Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości

Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 83-89143-66-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości

Jaworski był jednym z największych dziwaków i ekscentryków początku XX wieku. Przyjaźnił się z Witkacym i Wojtkiewiczem, uważa się go za prekursora Gombrowicza. Powieść „Wesele hrabiego Orgaza” przez dziesięciolecia uchodziła za zaginioną, choć ukazała się drukiem w 1925 roku. Jest to trudna proza, ale warto przez nią przebrnąć. Jaworski tworzy własne słowa (do książki jest blisko 400 przypisów, a mogłoby ich być trzy razy tyle), ma doskonałe wyczucie melodii języka, są fragmenty, które czyta się niczym rytmiczny wiersz. Autorzy piosenek hip hopowych wiele mogliby się od niego nauczyć. Język jest największym atutem tej powieści. Utopijna fabuła opowiada o sporze dwóch amerykańskich milionerów, którzy z nudów gotowi są zniszczyć świat, pogrzebać kulturę, religię, sztukę. Jaworski zupełnie nie dba o prawdopodobieństwo zdarzeń, groteskowym światem rządzą się osobne reguły, można powiedzieć, że rodem z literatury fantastycznej, z pogranicza baśni i powieści utopijnej. Trudno jednak szukać jakichkolwiek analogii w światowej literaturze. Bo choć Jaworski lokuje akcję w Toledo, to jest to utwór tak silnie osadzony w polskiej kulturze (także ludowej, w tym fragmenty pisane gwarą), że wszelkie wątki fabularne schodzą na drugi plan.

Polecane książki

„Krzyk nocy” to szósty tomik Barbary Wrzesińskiej, który powstał z gościnnym udziałem córki Magdaleny, prezentującej również swoje wiersze. Treść książki wzbogacona jest fotografiami obrazów akrylowych stworzonych przez samą autorkę, a także rysunkami...
Trzy Siostry to słynne wiktoriańskie domy na wyspie Blackberry. Zamieszkały w nich trzy kobiety: Andi, Boston i Deanna. Bliskie sąsiedztwo sprawia, że szybko nawiązują znajomość. Każda z nich znajduje się na życiowym zakręcie. Andi została porzucona przez narzeczonego tuż przed ślubem. Przeprowa...
Rzym, pierwsze stulecie naszej ery. Dziewczyna imieniem Teja jest niewolnicą sprowadzoną z Judei: skrytą, małomówną i rozważną. Zakupiona dla pazernej sekutnicy Lepidy z czasem staje się rywalką swej pani do serca gladiatora Ariusza. Zorientowawszy się, że tych dwoje niewolników coś łączy, Lepida po...
Latem 2006 roku Emma Price bezsilnie patrzyła, jak z rzeki wyłowiono czerwoną kurtkę jej sześcioletniego syna, Aidena. Ciała nie odnaleziono. Dopiero dziesięć lat później Emma odkryła, że na powrót może cieszyć się życiem. Wyszła za mąż, oczekuje drugiego dziecka i poczuła, że znowu ma kontrol...
Autor publikował pod nazwiskiem Julian Łętowski. Pod wpływem naturalizmu często umieszczał akcję w kręgach nizin społecznych. Tym razem Książek w swojej opowieści podjął wątek codziennego życia środowiska żydowskiego. Drobiazgowo i niezwykle plastycznie zaprezentował ulice warszawskie, które nieodłą...
Obejmująca czterdzieści lat opowieść o młodzieńczych marzeniach i dorosłym życiu, istocie talentu, naturze miłości i sile zazdrości. Powieść, która spodoba się miłośnikom prozy Jeffreya Eugenidesa, autora Middlesex i Intrygi małżeńskiej.Sześcioro nastolatków z Nowego Jorku, którzy zaprzyjaźniają się...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Roman Jaworski

WESELE
HRABIEGO ORGAZA

Roman
Jaworski

WESELE
HRABIEGO ORGAZA

POWIEŚĆ Z
POGRANICZA DWÓCH RZECZYWISTOŚCI

Jirafa
Roja

Warszawa 2006

© Copyright by Roman Jaworski © Copyright
for this edition by Jirafa Roja, 2006

Tekst po raz pierwszy ukazał się w 1925 roku
nakładem wydawnictwa F. Hoesicka w Warszawie.

Drugie wydanie ukazało się w 2002 roku
nakładem wydawnictwa Universitas w Krakowie.

Opracowanie tekstu dla Universitasu:
Izabella Sariusz-Skąpska Redakcja tego wydania: Łukasz Gołębiewski
Projekt okładki: Żaneta Delegacz Skład i łamanie: Tatsu

Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział
PAP S.A.

ISBN 83-89143-66-6

Wydanie III Warszawa 2006

Kluk Opowieści NIEZWYKŁYCH

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

Roman Jaworski Demoniczny
parodysta

„ Ostatnim
utworem Romana Jaworskiego jest powieść „ Wesele hrabiego Orgaza „,
wydana w 1925 roku. Jest to rodzaj encyklopedycznej klepsydry
groteskowej, poświęconej beznadziejnemu upadkowi nowoczesnej
kultury i cywilizacji (Jaworski należał do zdeterminowanych
katastrofistów). Chybiony ten nekrolog, czy klepsydra, przeładowany
— jakby powiedział Stanisław Ignacy Witkiewicz — „ bebechami
metafizycznymi”, roi się jednak od kapitalnych fragmentów
„.

Tak napisał w 1961 roku o wydanej 36 lat
wcześniej powieści Jaworskiego, krytyk i wydawca Roman Zrębowicz.
Do jego tekstu, dalekiego od panegirycznego zachwytu, jeszcze
powrócę, a tymczasem przypomnijmy sobie artystyczną osobowość jaką
był niemal zapomniany dzisiaj pisarz krakowskiej awangardy początku
XX wieku.

Obsesje i zmory

Roman Jaworski urodził się w 1883 roku, a
zadebiutował w wieku 20 lat jako poeta na łamach jednego z
krakowskich czasopism. Szybko jednak zrezygnował z pisania wierszy
i zajął się prozą. Zaczął pisać opowiadania w których wykreował
charakterystyczne dla całej jego twórczości niesamowite, dziwne i
demoniczne światy. „Miał iść”, „Amor milczący”, „Bania doktora
Lipka” czy „Trzecia godzina” to utwory, które w 1910 roku włączył
do wydanego nakładem krakowskiej Książnicy tomu zatytułowanego
„Historie maniaków”. Opisywał w nich rozmaite przypadki osobliwego
„opętania”. Dotknięci nim ludzie to właśnie tytułowi „maniacy”,
osobliwi dziwacy działający na pograniczu świata realnego i
urojonego, ulegający maniom, obsesjom, ideom nadwartościowym oraz
urojeniom.

W każdym z opowiadań występował inny
bohater, ale łączyła go z postaciami z innych tytułów właśnie ta
osobliwa zmora umysłowa, sprawiającą, że każdy z bohaterów nie był
sensu stricte określonym przypadkiem psychiatrycznym dającym się
jednoznacznie zakwalifikować w zgodzie z podręcznikami
psychopatologii. I tak, bohater „Trzeciej godziny” dąży do tego,
żeby — jako przedsiębiorca pogrzebowy — zostać mitycznym
przewoźnikiem zmarłych, a postaci wypełniające utwór „Bania doktora
Lipki” jednoczą się wokół wspólnej idei, jaką jest utworzenie armii
Chrystusa w szeregach której podbiją zły, zepsuty świat.
Zainteresowanych szczegółami odsyłam do mojego wstępu w „Historiach
maniaków” (Wydawnictwo Jirafa Roja, Warszawa 2004). Wynaturzenia i
przerysowania typów psychicznych prezentowanych przez Jaworskiego
sprawiły, że słusznie nazwano go „ekspresjonistą”. Jako taki stał
się pierwszym przedstawicielem tego nurtu w polskiej prozie.
Dlatego również — posługując się definicją L.B. Jenningsa, iż
„groteska to demoniczność przemieniona w trywialność” — niektórzy
badacze uważają Jaworskiego za pierwszego przedstawiciela groteski
w naszej literaturze. Oczywiście dają się dostrzec w jego utworach
rozmaite wpływy, i to światowych wielkości. „Historie maniaków”
zawdzięczają niemało upiornym opowiadaniom „groteskowo-arabeskowym”
Edgara Allana Poe, jak również „Horli” czy „Obłąkanemu” Guy de
Maupassanta, niesamowitym nowelom francuskiego prozaika, które
wyszły spod jego pióra na krótko przed popadnięciem w obłęd autora
„Baryłeczki” i „Pięknego pana”. Także na polskim gruncie miał
Jaworski poprzedników, że wskażę na niektóre opowiadania Antoniego
Langego, Wacława Grubińskiego czy Jana Lemańskiego. Analogie
nasuwają się z dramatami Leopolda Staffa, zwłaszcza ze „Skarbem” i
„Godiwą”. Nie sposób także nie wspomnieć o awangardowej „Pałubie”
Irzykowskiego.

Zaginiony rękopis

Przejdźmy jednak do „Wesela hrabiego
Orgaza”. Utwór ten został nazwany przez autora „powieścią z
pogranicza dwóch rzeczywistości”. Ukazał się nakładem renomowanego
wydawnictwa F. Hoesicka. Jest to jedyna zachowana powieść
Jaworskiego, ale miał on dalsze ambicje związane z tym gatunkiem.
Planował cały cykl, noszący wspólny tytuł „Franciszek Pozór”. Miała
to być groteskowa epopeja ukazująca autodestrukcyjny proces rozpadu
szlachty oraz magnaterii. Wiadomo, że autor napisał połowę
pierwszego tomu, a być może nawet doprowadził swoją opowieść do
bardziej zaawansowanego stadium. Rękopis jednak zaginął w Powstaniu
Warszawskim. Sam Jaworski zmarł w 1944 roku w wieku 61 lat. „Wesele
hrabiego Orgaza” to najdłuższy i najbardziej dojrzały utwór
pisarza. Nie odniósł sukcesu w 1925 roku, bo nazbyt „tyranizował
czytelnika”, jak to napisał po latach Roman Zrębowicz (do opinii
tej jeszcze powrócę). Przeszedł jednak do historii literatury,
chociaż tylko tej wąskiej, hermetycznej, do której sięgają
wyłącznie miłośnicy określonych stanów i nastrojów artystycznych
oraz — rzecz jasna — specjaliści. Jeden z tych ostatnich, Andrzej
Konkowski, dał na łamach „Miesięcznika Literackiego” interesującą
analizę powieści Jaworskiego oraz charakterystykę jej
społeczno-literackiej genezy:

„Przesilenie po
1918 roku i przemiana wartości kazały A. Sternowi i A. Watowi
gloryfikować nonsens, gdyż „jest wspaniały przez swą treść
nieprzetłumaczalną, która uwypukla twórczą szczerość i siłę”. W
„Bezrobotnym Lucyferze” (1927) Wat ujrzał rzeczywistość jako wielki
narząd płciowy i kasę pancerną, a kilka lat wcześniej powtórzył za
T. Tzarą koncepcję „nowoczesnego idiotyzmu”. Dawid Yetmayer,
bohater „Wesela hrabiego Orgaza” — to również współczesny idiota
pragnący za pomocą mistyfikacji, zabawy, śmiechu wytańczyć „nowy,
wspaniały świat”. A czyż posada de la Sangre i urządzony tam
dancing nie przypominają kabaretu Voltaire? Czyżby więc z
autentycznych faktów zrodził się pomysł powieści? A może stanowi
ona polemikę z teorią czystego absurdu głoszoną przez dadaistów, a
następnie przeniesioną do Polski za pośrednictwem
futurystów?”

Po tych rozważaniach Konkowski przechodzi do
zasadniczej treści utworu i jego głównego bohatera:

„ W sytuacji
powszechnego zwątpienia, rozprzężenia, bezsensu — Dawid Yetmayer,
amerykański milioner i maniak, chce przynieść ludzkości zbawienie.
Jest ono osiągalne tylko poprzez wskrzeszenie uczuć religijnych.
Amerykanin opracowuje niezawodny system pozwalający odzyskać
utraconą w wyniku wojny wiarę. (…) Szlachetne intencje „ idioty ”
Yetmayera nie przylegały do powojennej rzeczywistości. Dzieło
odnowy religii okazało się nie do zrealizowania” („Dancing i jego fikcje”, „Miesięcznik
Literacki” nr 12/1971).

Tyranizuje czytelnika

Cofnijmy się teraz do szkicu Romana
Zrębowicza, w którym — pomimo braku większego zachwytu nad „Weselem
hrabiego Orgaza” — zawarł on kilka niezwykle trafnych uwag na temat
powieści i w ogóle całej twórczości prozatorskiej Jaworskiego. Oto
co napisał Zrębowicz w „Ruchu Literackim” w 1961 roku:

„Twórczość
Jaworskiego może budzić zastrzeżenia, choćby z tego powodu, że
czytelnika tyranizuje, autora zaś’ spycha na samą krawędź
rzeczywistości socjalnej, poza którą roztacza się pustynny ugór z
melancholijnym mirażem absolutu piękna gdzieś na dalekim
widnokręgu. Z krawędzi tej wychodzi tylko jeden szlak, a mianowicie
okrężna, skomplikowana droga, wiodąca do osobistego cierpienia,
gdzie piękno jak surogat boskości staje się fata Morgana, a życie
wieczną złudą Maji i samotnością tragiczną. Na tym tle postać
Romana Jaworskiego urasta i należy do wielkich symbolów
literackich, obejmujących takich pisarzy, jak Baudelaire, Poe,
Leconte de Lisle, Przybyszewski itp. Wszystkie te symbole
spoczywają w sarkofagach tej beznadziejnej, a tak niedawno minionej
epoki, którą nazwałbym letargiem marzenia” („Zapomniany ekspresjonista”, „Ruch Literacki”, nr
4-5/1961).

Do zalet „Wesela hrabiego Orgaza” cytowany
powyżej krytyk zalicza obyczajowe spostrzeżenia Jaworskiego na
temat Ameryki. Oczywiście ich przerysowanie i skąpanie w
turpistycznym „sosie” zniechęciło zapewne krytyków oraz
czytelników. I nic dziwnego — bo nie łudźmy się: pisarz odpowiada
za swoje dzieła, a jeśli decyduje się na tak osobliwy styl będący
środkiem do „tyranizowania czytelnika”, to zbiera tego owoce.
Cierpkim jest na pewno krytyka, ale najbardziej gorzkim i
trucicielskim — obojętność. Oto jeden z fragmentów uznanych przez
Zrębowicza za „kapitalne”:

„Najbardziej
niestrawne są dla mnie okazy dorobkiewiczów, tych legendarnych
eksuliczników, skromnych pastuszków, sprzedawaczy gazet, sprytnych
kuchcików czy pomywaczy uchodźczych okrętów. Gdy dzięki
zdolnościom, raczej machinacjom dochrapią się wreszcie w bankach
depozytów lub liberię wdzieją państwową, nad każdym życia
bujniejszym objawem, nad uskrzydloną jakąkolwiek myślą bezwzględnie
się pastwią. Praktyczna barbaria. Chełpi się zazwyczaj, że
nacjonalizm spółczesny funduje. Bezczelna hałastra do cieniów
Voltaire’a śmiało się przypina. A wszystko dokoła więdnie,
dogorywa, bo oni panują, rządzą i dyktują”.

Podstępne karły

Mocny to osąd, choć jak wszystkie w
pisarstwie Jaworskiego mocno zdemonizowany. Trudno też zapewne w
literaturze o bardziej dosadną polemikę z amerykańskim mitem raju
na ziemi. Cytowany fragment to policzek wymierzony apologetom i
chwalcom Ameryki z pozycji pisarza ekspresjonistycznego, widzącego
wszędzie złośliwe trolle o upiornych obliczach. Z innej pozycji
zaatakowałby zapewne kapitalistyczny raj futurysta i komunista
Bruno Jasieński, gdyby zamiast na USA nie skupił się na Francji w
powieści „Palę Paryż”. Tam złośliwymi trollami-mordercami okazują
się podstępne bakterie niszczące ludność nadsekwańskiej stolicy.
Stąd już tylko krok do innego skojarzenia — z pełzającymi karłami
reakcji, sloganu, którym często posługiwała się stalinowska
propaganda w ostatnim okresie życia „wodza światowego
proletariatu”. Semantyka językowa przytoczonych związków
frazeologicznych ma rodowód w grotesce czyli właśnie w świecie
wykreowanym na polskim gruncie przez Romana Jaworskiego.
Demonizowanie ludzi i ich działań to element naszego realnego
życia, widoczny nie tylko w literaturze, filmie, malarstwie czy
teatrze, ale i przekazach mass mediów. A w bardziej przyziemnej
warstwie — w plotkach, obmowach, spekulacjach na temat życia i
uczynków naszych bliźnich. Teoretycznie więc pisarstwo Jaworskiego
powinno odnieść sukces i akceptację, ale tak się nie
stało.

Było nazbyt wysublimowane w swoim
artystycznym turpizmie, kulcie brzydoty i beznadziejności, żeby
mogło ogarnąć szersze masy. Nie bez znaczenia był też język, jakim
posługiwał się autor. Hermetyczny, odstręczający, wyzywający w
swoim osobliwym dziwactwie. Czy autor świadomie „psuł” swoje
utwory? A może chodziło o coś innego. Oddajmy głos Michałowi
Głowińskiego, autorowi ciekawego eseju poświęconemu
Jaworskiemu:

„Z pozoru
Jaworski doprowadził emocjonalny styl modernistów do stanu
maksymalnego wynaturzenia. W powieści nie ma bowiem jednego chyba
zdania w którym nie byłoby czegoś odbiegającego od norm literackiej
polszczyzny. Jednakże Jaworski odcina ów maksymalnie udziwniony
język, operujący wielce „pokręconą” składnią i ogromnymi ilościami
archaizmów, neologizmów, barbaryzmów, wyrażeń gwarowych itp., od
tego, co go w modernistycznej beletrystyce motywowało. Język, nie
tracąc form dawnych, staje się jakby chwytem obnażonym. Przestaje
być środkiem wyrazu w prozie lirycznej — staje się zaś elementem
twórczości ironicznej. Pozornie pozostaje niezmieniony, nawet
więcej: Jaworski potęguje to, co stanowiło istotę stylu
modernistycznego. Z pozoru tylko — bo, nadając mu inne funkcje,
kompromituje go. Przestaje on być czynnikiem wzniosłości, staje się
zaś przedmiotem i środkiem deprecjacji”.

Głowiński pisze dalej:

„Język oparty na
jednej, zbanalizowanej konwencji, skłania się w „Weselu hrabiego
Orgaza ” ku parodii. Stanowi tu jakby wartość negatywną, wyraz
dystansu pisarza wobec powieści, którą kreuje. Stanowi warstwę
wierzchnią w wielostronnej kpinie Jaworskiego, w kpinie
bezwzględnej — w jej zasięgu znajduje się także opowiadający.
Negacja stylu jest tutaj stadium początkowym kompromitacji
powieści” („Drwiące requiem dla
historii”, „Twórczość” nr 1/1960).

„Wesele hrabiego Orgaza” to powieść trudna i
skomplikowana. I niełatwa w odbiorze. Świadomy jednak zabiegów
autora czytelnik może zachować dystans do jej warstwy
językowo-znaczeniowej. Wiedząc o drugim dnie i ukrytej zawartości
stylu Jaworskiego, odbiorca może przystąpić do literackiej
„konsumpcji” tej prozy niczym do obcowania z dziełem niezwykłym,
starannie przemyślanym i obfitym w gry z czytelnikiem i całą
tradycją kulturową w której autor wyrósł i w której doszedł do
pozycji pierwszego polskiego ekspresjonisty.

PlOTRKiTRASIEWICZ

Cytat i dedykacja

„Przedmiotem
eposu, wbrew wszelkim gadaniom, może być tylko materiał
przyszłości” (Z rozmyślań nad zadaniami
i nad istotą sztuki pisarskiej)

Mądrym Indianom, którzy z pogromu
cywilizacji ocaleli jeszcze, za to, że odwagę posiadają zawsze, by
zrozumieć wszystko, opowieść poświęcam, wiedząc, iż do nich
jedynych mogę bez obawy przemawiać po polsku.

Zbawca świata i jego barkeeper1

Rozdział wstępny, w którym będzie mowa o
tym, jak…

Dawid Yetmeyer, miliarder z Nowego Jorku,
uwiedziony spojrzeniami kardynała-inkwizytora Don Fernando Nino de
Guevara na słynnym portrecie El Greca, postanowił nagle zostać
zbawcą świata głównie w tym celu, by leczyć dotkliwe rany powojenne
i pobudzać zgnuśniałą ludzkość do twórczości. Zjeżdża więc nasz,
skądinąd wybitnie otyły, bohater do starożytnego Toledo w Hiszpanii
i prowadzi tutaj rokowania z powiernikiem swoim Don Jacinto de
Gouzdrala Gouzdrez, kelnerem z zawodu, o założenie dancingu, w
którym mają odbywać się nowoczesne misteria pantomimowo-taneczne,
pobudzające ludzi do wskrzeszania uczuć religijnych i do
historycznego sposobu ujmowania rzeczywistości. Poprzez religijność
i historyczną syntezę powrócić ma myśl człowiecza do
zaprzepaszczonych przez długoletnią pożogę wojenną zdolności
twórczego budownictwa we wszystkich dziedzinach kultury i
cywilizacji.

Siedzibą zbawczego dancingu ma być Posada de
la Sangre, historyczna oberża, w której ongiś Cervantes pisał swego
Don Kichota. Pantomimową primabaleriną będzie Donna Evarista de las
Cuebas, potomkini rodu, z którego pochodziła żona El Greca.
Dziewczyna ta, odznaczająca się niesamowitą urodą, jest
właścicielką cennej sadyby dancingowej i od jej to opiekuna nabył
ją Jacinto dla Yetmeyera Posada de la Sangre. Wskutek tragicznej
miłości do matadora Manuela, który podczas niefortunnej walki z
bykiem Corcito popełnił na arenie samobójstwo, popadła Ewarysta w
silny rozstrój nerwowy. Obowiązki tanecznicy i kapłanki misteriów
wyrwą ją obecnie z ponurej obroży melancholii.

Gnali go przed sobą wśród gwizdów,
chichotów, wymyślań. Ku Zocodoverowi zmierzał przez Calle del
Comercio. Staczał się po pryncypialnej pochyłości Toleda miarowo, z
godnością, mimo swawolnych popchnięć i wyuzdanych przezwisk. Postać
miał przyziemnego grzyba truciciela. Brzuchaty potworek w
pasiastym, fioletowo-zielonkawym kostiumie, z krótkimi porteczkami
i z ogromną brązową, żółtymi cętkami nakrapianą czapką na głowie
rozrosłej, pozbawionej szyi. Cienista fasada czapy i w rogową
oprawę ujęte okulary uwalniały oblicze od potrzeby jakiegokolwiek
wyrazu.

Dreptała tuż przed nim w leniwym pośpiechu
spłoszona trzoda rozdzwonionych koźląt, pobekując ślamazarnie.
Rozszalały osioł, zrzuciwszy warzyw kosz przygniatający, wpadł na
chodnik, rozpędzając korowód mnichów zakapturzonych w oponach
flagelanckich. Czereda ulicznych bachorów, posuwając się uporczywie
tuż za przybyszem, po szeptanych konszachtach swych
aficionados2 niesłusznie, z przejmującym jazgotem
orzekła:

— Ingleze! Ingleze!

Wielkie słońce toledańskie rozdziawiło swoje
dumne ślepia, posypując rdzawym proszkiem nadwieczornych blasków
bruk kamienisty, zmarniały od niewolniczego stąpania wciąż
powrotnych stuleci.

Zatrzymały go przez chwilę napastliwe
duszności. Na krztuszącego się spadł grad dobrze wycelowanych
pocisków: skórki pomarańczowe, okrągłe owoce oliwek, zbrudzone
listki sałaty.

Przemówił do gawiedzi w niezrozumiałym
języku:

— Nie myślcie, moi kochani, iż
koniecznie trzeba wrzeszczeć, nie wiedząc, czego się chce od siebie
samego! Można w tym wypadku tak samo milczeć, jak wówczas, kiedy
wie się, czego chcieć! Wiem ja na przykład, czego domagam się od
mej własnej persony, ale gdyby zaszedł wypadek wręcz przeciwny,
wątpię, czy zdobyłbym się na rozgłos uliczny. Jeżeli jednak
sądzicie, że przy pomocy donośnych, a raczej nieznośnych okrzyków
zdołacie zgłębić, czego chcecie ode mnie, lub zgoła dociec, czego
ja chcę od was, proszę… bez wszelkich ograniczeń folgujcie nadal
rozprężonym gardziołkom!

Stropili się niezrozumiałością wprost
wyzywającą. Zdążył przybłęda wyzyskać moment osłupienia i dopadłszy
Cafe-Restaurant „Vienna”, pod kremowym parasolem ogródkowego
stolika przykucnął.

— Proszę zawołać seniora Jacinto! —
uprzejmie zażądał.

Z szeregu bladoniebieskich fraków i
ciemnopąsowych kamizelek wyplątał się staruszek smukły, kościsty,
kroczący z godnością przezorną. Podgięte okolenie wystającego
podbródka dążyło zawzięcie do zetknięcia z ostrym zakończeniem
nosa, nad którego cienkim grzbietem migotały czarne oczęta
przerażonego niemowlęcia.

Potworek czapę niby przyłbicę na oczy
zapuścił i wymamrotał:

— Jestem Dawid Yetmeyer z Nowego Jorku,
zamieszkały przy tysiącznej trzechsetnej trzynastej Avenue w
District of honourable lazy men3. Czy mam
przyjemność z seniore Jacinto, z którym łączy mnie półroczna niemal
korespondencja i którego listy posiadam przy sobie?

Frak ponuro usłużny połami wesoło
zaszeleścił, objawiając swe miano:

— Jam jest, nie inaczej: Don Jacinto de
Gouzdrala Gouzdrez. Oczekiwałem waszej wysokości z niewymierną
niecierpliwością. Służyć mogę doskonałym puchero4 z
niezrównanymi garbanzos, czy też dla ochłody mrożoną
czekoladą?

— Nie życzę sobie w tej chwili ni
strawy, ni napoju. Poza tym nie jestem ani wysokością, ani
niskością. Jako mieszkaniec nowego świata jestem wyłącznie
równością, co rozumieć należy, że równy jestem każdemu, kto nie
wymaga, bym mu to przyznał. Wszystko gotowe?

— Najzupełniej. Sądzę, że wreszcie
skończyła się wojna i że czas najstosowniejszy do otwarcia
interesu.

— Przypuszczam, iż nie mylę się,
uważając porę za odpowiednią. Zresztą już sam rodzaj mojego
przedsięwzięcia domaga się czystego typu powojennego.

— Szkoda, że nie przedwojennego lub
nawet wojennego, bo wówczas troska o zyski byłaby mniejsza —
chytrym szeptem zauważył Jacinto.

— Punktem wyjścia przy zakładaniu
przedsiębiorstw w dobie obecnej są dla nas, Amerykanów,
zobowiązania moralne, zaciągnięte wobec osób drugich, albo też
czasem i wobec siebie samego. Zachętą przy montowaniu interesów są
dekoracyjne motywy zabawowe. Dopiero samo wykończenie biznesu
uwieńczone być winno architektonicznie okazałą, a smaczną kolumnadą
zysków. Przedwczesne zamysły rentowności psują linię rozwojową
zarobkowej konstrukcji i niweczą logikę wynikających z niej
wypadków. Otóż przyjeżdżam tu, by przede wszystkim wykonać
dobrowolnie przyjęte polecenie ziomka waszego, kardynała
inkwizytora Don Fernanda Nino de Guevara. Pobożnego tego okrutnika
więzi w swym czerwonym pałacu w Nowym Jorku znany nasz miliarder, a
przez to i mój konkurent Mr H.W. Havemeyer. Kardynał życzy sobie,
jako niepoprawny Europejczyk, nic mniej i nic więcej, jak tylko, by
ktoś wyświadczył podstarzałemu i zgnębionemu kontynentowi
jakieś dobre
okrucieństwo czy okrutne dobrodziejstwo, a to celem podtrzymania zanikającego od wybuchu ostatniej
wojny, wątku
historii. Podjąłem się tego zadania tym
skwapliwiej, że trudno się dziś imać czegoś mądrzejszego, jak
pozytywnego tępienia nadużyć powojennych, popełnianych przez
stosowanie samych złych okrucieństw i okrutnie głupich złości.
Nadarza mi się również sposobność wprost cudowna do gruntownego
porachunku z Havemeyerem, który nie tylko jest miliarderem, jak i
ja, nie tylko posiada czerwony pałac w najbliższym sąsiedztwie
czarnego mojego domu, ale na dobitek wszystkiego, wyobraź sobie mój
Jacinto, jest kolekcjonerem dzieł sztuki! Czy ty zdajesz sobie
sprawę, kochany przyjacielu, do czego doprowadzić może
kolekcjonerstwo, zwłaszcza przy olbrzymich, niezmierzonych,
niewyczerpanych środkach pieniężnych mego konkurenta? Po prostu do
wycofania żywych faktów lub ich wiarogodnych świadków z obiegu
historii, do zupełnego przerwania i tak już nadwyrężonej dziejowej
ciągłości. Sam powiedz, czy mogę ja dopuścić do tej ostateczności,
ja, kardynała Fernanda delegat, misjonarz, powiernik? Skoro przez
Havemeyera wyraża się ludzkość znudzona historią, w takim razie
występuję ja, Yetmeyer, znudzony ludzkością i wraz z
inkwizytorem-okrutnikiem uwolnię całą historyczną przeszłość, by o
ile może i zechce, weszła w teraźniejszość. Będzie to próba
powiązania dziejów i niebawem przekonamy się, czy ta teraźniejszość
w ogóle do życia jest zdolna. Wiem, że niełatwe jest moje zadanie,
i wiem, że chcąc dopiąć celu, posługiwać się muszę środkami
najnowszymi, a więc obowiązującymi już po ostatniej wojnie
międzyludzkiej, czyli tak zwanymi powojennymi i stąd
nieludzkimi.

— A więc nie kinematograf w połączeniu
z okultystyczną jadłodajnią, jak ostatnio pisał pan dobrodziej? —
zaskomlił Jacinto.

— Nie, raczej dancing wraz z
przyczepioną recytatornią okrucieństw arytmicznych.

— Ostatecznie, taki typ interesu czy
owaki, to rzecz dla mnie podrzędna, prawie obojętna…

— Tak, tak, obojętna — żywo podchwycił
Jankes i rozjaśnił zamglone w szkieł poblasku źrenice topazowych
oczu. Uniósł się na krzesełku, brzuszek ukryty pod blaszaną taflą
stołu na wierzch wydobył i zerwawszy czapę z głowy, ujawnił
jasnoryżą, kędzierzawą, przemocą pomady ujarzmioną
czuprynę.

— Sądzę, mój Jacinto, że posiadasz
główny warunek po temu, by mogła połączyć nas przyjaźń, nie jest ci
bowiem obcą konieczność stosowania obojętności w związkach
ścisłych, czyli na ścisłym wyrachowaniu opartych. Brak wszelki
spólnych upodobań i zaciekawień ułatwi nam niewątpliwie zawarcie
stosunku, wyrażającego się raczej w przyjaznej obojętności, o którą
mi chodzi, gdyż może być potrzebna, aniżeli w obojętnej przyjaźni,
która jedynie w płciowym odniesieniu, zwłaszcza w małżeństwie
pożyteczną czy pożądaną być może, a której nie umiałbym nigdy na
nic użyć.

— Gdy byłem pierwszym poganiaczem mułów
królewskiej stadniny w Madrycie, nawiedzały mnie różnorakie miłości
młodzieńcze. Kochałem wówczas gibkie dziewczęta Granady, Kordoby
góry dzikie, wyniosłe, Barcelonę zapachnioną gajami pomarańczy,
kochałem Loteria de navidad5 na Puerta del Sol
pod balkonem „Correspondencia de Espana”, a nawet kochałem i całą
Hiszpanię. Nic bardziej nie zniechęca jednak do miłości aniżeli
zawód kelnerski. Przy posłudze kawiarnianej napatrzyłem się tylu
dziwnościom, że dojrzałem, osiwiałem i zobojętniałem. Dziś żywo
przejmuję się jedynie samym sobą i nic kochać nie mógłbym. Dziś
czuję szczerą obojętność: dla wszystkiego i wszystkich poza
mną.

— Masz oto czek na dziesięć tysięcy
dolarów, wart tego jesteś. Racz przyjąć tę drobnostkę jako
podstawę, utrwalającą naszą obustronną obojętność, a równocześnie
zasilającą twoją miłość własną.

Dławił się Amerykanin śmiechem radości w
przełyku grzęznącym i zacierał rączki na znak, że rozwija się
pomyślnie interes. Kelner zaś Jacinto z czekiem w dłoni zwiniętym
jeszcze bardziej w wyprostowaniu służebnym zesztywniał i,
pokrywając wzruszenie, przymknął oczki, jak gdyby chciał
wystylizować w mózgu kształt tuż urzeczywistnionego marzenia. Wnet
jednak otrząsnąwszy się z zadumy, do bufetu pośpieszył, by powrócić
z filiżanką czekolady wraz z nieodłączną szklanką wody mrożonej, z
której sterczał wysmukły azucarillo6.

— Trzeba posilić się, seniore,
zwłaszcza w dzień, jak na jesień, wyjątkowo upalny. Wprawdzie to
piątek i post nas obowiązuje rzetelny, ale orzekł już raz Escabar:
„liquidum non rumpit jejunium”7 i tego się
trzymam. Lepszej zaś czekolady nie podają nawet u Mallorquina w
stolicy.

— Powiedz, coś zdołał uczynić dotąd dla
mnie? — zaskomlił grubasek, ulegle połykając słodycz
zawiesistą.

— Moc zdziałałem, dobrodzieju szanowny,
do zeznań jednak zabrakło odwagi niezbędnej. Obawiałem się, czy
pokryć zechcesz wydatek nieskromny. Obecnie zuchwałość wypowiedzieć
raźniej, skoro twej hojności uzyskałem pewność: oto nabyłem dla
naszych potrzeb Posada de la Sangre…

— Oberżę, w której Don Kichote,
wszelkich poczynań patron najcenniejszy, otrzymał ongiś swe znamię
rycerskie? Jacinto! Czy to być może? Zapewniłeś mi miejsce, z
którego wyruszył Cervantes na świata spłowiałego pierwsze
przemienienie twórcze?.

— Nie inaczej, panie szlachetny.
Historyczna, cuchnąca buda, zakupiona (bez uiszczenia pieniędzy!)
za nieprzyzwoitą ilość pesedów, jest twoją własnością. Spełniłem
jedynie pańskie życzenie listowne. Orżnął mnie właściciel, stary
kotlarz Enrico, ale wolałem przepłacić, aniżeli dopuścić, by
cygański urwis oddał sadybę w ręce jakiejś tam komisji konserwacji
zabytków czy innej podobnej mędrkowatej instytucji. Właściwie
działał Enrico jedynie w imieniu obłąkanej swej bratanicy, sieroty
Donna Evarista de las Cuebas, w prostej linii potomkini rodu, który
niegdyś dał matkę jedynemu synowi sławnego Kreteńczyka, osiadłego w
Toledo, Dominika Theotokopulosa. Oszalała dziewczyna jest
nieszkodliwa i moim zdaniem należałoby ją do nas przygarnąć, bo
szczęście dancingowi przyniesie. Można ją zostawić w jednej
stajennej komórce, gdzie i obecnie stale na barłogu wśród szczurów
o utraconym szczęściu rozmyśla. Dziś jeszcze cudność jej, niby pącz
pomarańczy, rozkwita mimo łachmanów i wyzierający przez nie brud
piersiąt zawzięcie sterczących. Szesnaście lat miała, kiedy padły
na nią uroki pewnego marnego Espady z Walencji. Minęło sporo
miesięcy niepotrzebnych wśród uciech, zabaw, przepychu. Tłumy
oblegające arenę, na której zmagał się nieudolnie Manuel umiłowany
z bykami, bardziej udolnymi od niego. nie jemu, lecz jej swe hołdy
słały w kwiecia rozlewie i złotych monet mnogości. Aż zdarzyło się
raz w Alicante, że byk andaluzyjski, pamiętny Corcito, przeciw
Manuelowi zwyciężył. Trzydzieści dwa konie legły, okaleczonych
zostało pięciu banderillos, kilkadziesiąt pchnięć lanc pikadorskich
skrwawiło harde stworzenie, ale wciąż Corcita zimne ślepia unikały
śmiertelnego pchnięcia, ośmieszając matadorską fuszerkę
kokietliwego galanta, który nie umiał zdobyć się na (co najmniej!)
poprawne męstwo ani w recibis8, ani też w
volapie9. I oto spadł na arenę, niby szczebiot
skowroni, słodki okrzyk dziewczęcy:

„Toro, Corcito, eviva!”10.

Ewarysta, panie dobrodzieju, przeciw
Manuelowi krzyknęła! Rozumie się, że wnet głosów tysiące
ryczały:

„Eviva, toro!”.

Pochylony w mądrej chęci życia łeb byka
naręczem róż purpurowych okryła. Ewarysta, szanowny panie, przeciw
Manuelowi róże zwycięzcy rzuciła!

Zrozumiał w końcu i sam Manuel, po raz
pierwszy w życiu sprawnie yeronicę11 przed własnym,
osromotnionym obliczem wykonał i przebiwszy pod osłoną kapy jagnię
swoje serce, legł w piasku areny tuż przed bykiem
zwycięzcą.

Ona zaś… Wiotka jak eukaliptus w
księżycowe niebiosa swymi żądzy szumiący, zeszła Ewarysta do
zwyciężonego kochanka i z zastygłej jego dłoni jedwabną
muletę11 wydarła, przysłaniając odtąd stale
krwawą szmatą cudne swe oblicze. Ktokolwiek ku niej podejdzie, wnet
chustę czerwoną na oczy zapuszcza. Pomyliło się w niej wszystko,
czy też naprawiło, co było pomylone, sam nie wiem. Zagnieździła się
w kotuchu cervantesowskiej, dziś już twojej rudery, podczas gdy
pustką stoją liczne jej pałace i zameczki. Nie wiadomo, czym się
żywi, mówi mało i to przeważnie od rzeczy, przynajmniej od rzeczy
tych ogólnie ludzkich, a może właśnie do rzeczy tych szczególnie
własnych…

— Pójdźmy do niej — domagał się
Amerykanin.

— Urządzę tylko rzewne pożegnanie wśród
swoich, jak człek, który godnie spełnia obowiązki społeczne.
Przedtem jednak wiedzieć rad bym, gdzie senior Dawid
zamieszka?

— Wspominałeś, że w Posada sporo jest
wolnego miejsca?

— Zaiste, ale żadnej nie masz tam izby,
w której mógłby istnieć człowiek na poły normalny. Przed zajazdem
stoją wprawdzie na dziedzińcu dwa wozy należące do posesji, ale
wątpię, czy wolno je uważać za legowisko właściwe dla
kogokolwiek…

— Doskonale, otóż właśnie na wozach,
pod gołym niebem zamieszkam, a to tym chętniej, iż zapomniałem
zbadać, czy władze rodzime wpisały mnie na listę stworzeń
normalnych, czy też na jakąś inną.

Wypluł z ust ostatek oślizgłego azucarillo,
brzuszek ponownie pod stół schował, czapkę na oczy zasunął i
ująwszy mięsiste swoje lica w małe, pulchne łapki, podążył w
ustronie rozstrzygających medytacji.

— Nie przeczę, że wszystkiego nabawił
mnie ten przeklęty Havemeyer. Jemu to zawdzięczam brzemienną w
skutki znajomość z kardynałem Nino. Nie ma racji Havemeyer,
skazując niewyżyte fakty historycznej przeszłości na ukrycie
zazdrosne, niecielesne zaś postacie tych faktów na więzienie
bezprawne. Oto dożyliśmy epoki, która zatraciła wątek ze swymi
ludźmi i nie może już ścierpieć ani jednego człowieka, gdyż wszyscy
razem i każdy z osobna pozbawieni są jakiegokolwiek tła
jakiejkolwiek epoki. Wcale już nie chodzi o możliwość własnego kąta
widzenia, czy o psychiczny interes osobisty. Właściwie gra idzie o
to, iż trudno dłużej wytrwać bez utraty równowagi nad rubieżą
przepaści bezhistorycznej. Każdy moment dalszego, najmniej
wyrachowanego, najbardziej przypadkowego trwania w tej atmosferze
zagraża podstawowemu poczuciu wszelkiej własnej rzeczywistości.
Wojna nauczyła ludzi groźnego odróżniania fikcji od rzeczywistości.
Dzięki temu nałogowi rozwija się nudny przemysł wynajdywania coraz
to nowych nazw i nalepiania ich na same przestarzałe rzeczy, fakty.
Ciche nalepki powagi stwarzają zatory w wartkich nurtach
krzykliwego życia. Nikomu na myśl nie przyszło, by stwarzać nazwy od rzeczy,
bez rzeczy i do nazw tych rzeczy dopiero
dorabiać, co mogłoby dać początek nowej
zgoła gałęzi wytwórczości, a mianowicie zabawkami dla ludzi
dorosłych. Uprzemysłowienie dojrzałego
dzieciństwa, zdziecinnienie nowoczesnych sensów twórczych! Nowa
epoka, niebywałe możliwości, a wszystko oparte na żelazobetonowych
sklepieniach wiary, iż w twórczej zabawie jedyne zbawienie
współczesnej ludzkości! Nikt o tym nie pomyślał. Przez stosowanie
trywialnych formułek radzą i pomagają sobie ludziska, jak mogą.
Ocalają swą zamgloną świadomość dzięki spopularyzowanym metodom
niezawodnego stwierdzania praktycznych oczywistości, co się równa
lubieżnemu, a w każdym razie bezpłodnemu obmacywaniu życia. Stąd
też znają oni, w anonsach rozgłaszają, kupują i sprzedają różnice,
oddzielające realną powszedniość od powszednich fikcji, różnice,
których nie ma i nie było nigdy. Wymyślili sobie nawet pewien
rodzaj wszystkim dostępnej tandety, którą się cieszą i której
schlebiają, a miano jej: niezwykłość. Słusznie więc twierdzi
więziony kardynał, że jedynym środkiem, który zdoła pojednać ludzi
obecnych z ich epoką i to w tym duchu, by oni zdołali ją urobić, a
nie ona w kierunku ich ukształcenia czyniła bezowocne wysiłki,
jest zastosowanie fikcji do celów
praktycznych. Daleko to odbiega jeszcze
od zasady zbawczej zabawy, ale bądź co bądź, nielada uciechę sprawi
możność wykazania, że fikcje są bardziej wytrzymałe jako życia
podwaliny od wszelkich faktów rzeczywistych. Rozumie się, że
konieczne jest uzyskanie obywatelskiego równouprawnienia złudy z
oczywistością, co tym łatwiej stać się może i bezzwłocznie stać
powinno, jeśli uprzytomnimy sobie, jak wielka wojna doprowadziła w
ostatecznych wynikach do zrównania wszystkiego, co niewspółmierne.
Wobec szalbierczej skłonności ludzi powojennych do uchylania się od
śmierci, a to bądź przez zawężanie pełni życia pod hasłem
wszelkiego rodzaju „świętobliwych” obowiązków, bądź też przez
rozdymanie rozkosznictwa z uwolnieniem od jakiejkolwiek umysłowej
taksy, co wszystko razem wzięte budowę historii utrudnia — jedynie
rozwielmożniona fikcja, życie wszechobejmująca, zdoła nas wyposażyć
w należycie rentującą się kalkulację przedśmiertnego sensu. Tylko
fikcja może nam dzisiaj ułatwić narodziny dziejowej epoki, którą
zapełnimy treścią wypracowaną z uprawnionego do życia systemu
myślenia i którą sami przeżyjemy świadomie wśród zabaw
przedśmiertnych.

Jako wstęp do współczesnej historii, którą
sztucznie trzeba pobudzać do życia z powojennego letargu, posłużą
przede wszystkim niezbadane fakty uwięzionej w dziejach sztuki
przeszłości. Należy wszystko możliwe uczynić, by nieprawnie
zatajona przeszłość mogła się wyżyć w teraźniejszości, pozbawiając
tę ostatnią jej bezhistorycznego odrętwienia. Konkurencyjne wobec
Havemeyera zapędy naprowadziły mnie przede wszystkim na konieczność
ucieleśnienia portretowych i kompozycyjnych pomysłów, a to bez
wszelkich mozołów ekshumacyjnych czy okultystycznych, lecz jedynie
przy pomocy trafnie stosowanych fikcji i w zawziętym
przeciwieństwie do martwego, na wyświechtanych oczywistościach
nauki opartego kolekcjonerstwa.

Jak dotąd, jestem sam z sobą w zupełnym
porządku. Również słuszną zgoła jest rzeczą, bym jako świata nowego
mieszkaniec temu mrowiu ludzkiemu przedwcześnie zwiędłej Europy
przywiózł w darze środek ratowniczy, co do pewnego stopnia od
najdawniejszych czasów stanowi rodzaj tradycyjnego sportu Ameryki.
Inna już rzeczy, co oni uczynią z samym darem, i ani przez chwilę
nie wątpię, że postąpią z nim nie inaczej, aniżeli uczynili to ze
złotem, którego od czasów Kolumba po dni ostatnie używali namiętnie
celem zupełnego wysilenia swych zasobów po to tylko, by
uszlachetniony i pomnożony kruszec wysłać w końcu z powrotem do nas
za Ocean.

Nie ukrywam również przed sobą, że
przystępując do dzieła na hiszpańskiej ziemi jako kardynała
misjonarz, przede wszystkim pragnę pokonać Havemeyera, więżącego życie w
obrazach, a zwycięstwo nad konkurentem
zamierzam odnieść przez uruchomienie obrazów w życiu. Na ucho samemu sobie szeptem zeznam, że gdyby z poczynań
moich musiało wyniknąć dla samej osoby cennego adwersarza groźne,
powiedzmy otwarcie. śmiertelne niebezpieczeństwo, przed wykonaniem
zamierzeń chyba się nie cofnę.

A teraz wzywam was, wielcy, historyczni
sojusznicy, ciebie, Don Kichocie, i ciebie, kardynale okrutniku,
was, bracia słoneczni, mój ty przeczysty conde Orgazie i mój
roztęczony El Greco, bywajcie, do Posada de la Sangre śpieszcie na
pomoc w dziele zbawczego humbugu, z którego narodzi
się cud!!

Pomnijcie, że dotychczasowe cudy w
przeważnej ilości były nierozważne i prędzej czy później okazały
się humbugiem, skąd też wynika konieczność wszechstronnego
rozważenia humbugu, celem umożliwienia i ubezpieczenia
cudu!

Pomnijcie! Oto chwila sprzyja niezwykle memu
przedsięwzięciu, skoro gromady ludzkie tak ostatecznie zgłupiały,
że i najmądrzejsze poczynanie jest już dopuszczalne bez zbytniego
narażania się na prześladowanie czy też zarozumiale spopularyzowane
zrozumienie. Nadmiar zresztą sławionych zbawców, odkrywców,
reformatorów, baletmistrzów, naturalistów, kopistów, żonglerów,
dudziarzy, wesołków, szopkarzy, pośmieciuszków… zbałamucił
gawiedź ukochaną doszczętnie.

Spójrzmy tylko przelotnie na to, co się
dzieje. Nikt już o nic oprzeć się nie może i przed niczym cofnąć
niezdolny. Maszyny, przedmioty, całe lądy unoszą się w przestworza
według ludzkiej rachuby niezawodnej. Skłębione mgły ciemnoty na
usychające mózgi walą się rzesz bezimiennych. Kamienny obłęd mężów
handel między niebem a ziemią zagarnął wymienny. Komety zaniechały
swych lotów okrężnych i w bezpańskim obwodzie nieprzytomnych marzeń
na podgarniętych ogonach przysiadły. Myśl każda z garbem nonsensu
między ludzi wchodzi i z nudą ladacznicą ohydnie się puszcza. W
ostatnie gaje zadumy czeredy pachołków zwycięskich się wdarły.
Tuje, klony, modrzewie bezczeszczą i trzebią. Niewiasty prawią
nowenny za samców bezpłodnych i w nocnych skowytach zaspokajają swe
chucie uwiędłe. Wykruszyła się siła z ziaren woniejących.
Wydzielinami własnymi żywi się już każdy. Zwierzęta zczłowieczały
powszednio. Jakościom wszelkim koniec nastał bezlitosny, ilościom
rozmnożonym bezwstydnie wszechmoc jest dana poczynania.
chytra.

O! Ty, samotności moja! Na drabiniastym
wozie czuwająca w cuchnącym podwórku cervantesowskiej
oberży!

1Bufetowy,
barman.

2Znawcy.

3 Dzielnica
czcigodnych próżniaków.

4 Popularna potrawa
hiszpańska.

5 Popularne
ciągnienie loterii państwowej w Madrycie co roku w dniu 22
grudnia.

6 Cienka laseczka
lodu z cukrem.

7 „Słodycz nie
sprzeciwia się nakazom postu”.

8 Toreadorskie
metody zadawania bykowi ciosu śmiertelnego.

9 jw.

10 Niech żyje byk
Corcito!

11 Czerwona chusta
matadora.

Miłośnica byków

Rozdział wtóry, z którego dowiemy
się…

o cichej rozpaczy, jaka zamieszkała w sercu
Ewarysty od chwili, kiedy prysły jej złudzenia odnośnie do męstwa
umiłowanego onegdaj Manuela i kiedy miejsce pokonanego kochanka
zajęło w dziewiczych rojeniach krwawe widmo zwycięskiego byka.
Yetmeyer wraz z kelnerem Gouzdrezem odwiedzają dziewczynę,
gnieżdżącą się dotychczas w przeznaczonej na dancing, donkiszockiej
sadybie. Przebiegle, ujmująco opowiada jej pan Dawid, po co przybył
do Toledo i jak zamierza zbawić ginący świat powojenny. Szczególnie
silne wrażenie wywierają na Ewaryście wywody Yetmeyera o
spoufalonej z wołami nad Rio de la Plata przeszłości jego i o
„byczym” pochodzeniu olbrzymiej fortuny obecnego multimiliardera.
Samopas żyjąca, niesamowita dziewczyna przyjmuje ostatecznie
ofiarowaną jej godność primabaleriny w przedsięwzięciu
Yetmeyerowskim i zobowiązuje się wykonać taniec trzech uśmiechów,
który ma ukoronować zbawczo-pantomimowe pomysły amerykańskiego
przybysza.

Wybrnęli z kawiarnianej ciżby, w mrok się
wcisnęli podwieczorny i wnet dostrzegli przyłap zgrzybiałej sadyby,
podparty wysmukłym cieniem Ewarysty.

— Wyjdź! Pokłon oddać należy panu
nowemu, który nam przybył! — oznajmił Jacinto.

— Odkąd zaniechałam oglądania ludzkich
twarzy, nabyłam prawo nieczynienia pokłonu nigdy przed nikim. —
sypkim, rozmnażającym się szeptem odparła zaczepkę obcego
przybysza, tkwiąc wpatrzeniem wyniosłym w dali swej
własnej.

— Przybysz nabywcą jest waszego domu, a
zostać ma z woli osobistej ludzkości całej zbawcą! — upominał
kelner-pośrednik. — Jeśli dobrą będziesz i uległą, pozwoli ci tutaj
wraz z sobą pozostać.

Zaczerwienił się żarliwy płomyk cygaretki w
ustach Ewarysty i widmo twarzy kobiecej, przez chwilę zalotnie
skrwawionej, ujawnił. Ujrzał Mr Yetmeyer zlep czarnych włosów na
czole, na uszach, szkliwo jasnoszarych, zolbrzymiałych oczu i ust
sinych, wzgardliwych ścięcie zawzięte. Lewa dłoń wsparta wyzywająco
na lędźwi, prawe ramię ukryte w czarnej chuście, przysłaniającej
niedbale łachmany wiśniowej sukienki, pomalowanej w brudno-żółte
chwasty. Uwierzył konkurent Havemeyera, iż odżyła przed nim „
Agustina la gitana” z obrazu J. Zuloagi, a przeszkadza wiernemu
wspomnieniu jedynie papieros ladacznicy, przylepiony do obwisłej,
dolnej wargi.

— Czy on jest zwierzęciem?. — spytała
tonem nieprzerwanej zadumy.

— Kto? — przeraził się
Jacinto.

— Nabywca i zbawca — wyjaśniła Ewarysta
pośród kłębów dymu wypełniającego jej usta.

— Bez wątpienia zwierzęciem — kwapił
się z potwierdzeniem gość amerykański. — Wprawdzie posiadam
wszelkie znamiona zupełnie ludzkiego zjawiska, ale szczerze
równocześnie pragnę mojego własnego i to okazowego zezwierzęcenia
na tle współczesnej ludzkości. Marzę wprost o tym, by stać się
jakimś mamutem, ichtiosaurem czy nadpsem podwodnym, którego
szkielet wykopany po wiekach zaświadczy o fizycznych podstawach
przeżywanej przez naszą spółczesność historycznej bezmyślności czy
też, jeżeli wolisz, urodziwa córo Toleda, rozmyślnej
bezhistoryczności. Poza tym wykazać się mogę ścisłymi związkami z
niezaprzeczonymi bydlętami nowego świata, czyli tak zwanej drogiej
mej ojczyzny.

— Zajmują mnie jedynie wielkie, dzielne
byki.

— Otóż to właśnie — upewniał Amerykanin
— wprost cudownie się składa, bo w tej dziedzinie, to znaczy wśród
byków, poszczycić się mogę wspaniałą organizacją i niezwykłymi
wprost wynikami, jakie dzięki niej osiągnąłem. Od wieków, o ile mi
wiadomo, zajmuje się ród mój wypasaniem trzód byczych nad Rio de la
Plata. Już dziad, a szczególnie mój rodzic słynęli jako królowie
wołopasów. Mnie przypadł zaszczyt w udziale zorganizowania wielkiej
rzeźni i eksportu mięsa wołowego poprzez oceany do krajów Europy.
Sława mrożonego mięsa argentyńskiego została ustalona, a wielki dom
handlowy Yetmeyer et Comp., naturalnie z centralą w Nowym Jorku,
zdobył w krótkim czasie miliardowe podstawy wieczystego trwania.
Dzięki moim bykom zdołałem wywołać przewrotowe zmiany na
międzynarodowym rynku mięsiwa, a skutki przeobrażeń gospodarczych
sięgnęły tak głęboko w podłoże życia społecznego, że nieuchronne
niedbalstwo europejskich władz komunalnych przy odbiorze moich
dostaw spowodowało poważne rozruchy uliczne w tak wybitnych
skupieniach wielkomiejskich, jak: Londyn, Glasgow, Marsylia,
Barcelona, Lizbona, Hamburg i Triest.

— A więc mordercą byków jesteś, nie ich
przyjacielem! — syknęła donna Ewarysta.

— Byków dobrodziejem! W rzeźniach moich
zastosowano wypróbowaną, najłagodniejszą formę zagłady: prąd
elektryczny, od którego dotknięcia giną zwierzęta niespodzianie,
bez cierpień, nawet bez nerwowych wstrząsów. Konają lekko,
błyskawicznie, ze starannie zakopconą świadomością i z miłym
zdziwieniem w rozszerzonych ślepiach. Nie słychać nigdy żadnych
ryków czy skowytów, nie widać żadnych szamotań desperackich.
Prowadzi się zaś bydlęta na śmierć dopiero wówczas, kiedy dojrzeją
do sprzątnięcia z terenu hodowli. W ten sposób, to jest umierając
wyłącznie dojrzałą śmiercią, osiągają byki moje najwyższy stopień
szczęśliwości tuziemskiej, stopień żadnemu człowieczemu istnieniu
niedostępny. Do samej bezbolesnej chwili rozstania się z padołem
pastwiska pędzą żywot bujny i dostatni, skąpane powodzią słońca,
zanurzane w wonnych zielskach pampasów wśród bukolicznych igraszek
z fachowo wyszkolonymi pastuchami i moralnie odpowiedzialnymi,
wiernie poszczekującymi kundlami. Nigdy nikt na rzecz śmierci nie
może osiągnąć takiej pełni życia, jak ja ją dla byków zdołałem
uzyskać. Obecnie zamierzam właśnie to samo uczynić dla ludzi i po
to tylko do was tu przyszedłem.

— Ja kocham byka. — upierała się
chmurna Ewarysta.

— Łatwo wyobrazić sobie, że senor Dawid
jest bykiem. Trzeba zaledwie przyjrzeć się mu bliżej, a
niewątpliwie odnajdzie się sporo podobieństwa — pośredniczył
dobrotliwy Gouzdrez.

— Boksuję się świetnie i znam
uderzenia, do których wykonania niezbędna jest postawa byka
atakującego na rogi — zapewniał cudak zamorski, zawzięty w
umizgach.

Zbliżała się ku niemu z ociąganiem chytrym,
ale nie przysłaniała już przynajmniej misternie rzeźbionego
lica.

— A jak ci na imię? — zagadnęła
znienacka.

— Dawid, który pokonał
Goliata.

Cisnęła ogarek papierosa tuż pod stopy
przybysza, szybko ku niemu podeszła i nachyliwszy się nad natrętnym
zjawiskiem, oburącz łeb jego ujęła. Wpatrzona w przekrwione,
rozlane policzki, orzekła:

— Jest coś bydlęcego w tobie,
zaprzeczyć nie można. Może rzeczywiście z czasem byka mojego
wspomnienie złagodzisz bolesne.

— Ależ wyrobię się z czasem, wyrobię z
pewnością!

— Muszę jednak wiedzieć jeszcze, zanim
do Posada cię wpuszczę, czy jesteś religijny i czy nie zbywa ci na
odwadze, bo nawet prawdziwe byki bywają tak samo tchórzliwe, jak i
bezbożne.

— Znam niemal wszystkie systemy
religijne świata i chętnie wyznam donnie tak światłej, jak ty,
Ewarysto, że przy najściślejszym badaniu dotychczasowych moich
życiowych postępków ani jednego dotąd nie znalazłem, dla którego
nie istniałoby pełne usprawiedliwienie w tym lub owym systemie.
Osobiście obowiązuje mnie obrządek na razie jeszcze tajny. Jemu to
zawdzięczam tę nienaganność wszelkich mych odruchów, tę
wszechreligijność mojej postawy, jakkolwiek zaprzeczyć trudno, iż
główną rolę pod tym względem odgrywają niewyczerpane me środki
pieniężne. Bogaci ludzie, chcąc nie chcąc i na każdy sposób, niemal
zawsze są religijni.

— Ludzie, którzy tak wiele, jak ty,
posiadają, nie mogą być odważni, trapi ich bowiem lęk przed
przemocą lub utratą własności.

— Niechaj nie szydzi panna Ewarysta, bo
zaraz dowiodę, iż obce mi być musi wszelkie uczucie trwogi.
Wspomniałem już o religii własnej, a teraz dodam, iż przy waszej
pomocy, to znaczy pani, Jacinta i kilku innych osobników, zamierzam
mój system rozpowszechnić gwoli zaszczepienia szczęśliwości
doczesnej wśród szerokiej rzeszy ludzi teraźniejszych. Proszę,
pokaż mi równego śmiałka! — bronił się Yetmeyer
zawzięcie.

— Wszystko rozumiem, co mówisz, a
jednak nad niczym nie chce mi się zastanawiać. Obawiam się, że
zdołasz znudzić mnie prędko ględzeniem o twej niby-to-byczości. Byk
jest albo go nie ma. To się widzi od pierwszej chwili. Byk jest
gwałt, ryk, wesele, zwycięstwo, krew, śmierć. To się czuje od
pierwszego wejrzenia.

— Dziewczyno, cierpliwości! Czy wiesz
ty o tym, że za kilka tygodni tu, w tym miejscu, gdzie się obecnie
kłócimy, powstanie najweselszy zakątek na świecie, do którego
podążą zewsząd tłumy pielgrzymów spragnionych upojeń radosnych?
Urządzimy we wnętrzu tego domu salę rozkoszy wymyślnych, a bajaderą
uciech perlistych, za której pląsem podążą oczy i usta rozmodlonych
widzów w głąb zbawczą trzech uśmiechów, o pełni życia stanowiących,
nikt inny, tylko ty będziesz, Ewarysto!

— Umiesz być zajmującym, gdy nie
starasz się, by cię zrozumiano. — ożywiła się Ewarysta.

— Żadnych nie ma niejasności — wtrącił
zniecierpliwiony Jacinto. Przebuduje się całą sadybę na dancing,
wiesz, jak „Trocadero” na przykład, a pierwszą baletnicą z łaski
seniora Yetmeyera ty będziesz.

— Ja mogę tę łaskę wam wszystkim
wyświadczyć, bo bardzo lubię tańczyć.

— Posiadam wielki zapas fikcji, które
należy spożytkować gdzieś, kiedyś i jakoś. Sądzę, że potrafisz
najgłębszą mą fikcję ujawnić ciała twego natchnieniem, stóp
błyskawicą, ramion tęczą, oczu zorzą. Wykonasz układu mego: taniec
trzech uśmiechów! Czy aby tylko jesteś jeszcze dziewicą, bo to
bardzo ważne?

— Głupstwo! Uspokój się, nudziarzu,
jeszcze jestem panną, ale tylko fizycznie nietkniętą. Sama chciałam
tak dotąd, ale już mi się znudziło i cięży nieco.

— Zaklinam, racz cnotę przechować aż do
głównego występu! — zaskomlił Yetmeyer.

— Dobrze, dobrze, byku! Kleiste są
twoje słowa i wyciągają się bez końca. A ja tymczasem naga jestem i
brudna.

— Kostiumy zaraz jutro z
Madrytu.

— Nie chcę szmat kupnych. Sama mogłam
sprawić sobie durne fatałaszki. Skoro jednak pragniesz mieć
dziewicę tańczącą dziwactwa, postarać się musisz o strój również
dziewiczo-dziwaczny. Nie nabędziesz go w żadnym magazynie
codziennego szyku. Ale radzę ci, byczy staruszku, pójdź nad
toledańską rzekę i zabaw się w rybaka. Czy widziałeś już kiedy, mój
grubasku, jak szary mętny Tajo płonie cały w podwieczerze na
powierzchni? Rumieni się on od słońca umizgów i krwawozłote łuski
niosą jego wody próżniacze. Nałapaj mi tych łusek, jak chcesz, byle
dużo. Z łusek szata powstanie godna dziewicy gnającej w szale
zbawczym trzech uśmiechów. A teraz radzę ci obejrzeć sobie tańca
mojego początek.

Wspięła się na palce stóp, rozpostarła
ramiona nad głową w zgięciu nabożnym i powierzywszy kibić chybotom
rytmicznym, ruszyła w mroki nocy przedwczesnej. Zanurzyły się w
ciszę dźwięki piosenki lizbońskiej, śpiewanej głosem zmarłym na
beztroskę:

„Me case con un viejo por su
monita…”13

Jesienne niebo obrzucało poczynanie Ewarysty
błogosławieństwem gwiazd rzęsiście spadających.

Amerykańskiego pampucha baśniaki O własnych
światach, o wiedzy własnej, o okrucieństwie i o konstrukcjach
idiotów współczesnych

Treść trzeciego rozdziału wypełnia
całkowicie….

list Yetmeyera, pisany w Toledo, a
wystosowany do Havemeyera w Nowym Jorku z wezwaniem, by konkurent
przybywał bezzwłocznie do Hiszpanii, gdzie na terenie „Dancingu
Przedśmiertnego” ma odegrać w pantomimie pod tytułem „Wesele
hrabiego Orgaza” rolę głównego bohatera. Baletowe to misterium
będzie stanowić najwyższe wcielenie i objawienie działalności
Yetmeyera, zmierzające do uratowania Europy przed zanikiem uczuć
religijnych oraz przed rozpadnięciem się w bezhistorycznej i
niekulturalnej próżni. Pomysł do skomponowania tej pantomimy
zaczerpnął Amerykanin ze sławnego obrazu El Greca „Pogrzeb hrabiego
Orgaza”. Przypadek zrządził, że Havemeyer żywo przypomina
portretową postać conde Orgaza. Stąd też uważa Yetmeyer, że jego
rzekomy przeciwnik nowojorski jest mu do wykonania baletowej
kompozycji niezbędny.

Powodzenie pantomimy może być jednak dopiero
wówczas zupełne, kiedy maska Havemeyera przybierze podobnie święty
wyraz, jak ten, który na obrazie El Greca zdobi oblicze Orgaza. W
tym celu konieczne jest, by Havemeyer wyzbył się dotychczasowych
swych właściwości psychicznych, by poniechał pasji kolekcjonerskiej
i do myślenia swego, opartego na sceptycyzmie oraz materializmie,
wprowadził metafizyczne pierwiastki wiary w Boga oraz w kosmiczne
przeznaczenie człowieka na ziemi. Taką bowiem, według legendy,
miała być dusza świątobliwego rycerza Orgaza.

Roztacza więc pan Dawid przed niedoszłym a
pożądanym przyjacielem czy wspólnikiem cały swój dziwaczny,
filozoficzny system, starając się go uzasadnić lirycznymi i
epicznymi dygresjami, jak dekalog, dzieje budownictwa
napowietrznego, czyli konstrukcji myślowych, modlitwa idiotów
współczesnych oraz mecz bokserski między Prochrystem a
Antychrystem. Gdyby jednak miały zawieść próby nawrócenia,
zapowiada Yetmeyer najwyraźniej zastosowanie wobec Havemeyera
tortur, wzorowanych na okrutnej inkwizycji hiszpańskiej.

W nadziei, że najłatwiej można będzie zwabić
pięknego i rozkapryszonego konkurenta wizją ponętnej, niesamowitej
kobiety, obiecuje Yetmeyer Havemeyerowi, że odda mu na własność
cudną Ewarystę, ale dopiero po odegraniu pantomimy.

Na przyspieszonym statku linii White Star,
wypływającym w październikową szarugę z Southampton do Nowego
Jorku, szeleściła w worku pocztowym następująca
epistoła:

Toledo, Posada de la Sangre Europa,
Hiszpania 13 października 1921 r.

Dear Mr Havemeyer!

Oby nagłówek, jakim zaopatruję pisanie,
utrwalić zdołał Pana w przekonaniu, jak niezmienny żywię dla niego
szacunek, którego źródło tkwi w stałej mej ku Jego osobie niechęci.
Ponieważ właśnie nadeszła chwila, kiedy załatwiony być może spór
sąsiedzki, a to dzięki mym wytężonym zabiegom i staraniom, pozywam
Pana do Europy na walną rozprawę, w której rozstrzygnie się dola
dalszej naszej konkurencji.

Nie zdziwi Pana zapewne troskliwość moja o
podtrzymanie, względnie rozegranie działających między nami
przeciwności, gdyż — jak sądzę — podziela On zapatrywanie, iż tak
zwana konkurencja jest jedyną, a stąd najbardziej zajmującą i
wartościową formą ustosunkowania się umysłów, umiejących należycie
hodować przyrodnicze przekazania drapieżności
międzyludzkich.

Już samo wezwanie moje wskazuje, że
znalazłem tu, w Hiszpanii, teren niezwykle sprzyjający
przeprowadzeniu tych zamierzeń, które przyczynią się do postępowego
uwyraźnienia, zobrazowania, uruchomienia, no i w końcu, jeśli nie
zawiodą mnie wszelkie rachuby, do ucieleśnienia stworzonej przeze
mnie, również w dziesięciorgu przykazań ujętej,religii współczesnego,
zabawnego człowieka.

Dla ścisłości ponownie stwierdzam, co miałem
zresztą zaszczyt niejednokrotnie już w rozlicznych naszych
dyskursach zaznaczyć, że z gruntu fałszywe i pozbawione
przyzwoitych cech indywidualności żywotnej jest Pańskie przekonanie
o tak zwanej konieczności posiadania tak zwanegopoglądu na
świat.Uzyskuje Pan ten nieszczęsny
pogląd przez wykreślenie w wyobraźni dziwoląga geometrycznego,
którego kształt stanowi wypadkową powstającą z połączenia punktów
końcowych, jakie w danej chwili rozwojowe linie w poszczególnych
dziedzinach oficjalnej wiedzy zdołały osiągnąć. Zawdzięcza się
kształt poglądu po prostu lekturze sumiennej przyzwoitych,
poznawczych elukubracji. Pogląd jest naturalnym wynikiem
higienicznego wietrzenia komórek mózgowych, legalnym produktem
kształcącego się dla zarobku i dorobku belferstwa, nagrodą za
pilność dla ocalającej się tępoty. Gdzie może tu być mowa o
wykorzystaniu najcenniejszych myślenia motywów:dziwa i
zabawy,które stanowią twórczości
najistotniejszą podnietę i ujawniają myśli urodę w obiekcie
poznania? Nie masz na solidnym terenie poglądów dla nich
miejsca.

W uwięzi poglądu trzepoce się każda myśl
twórcza, jak eksperymentalne stworzonko w klatce laboratoryjnej, a
cała bujność myślenia więdnie od wytężonego czuwania, czy aby też
przypadkiem, gdzieś jakoś, z którejś strony, nie należało
przeprowadzić poprawy stosownie do zmieniających się wyników
wiedzy. Pogląd zaspokaja również najniepotrzebniej, szkodliwy
skądinąd, instynkt ludzki posiadania czegoś w rodzaju umysłowych
nieruchomości, soki zaś żywotne myślenia odprowadza z dróg
twórczych na wądoły, wśród których wałęsają się małowartościowe
wysiłki:kontrolne i reparacyjne.Ciągły niepokój, nieustanna łatanina, zawzięte nabywanie z
jedyną możliwą gwarancją: straty! A ta nudna powaga, z jaką
posiadacze na-świat-poglądów każdy objaw życia chwytają, by go dla
swego szablonu ołuskać, opiłować, zdenaturować, przerafinować!
Tylko dzięki zdobytemu (używam pańskiej terminologii)
na-świat-poglądowi pastwi się Pan nad tysiącami nagromadzonych
dzieł sztuki celem ich zatwierdzenia, skatalogowania,
skategoryzowania, sklasyfikowania, wpisania, opisania, zapisania,
ponumerowania, zrestaurowania i. powieszenia. Pod wpływem tych
poglądów porywają się ludzie na ogromne poczynania życiowe, które
są jałowe, wzbudzają namiętności, które są bezpłodne. Pańskie
kolekcjonerstwo, Pańskie galerie! Cóż innego, jak nie próba
poróżnienia epok w pozostałości bogatych z epoką, której nic
uchwytnego nie pozostało, prócz ubóstwa? Czyż nie zasługuje na
napiętnowanie tego rodzaju działalność wyraźnie antyhistoryczna?
Historią bowiem nie jest układanie wiecznych śladów życia według
dowolnej ludzkiej projekcji, lecz odnajdywanie śladem śladów
wielkiego życia zawrotnej konstrukcji. Rembrandt, Corot czy Picasso
w mieszczańskiej bawialni, w zapleśniałej sali rycerskiej, w
zatęchłym klasztornym krużganku, w antykwariacie każdego,
lichwiarni dziełem jest sztuki i świadkiem historii, w Twoim zaś
nowojorskim cwingerze, luwrze czy el-prado — potworną, nieudolną,
tysiąckrotną, zawsze bezowocną i nudnie kosztowną próbą: sztucznej
historii i historycznej sztuki!!