janek, rozmyślając o  różnych sposobach poruszania się po mieście, niemal wpadł pod tramwaj na rogu Rynku przy poczcie. Na szczęście ktoś go pociągnął za rękaw. Usłyszał tylko klnącego motorniczego szarpiącego gwałtownie za sznurek dzwonka.

–  Człowieku, życie ci niemiłe? Patrz, gdzie leziesz!  – powiedział nieznajomy.

Przed chłopakiem stał mężczyzna w  średnim wieku. Pomimo upału miał na sobie wełniany, przedwojenny garnitur, białą koszulę i  niedbale zawiązany krawat o  fantazyjnym wzorze. Włosy starannie natarte brylantyną zaczesał na lewą stronę.

–  Przepraszam, zamyśliłem się…

–  No dobrze, już dobrze.  – Mężczyzna spojrzał na czapkę Warkota.  – Student, co? Zakochany pewnie.

–  Nie, to nie o  to chodzi. Właśnie idę do pracy.

–  Nie dość, że studiuje, to pracuje! To się chwali, to się chwali. Bez pracy nie ma kołaczy. No to kłaniam się młodzieńcowi i  życzę rychłego weseliska.

–  Mówiłem panu, że to nie…

Ale mężczyzna nie słuchał, oddalał się szybkim krokiem, idąc wzdłuż południowej pierzei ratusza nieopodal wejścia do Piwnicy Świdnickiej, w  której dopiero zaczęto przyjmować towar.

–  Dziwak  – stwierdził Warkot i  ruszył przed siebie.

Pomyślał, że wojna rozsiała po kraju wiele takich indywiduów, którzy nie byli w  stanie dopasować się do nowej rzeczywistości. Nie sieje taki, nie orze, a  plony zbiera. Niebieskie ptaki, fornale i  powsinogi. Warkot dopiero teraz uświadomił sobie, że mężczyzna nosił na palcu złoty sygnet, co mogło oznaczać, że albo burżuj, albo spekulant. Bardzo szybko zapomniał jednak o  tym dziwnym spotkaniu. Zaczynał się nowy dzień, a  wraz nim nowe wyzwania w  odbudowie ojczyzny.

Po sprawdzeniu dokumentów przez uzbrojonego wartownika i  podbiciu karty Warkot wszedł do budynku i  zaciągnął się zapachem farby drukarskiej. Janka fascynowały te wszystkie technologiczne cudeńka, stukot maszyn zecerskich i  pachnące niczym paryskie perfumy ryzy świeżego papieru. Tak pachniało Nowe. Postępem, technologią i  pracą. Już żaden obszarnik nie będzie poganiał robotnika podczas ciężkiej harówki, nie będzie trwonić za granicą fortun wypracowanych krwią i  potem robociarza. Te czasy się skończyły.

Warkot zgłosił się jak zwykle do głównego technologa, Zenona Zagnębiaka, który ślęczał nad stertą papierów chaotycznie porozrzucanych na biurku. Zagnębiak, wpatrzony bez reszty w  pisma urzędowe, mieszał herbatę, stukając głośno o  szklankę łyżeczką z  gapą. Widocznie musiała się uchować po Niemcach uciekających z  Breslau.

Główny technolog podniósł wzrok.

–  A, jesteś. Co tam na uczelni? Zaliczyłeś?

–  Na piątkę!

–  Bardzo dobrze, baaardzo dobrze. Brawo. Nauka to potęgi klucz.

–  Za chwilę sesja, jeszcze tylko ostatni semestr i  dyplom.

–  Pracę masz u  nas zapewnioną. Niedawno nawet dyrektor cię chwalił, bo zdaje się, że coś tam pomogłeś majstrowi przy maszynie.

–  Pas się zaciął i  sami nie mogli. Nic wielkiego.

–  No dobrze już, dobrze, bez fałszywej skromności. Zrobiłeś ten schemat?

–  Tak, mam go tutaj, tylko nie wiem, czy dokładnie. Na stancji nie dorobiłem się jeszcze deski kreślarskiej i  wszystko robię na stole. Ale przynajmniej nie ma ani kleksa.

–  Dostaniesz deskę, dostaniesz. Mówiłem naczelnemu. Mają ściągnąć dla naszych z  Warszawy. No i  przyrządy kreślarskie. Teraz to najważniejsze, musimy odbudowywać kraj ze zgliszczy.

–  Są nowe materiały?

–  Tak, drukarze dwoją się, troją i  będą musieli zostać po godzinach. Prikaz z  samej góry.

–  Co to za tekst?

–  Jakaś książka czy podręcznik, nie pamiętam, ale za chwilę powinienem dostać pierwsze próbne wydruki dwóch rozdziałów. Do akceptacji.

Janka cieszyły nowe książki. Lud potrzebował literatury, studenci potrzebowali podręczników, ale przede wszystkim naród potrzebował właściwego ukierunkowania, w  czym najbardziej pomocna była odpowiednia literatura. Nie ta burżuazyjna, dekadencka, wychwalająca wstecznych pięknoduchów, lecz nowa, robociarska, socjalistyczna, sławiąca trud ciężko pracujących robotników i  chłopów.

–  Widziałem sekretarkę, jak szła do pana, ale personalny ją zatrzymał  – powiedział Warkot.

–  Taka już, widzisz, pieska jego niebieska niewdzięczna rola. Musi mieć na wszystko oko. Jesteśmy zakładem szczególnej troski pod strażą, i  w  ogóle. Masz pojęcie, co by się działo, gdyby wróg przejął drukarnię?

–  Nie pomyślałem o  tym.

–  No właśnie, Jasiu, nie pomyślałeś o  tym, dlatego są tacy, co myślą za ciebie. Przyjdzie taki, buchnie puszkę farby, a  potem na mieście, tak jak kiedyś pisali na murach, będzie: „Każdy osioł wie, że trzeba mówić NIE”. I  kto za to beknie, jeśli nie złapią takiego sabotażysty? Po nitce do kłębka. Skąd farba? Skąd pędzel? Skąd to, skąd tamto? Muszą zachować czujność. Drukarnia to zakład strategicznej wagi.

Rozległo się ciche pukanie i  w  drzwiach ukazała się blond główka pani Krysi z  sekretariatu, która niosła naręcze papierów.

–  Już są, panie Zenonie. Pachną drukiem.

–  Co pani taka czerwona, pani Krysiu? Stało się co?

–  Personalny znów się czepia.

–  Że niby co?

–  Takie tam. Bo gdzieś zaginęło moje świadectwo pracy sprzed wojny z  Hrubieszowa i  teraz ktoś mu powiedział, że niby dla wyzyskiwaczy pracowałam. Ale to nie byli żadni wyzyskiwacze, jak Boga kocham. W  tartaku robiłam jako sekretarka. Czasem właściciel coś podyktował, ale żeby kogo wyzyskiwał, to nie przypominam sobie  – rzuciła na jednym oddechu, nie wiedzieć czemu znów się rumieniąc.

–  Niech się pani nie przejmuje, pani Krysiu, na pewno wszystko się wyjaśni. Jak nie teraz, to później. To dla mnie?

Sekretarka podeszła do biurka, rzucając przelotne spojrzenie na Warkota, i  zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Położyła zadrukowane, niepocięte płachty papieru na jedynym wolnym skrawku blatu.

–  No to ja już sobie pójdę, panie Zenonie.  – Dygnęła niczym burżuazyjna pensjonarka i  już jej nie było.

–  Niezła sztuka, co?

Technolog mrugnął porozumiewawczo do Janka, nawiązując więź męskiego porozumienia, która nawet w  tak wymagających, upolitycznionych czasach nie była niczym niestosownym. Wręcz przeciwnie. Popierano junacką, męską przyjaźń opartą na współzawodnictwie. Ogorzałe słońcem twarze chłopców i  dziewcząt z  zaczesanymi do tyłu blond włosami widniały wszędzie  – na plakatach, na budowach i  gmachach urzędowych. Stalowy wzrok, wbity mocno gdzieś w  świetlaną przyszłość, której niestety na plakacie widać nie było, ufne spojrzenie młodych ludzi wolnych od przesądów  – przystojne oblicze nowego człowieka. Kanon piękna zmieniał się na ich oczach i  choć trudno uznać kształtną dziewczynę z  młotem pneumatycznym w  dłoniach za symbol zmysłowości, to powojenne pokolenie pełnymi garściami czerpało z  nowo odzyskanej wolności. W  końcu wiejski proboszcz nie mógł ich dostrzec z  tak daleka i  wykląć z  ambony podczas niedzielnej mszy. Wyrwani spod rodzicielskiej kurateli obywatele nowego państwa cieszyli się swą młodością i  urodą, nauką i  pracą, wykuwając swój los.

Główny Technolog zagłębił się w  lekturze. Po chwili na jego czole pojawiły się kropelki potu, a  okulary w  szylkretowej oprawie zaparowały tak, że musiał je ściągnąć. Końcówki ust drżały mu nerwowo, a  on sam sięgnął odruchowo do serca, jakby silna, spracowana dłoń była w  stanie zatrzymać je, nie dopuścić, by wyskoczyło z  piersi.

–  Błędy są?  – zapytał odruchowo Warkot.

W  końcu główny technolog odpowiadał za jakość składu i  druku. A  sprawdzone przez niego materiały dopiero później trafiały do odpowiednich organów weryfikujących zgodność nadesłanego oryginału z  wydrukowanym tekstem.

–  Jasiu, podaj mi szklankę wody, bardzo cię proszę.

–  Już, panie Zenonie. Co się stało?  – Warkot skierował się do umywalki schowanej w  drugim końcu pokoju za przepierzeniem z  dykty.

–  Słuchaj, nie wiem, może to z  gorąca. Ale zaraz mi przejdzie. Zaraz wszystko będzie dobrze. Dziękuję. dobry z  ciebie chłopak. Słuchaj, ponieważ już praktycznie jesteś u  nas zatrudniony, chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. Masz. Czytaj na głos. Może to tylko mnie się coś z  nerwów pokręciło. Czytaj, proszę, czytaj…

Warkot wziął z  drżącej dłoni technologa zadrukowaną kartę, podniósł ją do oczu i  zaczął czytać.

W  małej gruzińskiej wiosce, na obrzeżach majestatycznego Kaukazu, mieszkał sobie kiedyś pewien chłopiec. Jego matka owdowiała bardzo wcześnie i  teraz musiała ciężko pracować u  obszarnika na utrzymanie, biorąc do domu ubrania sąsiadów, które prała i  cerowała, by zarobić na chleb.

Chłopiec dorastał szybko i  był niezwykle bystry. Dobrze się uczył, ale jego koledzy często przezywali go i  wytykali palcami z  powodu jego ubóstwa, dlatego też musiał się nauczyć bić i  w  końcu zaczął pokonywać nawet największych wyrostków w  szkole, którzy od tej pory dali mu spokój.

MÓWIĄC KRÓTKO, WYRASTAŁ NA STRASZNEGO SKURWYSYNA…

Warkotowi kartka prawie wypadła z  ręki. Przebiegł wzrokiem po literach jeszcze raz. I  jeszcze raz. Przetarł oczy i  ponownie przeczytał ostatnie zdanie.

Mówiąc krótko, wyrastał na dzielnego młodzieńca.

–  To. to prowokacja!  – krzyknął Janek.  – Wróg dostał się do drukarni! Trzeba zawiadomić władze.

–  Czytaj dalej  – rzucił słabnącym głosem Zagnębiak.

Warkot kontynuował.

W  nauce bardzo się podciągnął i  czytał teraz wszystko, co mu wpadło w  ręce. Chciał poznać jak najwięcej drogocennej wiedzy, żeby, kiedy dorośnie, jego matka nie musiała już cerować bielizny obcych. Po jakimś czasie zaczął po koleżeńsku pomagać słabszym w  nauce kolegom…

AKURAT, TUMAN SKOŃCZONY. GDYBY NIE ONI, SIEDZIAŁBY DO TEJ PORY W  TEJ SAMEJ KLASIE…

–  Nie, ja nie mogę dalej. To sabotaż. Ktoś musi za to odpowiedzieć.  – Warkot ponownie zerknął na kartkę.

Akurat wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebowali, bo byli zagrożeni i  groziło im powtórzenie tej samej klasy.

–  Sam widzisz  – powiedział Zagnębiak.  – Ktoś tu mocno namącił. To z  całą pewnością zachodni sabotażysta, który wykorzystał tolerancję i  łagodność władzy ludowej. Trzeba będzie zebrać wszystkich zecerów, wyjaśnić całą tę aferę. To mnie przerasta, nie jestem władny, by podjąć odpowiednie kroki. Trzeba zadzwonić na Podwale. Już oni tam szybko dojdą prawdy.

–  Ja nie mogę tego pojąć. Jak coś takiego mogło się stać? Na co liczył wróg? Przecież wiadomo, że to się wyda.

–  Może i  tak, ale jakby książka trafiła do księgarń, to wiesz, ilu ludzi zdążyłoby to przeczytać? Wiesz, ilu jest takich, co wciąż są niechętni naszej ludowej ojczyźnie, takich, którzy chcieliby powrotu sanacyjnej sitwy wraz z  ich pomagierami na pasku Trumana? Mnóstwo. Papier jednak jest cierpliwy i  zniesie wszystko, choć to nam historia przyznała rację. Tam u  siebie, w  tych Londynach i  Waszyngtonach, mogą sobie wypisywać, co im ślina na język przyniesie, ale żeby tu, u  nas…

–  Tylko jak to możliwe, że jedno zdanie znika, a  w  jego miejsce pojawia się drugie?

–  To z  całą pewnością nowa imperialistyczna sztuczka. Chodzi może o  kąt, pod którym się patrzy. Tak myślę. Zasady optyki są niepodważalne. To nauka ścisła. Chcieli nas zmylić, szubrawcy. Ale my im pokażemy! Jasiu, pędź na dół, niech wszyscy wstrzymają pracę. I  każ majstrowi dostarczyć mi listę zecerów i  drukarzy, którzy wypuścili to świństwo. A  ja tu zadzwonię, gdzie trzeba. Tylko ani pary z  gęby personalnemu, bo ta świnia znów zacznie ryć, gdzie nie powinna.

Rozdygotany Jan Warkot, wstrząśnięty do głębi podstępnością i  przewrotnością wroga, wypadł z  gabinetu głównego technologa i  pobiegł do drukarni.

Na dole o  tej porze pracowała garstka ludzi. W  drugiej sali przygotowywano się do popołudniowego wydania gazety, a  w  pomieszczeniu głównym czterech robotników uwijało się przy maszynie offsetowej pod kuratelą majstra Zdzisława Kapusty, przedwojennego mistrza drukarskiego, który podczas wojny wyrabiał szuwaks w  Kazimierzu nad Wisłą.

–  Co jest, Jasiu? Czemuś taki zgrzany? Pali się co?

–  Panie Zdzisławie, mamy sabotażystę w  zakładzie!

–  Jasiu, coś się z  choinki urwał? Jeszcze nie Boże Narodzenie. Jakiego sabotażystę?

–  Panie majster, poważnie mówię. Z  panem Zenonem wykryliśmy imperialistyczny spisek!

–  Zaraz, spokojnie. Co wam na studiach do łbów kładą? Nie powinieneś na jakiś czas odstawić tych masówek? Taki młody, a  już taki zatwardziały.

–  Proszę nie żartować, sprawa jest poważna. Technolog kazał wstrzymać pracę i  powiedzieć, żeby pan przygotował listę tych, co pracowali przy ostatniej książce.

–  Technolog to mi może. Ale po co mu to? Książkę będzie pisał? O  trudzie i  znoju spracowanego zecera? Już widzę te tłumy w  księgarni na Rynku. Na kiego wała mu ta lista? Chce wygryźć personalnego?

–  Przekazuję tylko, a  pan Zenon właśnie dzwoni na Podwale.

–  He, he, numer to pewnie na pamięć zna. Na Podwale mówisz, hmm?  – Zmartwił się Kapusta.  – Sprawa jest poważna. Ale powiedz, o  co tak w  ogóle się rozchodzi? Schrzaniliśmy coś w  druku?

–  Panie Zdzisławie, sam to pan musi zobaczyć. To jest w  tej książce dla młodzieży. Same bezeceństwa i  kłamstwa.

–  No tak, ale po tobie się nie spodziewałem takiej cenzurki tej wielkiej radzieckiej literatury. Na Podwale powiadasz?  – Upewnił się.

–  Zgadza się.

Na ulicy Podwale w  starym gmachu niemieckiej policji kryminalnej, przypominającym zamek hrabiego Drakuli przy staromiejskiej fosie, miał swoją siedzibę cieszący się zdecydowanie złą sławą Dolnośląski Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

–  Psiakrwia! Że też takich ziemia nosi! Nie może się zająć naprawą podajnika farby, to konika se znalazł, łajdak jeden!  – Majster próbował wybuchem gniewu zamaskować narastający niepokój, bo na hasło „Podwale” pękały największe chojraki.

–  Ja tam nie wiem, panie Zdzisławie, ale sam na własne oczy widziałem. Ohydztwa takie o  naszym ojcu i  nauczycielu.

–  Aleśmy to, Jasiu, różnych tatusiów mieli. Ja sobie bynajmniej nie przypominam. A  mojego belfra ze szkoły to rozstrzelali jeszcze we wrześniu.

–  Panie Zdzisławie, niech pan da spokój. Wie pan, o  kim mówię.

–  A  wiem, wiem, ale mi ta wiedza do szczęścia niepotrzebna. Listę, powiadasz. Mam za kapustę robić?

Majster opamiętał się, kiedy padło to słowo zupełnie przypadkiem zbieżne z  jego szlachetnym, staropolskim nazwiskiem.

–  Niech to.   – Zmilczał przekleństwo.  – Tfu, od tego wszystkiego to się człowiekowi we łbie kołuje. Raz drukuj, raz nie drukuj. Jak trwoga, to do Boga. Panie Zdzisiu, to, panie Zdzisiu, tamto, a  teraz listę, dobre sobie! Franek, pędź do kantorka, przynieś mi mój kajet.

–  Się robi, panie majster  – rzucił w  biegu też już mocno wystraszony pomocnik.

–  Słuchaj, Jasiu. Wszystko się wyjaśni. Po co te brewerie? Idę zaraz do Zagnębiaka, bo przecież szlag mnie trafi…

–  Nikt nigdzie nie idzie  – odezwał się nowy głos.

Zapadła cisza. W  drzwiach stało trzech smutnych o  wyglądzie gangsterów z  amerykańskich filmów, w  prochowcach i  kapeluszach z  szerokim rondem. Najstarszy z  nich trzymał w  dłoni teczkę, którą machnął w  powietrzu.

–  Nazwisko  – rzucił do oniemiałego Warkota, bo stał najbliżej.

–  Warkot Jan, syn Genowefy i  Stanisława, urodzony 13  czerwca 1930  roku we wsi Czorty, powiat Łąkawa  – wyrecytował jak z  nut.

–  Student?

–  Student Politechniki, zatrudniony na praktyce w  Zakładach Drukarskich.

–  Student może iść, reszta podać personalia.

Warkot spojrzał niepewnie na majstra Zdzisława, który skinął tylko głową.

–  Idź, Jasiu, idź już.

Chłopak wyszedł z  drukarni i  powlókł się na górę do części biurowej, gdzie już od parteru słyszał narastający szum i  rwetes dobiegający z  gabinetu dyrektora. Papier może i  był cierpliwy, ale bywało też tak, że obcowanie z  nim robiło się zdecydowanie niezdrowe.

Niepozorny pan, który średnią wieku miał już za sobą, z  zadowoleniem przejechał dłonią po włosach. Śmiejąc się w  duchu, wyobrażał sobie, co mogło się teraz dziać w  drukarni. Świadomie sięgał po tanie sztuczki, bo młode pokolenie podnoszącego się z  ruin kraju było zatwardziałe w  swojej ignorancji i  przeświadczeniu o  własnych racjach. Gdyby teraz poszedł do Warkota i  wyłożył mu wszystko na stół, ten wyśmiałby go i  pewnie zadzwoniłby po milicję.

Trudno, musiał się uciekać do jarmarcznych sztuczek, ale dzięki temu młodzieniec może przejrzy na oczy. Nie było innego wyjścia.

Rozdział druginie Śląsk biskupów był…

Kolejna tego dnia samokrytyka, kolegi studenta z  Wydziału Prawa, przebiegła tak, jak nakazywał niepisany rytuał. Stanisław Szybkowarny, zwany przez kolegów Prodiżem, napiętnował swoją drobnomieszczańską postawę, wskazał współwinnych i  solennie obiecał poprawę. Komitet okazał mu wyrozumiałość, bo było to jego pierwsze przewinienie  – paradował po uczelni w  amerykańskiej kurtce wojskowej z  UNRR-y i  miał jeszcze czelność przypiąć do niej znaczek ZMP.

Dwie setki rozentuzjazmowanych studentów głośno komentowały jego nieodpowiedzialną postawę jako obywatela socjalistycznej ojczyzny, która dała mu wszystko, a  on na to napluł. W  auli Wydziału Filologicznego zebrali się chyba wszyscy. Byli tu reprezentanci grona wykładowców, przedstawiciele organizacji młodzieżowych oraz administracji uczelni. Za stołem prezydialnym, pokrytym czerwonym suknem, siedziały cztery osoby.

Z  obrazów wysoko zawieszonych na ścianie obserwowały aulę dwie pary oczu. Ojciec i  Nauczyciel wszystkich internacjonalistów, Generalissimus Józef Wissarionowicz Stalin, pogromca faszystowskiego gada w  Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej patrzył srogo, po ojcowsku. Jego Wielki Sojusznik i  Uczeń, Prezydent Bolesław Bierut, spoglądał bardziej wyrozumiale, jakby serce bolało go z  powodu odstępstw niektórych młodzieńców, ale pamiętał, że sam był przecież kiedyś młody, i  wiedział, że w  młodości człowieka imają się różne głupstwa. Należy zrozumieć, wybaczyć, wskazać właściwą drogę. Podać pomocną dłoń.

Czwórka kolegów studentów z  prezydium  – Stanisław Kogut, Marlena Kuchta, Walenty Zakońpolski i  Ludwika Sztall  – reprezentowała szeroki przekrój społeczny Uniwersytetu Wrocławskiego. Z  lewej strony siedział rozparty Stanisław Kogut, student czwartego roku Wydziału Geografii. Młodzieniec lat około dwudziestu pięciu, szczupłej budowy ciała, o  pociągłej, niemal ascetycznej twarzy. Jego przerzedzone blond włosy były w  takim samym stanie jak jego wymięta zgniłozielona koszula i  poplamiony czerwony krawat. Kolega Kogut spoglądał na młodsze roczniki z  wyższością, bo  – jako jeden z  nielicznych  – posiadał ZWM-owską przeszłość w  konspiracji i  teraz tylko patrzeć, kiedy zostanie przyjęty do grona kandydatów do Partii. Studia szły mu jak po grudzie, choć przecież znalezienie Afryki na mapie to nie znowu taka wielka sztuka.

Imię Marleny Kuchty bynajmniej nie pochodziło od piosenkarki Dietrich, której szlagier Lili Marlene wciąż nucili spragnieni rozrywki melomani. Rodzice, pochodzący z  klasy robotniczej z  dziada pradziada, nadali jej to imię ku czci Marksa i  Lenina  – stąd Mar-Lena. Koleżanka Kuchta, wzrostem dorównująca nadwiślańskiemu tatarakowi, była pulchną blondynką o  dużych, zdziwionych oczach dziecka. Studiowała filologię polską i  wzięła sobie za ambit, by usystematyzować wszystkie utwory w  literaturze polskiej zawierające zdrowy pierwiastek ludowy. Chciała zebrać je w  antologię, tak jak zrobił to z  pieśniami Kolberg, i  udowodnić, że Polacy tylko cięgiem paśli te kozy i  owce, śpiewali ludowe pieśni, pletli wianki, puszczali je na wodę i  ani im w  głowie były bijatyki. Do wszystkiego, co złe, namawiały chłopów podstępne szlacheckie warchoły. Czekał tylko taki jeden z  drugim, by dziewkę zepsuć, okowity się ożłopać czy krzyknąć „Liberum veto” na sejmiku. Chłopi od czasu do czasu musieli więc takim wichrzycielom dać odpór i  krwi upuścić. Kuchta chciała nawet założyć Towarzystwo imienia Jakuba Szeli, ale ktoś jej wytłumaczył, że byłoby to nie po linii.

Z  kolei problematyczne, arystokratyczne nazwisko Walentego (zwanego wśród kolegów Walusiem) Zakońpolskiego zaczerpnął jego ojciec w  nieco zmienionej formie od miejscowego dziedzica, bo sam nazywał się Chędożyk. Na temat ulubionego zajęcia rodziny Chędożyków, od którego wzięło się ich nazwisko, historia milczała jak zaklęta, bo też nie wypadało paplać o  takich świństwach przy nieletnich.

Ostatnią osobą siedzącą za czerwonym suknem była Ludwika Sztall, dla garstki przyjaciół Wika, studentka historii sztuki o  niewymuszonej urodzie i  lichej posturze. Ludwika lubiła się otaczać artystami nowej ery, gdyż w  jej mniemaniu ona również na zasadzie osmozy stawała się artystką. Sam fakt, że ocieranie się o  wyżej wymienione kręgi mogło być przyczyną wielu groźnych chorób skóry, niezbyt ją zrażał. Lubiła wesołą kompanię dziarskich junaków, choć ona sama była dla nich dość szkaradna. Woleli wesołe dziewczyny ze szwalni, zupełnie jak studenci wyjęci żywcem z  książek okresu pozytywizmu.

–  Może teraz kolega Kogut zabierze głos?  – zaproponowała Marlena Kuchta, obciągając twarzową, piaskową bluzę.

–  Znowu ja?  – Młodzieżowy kombatant skrzywił się jak drugoroczny sztubak wywołany do tablicy przez belfra.  – Dobrze.  – Kogut powstał.  – Koleżanki, koledzy, profesorowie! Byliśmy tutaj świadkami wiekopomnego wydarzenia. Oto zatwardziali drobnomieszczanie, dzieci kułaków i  innego autoramentu niebieskich ptaków, złożyli samokrytyki. Szanowni koledzy i  koleżanki, to pierwszy krok we właściwą stronę. Nie może być absolwentem socjalistycznej uczelni element wichrzycielski, kułacki czy burżuazyjny. Musimy się wykazać nadzwyczajną czujnością w  tym względzie. Bo jeśli nie my, to kto wskaże naszym kolegom właściwy kierunek, właściwą drogę w  życiu? Wiemy, na lep jakiej propagandy idą niektórzy młodzi ludzie, wiemy, jakie siły za tym stoją…

–  Czyżby?  – rzucił pod nosem pewien siedzący w  trzecim rzędzie jegomość.

Sądząc z  wyglądu, mężczyzna ten równie dobrze mógł być przedstawicielem administracji uczelnianej albo jednym z  wykładowców. Jednak nikt go nie znał i  jego pełne powątpiewania pytanie retoryczne pozostało bez echa, tym bardziej że słyszały je tylko osoby siedzące najbliżej niego. Chociaż w  ich uszach słowo to rozbrzmiało niczym wystrzał.

–  . wiemy, że imperialistyczne pachołki tylko czekają, by położyć łapę na naszych Ziemiach Odzyskanych, na Odrze i  Nysie Łużyckiej, gdzie już pierwszy Piast osiadł i  budował zręby naszej państwowości. Tak jak wtedy, kiedy Brandenburgowie wyciągali pazury po piastowskie sioła i  grody, ale SZCZERZE MÓWIĄC, MAM PIASTÓW GŁĘBOKO W  DUPIE.   – Kogut zająknął się i  zamilkł.

Na sali zaległa cisza tak gęsta, że wydawało się, iż zaraz spadnie z  hukiem na drewniany parkiet. Przerażone spojrzenia, wstrzymane oddechy, przyspieszone bicie serc, szepty wędrujące po sali: „Może ktoś poda koledze szklankę wody? Może myśmy się w  ogóle przesłyszeli?”.

–  Ale szczerze mówiąc, Piastowie najbitniejsi byli w  grupie.  – Po sali rozeszła się korekta kolegi Koguta i  nagle zebrani odetchnęli.

Czyli jednak wszystkim się przesłyszało. Ulga. Jaka ulga. Pozostali członkowie prezydium łypali na siebie jednak podejrzliwie pytającym wzrokiem: „Zapił czy co?”.

–  . bo socjalizm jest jak matka, a  komunizm jak ojciec  – kontynuował Kogut.  – Ojciec rękę ma ciężką, srogi jest, ale sprawiedliwy. Raz się pomylisz, trudno, drugi raz, wybaczy, ale za trzecim razem mówi: „Ja już syna nie mam”. Matka jest bardziej wyrozumiała, jak to kobieta. Człowiek jest słaby, popełnia błędy, matka przytuli, wybaczy, pogładzi, choć kopyścią powinna przylać i  nauczyć smarkacza rozumu. Dlatego też, idąc za przykładem Wielkiego Wodza Narodu Radzieckiego, Generalissimusa Józefa Wissarionowicza Stalina, mówię: WAŁA NA TO WSZYSTKO KŁADĘ JAK WÓR GRULI!

Ostatnie słowa zabrzmiały niczym triumfalna salwa z  dwudziestu czterech dział na placu Czerwonym w  rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Ascetyczna twarz Koguta zaczęła przypominać męczennika przegranej sprawy. Oczy zrobiły się okrągłe jak piłki i  zapadły się głęboko w  czaszkę. Usta spopielały i  zaczęły drżeć. Kogut rozluźnił krawat i  potarł niskie czoło wierzchem dłoni, jakby chciał zniwelować obecnie bardzo widoczne wały nadoczodołowe.

W  auli rozpętało się piekło. Wszyscy przekrzykiwali się, wołając coś bez ładu i  składu, a  kilku bardziej krewkich kolegów chciało od razu spuścić łomot Kogutowi, ale ten przedstawiał sobą tak żałosny widok, że wena ich opuściła. Paru wykładowców ostentacyjnie opuściło salę, złośliwie się uśmiechając. Nieznajomy w  trzecim rzędzie spokojnie wyjął zegarek z  dewizką z  kieszonki kamizelki, otworzył go, zerknął na cyferblat, wstał i  swobodnym, lekkim krokiem opuścił świątynię nauki.

Nad całą sytuacją próbowała zapanować koleżanka Sztall, intonując proletariacką pieśń zaczynającą się od słów: „Od Odry wara, od Nysy wara”, z  refrenem „Nie papież nam Wybrzeże dał, nie Śląsk biskupów był”, ale jej głos utonął w  powszechnej wrzawie. Wokalne zapędy Ludwiki wsparła koleżanka Kuchta, lecz ona też nie poradziła sobie z  decybelami dobywającymi się z  setki młodzieńczych gardzieli.

Obecny na sali Jan Warkot przecierał oczy ze zdumienia. Wydelegowali go tu z  uczelni jako prymusa i  osobę o  dużym autorytecie. Owszem, zdarzało mu się spotkać osoby o  małej wyobraźni, które w  towarzystwie nie kryły nieprawomyślnych poglądów. Tacy najczęściej znikali w  niewyjaśnionych okolicznościach. A  na co ma liczyć ten student, który głosił je prosto z  mównicy?

Sytuację uratowało dwóch smutnych, którzy bezceremonialnie przepchnęli się przez tłum, zgarnęli kolegę Koguta zza stołu prezydialnego i  popychając lekko przed sobą, wyprowadzili z  sali.

Zapadła głucha cisza, którą przerwał Waluś, rycząc gromkim głosem:

–  Kogut zdradził! Tak właśnie podstępnie działa wróg. Wkrada się między nas i  knuje, a  kiedy nadejdzie sposobna chwila, wypala z  grubej rury! Chcę, aby wszyscy koledzy i  koleżanki przemyśleli sobie to, co się tu dzisiaj stało. Omówimy to na najbliższym zebraniu ZMP w  środę. Przypominam też kolegom i  koleżankom, że w  związku ze zbliżającą się sesją dyżur pełnią koledzy z  filozofii i  historii. My reakcyjnym podżegaczom wojennym mówimy nasze stanowcze nie!

Nieświadomy niczego Wrocław najspokojniej w  świecie szykował się do letnich wakacji, czasu kanikuły i  odpoczynku. Lato zapowiadało się wyjątkowo upalnie i  zarówno na odległych gliniankach, jak i  nad Odrą czy na basenie olimpijskim już dawno pojawili się pierwsi amatorzy wodnych zabaw.

Wrocławskie akweny zostały już z  grubsza rozminowane, choć od czasu do czasu pojawił się jeszcze jakiś karabin czy granat  – pozostałość po Werwolfie i  obrońcach Festung Breslau. Drewniane tramwaje ze zgrzytem stalowych kół rozwoziły po szynach ludzi do pracy i  do domu, dzwoniąc beztrosko dzwonkami jakby na przekór ponurym czasom.

Sępolno, Zalesie i  Krzyki wciąż pozostawały oddzielone zwałami gruzów, między którymi pracowici wrocławianie wyżłobili głębokie kaniony, żeby łatwiej było przejść. Na Nowym Targu handlowało się czym popadło  – od zapluskwionych foteli do posrebrzanych kandelabrów, które wcześniej stały w  przydrożnych kościółkach. Tylko Neptun z  fontanny na Nowym Targu zniknął  – najwyraźniej smutni zabrali go na Podwale.

Słyszało się na targowiskach to i  owo, ale wrocławianie woleli nie rozmawiać o  sprawach ostatecznych, bo wiadomo  – licho nie śpi! Mówiło się jednak szeptem  – w  gronie znajomych, ale tylko takich, którzy też coś mieli za uszami, bo tacy nie zameldują  – o  czarnej pobiedzie model M20, która ponoć krążyła po mieście i  zgarniała niczego niepodejrzewających obywateli. Na mieszkańców padł blady strach. Wielu wrocławianom wydawało się, że widzieli takie auto pędzące po uśpionych ulicach z  czarnymi szybami jak w  karawanie. Albo przynajmniej znali kogoś, kto je widział. Przesądne baby bajały, że za kierownicą siedział no taki brunet,jakby z  wąsiskami i  ślepiami niczym węgielki, ale wiadomo, jak sobie co baba ubrda. Gusła, psia mać!

Na targowisku tętniło życie. Handlujący przekomarzali się, żartowali, choć często chwilę trwało, zanim opowiadający doczekał się wybuchu śmiechu u  adresata, bo ten po prostu musiał go zrozumieć.

–  Szoł Niemiec ponad wasser taj wpał w  wodu, wyszoł ganz mokryj.

–  A  po wiele te pyzy?

–  A  może tak ci zgotować kuleszki?

–  A  idze, idze…

–  Portcygar tanio oddam w  dobre ręce!

Miasto stawało się coraz bardziej swojskie, wszędzie dało się słyszeć lwowski zaśpiew; pod względem mieszających się tu kultur i  dialektów Wrocław był miejscem, które wywołałoby zażenowanie u  budowniczych wieży Babel. Tu wciąż w  ruinach domów Kain zabijał Abla, żona Lota obracała się w  słup soli, widząc bezeceństwa sąsiadów, Noe klecił coś tam w  szopie na Praczach Odrzańskich, a  Maria Magdalena z  zapamiętaniem godnym lepszej sprawy uprawiała najstarszy zawód świata. Owoce z  drzewa wiadomości dobrego i  złego były po trzydzieści złotych, a  te przejrzałe, na kompot, po piętnaście. Niewierny Tomasz w  gronie kolegów odwiedzał budynek komitetu, szerokim łukiem omijając liczne gotyckie świątynie, namiestnika nowego Rzymu wciąż dręczyły migreny, a  Judasz w  domowym zaciszu liczył ciężko zarobione srebrniki. Wrocławskie forsycje cudem przeżyły próbę obrony najwspanialszej kultury europejskiej przed słowiańską dziczą i  uginały ciężkie od kwiatów gałęzie, a  kasztany tego roku zakwitły jak nigdy. Wszędzie pachniało bzem.

Rozdział trzeciOgórek małosolny…

Stalówka, często maczana w  buteleczce z  fioletowym atramentem, skrzypiała głośno przyciskana do papieru. Pułkownik Stanisław Podatny, szef jednego z  wydziałów wrocławskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, zmagając się z  zawiłościami ortografii i  kaligrafii, sporządzał raporty dla przełożonych. Koślawe litery prostowały się i  wygładzały z  każdym kolejnym pismem, gdy ich twórca nabierał wprawy, walcząc na własnym odcinku z  ciemnogrodem oraz sanacyjną reakcją.

Podatny pochodził z  wielodzietnej rodziny chłopskiej, która przed wojną cierpiała wiele upokorzeń i  niedoli na Warmii. Dziedzic został pognany, ziemię rozparcelowano w  ramach reformy rolnej i  rozdano chłopom. Co prawda w  1950  roku utworzono Państwową Spółdzielnię Produkcyjną, zmuszając świeżo upieczonych właścicieli do zapisania się w  jej szeregi. Nie komentowano głośno faktu, że jeden dziedzic został zastąpiony socjalistycznym feudałem, któremu na skutek rozdziału władzy i  odpowiedzialności nawet nie można było dać w  mordę czy przyłożyć kłonicą podczas rabacji.

Tymczasem Podatny, przeszedłszy szlak od Lenino do Berlina, zyskał nowy, niespotykany dotąd w  rodzinie status społeczny  – awansował na oficera na wysokim stanowisku. Partia rzuciła go do Wrocławia, gdzie się zadomowił i  obrastał w  piórka. Właściwie wszystko szło ku lepszemu  – miał teraz wygodne lokum w  centrum miasta, pieniędzy tyle, że nie był ich w  stanie roztrwonić, oraz służbową pobiedę z  kierowcą. A  do tego upajającą, wręcz oszałamiającą władzę. Za każdym razem, gdy pojawił się w  miejscu publicznym, spuszczano ze strachem wzrok do ziemi, ludzie zaczynali się jąkać, cichły radosne rozmowy. Podatny miał wrażenie, że nawet ptaki w  staromiejskim parku milkną, gdy przechadza się alejkami dla ukojenia myśli.

A  miał ostatnio nad czym się zastanawiać. Jego radziecki przełożony, sojusznik i  przyjaciel, generał Grisza Kolew, zachowywał się czasami dość dziwnie. Po wypiciu beczki wódki przy kombatanckich rozmowach po świt w  słowa Kolewa zaczął się wkradać całkiem nowy ton. Nie, nie chodziło o  żadne tam wsteczne odchylenia. Choć każdy jest tylko człowiekiem i  ma swoje zdanie, Kolew był zażartym zwolennikiem władzy chłopa i  robotnika. W  jego zachowaniu jednak, szczególnie po suto zakrapianych bankietach, pojawiało się coś, czego Podatny nie rozumiał.

Kolew stawał się szczególnie zajadły, tyle że nie jak zwykły pijak, który po wódce robił się wyrywny i  skory do bitki. Oczy zwężały mu się do szparek, w  kącikach ust pojawiała się piana, rysy się wyostrzały. Poza tym wódka najwyraźniej nie robiła na Kolewie większego wrażenia, bo mógł ją żłopać wiadrami  – wiadomo, krasnoarmiejec.

–  A  wiesz ty, Stanisław, że my obserwujemy cię? Władza musi czuwać. Wiemy wszystko o  tobie, a  jednak nie ma pewności, czyś ty nasz, czy nie. Jeśli dobrze się spiszesz, to przygarniemy cię, przytulimy do szerokiej robotniczej piersi i  będziesz miał jak u  mamy.

–  Ależ Grigoriju Iwanowiczu, ja nigdy. ja zawsze dla Partii, wiecie przecież.

–  Stanisław, Stanisław, ty nie bezpakojsja. My wsio widim i  wsio znajem. No i  mów mi Grisza, tyle razy cię prosiłem.Gwardijski tost praizniesli, ty dla mnie kak brat.

–  Nie śmiałbym, wiecie…

–  A  skora będziesz więcej jak brat.

Nie wiedzieć czemu na te słowa Stanisław Podatny zesztywniał i  poczuł zimne ciarki na plecach. Nie dlatego, że mówił to generał bezpieki, ale z  jakiegoś innego, dziwnie niewytłumaczalnego powodu.

Skrzypiąca stalówka zawisła nad kartką i  spadł z  niej niewielki kleks, na zawsze pokrywając widniejące na papierze słowo.

„Tak może być i  ze mną  – pomyślał Podatny.  – Ślad po mnie zaginie i  nawet nikt nie będzie wiedział, że żyłem. Muszę bardzo uważać. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Dlatego trzeba być twardym, nie ulegać wrogom ludu. Ręka ma być pewna, ciężka i  bezlitosna dla tych, którym się zamarzył Anders na białym koniu”.

Po kilku zdaniach miał już gotowy raport. Grisza będzie zadowolony. Pochwali, po plecach poklepie, znów wypiją. Ależ trzeba było mieć zdrowie do tych odpraw służbowych. Na kwaterze zawsze trzymał w  pogotowiu słój kiszonych ogórków i  dzbanek soku z  kiszonej kapusty. Bez tego trudno byłoby wytrzymać te odprawy. Do tego Podatny nie był już młodzieniaszkiem. Kiedyś to ho, ho, ho…

Grisza, jak pieszczotliwie myślał o  generale Stanisław, dziwnie jednak unikał kiszonek, zakąszając jedynie chlebem i  słoniną. Mało tego. Raz, nie znając jeszcze kulinarnych zwyczajów przełożonego, pułkownik postawił talerz małosolnych ogórków na stole i  ze zdziwieniem spostrzegł, jak oczy dostojnego gościa otwierają się szeroko, zobaczył w  nich jakby strach. Rosjanin odskoczył niczym oparzony, przewrócił krzesło i  cofnął się aż do drzwi.

–  Co to wam, Grigoriju Iwanowiczu? Chorzyście?

–  Nie, to jest. Ząb mnie zabolał. To nic, to nic, Stanisław. Zaraz przejdzie.

–  Może wody?

–  A  co to my, łoszadzie, żeby wodę pić? Nalej mi, Stanisław, stakan wódki, to mi od razu będzie lepiej.

Po tym incydencie Podatny stawiał ogórki z  dala od Griszy, instynktownie wyczuwając, że sam ich widok przyprawia gościa o  mdłości. Dziwne, ale cóż, co kraj, to obyczaj. Gość w  dom, Bóg w. Cholera, zagalopował się trochę.

Podatny przyłożył suszkę do kleksa, odczekał chwilę i  patrzył, jak papier chciwie wypija fioletową ciecz. Pozostała na dokumencie duża plama o  poszarpanych brzegach. Znów się zamyślił. Zmarszczył brwi niby dobry gospodarz patrzący na chorą na wzdęcie jałówkę.

Miał przed sobą listę zatrzymanych ostatnio osób. Do wyjaśnienia, oczywiście. Już tam nasze orły oddzielą zdrowe ziarno od trumanowskich plew. Sabotaż. No tak, na szkoleniach mówiono i  o  tym. Że wkradają się, podkopują i  w  zaciszu domowym liczą judaszowe srebrniki od Amerykanów.

Sam Podatny zgromadził trochę trofiejnych błyskotek zebranych na bojowym szlaku. Na czarną godzinę. Jakieś papierośnice, staromodne zegarki na łańcuszkach oraz kilka sygnetów z  herbami wyzyskiwaczy. To też była kontrabanda, bo sprzątnął te przedmioty sprzed nosa chciwych trofiejszczyków. A  każdy z  nich miał po trzy zegarki na łapie, swołocz. Były to jednak także pamiątki Podatnego ze szlaku frontowego i  nie zamierzał się z  nimi rozstawać za żadną cenę. Nawet wbrew wyraźnym rozkazom nakazującym zdanie złota i  waluty.

Potarł dłonią czoło. Jak nazywał się ten drukarz? Kapusta? Dobre, chłopskie nazwisko, ale wyszedł z  niego imperialistyczny gad.

Rozdział czwartyGłodny las…

Już dawno minęła północ, a w mieście na Ziemiach Odzyskanych wciąż było słychać echa odgłosów poprzedniego dnia. Za parę godzin pierwsza zmiana ruszy do pracy w fabrykach. Zaspany sznur przygarbionych postaci w robociarskich ciuchach zacznie przemykać w milczeniu wzdłuż ceglanych murów, by zdążyć przed szóstą na pierwszą zmianę.

Cały obszar południowo-zachodniego Wrocławia był niczym jeden wielki ul, w którym huczały młoty, sypały się iskry i gdzie wykuwano lepszą przyszłość narodu. Dosłownie i w przenośni. Wielkie portrety przodowników pracy przywitają swym świetlistym, natchnionym spojrzeniem tych, którzy zjawiali się tu tylko po to, by mieć co do garnka włożyć, i mieli gdzieś wszelkie ideologie. Na razie jednak spali snem sprawiedliwych w za ciasnych mieszkaniach, śniąc o nowych rowerach, wczasach pracowniczych i o zwiększeniu metrażu.

W głębi jednej z uliczek miasta na Nabrzeżu Pasteura, nieopodal mostu Zwierzynieckiego, zaparkowała czarna pobieda. Czarna karoseria lśniła w świetle latarni, a chromowane osłony lamp i klamki błyszczały niczym prawdziwe srebro. W środku widać było żarzącą się końcówkę papierosa, choć twarz palacza pozostawała niewidoczna. Kierowca obserwował odległą o kilkadziesiąt metrów ulicę Skłodowskiej-Curie prowadzącą przez most do zoologu.

Spóźnione postacie przemykały w jedną i drugą stronę, jedne chyłkiem, inne lekko się zataczając. Samochód zaparkowany na ulicy nie wróżył nic dobrego, więc wszyscy pospiesznie odwracali głowy i przechodzili na drugą stronę. Jednak ich wydłużone cienie przesuwały się po czarnym aucie, jakby przechodnie chcieli choćby mimochodem otrzeć się o ten cud techniki.

Po lewej stronie szumiała woda w jednym z kanałów Odry. Na drugim brzegu rozciągał się park Szczytnicki, napierając na spłoszony, srebrzysty nurt masywną, złowróżbną ciemnością sosen, świerków i cisów. Park bardziej przypominał las. Gęsto zasadzone drzewa, niektóre liczące nawet dwieście lat, strzegły zazdrośnie niejednej powierzonej im tajemnicy. Wśród tej gęstwiny panowała cisza, jakby ptactwo zamilkło ze strachu przed zdekonspirowaniem.

Park zdawał się wpatrywać swymi zielonymi ślepiami w samochód zaparkowany po drugiej stronie rzeki.

W starej kamienicy z misternymi wieżyczkami i wykuszami okien, zajmowanej niegdyś przez jedną rodzinę i jej służbę, teraz mieszkało szesnaście rodzin. Wszyscy tymczasowo, bo budynek był piękny i stanowił nie lada kąsek dla przedstawicieli nowej władzy. Na razie jednak rodziny spały smacznie, oprócz jednej osoby – tramwajarza Piotra Zająca, który wychodził właśnie do pracy, żeby dojechać na czas do zajezdni i ruszyć rozklekotaną dziewiątką w trasę.

Furta domu przy wysokim świerku zazgrzytała. Zając zaklął pod nosem, bo nie raz, nie dwa miał naoliwić zawiasy, żeby nikogo nie budzić po nocach. Zawsze jednak zapominał o tym. Mężczyzna pod pachą trzymał torbę z drugim śniadaniem przygotowanym przez troskliwą żonę, a na głowie pyszniła mu się tramwajarska czapka z połyskliwym mosiężnym emblematem. Zając nie spieszył się, nigdy też nie spóźnił się do pracy. Nieopodal był przystanek tramwajowy, z którego zabierze go pojedynczy, służbowy wagon i zawiezie do zajezdni.

Ruszył po nierównym chodniku w stronę Skłodowskiej-Curie, stukając cicho podeszwami butów o kamienne płyty. Wtedy zauważył stojący po drugiej stronie uliczki samochód. Był to dość niecodzienny widok, bo nikt z sąsiadów nie miał samochodu. Ale z drugiej strony samotnie stojąca limuzyna nie była aż tak niecodziennym widokiem. Wiele się słyszało, jeszcze więcej mówiło.

Gdy zrównał się z pojazdem, nagle drzwi auta otworzyły się z rozmachem i wypadło z niego dwóch mężczyzn w długich płaszczach i kapeluszach. W mgnieniu oka znaleźli się przy pobladłym ze strachu tramwajarzu i chwycili go pod ramiona. Jego krzyk rozniósł się po pustej ulicy jak wystrzał, ale mieszkańcy byli przyzwyczajeni do takich odgłosów. Zając dosłownie frunąłw powietrzu. W drzwiach próbował się zapierać, ale równie dobrze mógł się starać zatrzymać tramwaj w pędzie. Wciągnęli go do środka. Zającowi wystawała tylko jedna noga. Zadrgała spazmatycznie i zaczęła się telepać na wszystkie strony, po czym i ona została wciągnięta w głąb wozu.

Drzwi zatrzasnęły się, zabłysły światła i samochód z wolna ruszył, kierując się w stronę placu Grunwaldzkiego.

Po drugiej stronie Odry wygłodniały las zafalował tylko w pojedynczym spazmie rozkoszy.

Natura przybierała dwie postaci. Tę, która ukazywała swą piękną, łagodną twarz w życiodajnym świetle, i tę drugą, złowieszczą, objawiającą się w mroku nocy. Jakby miejski las robił się wygłodniały, gorączkowo łapczywy dopiero po zmierzchu, kiedy to, co niewinne i piękne, zmieniało się w grzeszne i ohydne, nie zważając na obowiązującą wszechobecną socjalistyczną filozofię optymizmu, pracy i radości. Wtedy natura pokazywała drugą twarz, kiedy zaskoczony i zdjęty strachem człowiek odwracał wzrok ku elektrycznemu światłu, ku rzeczom znanym i zrozumiałym, takim, które można zważyć, zmierzyć i oszacować bez lęku.

Warkot przebudził się w środku nocy wyrwany z koszmaru, którego po chwili nie mógł już sobie przypomnieć. Zaschło mu w gardle, wstał więc, by się napić wody. Może nawet zaparzy sobie herbaty. Spojrzał na zegarek. Psiakość, minął dopiero kwadrans po trzeciej. Teoretycznie miał jeszcze trzy godziny snu, ale wiedział, że nie zaśnie. Przerabiał to już wcześniej.

Zapalił lampkę na stole i przyjrzał się pracy semestralnej, nad którą ślęczał wczoraj przez trzy godziny. Nakreślone wprawną ręką połyskliwe linie tuszu kreślarskiego układały się w logiczną całość na półprzeźroczystej kalce.

Profesor od mechaniki powinien być zadowolony. Na mlecznobiałej, matowej płachcie chłopak nie dostrzegł ani jednego potknięcia, ani jednego milimetra niesfornej linii, która wymknęłaby mu się spod kontroli. Skrzywił się. Mikronowa plamka tuszu bezczelnie osiadła na legendzie rysunku.

„Wydrapie się” – pomyślał.

Ze szklanką parującej herbaty usiadł przy stole i starannie zwinął rysunek, żeby nic złego mu się nie stało. Włożył go do tuby i zamknął wieczko.

Siedział tak przez chwilę, patrząc, jak dwie łyżeczki cukru rozpływają się w herbacie. Zamieszał. Łyżeczka zastukała o szkło. Chwycił metalową rączkę koszyczka i podniósł szklankę do ust. Parzy. Trzeba chwilę odczekać.

Zaczęło szarzeć. Za oknem rozciągał się widok na park Południowy, jeszcze niewidoczny o tej porze dnia. Była to niezwykle cicha dzielnica, choć za czasów służby Warkota w wojsku nazywano ją Dzikim Zachodem, bo stąd właśnie szło uderzenie Armii Czerwonej na miasto i tu rozgrywały się dantejskie sceny podczas Festung Breslau.

Przypomniał mu się incydent sprzed lat, kiedy jeszcze w mundurze bronił miasta przed grupami zawodowych szabrowników i pilnował porządku. Zapamiętał szczególnie jedną akcję. Szli do kamienicy nieopodal, raptem dwie przecznice stąd, kiedy usłyszeli potworny krzyk. Na miejscu znalazł zmasakrowanego szabrownika. A potem zobaczył te dziwne oczy, które sunęły przez stołowy pokój na podobieństwo świetlików.

Dziwne, że przypomniał sobie o tym właśnie teraz. Może na skutek tego, czego sam był niedawno świadkiem? Instynktownie wyczuwał, że sprawy nie układają się tak, jak powinny.

Nie pamiętał, co się stało z łupami tych szabrowników, podobno zniknęły w przedziwny sposób z magazynu. Nikt nie wiedział gdzie. Broń i jakieś świecidełka. Za broń dostaliby czapę od razu. Jeszcze mnóstwo się tego walało po mieście, ponoć łatwiej było kupić na targu parabelkę niż świeże jaja.

Chłopak wrócił myślami do wczorajszego dnia. Czy naprawdę tekst zmienił się na jego oczach? Trudno było mu w to wszystko uwierzyć.

Znowu spojrzał za okno i zamarł. Gdzieś po lewej stronie na ciemnej panoramie starych drzew pojawiła się krwawa łuna. Jakby artysta malarz pociągnął po raz pierwszy pędzlem po zagruntowanym na czarno płótnie, żeby zacząć dzieło od szturmówki dumnie powiewającej na wietrze.

Janek spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta.

Czerwona łuna zdawała się migotać i pełgać, zmieniając kształt i natężenie. Można było pomyśleć, że to pożar, gdyby w dali unosił się dym. Tyle że go nie było.