Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Wenecka intryga

Wenecka intryga

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-999-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wenecka intryga

Niezwykły wyścig z czasem, w którym stawką jest istnienie ludzkości! Cotton Malone, były agent amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości, przemierza wybrzeże Danii, zabytkową Wenecję i odludne azjatyckie góry Pamiru, by odnaleźć tajemniczy grób Aleksandra Wielkiego i zapobiec zagładzie świata. Na gruzach ZSRR powstało nowe państwo. Byłe radzieckie republiki utworzyły Federację Środkowoazjatycką, której przewodzi premier Irina Zowastina, przebiegła despotka, wielbicielka krwawego sportu i historii starożytnej Grecji. Federacji, wspieranej przez Ligę Wenecką, tajemnicze i potężne stowarzyszenie, udało się zgromadzić zatrważający arsenał broni biologicznej, Zowastina w każdej chwili może więc zdecydować o zdziesiątkowaniu ludności innego kraju. Powstrzymuje ją jedynie brak antidotum, które zapewniłoby jej bezpieczeństwo… Tajemnicy tej cudownej leczniczej mikstury strzeże starożytna zagadka. Jej rozwiązanie ukryte jest wraz ze zmumifikowanymi szczątkami Aleksandra Wielkiego. Problem polega na tym, że lokalizacja grobu wciąż pozostaje marzeniem archeologów i poszukiwaczy skarbów… Zowastina rozpoczyna poszukiwania miejsca pochówku legendarnego władcy. Na jej drodze staje jednak Cotton Malone, były agent amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości, a obecnie antykwariusz. Mężczyzna doskonale wie, że od tego, kto pierwszy znajdzie tajemniczy grób, zależą losy ludzkości.

Polecane książki

Kolejny cykl opowiadań o codziennym życiu i niecodziennych sytuacjach autora zbioru Single – męski świat. Tym razem motywem przewijającym się we wszystkich opowiadaniach jest motyw śmierci, czasu i życia. Opowiadania nie są mroczne, pesymistyczne – wręcz przeciwnie -  mnóstwo w nich afirmacji zwykły...
P.D. James wkracza w świat Dumy i uprzedzenia Jane Austen. Akcja sequela rozpoczyna się sześć lat po ślubie Elizabeth i pana Darcy’ego. Niestety, okazuje się, że nie prowadzą oni tak szczęśliwego życia, jak moglibyśmy oczekiwać. Prócz niedopowiedzeń, intryg, zazdrości i rozczarowania swym związkiem ...
Życie jest pełne pytań. Jedne dotyczą spraw błahych, inne – nieco ważniejszych, a jeszcze inne – kwestii o znaczeniu fundamentalnym. Nawet teraz, gdy czytasz te słowa, mogą nurtować cię pytania dotyczące twojego zdrowia, sytuacji finansowej, pracy, rodziny lub przyszłości. Jednak najważniejsze, zasa...
Minęło dwadzieścia lat od śmierci jednej z najwybitniejszych postaci nauki prawa – Profesora Jerzego Wróblewskiego. Jego twórczość wyznaczała kierunki niemalże we wszystkich obszarach prawoznawstwa, czego dowodem jest ogromny dorobek naukowy − nie tylko w ilości napisanych przez niego prac (około 80...
Jeśli potrafisz napisać tekst sprzedażowy, zawsze będziesz poszukiwany przez pracodawców lub zleceniodawców. Daje to przyzwoite pieniądze, więcej czasu dla siebie i rodziny, a nawet możliwość pracy (zarabiania pieniędzy) z dowolnego miejsca na ziemi, gdzie tylko dostępne jest połączenie z internetem...
Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Tytuł oryginału:

THE VENETIAN BETRAYAL

Copyright © 2007 by Steve Berry

Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Urszula Gardner

Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan, Joanna Rodkiewicz, Anna Gauza

ISBN: 978-83-7999-999-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Karen Elizabeth

za podróż doskonałą

PODZIĘKOWANIA

Przede wszystkim należą się Pam Ahearn, a przy okazji pewna uwaga: agent z nową wersją BlackBerry jest bardzo niebezpieczny. Poza tym jak zawsze całemu cudownemu zespołowi Random House: Ginie Centrello, mojemu wydawcy (co stwierdzam z wielką dumą), Libby McGuire za nieustanne wsparcie, Markowi Tavaniemu za jak zwykle świetną redakcję, Cindy Murray, która uwielbia wysyłać mnie gdzieś daleko, Kim Hovey, która jakimś cudem potrafi wszystkich do mnie przekonać, Rachel Kind, która rozsyła książki po całym świecie, Beck Stvan, doskonałej ilustratorce okładek, Carole Lowenstein oraz wszystkim pracownikom działu marketingu i sprzedaży, bez których niezwykłego wysiłku nic byśmy nie osiągnęli.

Dodatkowo chciałbym podziękować Vicki Satlow, naszej agentce literackiej we Włoszech, która zadbała o efektywność mojej podróży do Włoch, Micheleowi Benzoniemu i jego żonie, Leslie, którzy ugościli nas w Wenecji, Cristinie Cortese, która pokazała nam Bazylikę Świętego Marka i podzieliła się bezcennymi informacjami, całemu cudownemu zespołowi wydawnictwa Nord we Włoszech oraz Damaris Corrigan, wspaniałej damie, która pewnego wieczoru przy kolacji pobudziła moją wyobraźnię. Serdecznie wam wszystkim dziękuję.

Dziękuję także mojemu bratu Bobowi, jego żonie Kim, córce Lyndsey i synowi Grantowi, którym od dawna należy się szczególna wzmianka. To mało powiedziane, ale wszyscy jesteście dla mnie bardzo ważni.

Na koniec chciałbym zadedykować tę książkę mojej żonie w podziękowaniu za ostatnich kilka miesięcy. Obserwowała, jak ta powieść z ogólnego zamysłu przemienia się w kolejne zapisane strony. W trakcie całego procesu była dla mnie źródłem wsparcia, cennych uwag i zachęty.

Znój i niebezpieczeństwa to cena chwały,

lecz to wspaniała rzecz żyć z wielką odwagą

i umrzeć w wieczystej chwale.

ALEKSANDER WIELKI

Boskim prawem szaleńców jest nie dostrzegać zła,

które tkwi tuż przed ich nosami.

ANONIMOWY DUŃSKI DRAMATOPISARZ

RAMY CZASOWE – ISTOTNE WYDARZENIA HISTORYCZNE

20 lipca 356 p.n.e.

Narodziny Aleksandra Wielkiego.

336 p.n.e.

Filip II zostaje zamordowany.

Aleksander zostaje królem.

334 p.n.e.

Aleksander wkracza do Azji Mniejszej i rozpoczyna serię podbojów.

Wrzesień 326 p.n.e.

Kampania azjatycka kończy się w Indiach buntem armii Aleksandra.

Aleksander powraca na Zachód.

Październik 324 p.n.e.

Śmierć Hefajstiona.

10 czerwca 323 p.n.e.

Aleksander umiera w Babilonie. Generałowie dzielą między siebie jego imperium. Ptolemeusz obejmuje władzę w Egipcie.

321 p.n.e.

Kondukt pogrzebowy Aleksandra wyrusza do Macedonii. Ptolemeusz napada na procesję, a ciało Aleksandra trafia do Egiptu.

305 p.n.e.

Koronacja Ptolemeusza na faraona.

283 p.n.e.

Śmierć Ptolemeusza.

215 p.n.e.

Ptolemeusz IV wznosi Somę, by umieścić tam szczątki Aleksandra.

100 n.e.

Św. Marek umiera męczeńską śmiercią w Aleksandrii, a jego ciało zostaje ukryte.

391 n.e.

Soma zostaje zniszczona, a szczątki Aleksandra Wielkiego znikają.

828 n.e.

Ciało św. Marka zostaje wykradzione z Aleksandrii przez weneckich kupców, którzy przewożą je do Wenecji i umieszczają w Pałacu Dożów. Z czasem miejsce jego przechowywania zostaje zapomniane.

Czerwiec 1094 n.e.

Ciało św. Marka znów pojawia się w Wenecji.

1835 n.e.

Ciało św. Marka zostaje przeniesione z krypty pod główny ołtarz bazyliki pod jego wezwaniem.

PROLOG

BABILON,MAJ 323 R. P.N.E.

Aleksander Macedoński podjął wczoraj decyzję, że sam zabije tego człowieka. Zwykle zlecał wykonanie takich zdań podwładnym, ale nie dziś. Ojciec nauczył go wielu rzeczy, które bardzo mu się przydały, a jedną z jego lekcji zapamiętał szczególnie dobrze.

Egzekucje są dla żywych.

Wokół stało sześciuset jego najlepszych żołnierzy. Nieustraszeni wojownicy, którzy bitwa za bitwą rzucali się prosto na szeregi wroga lub z poświęceniem bronili najsłabszej flanki. To dzięki nim niezniszczalna macedońska falanga zdobywała Azję. Ale dziś nie będzie walki. Żaden z żołnierzy nie miał na sobie zbroi i nie trzymał broni. Choć zmęczeni, zebrali się tutaj w lekkim odzieniu, a ich czujne oczy spoglądały spod czapek.

Aleksander również przyglądał się tej scenie bardzo zmęczonymi oczami.

Był przywódcą Macedonii i Grecji, panem Azji, władcą Persji. Niektórzy nazywali go królem świata. Inni bogiem. Jeden z jego dowódców stwierdził kiedyś, że jest jedynym filozofem wśród wojskowych.

Lecz Aleksander był też człowiekiem.

A jego ukochany Hefajstion leżał martwy.

Był dla niego wszystkim: jego zaufanym, dowódcą kawalerii, wielkim wezyrem i kochankiem. Gdy Aleksander był dzieckiem, Arystoteles nauczył go, że przyjaciel jest dla człowieka niczym drugie ja, i tym właśnie był dla niego Hefajstion. Z przyjemnością przypomniał sobie, jak kiedyś wzięto Hefajstiona za niego samego. Ta pomyłka spowodowała ogólne zakłopotanie, lecz Aleksander tylko się uśmiechnął i stwierdził, że nic nie szkodzi, bo przecież Hefajstion „też jest Aleksandrem”.

Zsiadł z konia. Dzień był ciepły i słoneczny. Wiosenny deszcz przestał padać. Znak? Możliwe.

Przez dwanaście lat podążał na wschód, zdobywając Azję Mniejszą, Persję, Egipt i tereny Indii. Teraz planował wyprawę na południe i zdobycie Arabii, a następnie wyruszenie na zachód do Afryki Północnej, na Sycylię i do Iberii. Już gromadził statki i wojska. Wkrótce wymarsz, ale najpierw musi załatwić sprawę niespodziewanej śmierci Hefajstiona.

Przeszedł po miękkiej ziemi, a jego sandały zapadały się w świeżym błocie.

Chodził szybkim krokiem i równie szybko mówił. Jego niewysokie, krępe i jasne ciało nosiło ślady niezliczonych ran. Po albańskiej matce odziedziczył prosty nos, krótki podbródek i usta, które nie potrafiły skrywać emocji. Podobnie jak jego żołnierze był gładko ogolony. Jego jasne włosy były potargane, a oczy, jedno niebieskoszare, a drugie brązowe, zawsze czujne. Chlubił się swoją cierpliwością, lecz ostatnio z coraz większym trudem opanowywał złość. Lubił czuć, że wzbudza strach.

– Medyku – powiedział cichym głosem, podchodząc bliżej – ponoć najlepsi prorocy to ci, którzy najtrafniej zgadują.

Mężczyzna nie odpowiedział. Przynajmniej znał swoje miejsce.

– To z Eurypidesa. Z mojej ulubionej sztuki. Ale od proroków oczekuje się czegoś więcej, nie uważasz?

Nie sądził, że Glaukus odpowie. Wytrzeszczone oczy medyka wyrażały jedynie przerażenie.

I słusznie. Wczoraj, gdy jeszcze padał deszcz, za pomocą koni przygięto do ziemi pnie dwu wysokich palm. Przywiązano je, a następnie spleciono sznury w prosty węzeł i przymocowano do kolejnej potężnej palmy. Teraz w centrum litery V utworzonej przez drzewa znajdował się medyk, a oba jego ramiona przytroczono do sznurów. Aleksander trzymał w ręku miecz.

– Twoim obowiązkiem było zgadnąć jak najtrafniej – rzucił przez zaciśnięte zęby, a jego oczy wypełniły łzy. – Dlaczego go nie uratowałeś?

Medyk szczękał zębami ze strachu.

– Próbowałem.

– Niby jak? Przecież nie podałeś mu mikstury.

Przerażony Glaukus potrząsnął głową.

– Kilka dni temu zdarzył się wypadek. Rozlała się większość zapasu. Wysłałem posłańca po nową dostawę, ale nie zdążył wrócić przed… ostatnią fazą choroby.

– Czy nie nakazano ci, byś zawsze trzymał duży zapas mikstury?

– Tak robiłem, mój panie. To był wypadek… – Medyk zaczął szlochać.

Aleksander zignorował jego łzy.

– Ustaliliśmy przecież, że nie chcemy, żeby znowu zdarzyło, się to co ostatnim razem.

Wiedział, że medyk pamięta, jak to było dwa lata temu, gdy on i Hefajstion zachorowali na gorączkę. Wtedy również skończyły się zapasy, ale udało się zdobyć więcej mikstury, która uleczyła ich obu.

Strach skapywał z czoła Glaukusa. Jego przerażony wzrok błagał o litość. Ale Aleksander widział tylko martwe spojrzenie swojego kochanka. W dzieciństwie obaj byli uczniami Arystotelesa: Aleksander, syn króla, i Hefajstion, syn wojownika. Zbliżyli się do siebie dzięki wspólnej fascynacji Homerem i Iliadą. Hefajstion był dla Aleksandra niczym Patrokles dla Achillesa. Zepsuty, nadęty, złośliwy i do tego nie najmądrzejszy, ale i tak cudowny. A teraz go nie ma.

– Czemu pozwoliłeś mu umrzeć?

Jego słowa docierały tylko do Glaukusa. Ustawił żołnierzy w takiej odległości, by wszystko widzieli, ale niekoniecznie słyszeli. Pierwsi wojownicy, którzy razem z nim wkroczyli do Azji, Grecy, w większości albo nie żyli, albo zakończyli już służbę. Perscy rekruci, zwerbowani do wojska po tym, jak zdobył ich kraj, stanowili teraz trzon jego armii. Dobrzy żołnierze, bez wyjątku.

– Jesteś moim medykiem – powiedział szeptem. – Zawierzyłem ci własne życie. I życie wszystkich tych, którzy są mi drodzy. Lecz ty mnie zawiodłeś. – Opanowanie zaczęło ustępować rozżaleniu i Aleksander musiał walczyć ze łzami. – Przez jakiś wypadek.

Położył miecz płasko na naprężonych sznurach.

– Błagam, mój panie. Błagam cię. To nie moja wina. Nie zasłużyłem na to.

Aleksander wpatrywał się w medyka.

– Nie twoja wina? – Jego żal natychmiast przerodził się w gniew. – Jak możesz mówić coś takiego? – uniósł miecz. – Twoim obowiązkiem było mu pomóc.

– Mój panie. Potrzebujesz mnie. Poza tobą tylko ja wiem o tej miksturze. Jeśli będzie potrzebna, a ty będziesz zbyt chory, kto ci ją poda? – Mężczyzna mówił bardzo szybko. Chwytał się każdej szansy.

– Można kogoś przyuczyć.

– Ale to wymaga wiedzy, umiejętności.

– Twoje umiejętności nie pomogły Hefajstionowi. Nie skorzystał z twojej rozległej wiedzy. – Słowa z łatwością formowały się w głowie Aleksandra, ale wypowiadał je z trudem. W końcu zebrał się na odwagę i raczej do siebie niż do swojej ofiary powiedział: – On umarł.

Okres spędzony poprzedniej jesieni w Ekbatanie miał być jednym wielkim widowiskiem, festiwalem na cześć Dionizosa z zawodami atletów, muzyką i trzema tysiącami aktorów i innych artystów, którzy właśnie dotarli z Grecji, by zabawiać armię Aleksandra. Pijaństwo i zabawa miały trwać tygodniami, ale hulanka skończyła się, gdy Hefajstion zachorował.

– Mówiłem mu, żeby nie jadł – powiedział Glaukus. – Ale on to zignorował. Jadł drób i pił wino. Mówiłem, żeby tego nie robił.

– Powinieneś był przy nim czuwać! A ty gdzie byłeś? – zapytał Aleksander, ale nie czekał na odpowiedź. – W teatrze. Oglądałeś przedstawienie, gdy mój Hefajstion leżał na łożu śmierci.

On sam był wtedy na stadionie, by obserwować wyścigi, i teraz poczucie winy jeszcze bardziej wzmocniło jego gniew.

– Gorączka, mój panie. Wiesz, jaką ma moc. Przychodzi nagle i zwala z nóg. Nie wolno jeść żadnego jedzenia. Wiemy to od poprzedniego razu. Gdyby się powstrzymał, zyskalibyśmy czas i zapas mikstury zdążyłby dotrzeć.

– Powinieneś tam być – krzyknął i zorientował się, że słyszą go żołnierze. Opanował się i niemal szeptem rzekł: – I mikstura też powinna tam być.

Zauważył jakiś niepokój wśród żołnierzy. Musiał odzyskać kontrolę. Co mówił Arystoteles? „Król przemawia wyłącznie czynami”. To dlatego zerwał z tradycją i nakazał zabalsamować ciało Hefajstiona. Nawiązując do prozy Homera, kazał ściąć koniom grzywy i ogony, tak jak uczynił to Achilles po śmierci Patroklesa. Zakazał gry na wszelkich instrumentach i wysłał posłańców do wyroczni Amona, by wskazano, jak najlepiej uczcić pamięć jego ukochanego. A potem, by ukoić swój żal, zaatakował Kasytów i wybił cały naród, składając w ten sposób ofiarę blednącemu cieniowi swego umiłowanego Hefajstiona.

Zawładnął nim wtedy gniew.

I wciąż nim kierował.

Gwałtownym ruchem uniósł miecz i zatrzymał go tuż przy pokrytej brodą twarzy Glaukusa.

– Znowu mam gorączkę – wyszeptał.

– W takim razie będziesz mnie potrzebować, mój panie. Mogę ci pomóc.

– Tak jak pomogłeś Hefajstionowi?

Choć minęły już trzy dni, wciąż miał przed oczami stos pogrzebowy Hefajstiona. Wysoki na pięć pięter, o podstawie długości czterystu łokci, ozdobiony pozłacanymi orłami, dziobami statków, lwami, wołami i centaurami. Posłowie z całego śródziemnomorskiego świata przybyli, by patrzeć, jak płonie.

A wszystko to przez niekompetencję tego człowieka.

Wywinął mieczem młynka.

– Nie będę potrzebować twojej pomocy.

– Nie, błagam! – zawołał Glaukus.

Aleksander zaczął przecinać napięte liny ostrzem. Każde uderzenie zdawało się uwalniać go z gniewu. Zamachnął się na ostatni węzeł. Sznury uwalniały się z trzaskiem, jakby łamano kości. Jeszcze jedno uderzenie i miecz przeciął ostatnie więzy. Dwie palmy, do których przywiązany był Glaukus, uwolnione z lin, wystrzeliły w górę, jedna w lewą stronę, druga w prawą.

Medyk krzyknął, gdy jego ciało na moment zatrzymało ruch drzew, a potem jego ramiona oderwały się od tułowia, a klatkę piersiową zalała kaskada krwi.

Liście palm zaszumiały niczym wodospady, a pnie jęknęły z wysiłku.

Ciało Glaukusa opadło z głuchym odgłosem na miękką ziemię, gdy jego ramiona i część klatki piersiowej wciąż kołysały się na palmach. Gdy drzewa uspokoiły się, ponownie zapadła cisza. Żaden z żołnierzy nie wydał z siebie najlżejszego dźwięku.

Aleksander odwrócił się do swoich żołnierzy i zawołał:

– Alalalalai!

Jego ludzie powtórzyli macedoński okrzyk wojenny, a ich głosy zadudniły na wilgotnej równinie i odbiły się od fortyfikacji Babilonu. Ludzie obserwujący to zdarzenie ze szczytów miejskich murów krzyknęli w odpowiedzi. Aleksander poczekał, aż hałas ucichnie, a potem zawołał:

– Nigdy go nie zapomnijcie.

Wiedział, że będą się zastanawiać, czy miał na myśli Hefajstiona, czy też nieszczęsnego człowieka, który właśnie zapłacił wysoką cenę za to, że zawiódł swojego króla.

Ale to nie miało znaczenia.

Już nie.

Wbił miecz w mokrą ziemię i wrócił do konia. Powiedział medykowi prawdę. Znów trawiła go gorączka.

A on się z tego cieszył.

CZĘŚĆ IJEDEN

KOPENHAGA, DANIA,SOBOTA 18 KWIETNIA, CZASY WSPÓŁCZESNE,GODZINA 23:55

Dziwny zapach przywrócił Cottonowi Malone’owi świadomość. Ostry, drażniący, jakby z dodatkiem siarki i czegoś jeszcze. Słodki i mdlący. Niczym śmierć.

Otworzył oczy.

Leżał na podłodze na brzuchu, z rozrzuconymi ramionami i dłońmi ułożonymi płasko na podłodze. Od razu poczuł, że parkiet jest lepki.

Co się stało?

Był na kwietniowym spotkaniu Duńskiego Stowarzyszenia Antykwariuszy, które odbywało się kilka ulic od jego księgarni, niedaleko parku rozrywki Tivoli. Lubił te comiesięczne spotkania, a to nie było wyjątkiem. Parę drinków, kilkoro przyjaciół i mnóstwo gadania o książkach. Jutro rano miał się zobaczyć z Cassiopeią Vitt. Był zaskoczony, gdy wczoraj do niego zadzwoniła. Nie kontaktowała się z nim od Bożego Narodzenia, kiedy na kilka dni wpadła do Kopenhagi. Wracał do domu na rowerze, ciesząc się ciepłem wiosennej nocy, i nagle postanowił, że sprawdzi niezwykłe miejsce, które wybrała na spotkanie – Muzeum Kultury Greków i Rzymian. Został mu taki nawyk ze starej pracy. Cassiopeia zwykle nie kierowała się impulsem, więc mały rekonesans nie zaszkodzi.

Gdy znalazł budynek muzeum, który stał nad kanałem Frederiksholms, zauważył, że drzwi do ciemnego wnętrza są uchylone. Drzwi, które powinny być przecież zamknięte i podłączone do alarmu. Zaparkował rower. Zamknie chociaż te drzwi, a po powrocie do domu zadzwoni na policję.

Ostatnie, co zapamiętał, to moment, gdy chwycił gałkę od drzwi muzeum.

A teraz był w środku.

W słabym świetle przesączającym się przez dwa oszklone okna dostrzegł wnętrze urządzone w typowo duńskim stylu – eleganckie połączenie stali, drewna, szkła i aluminium. Poczuł łupanie po prawej stronie głowy i rozmasował spory guz.

Otrząsnął się z otępienia i wstał.

Odwiedził już kiedyś to muzeum, a prezentowane w nim obiekty kultury materialnej Greków i Rzymian nie zrobiły na nim wrażenia. Była to jedna z ponad setki kopenhaskich prywatnych kolekcji, których tematyka wydawała się równie urozmaicona jak populacja zamieszkująca to miasto.

Wstał, opierając się o szklaną gablotę. Na palcach znowu poczuł lepką i cuchnącą substancję o przyprawiającym o mdłości zapachu.

Zauważył, że jego koszula i spodnie są wilgotne, podobnie jak włosy, twarz i ręce. Tajemnicza substancja, która pokrywała wnętrze muzeum, znajdowała się również na jego ciele.

Niepewnym krokiem ruszył do drzwi i spróbował je otworzyć. Zamknięte. Zamek z podwójną zasuwką. Musiałby mieć klucz, żeby otworzyć je od środka.

Odwrócił się w stronę holu muzeum. Był wysoki na dziesięć metrów. Wykonane z drewna i chromu schody prowadziły na piętro, które ginęło w jeszcze większych ciemnościach. Poniżej rozciągał się parter.

Znalazł włącznik światła. Bez efektu. Chwiejnym krokiem podszedł do stojącego na biurku telefonu. Brak sygnału.

Jakiś hałas zakłócił panującą we wnętrzu muzeum ciszę. Malone usłyszał jakieś klikania i szmery, niczym dźwięki wydawane przez pracujące tryby. Dochodziły z piętra.

Jako wyszkolony agent Departamentu Sprawiedliwości wiedział, że należy zachować ostrożność, ale czuł jednocześnie, że musi to sprawdzić.

Po cichu ruszył schodami w górę.

Chromowana balustrada była tak samo wilgotna jak każdy stopień schodów. Pokonał piętnaście stopni i ujrzał kolejne gabloty z chromu i szkła rozsiane po parkiecie. Marmurowe reliefy i odlewy z brązu przypominały duchy. Jakiś ruch w odległości około ośmiu metrów przyciągnął jego uwagę. Coś toczyło się po podłodze. Półmetrowej szerokości obiekt o zaokrąglonych brzegach i jasnej barwie poruszał się tuż przy podłodze. Przypominał automatyczną kosiarkę do trawy, jaką widział kiedyś w reklamie. Kiedy tajemnicze urządzenie natykało się na gablotę lub posąg, zatrzymywało się, cofało, a następnie ruszało w innym kierunku. U góry wystawał z niego rodzaj dyszy, za pomocą której automat co kilka sekund rozpylał jakąś substancję.

Malone podszedł bliżej.

Urządzenie przestało się poruszać. Jakby wyczuło jego obecność. Dysza skierowała się w jego stronę. Chmura aerozolu zmoczyła mu spodnie.

Co to jest?

Automat jakby stracił zainteresowanie i popędził w głąb ciemności, rozsiewając po drodze coraz więcej cuchnącej mgiełki. Malone spojrzał znad poręczy na parter i zauważył jeszcze jedno urządzenie stojące obok szklanej gabloty.

Nie wyglądało to dobrze.

Musi się stąd wydostać. Od ostrego odoru zaczął go boleć brzuch.

Automat zakończył swoją wędrówkę, a Malone usłyszał jakiś nowy dźwięk.

Dwa lata temu, przed rozwodem, odejściem z rządowej agencji i nagłą przeprowadzką do Kopenhagi, kiedy mieszkał jeszcze w Atlancie, wydał kiedyś kilkaset dolarów na grill ze stali nierdzewnej. Był on wyposażony w czerwony przycisk, przy użyciu którego rozpalało się gazowy płomień. Przypomniał sobie dźwięk, który wydawał zapalnik po każdym naciśnięciu przycisku.

Dokładnie taki dźwięk usłyszał teraz.

Rozbłysły iskry.

Podłoga ożyła barwami, najpierw słoneczną żółcią, potem ciemnym pomarańczem, a na koniec bladym błękitem, gdy płomienie jęły rozchodzić się na wszystkie strony, trawiąc drewniany parkiet. Jednocześnie ogień zaczął wspinać się po ścianach. Temperatura gwałtownie wzrosła, więc Malone uniósł ramię, by osłonić twarz. Strop również już się palił i w ciągu mniej niż piętnastu sekund całe piętro stało w ogniu.

Czujniki przeciwpożarowe zadziałały i umieszczone na suficie spryskiwacze trysnęły wodą.

Malone zszedł kilka stopni na dół i czekał, aż ogień zostanie ugaszony.

Ale coś było nie tak.

Woda wzniecała jeszcze większy pożar.

Urządzenie, które wywołało całą katastrofę, nagle rozpadło się z delikatnym błyskiem, wzbudzając nowe płomienie, a te rozeszły się we wszystkie strony niczym fale zmierzające do brzegu.

Masa ognia unosiła się coraz wyżej, jakby cieszyła się ze spotkania z rozpryskiwaną wodą. Powietrze zrobiło się gęste od pary. Nie był to zwykły dym, tylko jakaś substancja chemiczna, od której kręciło mu się w głowie.

Zeskoczył w dół, biorąc po dwa schodki naraz. Z piętra doszedł go kolejny szum. A potem jeszcze dwa. Usłyszał pękające szkło. I jakiś rumor.

Podbiegł do ściany frontowej budynku.

Drugi automat, który tkwił w uśpieniu, nagle ożył i zaczął krążyć wokół gablot na parterze.

Wypuszczał coraz więcej cuchnącej mgiełki w rozpalone powietrze.

Malone musiał się wydostać. Ale zamknięte drzwi wejściowe otwierały się do środka. Metalowa framuga, grube drewno. Nie miał szans ich wyważyć. Patrzył, jak ogień spływa po schodach, pożerając kolejne schodki niczym diabeł idący mu na spotkanie. Nawet chrom nie miał z nim szans.

Malone z trudem oddychał z powodu gwałtownie zmniejszającej się ilości tlenu w tej chemicznej mgle. Na pewno ktoś zadzwoni po straż pożarną, ale to mu nie pomoże. Wystarczy, że jedna iskra spadnie na jego nasiąknięte ubranie…

Płomienie dotarły do dołu schodów.

Były trzy metry od niego.

DWA

WENECJA, WŁOCHY,NIEDZIELA 19 KWIETNIA,GODZINA 12:15

Enrico Vincenti, wpatrując się w oskarżonego, zapytał:

– Masz coś do powiedzenia Radzie?

Mężczyzna z Florencji wydawał się nie przejmować pytaniem.

– Wypchajcie się razem z tą waszą Ligą.

Vincenti wydawał się zaintrygowany.

– Najwyraźniej wydaje ci się, że możesz nas lekceważyć.

– Mam przyjaciół, grubasie. – Florentczyk wydawał się dumny z tego faktu. – Mnóstwo przyjaciół.

Vincenti wyjaśnił mu sytuację:

– Twoi przyjaciele nas nie interesują. Ale twoja zdrada jak najbardziej.

Florentczyk ubrał się odpowiednio do okazji. Miał na sobie drogi garnitur od Zanettiego, koszulę od Charveta, krawat od Prady i oczywiście buty od Gucciego. Vincenti uświadomił sobie, że całość warta jest więcej niż roczny zarobek wielu ludzi.

– Powiem wam coś – stwierdził florentczyk. – Wyjdę stąd i zapomnimy o tym wszystkim… cokolwiek to miało być… A wy wrócicie do swoich zajęć… czymkolwiek się zajmujecie.

Żadna z dziewięciu osób siedzących obok Vincentiego nie wypowiedziała ani jednego słowa. Ostrzegał ich przed arogancją florentczyka. Zatrudnili go, żeby wykonał pewną robotę w Azji Środkowej. Zlecenie to Rada uważała za niezwykle istotne. Niestety, florentczyk zmodyfikował je, by nasycić swą chciwość. Na szczęście podstęp został wykryty i przedsięwzięto odpowiednie środki zaradcze.

– Sądzisz, że twoi wspólnicy staną po twojej stronie? – zapytał Vincenti.

– Chyba nie jesteś aż tak naiwny, grubasie? Przecież to oni kazali mi to zrobić.

Vincenti po raz kolejny zignorował aluzję do swojej tuszy.

– Oni twierdzą coś innego.

Owi wspólnicy to międzynarodowe konsorcjum przestępcze, z którego usług Rada wielokrotnie dotąd korzystała. Florentczyk został przez nich zatrudniony i Rada przymknęła oko na planowane przez konsorcjum oszustwo, by skupić się na stojącym teraz przed nią kłamcy. W ten sposób wysłała jednocześnie wyraźny sygnał do konsorcjum. Już anulowano zaległą płatność i zwrócono Radzie spory depozyt. W przeciwieństwie do florentczyka jego wspólnicy doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia.

– Co o nas wiesz? – zapytał Vincenti.

Włoch wzruszył ramionami.

– Banda bogaczy, którzy lubią się zabawić.

Brawura florentczyka rozbawiła Vincentiego. Stało za nim czterech uzbrojonych mężczyzn, co w pewnym stopniu tłumaczyło pewność siebie tego niewdzięcznika. Zgodził się przyjść tylko pod warunkiem, że będą mogli mu towarzyszyć.

– Siedemset lat temu – powiedział Vincenti – Wenecją rządziła Rada Dziesięciu. Byli to mężczyźni w wieku zbyt dojrzałym, by ulegać namiętnościom i pokusom, którzy odpowiadali za bezpieczeństwo publiczne oraz tłumienie opozycji politycznej. I tym właśnie się zajmowali. Przez wieki. W tajemnicy zbierali dowody, ogłaszali wyroki i wykonywali je, a wszystko to w imieniu weneckiego państwa.

– Myślisz, że interesują mnie wykłady z historii?

Vincenti położył ręce na kolanach.

– Powinny.

– To mauzoleum wygląda przygnębiająco. Należy do was?

To prawda, że willi brakowało uroku domu, który był kiedyś siedzibą rodziny, lecz pod tym dachem przebywali zarówno carowie, cesarze, arcyksiążęta, jak i inne koronowane głowy. Nawet Napoleon spał w jednej z sypialni. Vincenti odpowiedział więc z dumą:

– Tak, ta willa należy do nas.

– Przydałby się dekorator wnętrz. Mogę już iść?

– Chciałbym dokończyć to, co zacząłem wyjaśniać.

Florentczyk machnął rękoma.

– Dawaj. Spać mi się chce.

– My również stanowimy Radę Dziesięciu. Podobnie jak pierwotna Rada zatrudniamy inkwizytorów, którzy zajmują się wypełnianiem naszej woli – skinieniem ręki przywołał trzech mężczyzn, a ci zbliżyli się z głębi salonu. – Podobnie jak było w przypadku tamtej Rady, nasze rządy również mają charakter absolutny.

– Nie jesteście rządem.

– Nie. Jesteśmy czymś zupełnie innym.

Ale florentczyk nadal pozostawał obojętny.

– Przyszedłem tutaj w środku nocy, ponieważ tak kazali mi moi wspólnicy. Nie zaimponujecie mi. Przyprowadziłem tych czterech dla ochrony. Waszym inkwizytorom trudno będzie im cokolwiek narzucić.

Vincenti oparł się rękami o krzesło i wstał szybkim ruchem.

– Wydaje mi się, że należy coś wyjaśnić. Zatrudniono cię, byś wykonał pewne zadanie. Ty jednak postanowiłeś zmodyfikować zlecenie tak, by odpowiadało twoim własnym celom.

– Jeśli nie chcecie wyjechać stąd nogami do przodu, po prostu o tym wszystkim zapomnijmy.

Cierpliwość Vincentiego była na wyczerpaniu. Szczerze nie znosił tej części swoich oficjalnych obowiązków. Skinął ręką i czterech mężczyzn, którzy przyszli z głupim florentczykiem, chwyciło go i unieruchomiło.

Wyraz samozadowolenia na jego twarzy ustąpił zaskoczeniu.

Trzech mężczyzn przytrzymywało go, podczas gdy czwarty pozbawiał go broni. Jeden z inkwizytorów podszedł i rolką szerokiej taśmy związał jego szamocące się ręce za plecami, a potem nogi w kolanach i kostkach. Następnie owinął mu taśmą twarz, zaklejając usta. Trójka osiłków rozluźniła chwyt i potężne ciało florentczyka z głuchym odgłosem wylądowało na dywanie.

– Rada uznała cię za winnego zdrady wobec naszej Ligi – ogłosił Vincenti. Po raz kolejny skinął ręką, a wtedy otworzyły się podwójne drzwi. Do salonu wjechała trumna z lakierowanego drewna z otwartym wiekiem. Oczy florentczyka rozszerzyły się, gdy zrozumiał, jaki czeka go los.

Vincenti podszedł bliżej.

– Pięćset lat temu zdrajców państwa zamurowywano w pomieszczeniach znajdujących się nad Pałacem Dożów, które wznoszono z drewna i ołowiu, by poddać ich działaniu sił natury. Nazywano je trumnami – przerwał, by jego słowa wybrzmiały. – To były straszne miejsca. Ci, którzy tam trafiali, w większości umierali. Ty zabrałeś nasze pieniądze, próbując jednocześnie jeszcze więcej zarobić dla siebie – pokręcił głową. – To niedopuszczalne. A tak przy okazji, twoi wspólnicy zdecydowali, że będziesz ceną, jaką zapłacą za zachowanie pokoju między nami.

Florentczyk zaczął walczyć z więzami z nową siłą, ale jego protesty zagłuszała taśma. Jeden z inkwizytorów wyprowadził z pokoju czterech mężczyzn, którzy z nim tutaj przybyli. Wykonali swoją pracę. Pozostałych dwóch inkwizytorów uniosło szamocący się pakunek i wrzuciło go do trumny.

Vincenti zajrzał do trumny i bez trudności odczytał wyraz oczu florentczyka. Bez wątpienia oszukał on Radę, ale robił tylko to, co kazał mu Vincenti, a nie wspólnicy. To Vincenti zmodyfikował zlecenie, a florentczyk stanął przed Radą tylko dlatego, że Vincenti zapewnił go na osobności, iż nie ma się czego obawiać. To miało być tylko takie przedstawienie. Żadnych problemów. Odegraj swoją rolę, a po godzinie będzie po sprawie.

– Grubasie, tak? – zapytał Vincenti. – Arrivederci.

I zatrzasnął wieko.

TRZY

KOPENHAGA

Malone patrzył, jak zstępujące płomienie zatrzymują się w trzech czwartych wysokości schodów. Wydawało się, że nie pójdą dalej. Stał przed jednym z okien i rozglądał się za czymś, czego mógłby użyć do rozbicia szyby. Jedyne krzesła, które spostrzegł, znajdowały się zbyt blisko ognia. Drugi automat wciąż krążył po parterze, rozpryskując cuchnącą mgiełkę. Malone wolał nie ruszać się z miejsca. Mógł ściągnąć z siebie ubranie, ale jego skóra i włosy też nasiąknęły tajemniczą substancją.

Zaskoczyło go, gdy usłyszał trzy stuknięcia w szybę okna.

Odwrócił się i tuż przed sobą ujrzał wpatrującą się w niego znajomą twarz.

Cassiopeia Vitt.

Co ona tu robi? W jego oczach z pewnością widać było zaskoczenie, ale od razu przeszedł do rzeczy i krzyknął:

– Muszę się stąd wydostać!

Pokazała drzwi.

Splótł palce, pokazując, że są zamknięte.

Gestem nakazała mu, żeby się cofnął.

Gdy to robił, spod wędrującego automatu trysnęły iskry. Szybko podbiegł do niego i kopniakiem przewrócił go do góry nogami. Spód ustrojstwa zdobiły kółka i trybiki.

Usłyszał huknięcie, a potem kolejne i uświadomił sobie, co robi Cassiopeia.

Strzelała w okno.

A potem dostrzegł coś, czego nie zauważył przedtem. Na muzealnych gablotach leżały plastykowe torebki wypełnione przejrzystą cieczą.

Na szybie pojawiły się rysy.

Nie miał wyboru.

Zaryzykował zbliżenie się do ognia, chwycił jedno z krzeseł, które wcześniej zauważył, zamachnął się i uderzył nim w porysowaną szybę. Okno rozsypało się na drobne kawałki, a krzesło wypadło na ulicę.

Przewrócony automat zdołał się odwrócić.

Jedna z iskier rozbłysła i błękitne płomienie zaczęły pożerać parter, rozchodząc się we wszystkich kierunkach, także wprost na Malone’a.

Ruszył do przodu i wyskoczył przez okno, lądując na lekko ugiętych nogach.

Cassiopeia stała metr od niego.

Poczuł zmianę ciśnienia, gdy wybił okno. Znał się trochę na pożarach. Napływ dodatkowego tlenu właśnie wzmacnia płomienie. A na to nałożą się różnice ciśnienia. Strażacy nazywają ten efekt rozgorzeniem.

A do tego jeszcze te plastykowe torebki na gablotach.

Domyślał się, co zawierają.

Chwycił Cassiopeię za rękę i pociągnął ją na drugą stronę ulicy.

– Co ty wyprawiasz? – zapytała.

– Pora na kąpiel.

Z ceglanej balustrady zeskoczyli dokładnie w tym momencie, gdy muzeum zamieniło się w kulę ognia.

CZTERY

SAMARKANDA,FEDERACJA ŚRODKOWOAZJATYCKA,GODZINA 5:45

Premier Irina Zowastina poklepała konia, przygotowując się do gry. Uwielbiała jej się oddawać o świcie, w świetle budzącego się poranka, na polu pokrytym trawą mokrą od rosy. Uwielbiała też legendarne, pocące się krwią ogiery z Fergany, cenione już tysiące lat temu, kiedy wymieniano je z Chińczykami na jedwab. W swoich stajniach miała ponad setkę wierzchowców, które wykorzystywała zarówno w polityce, jak i dla przyjemności.

– Czy pozostali jeźdźcy są już gotowi? – zapytała stajennego.

– Tak, pani premier. Czekają na panią na polu.

Miała na sobie wysokie skórzane buty i pikowaną kurtkę, a pod spodem długi kaftan. Krótkie jasne włosy o srebrzystym połysku przykryła czapką z wilka, którego upolowaniem bardzo się chlubiła.

– Nie pozwólmy im czekać.

Wsiadła na konia.

Razem z nim już wielokrotnie zwyciężyła w buzkaszi, starożytnej grze rozgrywanej niegdyś na stepie przez ludzi, którzy żyli i umierali w siodłach. Grywał w nią z upodobaniem sam Czyngis-chan. Ale wtedy kobietom nie pozwalano nawet obserwować rozgrywki, a co dopiero w niej uczestniczyć.

Ona zmieniła te zasady.

Rumak o suchych nogach i szerokiej piersi uspokoił się, gdy pogładziła go po szyi.

– Cierpliwości, Bucefał, cierpliwości.

Nazwała go imieniem rumaka, który niósł na swym grzbiecie Aleksandra Wielkiego przez całą Azję, bitwa po bitwie. Ale konie do buzkaszi były szczególnego rodzaju. Zanim mogły wziąć udział w pierwszej grze, szkolono je latami, by zdolne były wytrzymać panujący podczas gry chaos. Oprócz jęczmienia i owsa karmiono je masłem i jajami. W końcu, gdy zwierzę utyło, nakładano mu ogłowie i siodłano, a potem na wiele dni wystawiano na słońce, by wytopić zbędny tłuszcz i nauczyć je cierpliwości. Uczono je też galopowania w ścisku. Pochwalano agresję, ale kontrolowaną, tak by koń i jeździec działali jako jedna drużyna.

– Jest pani gotowa? – zapytał stajenny. Tadżyk, pochodzący z położonych na wschodzie gór, służył jej od blisko dziesięciu lat i był jedyną osobą, której pozwalała pomagać sobie w przygotowaniach do gry.

Poklepała się po piersi.

– Myślę, że jestem wystarczająco dobrze opancerzona.

Podbita futrem skórzana kurtka leżała na niej jak ulał, podobnie jak skórzane spodnie. Jej mocno zbudowana figura pozbawiona była kobiecości. Intensywnym ćwiczeniom i surowej diecie zawdzięczała dobrze umięśnione ramiona i nogi. Miała szeroką twarz i wyraziste rysy, które, podobnie jak ciemnobrązowe oczy, wskazywały na mongolskie pochodzenie. Zawdzięczała je matce, której rodzina pochodziła z dalekiej północy. Lata narzucanej sobie dyscypliny uczyniły z niej doskonałego słuchacza, lecz oszczędnego mówcę. Energia wręcz z niej promieniowała.

Wielu twierdziło, że federacja państw środkowoazjatyckich nigdy nie powstanie, ale ona udowodniła, że to możliwe. Nie istniały już Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan, Karakałpakstan, Tadżykistan i Turkmenistan. Piętnaście lat temu te byłe sowieckie republiki po krótkiej przygodzie z niepodległością połączyły się w ramach nowo powstałej Federacji Środkowoazjatyckiej. Dziewięć i pół miliona kilometrów kwadratowych, sześćdziesiąt milionów ludzi, olbrzymi obszar, który dorównywał Ameryce Północnej i Europie zarówno pod względem wielkości, jak i zasobów. Jej marzenie. A teraz rzeczywistość.

– Ostrożnie, pani premier. Chcieliby panią pokonać.

Uśmiechnęła się.

– To będą musieli ostro grać.

Rozmawiali po rosyjsku, choć oficjalnymi językami Federacji były teraz kazachski, tadżycki, turkmeński, kirgiski i perski. Jako ukłon w stronę wielu mieszkańców o słowiańskich korzeniach pozostawiono rosyjski jako język „międzyetnicznej komunikacji”.

Drzwi do stajni otworzyły się, a premier popatrzyła na płaskie pole, które rozciągało się na ponad kilometr. Dwudziestu trzech jeźdźców krążyło pośrodku pola wokół płytkiej dziury w ziemi. Leżał w niej boz – pozbawiony głowy, nóg i wnętrzności tułów kozła, który cały poprzedni dzień moczono w lodowatej wodzie, by stwardniał i zniósł to, co go czeka.

Na każdym końcu pola do gry wznosił się pomalowany w pasy słup.

Jeźdźcy wciąż krążyli. Czapandazi. Gracze tacy jak ona. Gotowi do walki.

Stajenny podał jej nahajkę. Setki lat temu do tych skórzanych rzemieni przywiązywano kulki z ołowiu. Współczesna wersja była łagodniejsza, ale i tak używano jej nie tylko do poganiania koni, lecz także do atakowania innych graczy.

Ujęła rączkę z kości słoniowej i poprawiła się w siodle.

Słońce właśnie wzniosło się ponad leżącymi na wschodzie lasami. Jej pałac był kiedyś rezydencją chanów, którzy panowali nad tymi obszarami do końca dziewiętnastego wieku, aż do przybycia Rosjan. Trzydzieści pokoi ozdobionych uzbeckimi meblami i orientalną porcelaną. Jej stajnie mieściły kiedyś harem. Dzięki łaskawości bogów tamte czasy już minęły.

Głęboko wciągnęła powietrze, które niosło w sobie słodki zapach nowego dnia.

– Będzie się dobrze grało – stwierdził stajenny.

Podziękowała mu za zachętę skinieniem głowy i przygotowała się do ruszenia w pole.

Ale cały czas dręczyła ją pewna myśl.

Co się dzieje w Danii?

PIĘĆ

KOPENHAGA

Viktor Tomas stał w cieniu po drugiej stronie kanału i obserwował płonący budynek muzeum. Odwrócił się do swojego towarzysza, ale nie musiał mówić tego, co było oczywiste.

Pojawiły się kłopoty.

To Rafael zaatakował intruza, a potem wciągnął pozbawionego przytomności do muzeum. Jakimś cudem drzwi uchyliły się, gdy zakradli się już do wnętrza muzeum, i Viktor zauważył z piętra podejrzany cień na ganku. Rafael, który pracował na parterze, zareagował natychmiast i przyczaił się w odpowiedniej pozycji. To prawda, że powinien był po prostu poczekać i przekonać się co do intencji intruza. Ale on wciągnął tego człowieka do środka i walnął go w głowę jedną z rzeźb.

– Ta kobieta – powiedział Rafael. – Ona czekała tam z bronią. To nie wróży nic dobrego.

Viktor zgadzał się z nim. Długowłosa, zgrabna, ubrana w przylegający do ciała kombinezon. Gdy ogień zajął budynek, wyszła z jednej z uliczek i stanęła przy kanale. Kiedy mężczyzna pojawił się w oknie, wyciągnęła broń i zaczęła strzelać w szybę.

Tamten mężczyzna też stanowił problem.

Jasnowłosy, wysoki, muskularny. Rozbił szybę krzesłem, a potem wyskoczył przez okno z zaskakującą zręcznością, jakby robił to nie pierwszy raz. Od razu chwycił kobietę i oboje wskoczyli do kanału.

Straż pożarna przyjechała po kilku minutach, gdy oboje wyszli już z wody, i zaraz opatulono ich kocami. Żółwiki doskonale poradziły sobie z zadaniem. To Rafael tak je nazwał, bo pod wieloma względami przypominały żółwie i potrafiły nawet tak jak one przewrócić się z grzbietu na brzuch. Dzięki Bogu, nie pozostaną po nich żadne szczątki. Każdy został wykonany z łatwopalnych materiałów, które wyparują w wysokiej temperaturze pożaru. Może każdy śledczy szybko wykryje, że to było podpalenie, ale nie będzie w stanie znaleźć żadnych śladów ani określić wykorzystanej metody.

Problem tylko w tym, że temu mężczyźnie udało się przeżyć.

– Będą z nim kłopoty? – zapytał Rafael.

Viktor wciąż obserwował walkę strażaków z ogniem. Mężczyzna i kobieta siedzieli na ceglanym murku opatuleni kocami.

Wyglądało na to, że dobrze się znają.

To zaniepokoiło go jeszcze bardziej.

Odpowiedział więc na pytanie Rafaela w jedyny możliwy sposób.

– Bez wątpienia.

Malone dochodził do siebie. Cassiopeia kuliła się pod kocem obok niego. Z muzeum pozostały tylko zewnętrzne ściany. Ogień szybko strawił stary budynek. Strażacy wciąż pilnowali płomieni, koncentrując się na ograniczaniu zniszczeń. Jak dotąd nie zajął się żaden z sąsiednich budynków.

W powietrzu czuć było sadzę oraz inny zapach, słodko-gorzki, podobny do tego, który unosił się w muzeum. Dym płynął w górę, przesłaniając błyszczące gwiazdy na nocnym niebie. Potężny mężczyzna w pobrudzonym żółtym strażackim kombinezonie po raz drugi podszedł do nich ciężkim krokiem. Jeden z dowódców strażaków. Wcześniej jakiś policjant odebrał od nich zeznania.

– Jest tak, jak pan mówił o spryskiwaczach – powiedział dowódca strażaków po duńsku. – Nasza woda dodatkowo wzmaga płomienie.

– W jaki sposób udało wam się w końcu nad tym zapanować? – zapytał Malone.

– Jak w zbiorniku pokazało się dno, wsadziliśmy węże do kanału i stamtąd pompowaliśmy wodę. Ta zadziałała.

– Słona woda? – Wszystkie kopenhaskie kanały łączyły się z morzem.

Strażak skinął głową.

– Powstrzymała ogień raz-dwa.

Malone zapytał:

– Znaleźliście coś w budynku?

– Żadnych mechanizmów, o których mówił pan policji. Ale żar był taki, że stopiły się marmurowe posągi. – Dowódca strażaków przeciągnął ręką po mokrych włosach. – To jakieś niesamowite paliwo. Będziemy potrzebować pańskich ubrań. Może na ich podstawie uda się zidentyfikować skład tej substancji.

– A może nie – odpowiedział Malone. – Przecież wskoczyłem do kanału.

– Racja… – Strażak pokręcił głową. – Śledczy od podpaleń nie będą zadowoleni.

Gdy strażak odszedł, Malone zwrócił się do Cassiopeii, by rozpocząć przesłuchanie.

– Masz zamiar powiedzieć mi, co się tu dzieje?

– Miałeś się zjawić dopiero jutro rano.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Mokre pasma gęstych ciemnych włosów zwisały jej na ramiona, okalając atrakcyjną twarz. Była hiszpańską muzułmanką, a mieszkała na południu Francji. Inteligentna, zamożna i pewna siebie była jednocześnie inżynierem i historykiem. Ale jej obecność w Kopenhadze, i to na dzień wcześniej, niż mu zapowiedziała, musiała coś znaczyć. Poza tym przyszła tutaj z bronią i w bojowym stroju – czarnych skórzanych spodniach i dopasowanej skórzanej kurtce. Zastanawiał się, czy będzie stawiać opór, czy też zacznie współpracować.

– Na szczęście byłam tutaj, żeby uratować ci tyłek – powiedziała.

Nie potrafił określić, czy mówi poważnie, czy tylko się z nim drażni.

– Skąd wiedziałaś, że trzeba będzie ratować mi tyłek?

– To długa historia, Cottonie.

– Mam czas. Jestem na emeryturze.

– Ale ja nie.

Usłyszał gorzką nutę w jej głosie i domyślił się.

– Wiedziałaś, że ten budynek spłonie, prawda?

Nie spojrzała na niego, patrzyła na drugą stronę kanału.

– Szczerze mówiąc, chciałam, żeby spłonął.

– Mogłabyś to wyjaśnić?

Siedziała w milczeniu, zatopiona w myślach.

– Byłam tutaj wcześniej. Widziałam, jak dwóch ludzi włamuje się do muzeum. I widziałam, jak cię wciągają. Powinnam była pójść za nimi, ale nie mogłam – przerwała. – Przez ciebie.

– Kto to był?

– Ci, którzy zostawili te automaty.

Przysłuchiwała się, gdy składał zeznanie policjantowi, i nie wydawała się ani trochę zdziwiona.

– Może przejdziemy do rzeczy i powiesz mi w końcu, o co tu chodzi. Niemal nie zginąłem przez to, co robisz.

– Powinieneś ignorować otwarte w nocy drzwi.

– Trudno pozbyć się dawnych nawyków. O co tu chodzi?

– Widziałeś te płomienie. Czułeś żar. To było niezwykłe, nie uważasz?

Przypomniał sobie, jak ogień schodził po schodach, a potem zatrzymał się, jakby czekał na zaproszenie do pójścia dalej.

– Można tak powiedzieć.

– W siódmym wieku, gdy muzułmańska flota zaatakowała Konstantynopol, zdobycie miasta wydawało się błahostką. Muzułmanie mieli lepszą broń i większe siły. Ale Bizantyjczycy przygotowali niespodziankę. Nazywali to płynnym ogniem albo dzikim ogniem. Wypuścili go na statki, całkowicie niszcząc atakującą flotę. – Cassiopeia wciąż na niego nie patrzyła. – Broń ta w różnej formie przetrwała aż do czasu wypraw krzyżowych, a w końcu ustaliła się nazwa ogień grecki. Oryginalna formuła na tę łatwopalną mieszankę była tak tajna, że znali ją osobiście tylko kolejni bizantyjscy cesarze. Strzegli tajemnicy tak dobrze, że gdy cesarstwo upadło, po formule nie pozostał żaden ślad. – Odetchnęła głęboko i mocniej opatuliła się kocem. – Ale teraz ją odnaleziono.

– Chcesz powiedzieć, że przed chwilą widziałem grecki ogień?

– Jakąś odmianę. Ta akurat nie lubi słonej wody.

– To dlaczego nie powiedziałaś tego strażakom, jak tylko przyjechali?

– Nie mam zamiaru odpowiadać na więcej pytań, niż muszę.

Ale on nie ustępował.

– Dlaczego pozwoliłaś, żeby to muzeum spłonęło? Nie było w nim nic wartościowego?

Popatrzył na wypalony kadłub budynku i dostrzegł zwęglone resztki swojego roweru. Wyczuwał, że coś jest z Cassiopeią nie tak, ponieważ cały czas unikała jego wzroku. Nigdy, odkąd ją znał, nie widział u niej oznak wątpliwości, podenerwowania ani przygnębienia. Była twarda, zaangażowana, zdyscyplinowana i bystra. Ale w tym momencie wyglądała na zmartwioną.

Jakiś samochód pojawił się na odległym końcu zablokowanej przez policję ulicy. Rozpoznał drogą angielską limuzynę i zgarbioną postać, która wysiadła z tylnego siedzenia.

Henrik Thorvaldsen.

Cassiopeia wstała.

– Przyjechał, żeby z nami porozmawiać.

– A skąd wiedział, że tu jesteśmy?

– Coś się dzieje, Cottonie.

SZEŚĆ

WENECJA,GODZINA 2:30

Vincenti był zadowolony, że udało się zapobiec katastrofie, jaką mógł spowodować florentczyk. Popełnił błąd. Miał mało czasu i grał w niebezpieczną grę, ale wyglądało na to, że los dał mu kolejną szansę.

– Czy sytuacja w Azji Środkowej jest pod kontrolą? – zapytał go jeden z członków Rady Dziesięciu. – Udało nam się powstrzymać to, co ten idiota próbował zrobić?

Wszyscy członkowie Rady zebrali się w sali zgromadzeń, kiedy trumna z rzucającym się w środku florentczykiem została wywieziona. Kula w łeb najpewniej załatwiła już kwestię jego dalszego oporu.

– Wszystko w porządku – odpowiedział Vincenti. – Osobiście zająłem się tą sprawą, ale premier Zowastina lubi popisy. Przypuszczam, że zrobi z tego niezły spektakl.

– Nie można jej ufać – powiedział ktoś inny.

Vincenti zastanawiał się, jak ta zapalczywa uwaga ma się do tego, że Zowastina jest ich sojusznikiem, ale mimo wszystko się z nią zgodził.

– Despoci zawsze sprawiają kłopoty. – Wstał i podszedł do mapy wiszącej na jednej ze ścian. – Ale niech mnie diabli, jeśli nie dokonała wielkich rzeczy. Udało jej się połączyć sześć skorumpowanych środkowoazjatyckich państw w federację, która może okazać się sukcesem – zauważył. – Ona na nowo nakreśliła mapę świata.

– A jak tego dokonała? – padło pytanie. – Z pewnością nie dyplomacją.

Vincenti znał oficjalną wersję wydarzeń. Po upadku Związku Radzieckiego w Azji Środkowej wybuchły konflikty i wojny domowe, kiedy każde z powstających państw narodowych zmagało się z niepodległością. Następczyni ZSRR, Wspólnota Niepodległych Państw, istniała tylko na papierze. Szerzyły się korupcja i bezład. Za Gorbaczowa Irina Zowastina stała na czele lokalnych przemian, propagując pierestrojkę i głasnost oraz doprowadzając do oskarżenia wielu skorumpowanych urzędników. Potem jednak spowodowała wydalenie Rosjan, przypominając ludziom o ich kolonialnych podbojach i podnosząc ekologiczny alarm, że Azjaci umierają tysiącami z powodu rosyjskiego zanieczyszczenia. To ona stanęła przed kazachskim parlamentem i uczestniczyła w proklamowaniu republiki.

Rok później została wybrana na jej prezydenta.

Zachód cieszył się z jej sukcesu. Wydawało się, że jest reformatorką w regionie, który rzadko ulegał przemianom. Ale później, piętnaście lat temu, zaskoczyła świat, ogłaszając powstanie Federacji Środkowoazjatyckiej.

Z sześciu narodów powstał jeden.

Ale kolega Vincentiego miał rację. To nie był żaden cud. Raczej manipulacja. Na pytanie odpowiedział więc zgodnie ze swoim przekonaniem.

– Zrobiła to przy użyciu siły.

– I przypadkowych zgonów politycznych oponentów.

– To zawsze była droga do władzy – stwierdził. – Nie możemy jej o to obwiniać. Robimy dokładnie to samo. – Vincenti popatrzył na innego członka Rady. – Czy fundusze są na miejscu?

Skarbnik skinął głową.

– Trzy przecinek sześć miliarda porozrzucane po różnych kontach na całym świecie, czysty dostęp, bezpośrednio z Samarkandy.

– Zakładam, że nasi członkowie są gotowi.

– Nowy napływ inwestycji rozpocznie się natychmiast. Większość członków planuje poważną ekspansję. Do tej pory byli ostrożni, zgodnie z zaleceniami.

Czasu było niewiele. Podobnie jak działo się to w pierwotnej Radzie Dziesięciu, jej połowa zostanie wkrótce wymieniona. Przepisy Ligi nakazywały, by pięciu członków zmieniało się co dwa lata. Członkostwo Vincentiego wygasało za niecały miesiąc.

Błogosławieństwo, a jednocześnie problem.

Sześćset lat temu Wenecja była oligarchiczną republiką, którą rządzili kupcy poprzez skomplikowany system polityczny zapobiegający rozwojowi despotyzmu. Uważano, że dzięki procesom opartym na przypadku uda się zapobiec wewnętrznym sporom i intrygom. Nikt nie mógł dzierżyć całkowitej władzy. Radzono, decydowano i działano zawsze w grupach. Grupach, których skład zmieniał się w regularnych odstępach czasu.

Ale korupcji i tak nie udawało się uniknąć. Kwitły zmowy i załatwianie spraw na boku. Tkano sieci spisków.

Ludzie zawsze znajdą jakiś sposób.

Tak jak on.

Trzydzieści dni.

To wystarczająco dużo.

– Co z premier Zowastiną? – zapytał jeden z członków Rady, budząc Vincentiego z zamyślenia. – Wszystko będzie z nią w porządku?

– Może zostanie nawet newsem dnia – odpowiedział Vincenti.

SIEDEM

SAMARKANDA,FEDERACJA ŚRODKOWOAZJATYCKA,GODZINA 6:20

Zowastina spięła konia. Pozostali czapandazi również pogonili swoje wierzchowce batami. W górę poleciał mokry torf zerwany kopytami. Zowastina zagryzła zęby na nahajce i chwyciła wodze obiema rękami. Jak dotąd nikt jeszcze nie próbował zbliżyć się do zwłok kozła leżących w zagłębieniu w ziemi.

– Dalej, Bucefał – szepnęła przez zaciśnięte zęby do końskiego ucha. – Pokażemy im – szarpnęła wodze, a koń gwałtownie skręcił.

Gra była prosta. Złapać boz, trzymając go w ręku, dojechać do krańca pola, objechać słup, a potem wrócić i położyć martwego kozła w kole zakreślonym na trawie wapnem. Nie wydawało się to trudne, ale problem stanowili pozostali czapandazi, którym wolno było robić niemal wszystko, by wykraść boz.

Zaproszenie do buzkaszi w jej towarzystwie uważano za zaszczyt, a ona z wielką rozwagą dobierała uczestników gry. Dzisiejsi gracze stanowili mieszaninę jej osobistych ochroniarzy oraz dziewięciu gości. W sumie były to dwie drużyny po dwunastu zawodników.

Ona była wśród nich jedyną kobietą.

Lubiła to.

Bucefał jakby wyczuł, czego od niego oczekuje, i zbliżył się do kozła. Jakiś jeździec najechał na jego prawy bok. Zowastina wyjęła nahajkę z ust, zamachnęła się i trafiła skórzanymi rzemieniami w twarz mężczyzny. Ten zlekceważył cios i wciąż na nich najeżdżał, a na pomoc ruszyło mu trzech innych jeźdźców.

Dwóch zawodników z jej drużyny zwarło szyki i stawiło czoło trzem przeciwnikom.

Wokół zwłok kozła szalała nawałnica koni i jeźdźców.

Uprzedziła wcześniej swoją drużynę, że chce zrobić pierwszą rundę wokół słupa, i wyglądało na to, że starają się jej to umożliwić.

Zbliżył się do niej czwarty jeździec z przeciwnej drużyny.

Wirowało jej w głowie, gdy w tłumie dwudziestu czterech czapandazi krążyła wokół kozła. Jeden z przeciwników trafił nahajką w jej pierś, ale gruba skórzana kurtka złagodziła uderzenie. Za podniesienie ręki na panią premier groziła kara śmierci, ale podczas buzkaszi zasada ta ulegała zawieszeniu. Chciała, by wszyscy gracze mogli iść na całość.

Jeden z jeźdźców ześlizgnął się z siodła i uderzył o ziemię.

Nikt nie zatrzymał się, by mu pomóc. To było zakazane.

Często dochodziło do złamań, zranień i skaleczeń. W ciągu ostatnich dwóch lat na tym polu doszło do pięciu wypadków śmiertelnych. Buzkaszi często zbierało śmiertelne żniwo. Nawet kodeks kryminalny Federacji przewidywał wyjątek dla zabójstw popełnionych podczas gry.

Zowastina okrążyła płytkie wgłębienie.

Ktoś sięgnął po boz, ale ona uderzyła nahajką w wyciągniętą rękę. Potem mocno ściągnęła wodze, aż Bucefał okręcił się wokół własnej osi, i zwolniła, żeby ponownie ruszyć na kozła, zanim ktokolwiek ich dogoni.

Dwóch kolejnych jeźdźców spadło na ziemię.

Każdy wdech oznaczał kontakt ze źdźbłami trawy i błotem, które musiała wypluwać. Mimo wszystko Zowastina uwielbiała tę grę i zapach końskiego potu.

Z powrotem wcisnęła nahajkę między zęby i pochyliła się, jedną ręką trzymając się siodła, a drugą chwytając zwłoki. Krew trysnęła z miejsc, w których odcięto kopyta i głowę kozła. Podciągnęła martwe zwierzę do góry i mocno je uchwyciła, a potem dała Bucefałowi znać, by szybko ruszył w lewo.

Teraz obowiązywały tylko trzy zasady.

Nie wolno przywiązywać kozła. Nie wolno uderzyć w rękę trzymającego boz. Nie wolno podcinać koniom nóg.

Czas na wyścig do słupa.

Spięła konia.

Przeciwna drużyna zbliżała się.

Członkowie jej drużyny galopowali, by stanąć w jej obronie.

Zwłoki kozła były ciężkie, truchło ważyło około trzydziestu kilogramów, ale jej silne ramiona udźwignęłyby i większy ciężar. Krew wciąż ciekła jej po ręce i wsiąkała w rękaw.

Nagłe uderzenie w plecy odwróciło jej uwagę.

Obróciła się.

Dwóch jeźdźców z przeciwnej drużyny.

A za nimi zbliżająca się reszta.

Kopyta z grzmiącym odgłosem uderzały w wilgotną ziemię, a powietrze przeszywały rżenia rozszalałych koni. Jej czapandazi pędzili na pomoc. Wymieniano ciosy. Z całych sił ściskała w bolącej ręce boz.

Słup stał pięćdziesiąt metrów od niej.

Pole do gry rozciągało się na trawiastej równinie na tyłach letniego pałacu. Na jej krańcu rósł gęsty las. Sowieci wykorzystywali cały kompleks jako ośrodek wypoczynkowy dla partyjnej elity, i dlatego przetrwał. Zowastina zmieniła wystrój, ale celowo zachowano kilka śladów radzieckiej okupacji.

Coraz więcej jeźdźców dołączało do walki między dwiema drużynami.

Nahajki cięły powietrze.

Rozchodziły się jęki.

Padały przekleństwa.

Zowastina zdołała minimalnie wysforować się do przodu. Będzie musiała zwolnić, by okrążyć słup i rozpocząć powrót do koła sprawiedliwości, a wtedy wszyscy będą mieli okazję do ataku. Choć do tej pory jej drużyna wspomagała ją, teraz zgodnie z zasadami każdy mógł ukraść boz i ukończyć rundę.

Postanowiła wszystkich zbić z tropu.

Kopniakiem skierowała Bucefała na prawo.

Tu nie było autów. Jeźdźcy mogli kierować się w dowolną stronę. Zaczęła zakreślać w galopie szeroki łuk, zwiększając dystans i pozostawiając większość czapandazi po swojej lewej stronie. Kierowała się w stronę obrzeża pola, które wyznaczały rzędy wysokich drzew. Mogła wykonać slalom między nimi, robiła tak już wcześniej, ale dziś postanowiła wybrać inną trasę.

Zanim ktokolwiek zdołał zareagować na nagłą zmianę kierunku, ostro skręciła w lewo, zajeżdżając drogę głównej grupie galopujących jeźdźców i zmuszając ich do hamowania.

Moment wahania z ich strony umożliwił jej szybką ucieczkę i okrążenie słupa.

Ruszyli za nią.

Patrzyła prosto przed siebie.

Jeden z jeźdźców czekał na polu w odległości pięćdziesięciu metrów. Smagły mężczyzna z brodą i nieruchomą twarzą. Siedział wyprostowany w siodle, a Zowastina zauważyła, jak spod skórzanej peleryny wysuwa się dłoń z pistoletem. Trzymał broń blisko ciała, czekając, aż się zbliży.

– Bucefał, pokażmy mu, że wcale się go nie boimy.

Koń pognał do przodu.

Mężczyzna z bronią nie poruszył się. Zowastina nie spuszczała z niego wzroku. Nikomu jeszcze nie udało się jej przestraszyć.

Wycelował broń.

Po polu rozległ się odgłos strzału.

Mężczyzna z pistoletem zachwiał się, a potem upadł na wilgotną ziemię. Jego wystraszony koń rzucił się do ucieczki.

Zowastina stratowała ciało, a kopyta Bucefała rozdeptały je w pędzie.

Jechała tak długo, aż zobaczyła koło sprawiedliwości. Mijając je, rzuciła boz do środka, a potem zatrzymała konia.

Pozostali jeźdźcy zebrali się przy zwłokach mężczyzny.

Strzelanie do przeciwnika było wbrew wszelkim regułom. Ale to nie był element gry. A może jednak? Tyle że zupełnie innej gry. Z innymi graczami i innymi zasadami. Żaden ze zgromadzonych tu dziś mężczyzn ani by tego nie zrozumiał, ani nie docenił.

Pociągnęła za wodze i wyprostowała się w siodle, rzucając okiem na dach pałacu. W jednej ze starych sowieckich wieżyczek strażniczych jej snajper sygnalizował swój sukces, wymachując bronią.

Odwzajemniła ów gest, spinając konia, by stanął na tylnych nogach, a Bucefał rżeniem wyraził swą aprobatę.

OSIEM

KOPENHAGA,GODZINA 3:10

Cassiopeia weszła za Malone’em i Henrikiem Thorvaldsenem do antykwariatu Malone’a. Była zmęczona. Choć spodziewała się, że to nie będzie łatwy wieczór, to jednak kilka poprzednich miesięcy, a zwłaszcza tygodni, dało jej się we znaki, a nic nie zapowiadało końca harówki.

Malone włączył światło.

Słyszała o tym, co zdarzyło się tu poprzedniej jesieni, kiedy pojawiła się eksżona Malone’a, i o zniszczeniu antykwariatu, ale ekipa renowacyjna spisała się znakomicie. Cassiopeia potrafiła docenić fachową robotę. Wszystko było nowe, ale wyglądało jak stare.

– Gratuluję fachowców.

Thorvaldsen skinął głową.

– Chciałem, żeby wszystko wyglądało jak wcześniej. Ten budynek ma w sobie za dużo historii, żeby pozwolić zburzyć go fanatykom.

– Masz ochotę zdjąć te mokre ciuchy? – zwrócił się do niej Malone.

– A nie powinniśmy najpierw odesłać Henrika do domu?

Malone uśmiechnął się.

– Słyszałem, że lubi sobie popatrzeć.

– Brzmi interesująco – odparł Thorvaldsen. – Ale dzisiaj nie jestem w nastroju.

Podobnie jak ona.

– Nie trzeba, skóra szybko schnie. Między innymi dlatego ubieram się w nią do pracy.

– A nad czym dzisiaj pracowałaś?

– Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? Ciągle powtarzasz, że nie jesteś już agentem, tylko antykwariuszem. Emerytura, spokój i tak dalej.

– Przysłałaś mi maila z prośbą o spotkanie rano w muzeum. Sądząc po tym, co powiedziałaś pod płonącym budynkiem, muzeum jutro miało już nie istnieć.

Usiadła w jednym z klubowych foteli.

– I dlatego właśnie mieliśmy się tam spotkać. Henrik, powiedz mu.

Lubiła Malone’a. Był inteligentnym, pewnym siebie i przystojnym mężczyzną. Tak go oceniła, kiedy poznali się w zeszłym roku we Francji. Doskonale wykształcony prawnik. Przez dwanaście lat pracował dla amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości w tajnej jednostce pod nazwą Magellan Billet. A potem, dwa lata temu, wycofał się i kupił od Thorvaldsena antykwariat w Kopenhadze. Nie owijał w bawełnę i bywał szorstki, podobnie jak ona, więc nie mogło jej to przeszkadzać. Lubiła jego pełną wyrazu twarz, złośliwy błysk w jasnozielonych oczach, włosy w kolorze piasku i ogorzałą cerę. Wiedziała, że jest po czterdziestce, i uświadomiła sobie, że wciąż tląca się w nim młodość dodaje mu mnóstwa uroku.

Zazdrościła mu.

Zazdrościła mu czasu.

Jej tak bardzo go brakowało.

– Cottonie – powiedział Thorvaldsen – takie pożary zdarzyły się już w innych miejscach w Europie. Zaczęło się we Francji, potem była Hiszpania, Belgia i Szwajcaria. Za każdym razem wygląda to mniej więcej tak, jak miałeś okazję zobaczyć. W każdym przypadku policja domyśla się podpalenia, ale na razie nikt tych pożarów ze sobą nie wiąże. Dwa budynki spłonęły doszczętnie. Stały na wsi i nikt się tym nie przejął. Wszystkie cztery pożary dotyczyły niezamieszkanych prywatnych rezydencji. Muzeum było pierwszą instytucją komercyjną.

– A skąd wiecie, że te pożary są ze sobą powiązane? – zapytał Malone.

– Wiemy, czego oni szukają – odparła Cassiopeia. – Monet ze słoniem.

– A wiesz – stwierdził Malone – że tak sobie właśnie pomyślałem. Pięć pożarów. Rozsianych po całej Europie. Faktycznie musi chodzić o monety ze słoniem. To przecież nie mogłoby być nic innego.

– One istnieją – powiedziała.

– Dobrze wiedzieć, ale co to, do diabła, są monety ze słoniem?

– Dwa tysiące trzysta lat temu – wtrącił się Thorvaldsen – gdy Aleksander Wielki zdobył Azję Mniejszą i Persję, planował podbój Indii. Ale jego armia porzuciła go, zanim zdążył zrealizować swe zamiary. Stoczył w Indiach kilka walk i po raz pierwszy zetknął się ze słoniami bojowymi. Łamały one macedońskie szyki, dokonując wielkich zniszczeń. Żołnierze Aleksandra panicznie się ich bali. Później wybito na pamiątkę monety przedstawiające Aleksandra w starciu ze słoniami.

– Te monety – dodała Cassiopeia – wybito po śmierci Aleksandra. Nie mamy pojęcia, ile ich powstało, ale dziś wiadomo o ośmiu. Cztery już mają, jedna to ta dzisiejsza, dwie następne znajdują się w prywatnych kolekcjach, a ósma na wystawie w Muzeum Historii Kultury w Samarkandzie.

– Stolicy Federacji Środkowoazjatyckiej? – zapytał Malone. – Aleksander podbił między innymi te rejony.

Thorvaldsen zapadł się w jednym z klubowych foteli. Krzywy kręgosłup sprawił, że szyja sterczała mu do przodu, a mięsisty podbródek opadał na szczupłą pierś. Cassiopeia zauważyła, że jej stary przyjaciel wygląda na znużonego. Jak zwykle miał na sobie workowaty sweter i za luźne sztruksy. Taki strój miał ukrywać zdeformowane ciało. Żałowała, że go w to wciągnęła, ale on się upierał. Był naprawdę dobrym przyjacielem. Pora sprawdzić, jak dobrym przyjacielem jest Malone.

– Co wiesz o śmierci Aleksandra Wielkiego?

– Coś o tym czytałem. Mnóstwo mitów i wzajemnie wykluczających się faktów.

– Twoja słynna pamięć ejdetyczna?

Wzruszył ramionami.

– Taki się już urodziłem.

Uśmiechnęła się.

– To, co wydarzyło się w czerwcu trzysta dwudziestego trzeciego roku przed naszą erą, wpłynęło na losy świata.

Thorvaldsen machnął ręką.

– Powiedz mu. Powinien wiedzieć.

Tak też uczyniła.

Ostatniego dnia maja w mieście Babilon Aleksander przybył na ucztę wydaną przez jednego ze swych zaufanych towarzyszy. Wzniósł toast, wypił wielki puchar nierozcieńczonego wina i nagle wykrzyknął głośno, jakby otrzymał silny cios. Zaniesiono go do łoża, gdzie dostał gorączki, ale wciąż grał w kości, planował z generałami kolejną wyprawę i składał jak zwykle ofiary. Czwartego dnia zaczął narzekać na zmęczenie, a niektórzy z jego towarzyszy dostrzegli, że brak mu energii. Przez kilka kolejnych dni odpoczywał w ciszy, śpiąc dla ochłody w budynku łaźni. Pomimo osłabienia przekazał piechocie rozkaz, by była gotowa do wymarszu za cztery dni, a flocie polecenie wypłynięcia za dni pięć. Zamierzał rozpocząć wyprawę na zachód i podbój Arabii. Szóstego czerwca poczuł się gorzej, przekazał swój pierścień Perdikkasowi, by nie hamować załatwiania spraw administracyjnych. To wywołało panikę. Żołnierze Aleksandra obawiali się, że zmarł, toteż by ukoić ich niepokój, Aleksander pozwolił, by go odwiedzili. Każdego z przechodzących żołnierzy witał uśmiechem. Gdy wyszedł ostatni z nich, Aleksander wyszeptał: „Gdzie po mojej śmierci znajdziecie króla, który zasługiwałby na takich ludzi?”. Rozkazał, by po jego śmierci zabrano jego ciało do świątyni Amona w Egipcie. Ale żaden z towarzyszy nie chciał słuchać tak ponurych przewidywań. Jego stan pogarszał się, aż dziewiątego czerwca towarzysze zapytali go: „Komu zostawiasz swe królestwo?”. Ptolemeusz twierdził, że Aleksander odpowiedział: „Najmądrzejszemu”. Seleukos zaś twierdził, że powiedział: „Najbardziej sprawiedliwemu”, Pejton zapamiętał, że wódz powiedział: „Najsilniejszemu”. Rozpoczęły się dyskusje, kto ma rację. Nazajutrz wczesnym rankiem Aleksander III Macedończyk zmarł w trzydziestym trzecim roku życia i po dwunastu latach i ośmiu miesiącach panowania.

– Ludzie wciąż spierają się, jakie były jego ostatnie słowa – dodała.

– A czemu to takie istotne? – zapytała Malone.

– Ze względu na to, co po sobie pozostawił – odpowiedział Thorvaldsen. – Królestwo bez prawowitego dziedzica.

– I to ma coś wspólnego z monetami ze słoniem?

– Cottonie – powiedział Thorvaldsen. – Kupiłem to muzeum, wiedząc, że zostanie zniszczone. Razem z Cassiopeią czekaliśmy, aż to się stanie.

– Musimy wyprzedzać o krok tych, którzy szukają monet – dodała Cassiopeia.

– Wygląda na to, że jednak wygrali. Mają tę monetę.

Thorvaldsen rzucił okiem na Cassiopeię, a potem popatrzył na Malone’a i powiedział:

– Niekoniecznie.

DZIEWIĘĆ

Viktor odprężył się, dopiero gdy zamknęli za sobą drzwi pokoju hotelowego. Byli po drugiej stronie Kopenhagi, w pobliżu Nyhavn, gdzie w hałaśliwych nadbrzeżnych kafejkach obsługiwano awanturujących się klientów. Usiadł przy biurku i włączył lampę, podczas gdy Rafael zajmował pozycję przy oknie, z którego rozciągał się widok na położoną cztery piętra niżej ulicę.

Mieli piątą monetę.

Pierwsze cztery przyniosły same rozczarowania. Jedna była falsyfikatem, a pozostałe trzy zachowały się w kiepskim stanie. Jeszcze pół roku temu niemal nic nie wiedział o monetach ze słoniem. Teraz stał się prawdziwym ekspertem.

– Wszystko w porządku – powiedział do Rafaela. – Uspokój się. Nikt nas nie śledził.

– Wolę czuwać, żeby mieć pewność.

Viktor zdawał sobie sprawę, że Rafael stara się zrekompensować swoją przesadną reakcję w muzeum, więc powiedział tylko:

– Jak wolisz.

– On powinien był umrzeć.

– Dobrze, że tak się nie stało. Przynajmniej wiemy, z kim mamy do czynienia.

Rozpiął skórzaną walizkę i wyjął z niej mikroskop stereoskopowy oraz elektroniczną wagę.

Położył monetę na biurku. Znaleźli ją w jednej z gablot w muzeum, prawidłowo opisaną jako „Moneta ze słoniem (Aleksander Wielki), dekadrachma, ok. II w. p.n.e.”.

Najpierw zmierzył jej średnicę. Trzydzieści pięć milimetrów. Może być. Włączył elektroniczną wagę i zważył monetę. Czterdzieści przecinek siedemdziesiąt cztery grama. Też w porządku.

Za pomocą szkła powiększającego przyjrzał się wizerunkowi na jednej stronie medalu. Był to wojownik w królewskim stroju, ubrany w hełm z pióropuszem i nakarczkiem, napierśnik oraz sięgający kolan płaszcz.

Viktor ucieszył się. Ewidentnym błędem falsyfikatów była długość płaszcza, który na fałszywkach sięgał kostek. Wymiana podrobionych greckich monet kwitła od wieków, a sprytni fałszerze nauczyli się oszukiwać zarówno tych ostrożnych, jak i naiwnych.

On na szczęście nie należał ani do jednych, ani do drugich.

Pierwsza znana moneta ze słoniem pojawiła się w 1887 roku, kiedy jako dar trafiła do Muzeum Brytyjskiego. Pochodziła z Azji Środkowej. Druga wypłynęła w 1926 roku, a pochodziła z Iranu. Trzecią odkryto w 1959 roku. Czwartą w 1964. A w 1973 roku znaleziono cztery kolejne w pobliżu ruin Babilonu. Tylko osiem sztuk w całym obrocie między muzeami i prywatnymi kolekcjami. Niezbyt cennych na tle bogactwa sztuki hellenistycznej oraz tysięcy innych monet, lecz mimo wszystko wartych kolekcjonowania.

Viktor wrócił do sprawdzania monety.

Gładko ogolony młody wojownik trzymał w lewej dłoni sarisę zakończoną ostrzem w kształcie liścia. W prawej ręce dzierżył błyskawicę. Nad nim unosiła się Nike, skrzydlata bogini zwycięstwa. Po lewej stronie wojownika starożytny grawer pozostawił intrygujący monogram.

Viktor nie był pewien, czy ten monogram to BA czy też BAB, i nie miał pojęcia, co te litery oznaczają. Ale oryginalna moneta powinna posiadać ten właśnie znak.

Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Niczego nie brakowało, niczego też nie było za wiele.

Viktor odwrócił monetę.

Jej brzegi były poważnie zniszczone, a ciemna patyna przetarła się, jakby usunięta strumieniem wody. Czas pomału niszczył delikatny rysunek po obu stronach. To naprawdę zdumiewające, że w ogóle niektóre z tych monet przetrwały.

– Wszystko okay? – zapytał Rafaela, który wciąż stał przy oknie.

– Nie traktuj mnie protekcjonalnie.

Viktor uniósł wzrok.

– Naprawdę chcę wiedzieć.

– Nie najlepiej mi idzie.

Viktor wyczuł brak pewności w głosie partnera.

– Zauważyłeś, że ktoś podchodzi do drzwi muzeum. I zareagowałeś. To wszystko.

– To było głupie. Zabijanie przyciąga za dużo uwagi.

– Nie znaleźliby żadnego ciała. Przestań się tym zamartwiać. A poza tym to ja pozwoliłem go tam zostawić.

Ponownie skupił uwagę na monecie. Na awersie znajdował się mężczyzna w tym samym stroju, ale tym razem jako jeździec atakujący uciekającego słonia. Na słoniu siedziało dwóch mężczyzn, jeden wymachujący włócznią, a drugi próbujący wyciągnąć ze swej piersi sarisę jeźdźca. Numizmatycy byli zgodni, że król wojownik przedstawiony na obu stronach monety to Aleksander, a medal wybito, by uczcić bitwę z udziałem słoni bojowych.

Ale o autentyczności monety można się było przekonać, tylko badając ją pod mikroskopem.

Włączył oświetlacz i wsunął monetę na stolik.

Autentyczne monety cechowała pewna anomalia: mikroskopijne literki, które starożytni rytownicy ukryli w grawerunku, posługując się prymitywnymi soczewkami. Eksperci uważają, że te literki stanowią odpowiednik znaku wodnego stosowanego na współczesnych banknotach w celu zapewnienia ich oryginalności. W starożytności soczewki stanowiły rzadkość, więc odkrycie tego znaku było wtedy mało prawdopodobne. Zwrócono na niego uwagę w czasach nowożytnych, gdy przed laty pojawiła się pierwsza moneta. Ale spośród czterech, które udało im się do tej pory ukraść, tylko jedna nosiła ten szczególny znak. Jeśli ta moneta była prawdziwa, w fałdach płaszcza wojownika powinny być ukryte dwie greckie litery – ZH.

Viktor nastawił ostrość mikroskopu i dostrzegł drobniutkie znaki.

Ale to nie były litery.

To były cyfry.

36 44 77 55.

Viktor odsunął się od mikroskopu.

Rafael obserwował go.

– O co chodzi?

Ich problemy właśnie się pogłębiły. Wcześniej zatelefonował w parę miejsc, korzystając z aparatu w pokoju hotelowym. Spojrzał na aparat i podany na nim numer. Cztery pary cyfr, a pierwsza z nich to 36.

Nie te same, które przed chwilą widział pod mikroskopem.

Ale od razu wiedział, co oznaczają cyfry na rzekomo starożytnej monecie.

Numer telefonu w Danii.