Strona główna » Styl życia » Wędrówki alpejskie

Wędrówki alpejskie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7136-156-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wędrówki alpejskie

Na nowo wydany zbiór opowieści o przedwojennych i tuż powojennych Alpach, autorstwa jednego z najwybitniejszych ówczesnych polskich wspinaczy, Wawrzyńca Żuławskiego.

Wędrówki alpejskie” to zapis wspinaczkowych przeżyć autora na alpejskich ścianach. Od Mont Blanc, przed Matterhorn, aż po Grossglockner – i wiele innych. Żuławski przyjechał w Alpy po raz pierwszy w 1936 roku i został przez nie momentalnie oczarowany, co odbija się w jego prozie. Czytając coraz to kolejne opowiadania, mamy przed oczami śnieżne burze, poszarpany lodowiec, podniebne biwaki, wyczerpujące wspinaczki, porażki i zwycięstwa. W tle wciąż są skalne olbrzymy Alp.

Pierwsze wydanie opowiadań pojawiło się jeszcze przed wojną, w 1939 roku, kolejne, rozszerzone, w roku 1956. Wydanie, które oddajemy w w ręce czytelników, jest opracowane zupełnie na nowo. “Wędrówki alpejskie” wzbogaciliśmy o zdjęcia nie tylko Wawrzyńca Żuławskiego, lecz także archiwalne Janusza Kurczaba. Ponadto można podejrzeć, jak powstawały opowiadania, dzięki zamieszczonym rękopisom oraz maszynopisom. Całość została opracowana tak, by współczesny czytelnik nie miał problemów ze zrozumieniem elementów z poprzedniej epoki.

Polecane książki

Nagle poczuła na sobie wzrok siedzącego na drugim końcu baru młodzieńca. Był tak piękny, że z wrażenia przeszły jej ciarki po plecach. Bezwiednie posłała mu uśmiech. Natychmiast podszedł do niej i zaprosił do tańca, a ją poraziło jak prądem. Gdy ją objął, utonęła w jego potężnych ramionach. Zalała j...
Rynek finansowy jest trzonem gospodarki i wywiera ogromny wpływ na jej poszczególne branże, pozwalając jej dzięki temu właściwie funkcjonować. Odbywa się to dzięki różnorodnym instrumentom finansowym, które tworzone są specjalnie pod potrzeby jego uczestników. Instrumenty te mają coraz z roku na rok...
Przygodowa opowieść o przygodach bogów i ludzi. Nietypowa znajomość, obopólna pomoc i związane z tym niebezpieczeństwa owocują mile spędzonym czasem....
Stan prawny na 1.08.2009 r.W książce kompleksowo przedstawiona została skomplikowana problematyka tworzenia banków spółdzielczych, prowadzenia i zakończenia ich działalności, ale także kwestie nadzoru i kontroli nad bankami spółdzielczymi oraz zagadnienia form konsolidacji sektora banków spółdzielcz...
RED to wyjątkowy oddział policji stworzony przez burmistrza Nowego Jorku. Wybrani detektywi prowadzą śledztwa, w które są zamieszani ludzie z pierwszych stron gazet – politycy, aktorzy i sportowcy. Elita chroni elitę. W Nowym Jorku trwa festiwal filmowy, na który zjechały wszystkie gwiazdy Hollywood...
Zorganizowana w Hawanie, kolejna Olimpiada Szachowa, przeszła do historii, jako jedna z najlepiej zorganizowanych! Zawody zostały przeprowadzone w luksusowym hotelu „Habana Libre”, gdzie także zakwaterowano zawodników. Na czele Komitetu Organizacyjnego stanął osobiście Fidel Castro, a członkami zost...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wawrzyniec Żuławski

Zdjęcie na I stronie okładki:
Matterhorn od północnego wschodu,

fot. J. Kurczab

Zdjęcie na II stronie okładki:
portret Wawrzyńca Żuławskiego,

arch. Żuławskich

Zdjęcie na IV stronie okładki:
Stoki Mont Blanc du Tacul,

arch. J. Kurczab

Wydanie I, Wydawnictwo Sklepu
Podróżnika

Wydawnictwo Sklepu
Podróżnika

ul. Grójecka 46/50

02-320 Warszawa

tel. (22) 658-46-26; faks (22)
822-44-56

www.podroznik.com.pl

© Copyright by Przemysław
Chlebicki, 2012

ISBN 978-83-7136-156-2

Wstęp i konsultacje
merytoryczne: Janusz Kurczab

Opracowanie: Katarzyna Babicz,
Agata Kozłowska

Skład: Katarzyna Babicz

Projekt okładki: Igor
Browiński

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

Był 18 sierpnia
1957 roku, wczesne godziny poranne. Cztery szybkie zespoły linowe
podchodziły lodowymi stokami Mont Blanc du Tacul w kierunku przełęczy
Col Maudit. Posuwano się ukośnym trawersem w prawo ku górze. Zaczęło
świtać. Mimo bezchmurnej nocy pogoda była niepewna i alpiniści
spodziewali się jej pogorszenia.

Pierwszą dwójkę tworzyli Polacy
Lechosław Utracki i Jerzy Warteresiewicz, drugą i trzecią
Francuzi, którym przewodził Charles Germain – szef instruktorów
École Militaire de Haute Montagne[1]. Na końcu szedł Wawrzyniec Żuławski związany liną ze
Stanisławem Bielem.

O godz. 4.50 Utracki i Warteresiewicz przeszli
barierę seraków i zaczęli się kierować ku skałkom, widocznym nad
nią w grani Mont Blanc du Tacul. Wtedy zeszły dwie lawiny. Jedna,
ogromna, runęła po przeciwległej stronie grani w kierunku lodowca
Bossons. Niemal równocześnie, poniżej i na lewo od Utrackiego
i Warteresiewicza, oberwała się część bariery seraków i przelatując
tuż obok francuskiej dwójki Germain – Novel, runęła wprost na
Biela i Żuławskiego, porywając ich ze sobą. Po kilkudziesięciu
metrach spadania, lecący niżej Żuławski wpadł do ogromnej czeluści,
zaś Biel został przez nią przerzucony i wylądował na dolnej wardze
szczeliny. Szczelina w jednej chwili aż po brzegi wypełniła się
bryłami lodu i śniegiem.

Ciężar ciała partnera i przywalającej go
kilkunastometrowej warstwy lodu oraz śniegu sprawił, że lina, którą
związany był w pasie, niemal przecięła Biela na pół. Odniósł
poważne obrażenia wewnętrzne i życie uratowała mu tylko szybka
operacja. Dla Żuławskiego nie było już ratunku – szczelina była
dosłownie zacementowana śniegiem i lodem, a jego ciało znajdowało
się pod grubą warstwą na pełną długość liny łączącej go
z Bielem, to jest około 15 m. Zwłok nigdy nie odnaleziono. Ostatnia
alpejska wędrówka Wawrzyńca Żuławskiego okazała się drogą bez
powrotu.

W rocznicę wypadku pod Mont Blanc du Tacul
odbyła się na starym cmentarzu w Chamonix uroczystość wmurowania
symbolicznej tablicy ufundowanej przez ZAIKS. Napis w języku francuskim
głosi:

LE 18 AOÛT 1957

PORTANT SECOURS A SES CAMARADES
ALPINISTES

PÉRIT ENSEVELI PAR
L’AVALANCHE

ET

GÎT DANS UNE CREVASSE

DU MONT BLANC DU TACUL

WAWRZYNIEC
– LAURENT

ŻUŁAWSKI

NÉ À ZAKOPANE LE
14-2-1916

MUSICIEN ET COPMPOSITEUR
POLONAIS

ÉCRIVAIN – ALPINISTE

À SON PRÉSIDENT

LA SOCIETÉ POLONAISE DES
AUTEURS

“ZAIKS”

Jerzy Wawrzyniec
Żuławski urodził się 14 lutego 1916 roku w Zakopanem. Jego
matką była Kazimiera z Hanickich, a ojcem – znany poeta, dramaturg
i prozaik, jeden z prekursorów polskiej literatury fantastycznonaukowej,
autor „Trylogii księżycowej” Jerzy Żuławski (1874-1915). Jerzy
Żuławski wspinał się, brał udział w akcjach ratowniczych
i wraz z Mariuszem Zaruskim był jednych z założycieli Tatrzańskiego
Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Również i matka Wawrzyńca czynnie
uprawiała taternictwo, chodziła też po Alpach.

Wawrzyniec był najmłodszym w młodym pokoleniu
rodziny Żuławskich. Bracia Marek i Juliusz, starsi odpowiednio
o 8 i 6 lat, razem ze stryjem Jackiem, wprowadzali szesnastoletniego
Wawrzyńca w tajniki sztuki wspinania. Pierwsze wspinaczki odbył
w 1932 roku, a już w dwa lata później rozwiązał pierwszy problem
tatrzański, zdobywając wraz z bratem Markiem północno-zachodnią
ścianę Żabiego Mnicha. Od tego czasu już niemal co rok dokonywał
wybitnych przejść w Tatrach. Towarzyszami jego górskich przygód
byli tacy znani taternicy, jak Jan Staszel, Zbigniew Korosadowicz,
Tadeusz i Stefan Bernadzikiewiczowie, Stanisław Luxemburg, Maciej
Zajączkowski, a nieco później także Tadeusz Orłowski. Z tym ostatnim
w 1943 r. dokonał drugiego przejścia, a pierwszego jednym ciągiem,
sławnej z trudności drogi Orłowski-Gosławski
na północno-zachodniej ścianie Galerii Gankowej.

Mont Blanc du Tacul, Mont Maudit, Mont
Blanc, Aiguille du Gouter – trasa trawersowania
Mont Blanc. Arch. J. Kurczab

W czasie okupacji zaangażował się
w działalność konspiracyjną. Jako podporucznik batalionu AK,
Żuławski wziął udział w powstaniu warszawskim. W latach 1940-1944
ściśle współpracował przy wydawaniu konspiracyjnego „Taternika”
(redaktorem był Tadeusz Orłowski) – jedynego na świecie czasopisma
o tematyce alpinistycznej, wydawanego pod okupacją hitlerowską.

Po zakończeniu wojny Żuławski przystąpił do
wspinaczki ze zdwojoną energią. Popularny „Wawa” dokonał wówczas
w Tatrach wielu znaczących pierwszych wejść nowymi drogami takimi jak: Żabi
Szczyt Wyżni lewą częścią
północnej ściany (z Tadeuszem Orłowskim, 1948), Mięguszowiecki
Szczyt Pośredni środkowym filarem
północno-wschodniej ściany (z Danutą
Schiele i Tadeuszem Orłowskim, 1948), Spadowa
Kopa zachodnim filarem (z Tadeuszem
Orłowskim, 1949), Niżnie Rysy zachodnią grzędą
przez Tomkowe Igły (z Tadeuszem Orłowskim, 1950) i Lodowy
Szczyt wschodnią ścianą (m.in. z Arno Puškašem,
1953).

Mont Maudit z Mont Blanc
du Tacul. W tej okolicy prawdopodobnie zginął Groński
z Jugosłowianami. Arch. J. Kurczab

W latach 1934-1939 Żuławski
odbył studia w zakresie filozofii i muzykologii na
Uniwersytecie Warszawskim. Kompozycję studiował początkowo
w Toruniu, a następnie w Konserwatorium Warszawskim w klasie prof. Kazimierza
Sikorskiego (dyplom
w 1937 r.). W 1947 roku uzupełniał studia u Nadii
Boulanger w École Normale de Musique w Paryżu. Był
również krytykiem muzycznym i pedagogiem. Tuż po wojnie wykładał
w Konserwatorium Łódzkim, a w 1950 r. został profesorem Państwowej
Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, gdzie prowadził instrumentację
symfoniczną i seminarium krytyki muzycznej.

Był utalentowanym kompozytorem –
napisał m.in. wariacje fortepianowe, sonatę skrzypcową,
kwintet fortepianowy, kilka mazurków i pieśni. Jego
temperament i niespożyta energia sprawiały, że
również organizacyjnie działał w dziedzinach związanych
z jego zawodem. W latach 1951-1953 pełnił funkcję sekretarza Związku
Kompozytorów Polskich oraz był
członkiem Rady Kultury, od maja 1956 do śmierci był prezesem Stowarzyszenia
Autorów ZAiKS.

Ogromny był także jego wkład w rozwój
polskiego taternictwa i alpinizmu. Wykazywał wielki talent i zmysł
organizacyjny, co w połączeniu z jego autorytetem, erudycją
i wdziękiem osobistym dawało nadspodziewanie dobre efekty nawet
w trudnych latach powojennych. Szeroko ustosunkowany – także
w kręgach politycznych – Żuławski potrafił doprowadzić w 1956 roku
do reaktywacji Klubu Wysokogórskiego, który jako samodzielna organizacja
przestał istnieć w ciemnych latach stalinowskich.

W 1947 roku Żuławski wziął udział
w pierwszej powojennej wyprawie Klubu Wysokogórskiego w Alpy. Mimo długiej
przerwy i niedawno przebytej choroby przeszedł m.in. wschodnią ścianę
Grépon i filar Boccalattego na Mont Blanc du Tacul (obie z Tadeuszem
Orłowskim).

Latem 1957 roku w Alpy wyjechała duża grupa
polskich alpinistów. Żuławski w tym czasie przebywał służbowo
we Francji, ale nie omieszkał wykorzystać tej okazji do odwiedzenia
ukochanego masywu Mont Blanc. Nie pełnił żadnej oficjalnej funkcji na
dwóch polskich obozach w dolinie Chamonix, jednak ze względu na swoje
doświadczenie i stanowisko prezesa Klubu Wysokogórskiego, czuł się
ich opiekunem.

Kierownikiem jednego z obozów
– „Francja I”, mającego bazę w Les Praz de Chamonix
i grupującego najsilniejszych wspinaczy, był Stanisław „Mojżesz”
Groński – doświadczony alpinista i partner Żuławskiego z kilku
wspinaczek tatrzańskich. 7 sierpnia, wraz z poznanymi w Alpach dwoma
Jugosłowianami, Groński wyruszył z Chamonix z zamiarem wejścia na
Mont Blanc granią od Col du Midi. Wyprawę przewidziano na 5 dni. Pogoda
była zmienna, jednak nie dawała powodów do obaw. Tymczasem 11 sierpnia
po południu w masywie Mont Blanc rozpoczęła się gwałtowna burza
z wyładowaniami atmosferycznymi i intensywnym opadem, niżej – deszczu,
wyżej – śniegu.

Początkowo o Grońskiego nie obawiano się
zupełnie. Bardziej niepokojące było zaginięcie trójki Polaków,
którzy wspinali się na Aiguille Verte. Gdy 12 sierpnia trójka z Verte
odezwała się ze schroniska Charpoua po zejściu ze szczytu, a Groński
z towarzyszami nie wrócił, rozpoczęto poszukiwania w rejonie Mont
Blanc – na Grand Plateau i w schronisku Vallota. Wraz z instruktorami
École Militaire de Haute Montagne brała w nich udział pod kierunkiem
Żuławskiego cała polska grupa znajdująca się w rejonie. Łącznie
ratowników było dwudziestu.

Poszukiwania nie dały rezultatu i kierownictwo
ÉHM na konferencji w dniu 17 sierpnia zdecydowało o zaniechaniu
dalszej akcji. Zapowiedziano jednak wysłanie lekkiego rekonesansu dla
przejścia drogi, którą miała iść zaginiona trójka. Zrobiono to na
prośbę kolegi zaginionych Jugosłowian. Powiadomiony o tym Wawrzyniec
Żuławski postanowił Francuzom towarzyszyć. Zgłosiła się również
trójka ochotników: Biel, Utracki i Warteresiewicz. Czwórka Polaków
oraz Francuzi Germain, Novel, Minster i Vacher po południu 17 sierpnia
wyjechali na nocleg do schroniska na Col du Midi. Resztę znamy
z początku tego tekstu.

Odezwały się różne głosy, zarówno
w prasie polskiej, jak i francuskiej, krytykujące Polaków, zarzucające
im lekkomyślność, porównujące ostatnią akcję z szarżą pod
Somosierrą. Jednak kto znał Żuławskiego, wiedział, że nie mógł
on inaczej postąpić. Choć odradzał Francuzom tę ostatnią akcję,
uważał, że jeżeli Francuzi wyruszyli, to nie mogło zabraknąć
polskich alpinistów.

„Wędrówki alpejskie” były pierwszą
książką Wawrzyńca Żuławskiego. Ukazały się w 1939 roku
nakładem znanego przed wojną wydawnictwa Gebethner i Wolff
w serii „Biblioteki młodzieży”. Wcześniej Żuławski publikował
fragmenty „Wędrówek” w „Taterniku”. Wydane ponownie po wojnie
i uzupełnione o nowe wspomnienia z Alp „Wędrówki alpejskie”,
podobnie jak „Tragedie tatrzańskie”, „Sygnały ze skalnych
ścian” i niedokończone „Skalne lato”, nawiązywały do bogatej
działalności wspinaczkowej autora. Jak pisał alpinista i krytyk
literacki Jan Alfred Szczepański[2]:

Miejsce wypadku Wawrzyńca
Żuławskiego na stokach Mont Blanc du Tacul. Arch. J. Kurczab

Żuławski zdążył sam
wydać parę szczupłych książek o alpinistycznej treści. Jego
zasadniczy dorobek mieści się w jednym tomie. Ten tom pozostanie
w literaturze wysokogórskiej – jak pozostały impresje „W Tatrach”
Karłowicza. Niemniej, w każdym pokoleniu taternickim budzić się
będzie żal, że jego autorowi nie danym było zostawić po sobie
dorobku jeszcze bogatszego, że dzieło literackie Żuławskiego jest
kadłubowe – chociaż na przestrzeni ostatniego półwiecza książka
Żuławskiego należy do dwu-trzech najwybitniejszych pozycji w swoim
rodzaju.

Pewnie to życzenie by się spełniło, gdyby
nie tragiczny finał na zboczu Mont Blanc du Tacul, które stało się
lodowym grobem Wawrzyńca Żuławskiego. Tylko koniec odciętej przez
towarzyszy liny, który wystawał z zasypanej szczeliny, świadczył
o bezgranicznej ofiarności człowieka, który zawsze wsłuchiwał się
w sygnały ze skalnych ścian.

Janusz Kurczab

[1] École Militaire de Haute Montagne (EHM,
później EMHM) – założona w 1932 r. w Chamonix pierwsza na świecie
organizacja zajmująca się szkoleniem kadr oficerskich oddziałów wojsk
górskich. W 1948 r. EHM uczestniczyła w powołaniu specjalistycznej
organizacji ratowniczej w Masywie Mont Blanc – Peloton de Gerdarmerie
de Haute Montagne (PGHM) (przyp. red.).

[2] „Pisma górskie Wawrzyńca
Żuławskiego” – „Taternik” 4/1959 (przyp. red.).

NOTA WYDAWNICZA

Tekst „Wędrówek
alpejskich” oraz obu słowniczków pozostawiliśmy w kształcie
z 1956 roku, z zachowaniem oryginalnej interpunkcji i ortografii. Nowe
wydanie zostało wzbogacone o przypisy, przybliżające współczesnemu
czytelnikowi realia alpinizmu przed- i powojennego oraz nowy wstęp
autorstwa Janusza Kurczaba. Przygotowaliśmy również indeks osób
pojawiających się na kartach opowiadań Wawrzyńca Żuławskiego,
dodany na końcu. Fotografie pochodzą z archiwum Janusza Kurczaba oraz
Wawrzyńca Żuławskiego, maszynopisy i rękopisy z archiwum Wawrzyńca
Żuławskiego.

Redakcja

„Jadę doprawdy
w nieznane” – myślę sobie spoglądając z okna wagonu na olbrzymie
skalne obeliski wyrosłe wokół Salzburga, na barwne miasteczko, domki
i ogrody rozrzucone u ich stóp. Słońce zachodzi właśnie i wapienne
skały świecące białawo, niebiesko i rudo zdają się dosięgać
niebios.

„Kto wie, może dogonię
ich jeszcze w Zell am See[3]” – rozmyślałem dalej, gdy tymczasem pociąg pędził
poprzez ginący w mroku kanion doliny. Szum potoku góruje chwilami nad
turkotem kół.

Złośliwa grypa postawiła pod
znakiem zapytania mój pierwszy w życiu wyjazd w Alpy, latem 1936
roku. Zachorowałem akurat w dzień, kiedy ośmiu moich kolegów pod
wodzą doświadczonego alpinisty, inżyniera Adama Karpińskiego,
opuszczało Polskę udając się na alpejski obóz treningowy. Obóz,
który miał nas wprowadzić w tajniki pokonywania lodowców, w technikę
wspinania się po śnieżnych stromiznach i graniach – słowem,
zapoznać nas z całą „wiedzą” alpejską. A wszystko po to, by
w przyszłości otworzyć nam drogę ku wyśnionym śnieżnym olbrzymom:
Himalajom.

Można więc sobie wyobrazić nastrój, kiedy
rad nierad kładłem się do łóżka, spoglądając żałośnie na
gotowy już paszport zagraniczny i bilet. Moje pragnienie wyjazdu było
tak silne, że z całym przekonaniem zapowiadałem odjeżdżającym
towarzyszom swe niezawodne przybycie. Kiwali głowami ze źle
ukrytym powątpiewaniem, ale w myśl zasady: „choremu nie należy
się sprzeciwiać”, zapewnili, że przyślą depeszę z dokładnym
określeniem miejsca pobytu, a w hotelach i schroniskach zostawią dla
mnie listowne informacje.

O ile jednak ja spełniłem istotnie
swoją obietnicę i po trzech czy czterech dniach choroby zwlokłem
się z łóżka i wyjechałem, o tyle uzasadniony sceptycyzm moich
kolegów zwyciężył najwidoczniej, bo żadnej depeszy w ogóle nie
otrzymałem.

Wiedziałem jednak, że terenem działania
polskiej wyprawy będzie początkowo masyw Grossglockneru w Alpach
Austriackich. Wiedziałem także, że stacją dojazdową i punktem
wyjściowym w tę grupę górską jest małe miasteczko alpejskie Zell
am See. To mi wystarczyło i któregoś popołudnia – jeszcze silnie
osłabiony gorączką – usadowiłem się w pociągu idącym przez
Wiedeń i Salzburg do Zell am See.

Właśnie dojeżdżałem na miejsce. Nie
miałem pojęcia, gdzie mogą być w tej chwili moi koledzy. Jeśli
opuścili już Zell i poszli w góry, to gdzie ich szukać? Muszę
się tu od razu przyznać, że Alpy razem z lodowcami i wszelkimi
innymi pułapkami, czyhającymi na niedoświadczonego turystę,
znałem tylko z opowiadań. Miałem więc dostateczne powody do
niepokoju. Widziałem już w wyobraźni siebie błądzącego samotnie
w daremnych poszukiwaniach po nieznanych, obcych i groźnych górach. Moją
sytuację komplikowało także i to, że nie miałem więcej niż
trzydzieści szylingów w kieszeni, co na ceny austriackie było sumą
znikomą. Ponadto jechałem w swoim normalnym, miejskim ubraniu, gdyż
cały mój ekwipunek górski: raki[4], czekan, podkute buty, zabrali ze sobą uczestnicy
obozu. Gdzież go mogli zostawić? Zapewne w hotelu, w którym się
zatrzymali. Ba, ale któryż to hotel i jak go odszukać? Jeżeli
dodam jeszcze, że po niemiecku umiałem dosłownie pięć wyrazów,
co skazywało mnie na porozumiewanie się głównie na migi – to
czytelnik zgodzi się chyba, że swoją włóczęgę śmiało mogę
nazwać „podróżą w nieznane”.

W pozie pełnej zamyślenia stoję na
opustoszałym już peronie dworca w Zell am See. Niewielki, na
wpół pusty plecak zwisa mi z ramienia, w ręku trzymam płaszcz
i kapelusz. Ostatecznie Zell nie jest tak wielkie, aby pobyt ośmiu Polaków
nie zwrócił niczyjej uwagi. Od czego więc zacząć? Naturalnie –
od biura informacyjnego.

Urzędnik biura informacyjnego pobił rekord
uprzejmości. Mimo późnej pory telefonował kolejno do wszystkich
miejscowych hoteli. Nareszcie, jest! „Byli tu Polacy, zostawili nawet
jakiś list”.

Informacja zawarta w liście przedstawiała
się dość niejasno: „Jedziemy autobusem na Franz Josefs Höhe,
a stamtąd wyruszamy założyć obóz na wyżniej płaszczyźnie
lodowca Pasterze” – pisał Karpiński. Tylko tyle. Trochę mało! Ta
„wyżnia płaszczyzna” – wliczając w nią wielką ilość bocznych
odnóg lodowca Pasterze – liczy sobie pewnie kilkadziesiąt kilometrów
kwadratowych. Jakże tu znaleźć trzy niewielkie białe namioty, prawie
niewidoczne na śniegu! W dodatku list nie zawierał żadnych informacji,
gdzie jest mój ekwipunek górski. Daremnie szukałem go wśród stosu
gratów zostawionych w hotelu przez uczestników wyprawy. Znalazłem za
to parę zapasowych butów górskich jednego z kolegów. Zabrałem je
bez skrupułów. Czekan pożyczył mi właściciel hotelu, sympatyczny
Szwajcar. Czekan ten wyglądał jak jakiś historyczny zabytek z muzeum
alpinizmu: długością przewyższał mnie chyba o głowę. Szedłem do
autobusu, wśród zdumionych spojrzeń przechodniów, niosąc ten dziwny
przedmiot pod pachą. Raków nie miałem i musiałem się na razie bez
nich obchodzić.

Hotel na Franz Josefs Höhe położony jest
na zboczu, wysoko ponad ogromną, zastygłą w lodzie rzeką lodowca
Pasterze. Gwarny, hałaśliwy, wypełniony warkotem samochodów
i motocykli, hotel ten jest celem wycieczek bogatych turystów wszelkich
narodowości. Przyjeżdżają tu „podziwiać piękno Alp”,
zaledwie racząc spojrzeć na majestatyczną sylwetkę Gossglockneru,
najwyższego szczytu Wysokich Taurów. Polacy? Tak, byli tutaj. Gdzie są
w tej chwili? Któż to może wiedzieć! Wyfraczony „ober” informuje
łaskawie, lecz niecierpliwie. Spieszy się, musi przecież obsłużyć
innych gości, od których spodziewa się dostać dobry napiwek.

Grossglokner i lodowiec
Pasterze. Fot. J. Kurczab

Trudno, będę szukał na chybił trafił. Jest
już wieczór – mam jeszcze tyle pieniędzy, ile trzeba, aby tu
przenocować. Mam także tabliczkę czekolady – od biedy wystarczy
za prowiant.

Trzeba było widzieć, jak „stary” taternik,
u siebie w Tatrach patrzący z pogardą na tak zwanych „ceprów”,
wkraczał po raz pierwszy na lodowiec. Myślę, że nawet niejeden
nowicjusz alpejski miałby powód do śmiechu, gdyby mnie wtedy
zobaczył. U skraju dolnych partii lodowca Pasterze, tam gdzie setki
miejskich gapiów spacerują co dzień bez obawy, ja stałem z kwadrans,
zanim zdecydowałem się postawić nogę na nie znanym mi, obcym i wrogim
gruncie. Pierwszy krok przyniósł mi ważne doświadczenie: lodowiec
bynajmniej nie ma zamiaru załamać się ani zapaść wraz ze mną pod
ziemię, a przy tym lód w dolnych partiach jest gąbczasty i zupełnie
nie śliski. Zrobiłem parę kroków; doszedłem do małej, zupełnie
niewinnej szczelinki. Miała może półtora metra głębokości. Po
długim namyśle przekroczyłem ją ostrożnie i znowu przekonałem się,
że nic strasznego mnie nie spotkało. Coraz śmielej spacerowałem
to tu, to tam. Nie minęła godzina, a już po tej łatwej zresztą
i bezpiecznej części lodowca poruszałem się zupełnie swobodnie. Teraz
mogłem się zastanowić nad planem poszukiwań.

Prawą stroną doliny ciągnął się główny
szlak turystyczny, uczęszczany przez dziesiątki łudzi. Szlak,
na którym rozmieszczone były gęsto schroniska: Hofmannshütte
i położone wysoko, na górnym piętrze lodowca – Oberwalderhütte. Lewa
partia doliny była rzadko odwiedzana. Przyjąłem logiczne – jak mi
się zdawało – założenie, że koledzy moi rozbili namioty w tej
właśnie mało uczęszczanej części lodowca. Przypuszczenie moje –
mylne, jak się później okazało – potwierdzał na pozór fakt, że
w schronisku Hofmanna nic nie wiedziano o pobycie Polaków. Postanowiłem
wobec tego zboczyć z głównego szlaku, zatoczyć wielki łuk poprzez
górne partie lodowca, przeszukać boczne jego odnogi i dotrzeć znów
do szlaku, gdzieś w okolicy Oberwalderhütte.

Przebyłem w poprzek lodowiec Pasterze
i po stromym, zmarzniętym śniegu począłem wchodzić w górę. Zaraz
na początku spotkałem dwóch turystów. Na pytanie, czy nie widzieli
gdzieś polskich namiotów – odpowiedzieli przecząco. Z kolei turyści
zainteresowali się, dokąd idę. Pokazałem im ręką na zbocza śnieżne
ponad zerwami seraków, które spływały z górnego na dolne piętro
lodowca. Potrząsnęli głowami z powątpiewaniem.

– Tam się nie da iść.

– Dlaczego?

– Niebezpieczeństwo szczelin.

– No, zobaczymy.

Panorama Wysokich Taurów
ze Schmittenhöhe – stacji narciarskiej ponad
Zell am See. Fot. J. Kurczab

Idę dalej kierując się wielkim łukiem ku
płaszczyznom lodowca pod Johannisbergiem. Omijam odkryte, widoczne z dala
szczeliny. O tym, że istnieją szczeliny całkowicie zakryte śniegiem
i że rozsiane są gęsto pod śnieżną skorupą, po której stąpam
– po prostu nie wiedziałem. Nie domyślałem się również, że one
to właśnie są owymi pułapkami, o których tyle słyszałem.

Koło południa zatrzymuję się i zjadam
trochę czekolady ze zbawiennej tabliczki, którą żyję od dwudziestu
czterech godzin. Potem ruszam dalej, nie zważając wcale na to, że
śnieg rozmiękł pod palącymi promieniami słońca, że brodzę
w nim do pół łydki, a owe zakryty szczeliny zmieniły się teraz
w zdradliwe zasadzki.

Lodowiec – początkowo przeceniany przeze
mnie, teraz lekceważony – wkrótce pokazał, co potrafi. Nagle, tak
jak zapadałem się dotąd po kolana, teraz zapadłem się głębiej –
po pas, po barki – aż raptem poczułem próżnię pod sobą. Trwało
to ułamek sekundy i wtedy – równie nieoczekiwanie – stanąłem
na twardym, zlodowaciałym śniegu. Wokół mnie ciemno i otchłań,
tylko nad głową okrągła dziura rozjaśniona oślepiającym
blaskiem słonecznego dnia… Gorączkowo, w popłochu, walę czekanem
w ściankę szczeliny, czepiam się na oślep śniegu i szczęśliwie
wyłażę na zewnątrz. Leżę na brzuchu – bo czuję instynktownie,
że tak jest najbezpieczniej – i usiłuję zrozumieć, co się
właściwie stało. Zorientowałem się, że wpadłem do szczeliny
z wierzchu zupełnie niewidocznej. Zatrzymałem się wyjątkowym
zbiegiem okoliczności na mostku śnieżnym, uformowanym wewnątrz
szczeliny. Mostek był twardy, bo słońce tam nie dochodzi, i dzięki
temu utrzymał mnie. Przez otwór wybity moim ciałem zieje czarna
pustka. Nie wiem, jak głęboka była szczelina. To pewne, że gdyby
nie ten zbawczy most, zabiłbym się na miejscu albo też, doleciawszy
nawet jakimś cudem żywy do dna, byłbym skazany na powolną śmierć.
W tej bowiem części lodowca rzadko kiedy zjawia się alpinista i szansa
znalezienia mnie równała się zeru.

Wstałem ostrożnie i począłem szukać
obejścia szczeliny. Posuwałem się zwolna, każdy krok sondując
czekanem. Jeśli chodzi o lodowce – ten dzień nauczył mnie bardzo
wiele. Przede wszystkim ostrożnego posuwania się w niebezpiecznym
terenie. Nie tylko tego zresztą. W piętnaście minut po wypadku raptem
zacząłem „widzieć” wszystkie zakryte szczeliny, to jest raczej
intuicyjnie domyślać się, gdzie są, gdzie mogą być i w jakim
kierunku przebiegają.

Południe dawno minęło. Już z daleka
zobaczyłem delikatną linię szlaku, rysującą się poprzez
nieskazitelnie białe płaszczyzny śnieżne. Zbiegała gdzieś
z przełęczy Riffltor i szła dalej ku schronisku Oberwalder. Zjadam
resztki czekolady i wlokę się zrezygnowany w kierunku szlaku. Czuję
się przytłoczony ogromem i pustką, znużony beznadziejnością
poszukiwań, wyczerpany upałem i długim marszem. Dotarłszy do
wydeptanej poprzez śnieg ścieżyny siadam znowu. Nie mam się co
spieszyć. Schronisko jest już niedaleko, ale nie czeka w nim nic na
tego, który ma dwadzieścia groszy austriackich w kieszeni. Mam za to
jeszcze papierosy – zapalam jednego z nich.

Grossglockner od północnego
wschodu. Arch. J. Kurczab

Od Riffltor idzie ktoś w moją
stronę. Przyglądam mu się obojętnie. Gdy zbliżył się na
odległość głosu, zadaję mu stereotypowe pytanie:

– Nie widzieliście przypadkiem polskich
alpinistów?

– Widziałem – pada sensacyjna
odpowiedź.

Zrywam się na równe nogi.

– Gdzie?! – krzyczę z całej siły.

Otrzymuję odpowiedź w tak łamanej
niemczyźnie, a przy tym tak znajomym głosem, że zaczynam bacznie
wpatrywać się w mego rozmówcę…

– Ależ tak! – krzyczę biegnąc ku
niemu. Doprawdy, cudowne spotkanie! Był to Zdzisław Dąbrowski, jeden
z członków polskiego obozu!

Ściskamy się serdecznie. Nie spodziewali
się mego przyjazdu.

– Gdzieżeście założyli obóz? –
pytam się zaraz ciekaw rozwiązania zagadki dręczącej mnie od dwóch
dni.

– O pięćdziesiąt kroków od
Oberwalderhütte.

Mimo woli zakląłem. Tego już naprawdę nie
mogłem przypuszczać.

– Jak to, ja was szukam po najgorszych
wertepach, a wy siedzicie tutaj – obok schroniska?!

– Ano, tak jakoś uchwaliliśmy, że będzie
wygodniej – odpowiada.

Panorama Wysokich Taurow ze schroniska
Hannoverhaus na Arnoldshöhe. Fot. J. Kurczab

Nie minęło pół godziny, gdy
wśród okrzyków zdziwienia wkraczałem pomiędzy namioty
towarzyszy. Rozpoczęły się hałaśliwe i trochę bezładne opowiadania,
a tymczasem koledzy krzątali się wokół rozgrzanego prymusa i gotowali
dla mnie obfity obiad.

Znalazłem obóz i towarzyszy – a więc
„podróż w nieznane” skończona? Ależ nie! Właściwie dopiero się
zaczęła. Nieznany był mi lodowiec – łatwy lodowiec Pasterze –
zanim po raz pierwszy wkroczyłem nań nieśmiałą stopą. Poznałem go
wzdłuż i wszerz, poznałem zdradliwe niebezpieczeństwo szczelin. Ale to
był zaledwie początek. Wszystko mam przed sobą i wszystko jest jeszcze
nieznane. Przedziwne labirynty seraków, tęczowo opalizujące w słońcu
jak zamki wyśnione z bajki. Ogromne, śnieżne pustynie, bez śladu
życia – w słoneczne południa upalne jak Sahara. Gładkie jak tafla
ślizgawki, strome żleby i rynny, skute błyszczącym lodem. Zakamarki
skalne i skały groźnie piętrzące się nad głową. Lawiny. Powietrzne
granie – wyrzeźbione ze śniegu krawędzie ostre jak nóż. W białej
pustce, gdzieś pod Riffltor, zakładałem mój pierwszy w życiu alpejski
szlak, ze wzruszeniem stawiając stopy w świeżo spadłym, nieskalanym
śniegu. Na lodowych stromiznach uczyłem się rąbać czekanem
pierwsze w życiu stopnie. Poznawałem wielkość Alp, odległości
i przestrzenie. Na zwyczajnej, łatwej drodze na Grossglockner opadałem
z sił, nie przyzwyczajony do pokonywania wielkich alpejskich różnic
wzniesienia, nie przyzwyczajony do szybkiego tempa marszu. Poznałem
piekący żar słońca i wiatr, deszcz, śnieżycę, mgłę i burzę.
W namiocie nad lodowcem Pasterze, przy krwawo zachodzącym słońcu,
w upiornym, stalowoniebieskim blasku skał i lodów, po raz pierwszy
w życiu walczyłem ze wściekłymi atakami föhnu. Wiał całą
noc i całą noc szarpał, łopotał zawzięcie ściankami naszego
schronienia.

Grosses Wiesbachhorn i Kitzsteinhorn
z Wildkogel. Arch. J. Kurczab

A potem rozpoczęły się długie dni
niepogody. Mgła, pozwalająca zaledwie widzieć plecy idącego przodem
towarzysza, udaremniła pierwszy atak na rynnę Pallaviciniego. We
trójkę z Korosadowiczem[5] i Staszlem lawirowaliśmy wtedy w plątaninie lodowych
złomisk na progu kotlinki Inneres Glocknerkarr. Później siedzieliśmy
cierpliwie nad czeluścią szczeliny brzeżnej, czekając –
a nuż się trochę rozwidni? Padający śnieg wypłoszył nas
z powrotem do obozu. Nasze namioty przemakają haniebnie. Długotrwałe
deszcze stają się udręką. Przenosimy się wreszcie do wysoko
położonego schroniska. Tu znów sypie bezustannie śnieg. Zagrzebuje
wszystkie szlaki: te wiodące w górę i te schodzące w dół, ku
cywilizacji.

Gdy wychodziliśmy ze schroniska, wszyscy
trzej związani liną, zaledwie zdołaliśmy otworzyć drzwi, tak
je zasypało. Pod Riffltor godzina za godziną brniemy do pół
uda w śnieżnym puchu. Wiatr wznosi tumany pyłu, mgła zakrywa
wszystko. Białość wokoło jest już tak niesamowita, że sami pytamy
się siebie, gdzie jesteśmy: czy w górach, czy w podbiegunowej pustce
– na ziemi, czy w obłokach? Gdy dotarliśmy na przełęcz, mgły
się rozpełzły i ukazał się świat nowy: doliny i szczyty wybielone
świeżym śniegiem, iskrzące się w słońcu. Doliny i szczyty dotąd
nie widziane. Podróż w nieznane trwała.

[3] Przypisy dotyczące nazw geograficznych
znajdzie czytelnik w Słowniku nazw geograficznych (przyp. autora).

[4] Przypisy dotyczące terminów
wysokogórskich znajdzie czytelnik w Słowniku terminów wysokogórskich
(przyp. autora).

[5] Indeks nazwisk na końcu książki
(przyp. red.).

Ścieżka
wiła się monotonnymi zakosami. Szeroka, rozłożysta dolina Kaprun
zostawała coraz niżej pod nami. Dno jej pokryte gęstą, zieloną
trawą przerzynał potok. Wypływał z czoła lodowca i pełznął
leniwie w dziesiątkach bocznych łożysk, tworząc delty, rozlewiska,
młaki[6] i bagna – prawdziwą udrękę dla wędrowca. Dopiero z progu
doliny rzucał się gwałtownie w dół w majestatycznej kaskadzie. Wyżej
– ponad zielonością – wypiętrzały się śnieżne wierzchołki. Po
nich pełzały chmury.

Dwudniowy odpoczynek w Moserboden – gospodzie
turystycznej w Kaprun – zrobił swoje. Szło mi się lekko i dobrze,
chociaż po niedawno przebytej grypie daleko mi jeszcze było do normalnej
formy.

Pobyt w Moserboden nie był zresztą
dobrowolny. W ciągu ostatnich dni lało tak haniebnie, że nie
pozostawało nam nic innego, jak skracać sobie czas grą zwaną
„Kanonenspiel” (dosłownie „gra w armaty”), a będącą czymś
w rodzaju futbolu stołowego. Z zapałem uganialiśmy się po salce,
usiłując gęstą kanonadą sprężynowych armatek wpędzić piłkę do
miniaturowych bramek. Wieczory spędzało się w bibliotece na wertowaniu
książek i czasopism.

Znudzeni takim trybem życia, postanowiliśmy
z Korosadowiczem i Staszlem przenieść się do Schweigerhaus – schroniska
górskiego, położonego o 800 m wyżej – i mimo nieszczególnej pogody
próbować przejścia północno-zachodniej ściany Wiesbachhornu.

Trzeba przyznać, że postawiliśmy sobie
zadanie wcale nie łatwe do wykonania. Gdy około roku 1925 słynny
alpinista niemiecki, Willy Welzenbach, rozpoczął szturm na szereg
urwisk alpejskich, uznawanych dotąd za „absolutnie niedostępne”
– ściana Wiesbachhornu była jedną z pierwszych jego rekordowych
wspinaczek. Groźna sława tej nadzwyczaj trudnej drogi wzrosła
jeszcze, gdy w roku 1931 zabił się na niej młodziutki Toni Schmidt,
zdobywca straszliwej północnej ściany Matterhornu. Sam Welzenbach
również zginął śmiercią górską w burzy śnieżnej, gdzieś na
podniebnych graniach himalajskich Nanga Parbat, w czasie tragicznej
wyprawy niemieckiej 1934 roku.

Dla nas północna ściana Wiesbachhornu – to
coś więcej niż głośna z trudności i niebezpieczeństw ściana. To
pierwsze prawdziwie alpejskie i po alpejsku trudne przedsięwzięcie,
które podjęliśmy.

Pogoda napełniła nas niepokojem. Wprawdzie
przed południem rozjaśniło się nieco i deszcz przestał padać,
ale pułap chmur wisiał wciąż nisko nad ziemią – ciężki,
ołowianoszary. Nie zdążyliśmy dojść do schroniska, gdy począł
sypać śnieg.

Grosses Wiesbachhorn
i Kandlgrat. Arch. J. Kurczab

Jakżeż różnił się Schweigerhaus
od schronisk, a raczej hoteli alpejskich, które poznaliśmy
dotychczas! Położony wysoko, na niewielkiej platformie kolosalnej
skalistej grzędy, górował wyniośle nad całym otoczeniem doliny
Kaprun. Tuż – za nikłą metalową balustradą – rozwierały się
otchłanie północnych ścian Bratschenkopfu i Glockerinu. Dalej,
w wieczornym mroku i śnieżnej zadymce, ginęła majestatyczna panorama od
Eiskögele aż po Kitzsteinhorn. Tutaj już nie dosięgał hałaśliwy
rozgwar turystów z dobrze wypchanymi portfelami. Nie spotykają nas na
progu krytyczne spojrzenia gospodarzy, starające się odgadnąć, co
też mogą zawierać nasze kieszenie. Tu zapowiedź, że jutro będziemy
atakować północną ścianę Wiesbachhornu, czyni z nas od razu miłych
i pożądanych gości.

Północna ściana
Grosses Wiesbachhornu. Arch. J. Kurczab

Do świtu brakowało kilku godzin, gdy
opuszczaliśmy schronisko. Po ciemku jeszcze wspinamy się po klamrach
i łańcuchach, w które hojnie wyposażono górne partie grzędy
wiodącej na grań. Świt zastaje nas już na niewybitnej turni,
zwanej Fochezkopf. Stąd biegnie ostra, śnieżna grań i ginie
w chmurach. To Kaindlgrat – łatwa i najbardziej uczęszczana droga na
Wiesbachhorn. Stąd także po raz pierwszy odsłania się widok na nasz
cel dzisiejszy – północną ścianę.

Wygląda diabelnie stromo
i niedostępnie. Jednostajna zerwa śnieżna, przecięta w środku
ciemniejszym pasem odsłoniętego lodu. Nie stromość nas jednak
niepokoi. Niepokoją raczej liczne ślady po spadłych lawinach,
widniejące u stóp ściany.

Przykrym stokiem śnieżnym schodzimy z grani
na lodowiec i ruszamy do szturmu. Ściana, wyglądająca z daleka
tak groźnie i niedostępnie, z bliska okazała się znacznie mniej
stroma. Na lodzie leżała warstwa świeżego śniegu. Cienka wprawdzie,
ale stwardniała od rannego mrozu, utrzymuje nas doskonale, uwalnia od
konieczności rąbania stopni i zmniejsza prawdopodobieństwo lawiny.
Z rakami umocowanymi do butów posuwamy się szybko w górę a tylko co 30
metrów (bo taką długość ma nasza lina) wbijamy hak dla asekuracji
i wykuwamy stopień, aby nogom dać wypoczynek. Nachylenie ściany nie
przekracza tu chyba 40 stopni. Jesteśmy prawie rozczarowani łatwością
terenu. Wiemy jednak, że główną przeszkodą będzie pas lodu
o nachyleniu blisko 80 stopni, przecinający w połowie ścianę. Pokonanie
go przez Welzenbacha było ongiś w świecie alpinistycznym nie
lada sensacją. Cóż, kiedy na owym uskoku zawiedliśmy się do
reszty. Nie miał on z pewnością nawet 60 stopni nachylenia! Jest
to wprawdzie bardzo stromo, ale nie tegośmy się spodziewali. Cała
trudność sprowadzała się do rąbania stopni na przestrzeni 40 lub
50 metrów.

Nie należy jednak sądzić, abyśmy
mieli do czynienia z jakąś przesadną reklamą czy mistyfikacją
zdobywców. Bynajmniej! W czasach Welzenbacha uskok był z pewnością
taki, jak go opisywał, a nawet może cała ściana była znacznie
bardziej pionowa. Trzeba jednak pamiętać, że materiałem, z którym
mieliśmy do czynienia, nie była skała, tylko lód. Niestały, podatny,
plastyczny lód – nieskończenie wolno, ale nieubłaganie spływający
z wierzchołków w doliny. Trzeba pamiętać, że teren lodowy może
się zmienić nawet z roku na rok: z trudnego na łatwy, z łatwego
na niedostępny.

Jeszcze nie zdążyliśmy wyrąbać pierwszych
stopni w ściance, kiedy ze zwisającego nisko nad naszymi głowami
czarnego zwału chmur poczęły padać pierwsze płatki śniegu. Jeszcze
chwila – i powietrze rozbłysło dokoła liliowoniebieskim światłem
elektrycznych wyładowań, a z nieba sypnęło gradem.

Rozpoczęła się burza, a dla nas dopiero teraz
– walka. Po kilku zaledwie minutach grad zmienił się w gwałtowną
śnieżycę. Śnieg zsuwał się szeleszczącym strumieniem po stoku;
w jednej chwili zasypał stopnie tylko co przez nas wyrąbane. „Jeżeli to
potrwa jeszcze godzinę – całe zbocze zjedzie w dół wraz z nami”
– myślał po cichu każdy z nas trzech, patrząc z niepokojem na
rosnącą z chwili na chwilę warstwę świeżego śniegu.

Dziwne to było połączenie: zadymka
śnieżna i błyskawice. Pioruny biły gęsto jeden po drugim –
to gdzieś daleko, to tuż obok nas. Dolinę wypełniał bezustanny
grzmot. Przewalał się poprzez lodowce, dźwigał na wierzchołki,
przetaczał przez przełęcze. Spotęgował się do takiej orgii hałasu,
że aby porozumieć się z towarzyszami, trzeba było krzyczeć im wprost
do ucha. Niebieskie błyski otaczały nas zewsząd. Atmosfera była tak
przesycona elektrycznością, że z metalowych dziobów naszych czekanów
tryskały snopy bladoliliowych iskier. Z ostro zakończonych haków,
wiszących u pasa, biły miniaturowe pioruny. Wszystko, co mieliśmy
z metalu, stało się teraz źródłem krótkich spięć. Nawet
włosy na głowie podnosiły się pod kapturami wiatrówek z cichym
trzeszczeniem. Grzmot piorunów i ryk burzy coraz się wzmagał.

Pięliśmy się na oślep prosto
w górę. Wierzchołka nie widzieliśmy, bo wszystko, co było
o kilkadziesiąt kroków od nas, zakrywały chmury. Nie wiedzieliśmy, jak
daleko mamy jeszcze do szczytu Wiesbachhornu, ale czuliśmy wzrastającą
bliskość grani po coraz silniejszych wyładowaniach elektrycznych,
które szarpały trzymane w ręku czekany.

Północna ściana
Glockerinu. Arch. J. Kurczab

Na krótki moment odsłonił się blisko nas
skrawek grani Kaindlgrat, zbiegającej ze szczytu. Nie namyślając
się skręcamy ku niej. Wierzchołek jest już niedaleki i łatwy do
osiągnięcia, ale wejść na niego – znaczyło znaleźć się w centrum
burzy elektrycznej, a tego właśnie pragnęliśmy uniknąć.

Na grani nie zatrzymujemy się już ani chwili
i pędzimy nią w dół na łeb na szyję. Galopem przebiegamy przez
Fochezkopf. Burza elektryczna dogania nas i tutaj. Gdy na krótką chwilę
zatrzymujemy się, by zdjąć z nóg raki – śnieg kończy się tutaj,
dalej są już skały – kolce raków tryskają znowu iskrami. Jeszcze
nisko w dole, na klamrach spadzistej grzędy, trzaskające ogniki
elektryczne naglą nas do pośpiechu. Ale gościnny Schweigerhaus jest
już niedaleko. Jeszcze krótki zjazd na butach łagodnie nachylonym
polem śnieżnym, jeszcze kilka kroków po skałkach i jesteśmy na
miejscu.

W przedsionku schroniska – przemoczeni
i zziębnięci – skostniałymi palcami długo rozplątywaliśmy węzły
liny, którą dotąd byliśmy razem związani. Lina zamieniła się
w jakiś sztywny, oblodzony drut. Przez otwarte drzwi izby jadalnej biło
rozkoszne ciepło.

Następny dzień zużyliśmy na powrót
do Moserboden i odpoczynek. Wieczorem wypogodziło się na tyle, że
można było spodziewać się kilku dni dobrej pogody. Postanowiliśmy
wobec tego popróbować wejścia na Glockerin, piękną lodowo-skalną,
północną jego ścianą. Ścianę tę liczącą 800 metrów wysokości
przeszedł jako pierwszy wspomniany już poprzednio Welzenbach. Od tego
czasu nikt jeszcze tej drogi nie powtórzył. Nasze więc przejście
miało być dopiero drugie.

Ponieważ prowiant mieliśmy na wyczerpaniu,
musiałem na drugi dzień po zejściu ze Schweigerhausu udać się
do miasteczka położonego u wylotu doliny Kaprun i odnowić zapasy
żywności.

Tego samego dnia przy pięknej pogodzie
Karpiński i Pierzchała powtarzali nasze wejście północną ścianą
Wiesbachhornu i – jak się później dowiedziałem – powiodło się
im to w zupełności. Przeszli ścianę w doskonałej formie i w czasie
krótszym niż my.

Znowu nocą wychodzimy ze schroniska
w Moserboden. Znowu w ciemnościach błąkamy się po piargach i usypiskach
i o szaro bielejącym świcie lawirujemy wśród szczelin niewielkiego
lodowca, leżącego pod stopami Bratschenkopfu i Glockerinu. Stożek
zbitego w bryły śniegu – pozostałość po spadłej lawinie –
ułatwia nam przejście przez szczelinę brzeżną. Nad nami wznosi się
stromy żleb. Spod śniegu i lodu ciemnieją w nim czasem skały. Szybko
pokonujemy wzniesienie to na rakach, to znów rąbiąc stopnie. Teraz
żleb ścisnął się i zwęził. Z lewej strony przewieszają się nad
nim czarne skały. Z prawej – gwałtowne obrywy maleńkiego lodowczyka,
który zajmuje środkową część ściany. Żleb stał się teraz wąskim
przesmykiem pomiędzy niedostępną skałą a niedostępnym lodem.

Trudności, które napotykamy, są znacznie
większe niż na Wiesbachhornie. Przesmyk zmusza nas do urozmaiconej
wspinaczki to po skałach, to po lodzie. Mnie przypadła dzisiaj rola
środkowego na linie, której zresztą organicznie nie znoszę. Muszę
więc asekurować na przemian to idącego przede mną, to znów idącego
z tyłu.