Strona główna » Obyczajowe i romanse » Weź głęboki wdech

Weź głęboki wdech

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381642163

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Weź głęboki wdech

Trzy pokolenia kobiet żyjących w różnych czasach. Mają swoje rodziny, domy, codzienność. Każda z nich ma też swoje emocje, pragnienia, radości… Kiedy ich marzenia zderzają się z rzeczywistością, myślą, że tak musi być, że takie jest życie, że jest to, co jest.

Jednak z biegiem lat zauważają, że jest o wiele więcej. To, co naprawdę ważne, jest głęboko ukryte na dnie każdej duszy… Często zostaje tam na zawsze. A czasem trzeba je znaleźć i wydobyć za wszelką cenę i ze wszystkich sił. Nieważne bowiem, ile błędów popełniliśmy, ale że wciąż chcemy je naprawiać.
Pozornie zwyczajna historia, jakich wiele, a jednocześnie pełna niespodziewanych zwrotów akcji, dawnych tajemnic i zaskakujących wyborów.
Ta intrygująca opowieść pochłonie cię bez reszty i zadziwi niejeden raz! Bo dla każdego ta sama przeszłość wygląda inaczej…

Polecane książki

Język angielskiPoziom A1–A2 Takiego podręcznika do angielskiego jeszcze nie widziałeś. Stworzyliśmy coś bardzo nietypowego, a konkretnie materiał, który nauczy Cię „dogadać się” po angielsku. Nie każdy ma czas i ochotę wkuwać reguły gramatyczne i listy słówek. Przez cały tydzień – od poniedziałku d...
Bohaterami powieści są postaci historyczne: Jerzy Borejsza i Józef Różański, a emocje i namiętności obecne na jej kartach dorównują tym obecnym w dziełach Szekspira. Sam materiał dokumentalny biografii obu braci Goldberg zapiera dech rozmachem i objętością emocjonalnych sinusoid. Rzecz rozgryw...
W jaki sposób nastawienie psychiczne wpływa na kondycję fizyczną? Dlaczego warto umieć słuchać, a nie tylko mówić? Po co nam asertywność? Czym jest negatywna motywacja i jak ją spożytkować? Dlaczego wygląd zewnętrzny jest tak samo ważny jak osobowość? Na te i wiele innych pytań szuka odpowiedzi a...
Alessandro Di Sione musi odnaleźć obraz Utracona miłość. To już ostatnia z poszukiwanych rodzinnych pamiątek – ta najważniejsza. Alessandro wyrusza w podróż. Pomocą ma mu służyć księżniczka Gabriella, która udaje jego asystentkę. To trudna rola dla księżniczki przyzwyczajonej do ...
Lily Parisi odkrywa, że jej narzeczony od dawna zdradza ją z inną. Zrywa zaręczyny i jedzie do Mediolanu, by tam rozpocząć nowe życie. Jej dni wypełniają teraz przyjemności: pokazy mody, zakupy i wystawne bankiety. Lily powoli zapomina o dawnym związku. I wtedy właśnie pojawia się przystojny i tajem...
Sokolnictwo – wiedza tajemna czy zwykłe polowanie? Arystokratyczne hobby czy sport dla każdego? Miłość do zwierząt czy okrucieństwo? Niewiele dziedzin ludzkiej działalności związanej ze zwierzętami budzi tyle kontrowersji co sokolnictwo. Pora wyrobić sobie własne zdanie! Książka napisana przez doświ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kasia Bulicz-Kasprzak

I

Ciało wykonało gwałtowny ruch i w pierwszej chwili myślałam, że zbyt
pochopnie uznałam je za martwe. Gdzieś tam w środku mogła się tlić
iskierka życia. Prawie jednocześnie z tą myślą i nadzieją przez nią
wywołaną, przyszła refleksja, że to tylko te impulsy nerwowe, które nie
dotarły do mózgu przed jego zgaśnięciem i teraz snują się po ciele,
wywołując drgania.

Kiedy ja pogrążałam się w biochemicznej analizie śmierci, jeden z tych
impulsów rzucił ciałem gwałtowniej niż inne, rozpoczynając tym samym
lawinę niefortunnych zdarzeń. Ciało minimalnie zmieniło swoje położenie
na nasypie, a to wystarczyło, by zadziałała grawitacja: nagle zaczęło
się staczać, zrazu z wolna, później coraz szybciej, a ja stałam
oniemiała. W sytuacjach stresowych zachowywałam się jak kawia –
zamierałam w bezruchu. Potrzebowałam kilku sekund, by przełamać
oszołomienie i podjąć działanie. Rzuciłam się więc za ciałem w dół po
skarpie. Przykucnięta, przytrzymując się krzewinek, żeby uniknąć
poślizgu, najszybciej jak to możliwe, zsuwałam się i w ostatniej chwili
chwyciłam je za nogę. Odetchnęłam. Niestety, zbyt wcześnie. Fizyka była
przeciwko mnie – waga, prędkość, przyciąganie ziemskie. Walczyłam, lecz
bez szans. Chlupnęło i ciało zaczęło się pogrążać w błotnistej otchłani.
Musiałam puścić, jeśli nie chciałam, by pociągnęło mnie za sobą.

W dłoni został mi but.

O czym myślisz, gdy stoisz nad bagnem, a twoje palce ściskają but
należący do kogoś, kto był jedną z najważniejszych, jeśli nie
najważniejszą osobą w twoim życiu? Wstyd się przyznać, o czym w tej
chwili pomyślałam…

Budząc się wczesnym rankiem, nigdy nie wiemy, czy dzień, który się
właśnie zaczyna, będzie dniem wyjątkowym, czy też jednym z szeregu
zwykłych dni, których nie pamiętamy już w następny wtorek.

A jednak Los, który wiedział, bo przecież on wie wszystko, zadbał, żeby
już od rana wszystko było idealnie.

Obudziło mnie słońce. Promienie znalazły szparę między kotarami,
prześliznęły się przez nią i połaskotały mnie w twarz. Zapowiadał się
bardzo pogodny dzień, a nie ma nic wspanialszego niż jasny, ciepły dzień
pod koniec września, zwłaszcza że ostatnio aura była listopadowa.

Śniadanie zjadłam w samotności, bo moja matka i ciotka Klara jeszcze
spały. Zwykle śpią długo, bo podobno na cerę nie ma nic lepszego od
wielogodzinnego snu, niemniej czasem zdarza im się wstawać wcześniej.
Zamieniają wtedy mój pierwszy posiłek w koszmar. Każde ich spojrzenie
mówi: „Jeśli będziesz tyle jadła, będziesz gruba”. Nawet już nie próbuję
tłumaczyć, że moje BMI jest w normie, choć od niepamiętnych czasów jadam
obfite śniadania.

Samotność przy stole miała jeszcze ten plus, że obok talerza mogłam
położyć telefon, na co matka nie pozwalała, i ułożyć kilka pasjansów.
Uwielbiam pasjansy i traktuję je jak poranny trening mózgu.

Trening mózgu? Moje Krytyczne Ja uśmiechnęło się z przekąsem. No, może
odrobinkę, ociupineczkę byłam od tej gry uzależniona, ale w końcu każdy
ma prawo do jakiejś drobnej słabości.

Część drogi do pracy przejechałam tramwajem, a gdy zaczęło się w nim
robić tłoczno, wysiadłam i szłam pieszo. Na jednym ze skwerów zauważyłam
zielonego dzięcioła. Ucieszyło mnie to, bo od dawna żadnego nie
spotkałam. Lubię, spacerując przez miasto, obserwować ptaki. Czasem
nawet się zastanawiam, czy nie powinnam zrobić specjalizacji z ornitologii. To niby dość odległe od botaniki, którą się zajmuję, ale
przecież człowiek powinien mieć w życiu różnorodne pasje.

Słońce z mozołem wdrapywało się na niebo i było coraz jaśniejsze i coraz
cieplejsze, ale od ścieżek ogrodu, który otaczał Instytut Botaniki,
ciągnęło wilgotnym chłodem. Tu i ówdzie wciąż były kałuże. To
zadziwiające, ale w słoneczny dzień wyglądają one o wiele przyjaźniej
niż w zimny czy deszczowy.

Wspaniały ranek, pomyślałam, siadając przy swoim biurku. Zwykle
stawiałam się w pracy pierwsza. I to nie tylko dlatego, że byłam
pracowita i ambitna. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż
świadomość, że gdy profesor będzie szedł do swojego gabinetu, zobaczy
mnie przy pracy. Zwykle się wtedy delikatnie uśmiechał. Nie wiem, czy
był to uśmiech świadomy, czy nie i czy byłam jego adresatką, ale
stanowił dla mnie najwspanialszą gratyfikację. Bo, nie ma co ukrywać,
profesor Stanisław Potoczkiewicz stanowił dla mnie największy autorytet
w sprawach przyrodniczych. Nie tylko dla mnie zresztą był wzorem. Znany
w kraju i za granicą. Prowadził ważne badania dotyczące epifitów.
Wygłaszał odczyty, publikował, występował w telewizji, a honoris causami
mógł sobie gabinet wytapetować.

Po profesorze zwykle zjawiał się doktor Piotr Deker, specjalista od
porostów, niski, grubawy, przedwcześnie wyłysiały facet, którego jedyną
zaletą była małomówność. Wiedziałam jednak, że dziś go nie zobaczę,
wziął kilka dni wolnego.

Ostatnia na naszym piętrze zjawiała się Julka, czyli doktor Julia
Dembowicz. Każdego ranka wyglądała tak, jakby stoczyła ze snem walkę
fizyczną – włosy miała potargane, oczy podpuchnięte, na policzkach ślady
zadrapań. Wiecznie spóźniona, przyprowadzała ze sobą chaos, który od
razu przysiadał na jej biurku.

Piotr i Julka byli kumplami od wychodzenia na papierosa. Tylko to ich
łączyło, byli bowiem tak różni, jak dzień i noc. On brzydki, ona
zjawiskowo piękna, loki w kolorze nadmorskiego piasku, oczy niebieskie
jak bałtycka toń, smukła i gibka jak trzcina. On poukładany, ona
bałaganiara. On małomówny, ona gaduła.

Przez to wspólne papierosowanie stanowili osobną frakcję, nie wrogą, po
prostu inną. Swego czasu bałam się, że mogą stanowić zagrożenie, w porę
jednak sobie uświadomiłam, że żadne z nich, w przeciwieństwie do mnie,
nie jest jednocześnie ambitne i inteligentne. Moje Dobrze Wychowane Ja
zarzuciło mi od razu, że przechwalanie się nie należy do dobrego tonu,
ale szybko mu wyjaśniłam, że to nie przechwałki, tylko szczerość, w której nie ma nic zdrożnego. To nawet zaleta, co trzeba podkreślić,
zważywszy na to, ile mam wad. I prawie za wszystkie winę ponosi moja
matka, bo te, których we mnie nie wyrobiła, odziedziczyłam po niej.

Tego ranka naturalny porządek rzeczy został zakłócony, bo przed Julką
zjawił się Stan Potoczkiewicz, zwany czasem Stankiem albo Juniorkiem.
Jedyne dziecko i największe rozczarowanie profesora jednocześnie. Ze
wszystkich dróg naukowej kariery wybrać gramatykę historyczną? Jak można
własnemu ojcu zrobić coś takiego?

Nic dziwnego, że się wiecznie kłócili. Teraz też. Ledwo Stanek
przyszedł, a zaraz z gabinetu profesora zaczęły dobiegać krzyki. „Jak
możesz?” i „Nie zrobisz tego!” przedzierało się przez drzwi. Biedny
profesor, będzie miał cały dzień zepsuty. Szczerze mu współczułam i dlatego nie chciałam stawiać go w kłopotliwej sytuacji, gdy wyjdzie z gabinetu i zda sobie sprawę, że byłam świadkiem zajścia. Założyłam więc
słuchawki na uszy, odpaliłam muzykę i pochyliłam się nad badaniami.
Jedna chwila i świat odpłynął. Byłam tylko ja i nauka.

Kiedy w końcu podniosłam głowę, zdałam sobie sprawę, że minęło mnóstwo
czasu.

Za oknem wrześniowe przedpołudnie, ciepłe i złociście słoneczne. Liście
drzew wciąż były zielone, ale już z wolna zaczynały rdzewieć. Z miejsca,
w którym stało moje biurko, widziałam szpaler platanów; kora z ich pni
schodziła jak strupy ze świeżo zagojonych ran. Dalej nadgryzione przez
szrotówka korony kasztanowców. Lubiłam ten widok, nawet szrotówka
lubiłam, w końcu to nie jego wina, że pociągają go kasztanowce, a nie ma
u nas naturalnych wrogów. Ten cudowny widok zawdzięczałam wielkiej
szklanej ścianie. Kilkanaście lat temu, w czasach, gdy ja zastanawiałam
się nad wyborem liceum, władze uniwersytetu doszły do wniosku, że
budynek, w którym mieścił się Instytut Botaniki, to nie jest miejsce,
które chciałoby się pokazywać zagranicznym gościom. Obcięto budżet tu i tam, zdobyto dotacje i wybudowano supernowoczesną konstrukcję ze stali i szkła. Piękną, nowoczesną i funkcjonalną. Uwielbiałam ją. Podobnie jak
ciszę, która panowała tu od czerwca. To dlatego, że studenci wciąż
jeszcze cieszyli się wakacjami. Ci nieliczni, którzy nie zaliczyli
przedmiotów w czerwcu, przemykali po korytarzach szybko i z pochylonymi
głowami, zawstydzeni tym, że gdy trzeba się było uczyć, woleli balować
na prymitywnych imprezach w akademikach. „Dlaczego byłem tak głupi?”,
można było wyczytać w ich spojrzeniach.

Z rozmyślań o ciasnych horyzontach myślowych żaków wyrwała mnie Julka.
Podniosła wzrok znad mikroskopu, przetarła zmęczone oczy, przeciągnęła
się tak, że stawy jej zatrzeszczały, i oświadczyła, że musi zapalić.

– Chodź ze mną.

Udałam, że nie słyszę.

– Pójdziesz ze mną – rozkazała.

No i masz! Zostałam postawiona w bardzo niekomfortowej sytuacji. Nie
znoszę palenia i robię wszystko, by nie stać się jego ofiarą, bo bierne
czy aktywne – zawsze szkodliwe. Pech, że akurat Piotra nie ma w pracy. A Julka nie lubi palić w samotności. Nie uda mi się wykręcić. Ton jej
głosu świadczył o tym, że nie zaakceptuje sprzeciwu kogoś, kto jest
niżej w hierarchii stadnej.

Trudno, powiedziałam sobie. Stanę tak, żeby dym na mnie nie leciał, a kiedy wrócimy, przepłuczę śluzówki roztworem wody morskiej. Przecież nie
chcę umrzeć przed osiemdziesiątką, bo mam wiele rzeczy do zrobienia w życiu. Ważnych rzeczy. Muszę poszerzyć wiedzę na temat rosiczek i zdobyć
kilka nagród naukowych, w tym tę najważniejszą.

Wyszłyśmy przed Instytut i Julka wyciągnęła z paczki papierosa. Rzuciła
mi pytające spojrzenie, a kiedy potrząsnęłam głową, wzruszyła ramionami,
robiąc minę „nie to nie”. Zaciągnęła się z taką lubością, jakby na oczy
nie widziała raportów dotyczących chorób wywołanych paleniem

– Lubię wrzesień – stwierdziła.

– Ja też.

– Nienawidzę studenciaków.

– Ja też.

Ucieszyła ją ta zgodność.

– Przypominają mi owce. Wybałuszają te durne gały i pogrążeni w całkowitej bezmyślności prą przed siebie. Im się czasem wydaje, że się
wyróżniają, bo se łby pokolorują albo przerobią uszy na sitka, ale jak
patrzysz na masę, to wszyscy wyglądają tak samo. Już mi się nawet nie
chce zapamiętywać imion. Nazywam ich zgodnie z płcią. – Zamyśliła się. –
Nie sądzisz, że to seksistowskie? W tym roku będę do nich mówić
„człowieku”.

Szerokim uśmiechem wyraziłam entuzjazm dla tego pomysłu.

Julka zaciągnęła się po raz ostatni i czubkiem czerwonego trampka
zmiażdżyła niedopałek.

– No, Michalino, wracamy do roboty.

Ruszyłyśmy ku wejściu do Instytutu. I wtedy właśnie w drzwiach stanął
chłopak, który wyglądał jak uciekinier z amerykańskiego filmu akcji.
Blond grzywka spadała mu falą na wysokie opalone czoło. Oczy miał
niebieskie jak niebo nad Prowansją, nos prosty, usta… Usta warte były
miliona dolarów. Uśmiechnął się do nas i jego białe zęby błysnęły
oślepiająco. Zbiegł po schodach tak, jakby dawał show na Broadwayu.

Jego „dzień dobry” zdecydowanie było skierowane do Julki.

– Kto to był? – zapytałam, gdy drzwi zamknęły się za nami i nie mogłyśmy
być już usłyszane.

– Nie wiesz? W jakim ty świecie żyjesz, Michalino?

Retoryczne pytanie w odpowiedzi na moje pytanie. I jak wybrnąć z takiej
oratorskiej szarady?

– Pod okiem profesora będzie prowadził badania na temat storczyków. Taka
jest wersja oficjalna. – Widocznie Julka nie była uczennicą Cycerona.

– A jest nieoficjalna? – Moje Ciekawe Wszystkiego Ja nie mogło się
powstrzymać przed zadaniem tego pytania.

Wywróciła oczami, co miało wyrażać, jak bardzo boleje nad moją
naiwnością.

– Nie ma, ale wystarczy pomyśleć, by wydedukować co i jak. Szefem
naszego zakładu jest profesor, który jest najlepszym w kraju specjalistą
od storczyków. A w zakładzie same baby. I żadna z nas nie zajmuje się
storczykami. Rozumiesz teraz? Właśnie minęłyśmy następcę tronu.

Udałam, że mnie te słowa nie obeszły. Tak nawet powinno być, w końcu to
mógł być żart, a facet to nie przyszły autor odkrywczych obserwacji
epifitów, tylko człowiek od marketingu bezpośredniego, czy jak tam teraz
nazywa się komiwojażerka. Julka lubi ci dokuczać, a zna twoje słabe
punkty, tłumaczyło Moje Nieulegające Emocjom Ja. To przez zazdrość. Mimo
że jest starsza, jako naukowiec ja osiągnęłam znacznie więcej. Jestem
inteligentniejsza i profesor bardziej mnie lubi. Julka jest ode mnie
tylko ładniejsza. Czy to miało jakieś znaczenie? Spójrzmy na Rosalind
Franklin. Żadnego.

Wróciłyśmy do swoich stanowisk, ja do przerwanej pracy, Julka do
oglądania zabawnych zdjęć z kotkami.

Dwie godziny później, gdy stało się jasne, że w całym internecie nie ma
żadnego zdjęcia kota, którego by już nie widziała, zaczęła się zbierać
do domu. Przechodząc obok mojego biurka, zatrzymała się, jakby sobie o czymś przypomniała.

– Na twoim miejscu bym się z nim przespała.

Zupełnie nie zrozumiałam, o co jej chodzi.

– Z kim?

– No z tym nowym pieszczoszkiem profesora.

– Co ty mówisz? – Nie wiedziałam, czy się rozzłościć, czy zbyć ją
śmiechem. Szczerze, byłam bliższa tego pierwszego. Zwłaszcza
sformułowanie „pieszczoszek profesora” w kontekście kogoś innego niż ja
bardzo mnie zabolało.

A Julka, jakby nieświadoma burzy emocjonalnej, którą we mnie wywołała,
ciągnęła:

– Bądźmy szczere, Michalino. Bez względu na to, jak pracowita, zdolna i ambitna jesteś, pociąg twojej kariery naukowej właśnie zjechał na
bocznicę. Jedyną szansą powrotu na tory jest podczepienie się do
lokomotywy, którą jest ten nowy. Co prawda zawsze z tyłu, ale
przynajmniej kariera nie będzie stała w miejscu.

I ruszyła ku drzwiom. W progu się odwróciła i ze śmiechem rzuciła
jeszcze na pożegnanie.

– A jakby ci się udało za niego wyjść, to już w ogóle miód. Bo jak się
nie może zostać profesorem, to bycie profesorową stanowi niezłą nagrodę
pocieszenia.

Poczekałam, aż odgłos jej kroków ucichnie, i pozwoliłam, by łzy
wściekłości i żalu popłynęły mi z oczu. Chciałam je zatrzymać, ale nie
potrafiłam. Złapałam szalkę Petriego, która leżała na biurku, i cisnęłam
nią w ścianę. Szkło się posypało, a ja czułam, jakby to we mnie coś
pękło.

Nie pierwszy to raz wściekałam się z powodu tego, co mi powiedziała.
Dlatego wciąż miałam do niej ambiwalentne uczucia.

Julka była ładna w ten szczególny sposób, który wzbudza w innych
kobietach nie zazdrość, a sympatię. Wysoka i chłopięco szczupła, miała
twarz okrągłą, lekko piegowatą, okoloną piaskową czupryną. Szare oczy
patrzyły na świat z rentgenowską przenikliwością. Julka była
niesamowicie inteligentna i, jak to z takimi osobami bywa, czasem bywała
miła, a czasem okrutnie złośliwa. Poznałyśmy się, gdy ja byłam na
pierwszym roku, a ona zaczynała studia doktoranckie. Zawaliłam kolokwium
z systematyki i miałam je zaliczyć właśnie u przyszłej doktor Dembowicz.
Pamiętam, że pierwszym pytaniem, które mi zadała, było nie „Jakie
gatunki należą do rodziny Veronica?” tylko „Jaki ty masz problem z ojcem?”. Maksymalnie zawstydzona wyjaśniłam, że nie mam żadnego
problemu, ponieważ mój ojciec zmarł przed siedemnastu laty. Jej twarz
się rozjaśniła, jakby nagle odkryła nowy gatunek storczyka, i z uśmiechem powiedziała: „To tłumaczy twój bałwochwalczy stosunek do
profesora”, wpisała mi piątkę i pozwoliła odejść. Zebrałam swoje rzeczy
i wyszłam bez słowa. Strach, skrępowanie nie pozwoliły mi na
skomentowanie sytuacji. Pamiętam, że zrobiło mi się bardzo przykro. Nie
chciałam już nigdy usłyszeć niczego podobnego i dlatego uznałam, że
najlepszym rozwiązaniem będzie unikanie Julki.

A potem przyszedł ten moment, kiedy ze studentki stałam się pracownikiem
naukowym i nie miałam wyjścia, musiałam z nią pracować. To był ciężki
czas, bo cokolwiek tamta powiedziała, wywoływało u mnie łzawienie.
Jesteś przewrażliwiona na swoim punkcie, powiedziało w końcu Moje
Wnikliwie Na Mnie Patrzące Ja, a wszystko to przez matkę. Wzięłam
głęboki wdech i stawiłam czoło trudnej rzeczywistości. Postanowiłam
zostać przyjaciółką Julki. Nie prawdziwą oczywiście, tylko taką, o której ona myślała, że żywi w stosunku do niej ciepłe uczucia. Czas
pokazał, że była to mądra decyzja. I kiedy Julka mówiła jakąś
złośliwość, ja śmiałam się jak z najlepszego dowcipu. A gdy ona
przekonała się, że mnie nie rani, przestała zadawać ciosy. Z czasem
okazało się, że potrafi też mówić rzeczy, które były słuszne i szczere,
choć zawsze brzmiały jak złośliwość.

No, może nie zawsze miała rację. „Pociąg twojej kariery naukowej właśnie
zjechał na bocznicę”. Julka wiedziała, gdzie zaboli najbardziej. Kurara,
którą nasączone były jej słowa, przeniknęła cały mój organizm,
odbierając mi wolę życia. Tego życia, w którym nie miałam nic poza pracą
i poza jednym, jedynym marzeniem. Chciałam, by moje nazwisko znalazło
się na liście laureatów nagrody Nobla. I to nie była jakaś tam mrzonka.
Wszystko dobrze sobie przemyślałam i zaplanowałam. Prawie wszystko. Nie
wzięłam pod uwagę pojawienia się chłopaczka z grzyweczką koloru blond.

Wytarłam oczy i zaczęłam się zbierać. Bez względu na to, jak bardzo nie
miałam ochoty wracać do domu, musiałam w końcu wyjść z Instytutu.

Właśnie pakowałam do torebki wydruk artykułu z „Science” na temat
apoptozy komórek u Veronica chamaedris, który zamierzałam przeczytać w tramwaju, gdy skrzypnęły drzwi. Podniosłam głowę. Na progu stał on,
„nowy pieszczoszek”, śliczny jak majowy poranek. Uśmiechał się
promiennie i wyglądało to dokładnie tak, jak błysk słońca wychylającego
się zza chmurki plus tęcza i sznur lecących żurawi. Ludzie, jak ja go w tym momencie nienawidziłam!

A on, zupełnie tego nieświadomy, tylko błyskał szkliwem białym jak
płatki Anemone nemorosa.

– Cieszę się, że jeszcze kogoś zastałem. Zostawiłem torbę z laptopem w gabinecie profesora. Mogę? – Wskazał drzwi.

I co ja miałam mu powiedzieć? To pytanie rozdarło mnie wewnętrznie. Z jednej strony wiedziałam, że drzwi do gabinetu są otwarte i nie ma tam
nic cennego, a profesor wielokrotnie powtarzał, że jeśli zajdzie taka
potrzeba, możemy korzystać z jego biurka jak z własnego. Z drugiej
strony Majowy Poranek był nieznajomym mężczyzną, który mógł mieć niecne
zamiary i plany, by zrobić coś nielegalnego. Będziesz współwinna,
ostrzegło Moje Czujne Ja.

Majowy uznał, że moje wahanie trwać może w nieskończoność, bo postanowił
nie czekać na przyzwolenie. Wszedł jak do siebie. Zostawił jednak
otwarte drzwi, mogłam więc zobaczyć, jak schyla się pod biurko i wyciąga
szarą torbę. Przynajmniej nie kłamał. Odłożyłam gałąź sekwoi olbrzymiej,
która leży na moim biurku niby dla ozdoby, ale tak naprawdę stanowi
narzędzie obronne na wypadek, gdyby ktoś zakradł się do Instytutu, kiedy
będę tu sama. Sekwoja to dobre drewno i ma ładne usłojenie.

Tymczasem Majowy wyszedł z gabinetu, starannie zamknął za sobą drzwi i podszedł do mnie. Może zbyt pochopnie odłożyłam gałąź? Nie. Nie wyglądał
na kogoś, kto ma złe zamiary.

– Powinniśmy się poznać, skoro będziemy razem pracować – powiedział. –
Jestem Filip Góralczyk.

Julka nie kłamała. „Pracować”! Powinien powiedzieć raczej: wciskać się
na nie swoje miejsce w kolejce do botanicznej chwały. I jeszcze to
„razem”. Zapamiętaj sobie, pięknisiu, że niczego nigdy nie będziemy
robili razem.

Chyba oczekiwał, że też mu się przedstawię. Z ociąganiem wyciągnęłam
rękę.

– Doktor Michalina Zielińska.

Patrzył mi w oczy, czerwone teraz jak owoce głogu.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Alergia – skłamałam. Moje Nieskore Do Mówienia O Sobie Ja
zasugerowało, by szybko zmienić temat. – Słyszałam, że zajmujesz się
storczykami?

– Wieści się rozchodzą. – Znowu błysnął zębami. Dlaczego nie szukał
pracy w modelingu? – A co jest twoją pasją?

– Rosiczki.

– Czyli oboje wybraliśmy te rośliny, które wykorzystują owady?

Chciałam powiedzieć coś inteligentnego na temat różnic między
drapieżnikami, którymi są rosiczki, a storczykami, które uważałam za
roślinne kurwiszony, ale ten jego filmowy uśmiech mnie onieśmielał.
Milczałam, czekając, aż sobie pójdzie.

Nie szedł. Ociągał się. Przez chwilę gapił się w okno, za którym świat
był tak piękny, jak ja w tej chwili byłam rozgoryczona.

– To co, idziemy na kawę? – zaproponował nagle i niespodziewanie. –
Chociaż nie…

No i dobrze, nigdzie bym z nim nie poszła.

– Na kawę za późno. Może pójdziemy na piwo? Pijasz piwo? – Filip, znany
wcześniej jako Majowy Poranek, wpatrywał się we mnie wyczekująco.

Wewnętrzne rozdarcie się pogłębiło. Chciałam odmówić, ale Moje Mądre Ja
zauważyło, że to nierozsądne. W końcu to okazja do rozmowy, w czasie
której mogłabym sprawdzić, na ile dobrze poinformowana jest Julka.
Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej, tak powiedział
filozof, a ja zamierzałam realizować to w praktyce.

Co prawda nie piłam, ale on o tym nie wiedział, więc powiedziałam, że
owszem, pijam, a piwo to nawet bardzo lubię. No i poszliśmy.

Jeśli chodzi o życie rozrywkowe miasta, byłam kompletną ignorantką. Nie
znałam knajp, barów ani restauracji. Jedynym lokalem, który kojarzyłam,
był ten, w którym Julka organizowała swoje imieniny – imieniny, bo jest
jedną z tych kobiet, których o wiek nie wolno zapytać. Pomyślałam, że
skoro tak obyta osoba jak ona wybiera takie miejsce, to znaczy, że jest
ono topowe.

Pierwszy raz w życiu mogłam porównać wiedzę teoretyczną na temat tego,
jak działa alkohol na organizm człowieka, z doświadczeniem praktycznym.
Było to bardzo interesujące, dlatego też, gdy Filip zapytał, czy mam
ochotę na jeszcze jeden kufel, entuzjastycznie odpowiedziałam, że
owszem. Oczywiście tylko dlatego, by móc kontynuować badania. Trzeci
kufel ja zaproponowałam, w końcu nie mogło być tak, że tylko on to robi.
Mamy przecież równouprawnienie, prawda? Do czwartego nie doszło, bo
Filip musiał już iść. Było mu bardzo przykro z tego powodu, bo, jak
powiedział, jestem wspaniałym interlokutorem i mógłby tak siedzieć i gadać ze mną do rana, ale załatwił tego dnia masę formalności i po
prostu pada już na pysk. Prześliczny pysk. Nie jestem już teraz pewna,
czy to pomyślałam, czy powiedziałam na głos.

Mój plan, by w tramwaju poczytać, okazał się niemożliwy do realizacji.
Literki tonęły w wartkim nurcie rwącej rzeki druku, a mnie od tego
mdliło.

Marzyłam, by dotrzeć do domu… Wróć. Marzyłam, by dotrzeć do łóżka.
Jakiegokolwiek. Gdyby akurat była wystawka i ktoś postawiłby wersalkę
obok kosza na śmieci, to bym się na niej położyła. Tak tylko na chwilę,
bo powieki miałam niesamowicie ciężkie.

– Niedługo zaczniesz wracać z pracy nad ranem. – Tymi słowami przywitała
mnie matka. Stała w przedpokoju i przyglądała mi się uważnie.

– Czy ty piłaś alkohol?

– Tylko jedno małe piwo.

– Piwo! Wiesz, co się dzieje z kobietami, które piją piwo? Kurczą się im
mózgi, za to rosną brzuchy.

– Od jednego piwa?

– Wszystko zaczyna się od jednego. – Matka strzepnęła ze swojego
mankietu paproszek. Był to gest teatralny, obie bowiem dobrze
wiedziałyśmy, że w jej idealnym wyglądzie nie ma miejsca na paproszki. –
A twój mózg już chyba się skurczył, bo cóż to za pomysł, by kobieta sama
chodziła po barach i upijała się piwem.

– Nie jestem pijana i nie byłam sama.

– Koleżaneczki. – Przewróciła oczyma. – Czy wiesz, jak to wygląda, gdy
grupa samotnych kobiet siedzi w barze, pije i zachowuje się ordynarnie?

– Byłam z mężczyzną.

Moją matkę na moment zatkało, a był to widok tak rzadki, że wart
zapamiętania.

Kiedy już odzyskała głos, zasypała mnie gradem pytań. Czy żonaty, gdzie
go poznałam, czy przystojny.

– Owszem – odpowiedziałam skwapliwie.

– Tyle razy ci powtarzałam, żebyś nie zawracała sobie głowy
przystojnymi. – W tonie głosu słyszałam, jak bardzo jest mną
rozczarowana. – Nie masz szans. Zwłaszcza gdy zaczynasz od picia z nim
piwa. Co on sobie o tobie myślał, gdy patrzył, jak się upijasz?

Nie wiem, co myślał. Za to wiem, co powiedział, a to było bardzo, bardzo
miłe. Okazało się, że czytał mój artykuł na temat możliwości
wykorzystywania w dalekiej przyszłości obszarów bagiennych w gospodarce
rolnej i zrobił on na nim ogromne wrażenie. Muszę się zastanowić jak, w możliwie najboleśniejszy sposób, powiedzieć o tym Julce.

„Nie spodziewałem się, że można mieć tak szeroki horyzont myślowy”,
mówił Filip. „Cóż za wyobraźnia! Wyznam ci, że moim zdaniem to, czego
brakuje naukowcom, to właśnie wyobraźnia. Idziemy wydeptaną ścieżką, a powinniśmy iść…”. „Iść na bagna”, dokończyłam.

Roześmialiśmy się i on spojrzał na mnie w taki sposób… W sposób, który
wywołał refleksję, że gdy jest się kobietą zabawną, inteligentną i błyskotliwą, to może niekoniecznie należy się martwić brakiem urody?

Oczywiście nie powiedziałam o tym mojej matce. Wyśmiałaby mnie. Jednym
zdaniem odrąbałaby skrzydła moim marzeniom. I kazałaby spojrzeć w lustro, a tam nie znalazłabym nic godnego uwagi, ot, przeciętną buzię,
która mogłaby być piękna, gdyby więcej było w niej matki, a mniej ojca.

Moja matka była piękna. Nie ładna, nie śliczna. Ona była nieziemsko
piękna i to jeszcze w ten retro sposób, jak z przedwojennej ilustracji.
Drobniutka twarz, wielkie oczy ocienione długimi rzęsami, mały, zgrabny
nosek, a wszystko tak harmonijne, jak rysowane z linijką. Żeby sprostać
wymogom narzuconym przez wygląd zewnętrzny, zachowywała się według norm
obowiązujących kobietę sto lat temu. Miała obsesję na punkcie
zachowywania się z klasą i odmieniała słowo elegancja przez wszystkie
przypadki.

Mój ojciec wyrządził jej wielką krzywdę, którą byłam ja, i wielką
przysługę, którą był zawał przed czterdziestką. W ten sposób wyzwolił
moją rodzicielkę z oków małżeństwa, w którym nie była szczęśliwa.
Wdowieństwo jest eleganckie, mawiała, a bycie rozwódką jest takie
ordynarne.

Kiedy dorosłam na tyle, że zaczęłam myśleć samodzielnie, doszłam do
wniosku, że ojciec i mnie wyświadczył przysługę. W końcu lepiej żyć ze
szczęśliwą matką niż z dwojgiem bardzo nieszczęśliwych rodziców. Lukę po
ojcu wypełniłam sobie wymyślonym tatusiem. Był miły, kochał mnie ponad
wszystko i zawsze wspierał. Prawdziwy nie podołałby temu wyzwaniu.
Zwłaszcza że pewnie siedziałby pod pantoflem żony. A moja matka nie
miała o mnie najlepszego zdania i za nic nie pozwoliłaby mu zrobić ze
mnie rozpieszczonej księżniczki tatusia.

I właśnie dlatego nie powiedziałam jej o tym, co usłyszałam od Filipa.
Nie powiedziałam też o tym, co działo się między nami później, a działo
się naprawdę sporo.

Poszłam do swojego pokoju, rzuciłam się na wytęsknione łóżko. Zanim
zasnęłam, wpatrywałam się w sufit. Ten dzień był piękny nie tylko ze
względu na pogodę, zauważyło Moje Romantyczne Ja. Ten dzień był piękny,
powtórzyłam w myślach.

II

To był piękny dzień, pomyślałam. Pewnie najpiękniejszy dzień z całego
życia. Moje Desperacko Pragnące Uciec Z Tej Ciemnicy Ja słusznie
zauważyło, że rozmyślanie o przeszłości nie jest sposobem na wyważenie
drzwi. Niestety, nie byłam w stanie podjąć innej aktywności, ponieważ
guz na mojej głowie wciąż pulsował i był źródłem bólu, który falami
rozlewał się na całe ciało. Niektóre uderzenia były tak silne, że
odbierały oddech.

Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie niedzielnego
popołudnia od siedzenia w ciemnej piwnicy z guzem na łbie, zauważyło
Moje Cyniczne Ja. Dodało jeszcze, że doprowadziła mnie tu naiwność. No i jeszcze chorobliwa ambicja. Cecha, której na pewno bym nie miała, gdyby
nie moja matka. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to nie tylko Filip
ponosi winę za sytuację, w której się znalazłam. Współwinna była również
moja matka.

Jesień sprawia na mnie wrażenie osoby z chorobą dwubiegunową. Jest tak
zmienna, że nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Zimne, mgliste
poranki potrafią się zamienić w świetliście słoneczne dni, bywa jednak i tak, że w słoneczne południe wiatr przygoni bure chmury, z których leje,
leje i leje.

Siedziałam w swoim pokoju z nosem przyklejonym do szyby i patrzyłam na
mokry świat. Nie miałam nic przeciwko opadom. Deszcz jest przyrodzie
potrzebny, woda to źródło życia, choć, jak mówi moja matka, wilgoć w powietrzu fatalnie wpływa na moje włosy. Chyba nie powinnam się tym
martwić, według matki wszystko fatalnie na mnie wpływa.

Byłam nieładnym dzieckiem, ale dopóki nim byłam, istniała nadzieja, że z tego wyrosnę. W końcu motyl zaczyna jako paskudna gąsienica. Jednak w pewnym momencie stało się jasne, że na genetycznej loterii wylosowałam
same nagrody pocieszenia.

– Musimy pogodzić się z faktem, że jesteś brzydactwem – powiedziała moja
matka pewnego dnia. – Nie ma szans, byś znalazła męża, który zapewni ci
odpowiednią stopę życiową. Musisz zyskać zawód, który da ci utrzymanie.
To musi być coś eleganckiego. – Zamyśliła się na chwilę. – Zanim
zdecydujemy się na coś konkretnego, musisz być dobra we wszystkim.

Dlatego spędzałam młodość, ślęcząc do późna nad książkami. Wkuwałam
chemię i matmę, wygrywałam olimpiady z polskiego i biologii, chodziłam
na eskaes, bo matka uznała, że kariera sportowa, wyjąwszy pchnięcie kulą
i podnoszenie ciężarów, nie jest niczym hańbiącym. W końcu sam proces
uczenia się przestał mi być wstrętny. Zobaczyłam szeroki kontekst,
uświadomiłam sobie, że emocje, które sprawiają, iż poeci piszą tkliwe
wiersze, to nic innego jak chemia mózgu. Zafascynowało mnie to. Chciałam
wiedzieć więcej, rozumieć lepiej. Chłonęłam wiedzę jak gąbka wodę. Gdy
porównywałam się do rówieśniczek, zauważałam, że owszem, są ładniejsze,
ale jednocześnie i głupsze ode mnie. To napawało nadzieją. Oto istniało
pole, gdzie mogłam być najlepsza. Wystarczy, że się bardzo, bardzo mocno
postaram. Podjęłam decyzję o wyborze drogi życiowej i postanowiłam
poinformować o tym matkę, zanim wymyśli coś własnego, durnego i „eleganckiego”, na co nie będę miała ochoty, a ona będzie się upierała.
Nie chciałam wojny.

Pamiętam, że długo zbierałam się na odwagę. W końcu nadszedł dzień, gdy
ciotki Klary nie było, a moja rodzicielka miała zadziwiająco dobry
humor.

Siedziała w salonie i sączyła herbatę z angielskiej filiżanki.

– Zamierzam zostać naukowcem – oświadczyłam.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

– Naukowcem?

– Tak, mamo, naukowcem.

– Czy ten zawód zapewni ci właściwą stopę życiową?

Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Bałam się, że niewiedza na
temat zarobków kadry naukowej może być argumentem przeciwko mnie.
Musiałam szybko coś wymyślić.

– Będę chodzić w białym fartuchu. – Od bieli elegantsza jest tylko
czerń. – I będę wygłaszać odczyty na międzynarodowych konferencjach. – A przynajmniej taki miałam plan.

Matka przez chwilę się zastanawiała. W końcu po królewsku skinęła głową,
dając mi przyzwolenie, i dodała jeszcze:

– Prestiżowy zawód. Ojciec byłby z ciebie dumny.

Często podkreślała wagę swoich słów autorytetem mego nieżyjącego
rodzica. Zwykle miałam wrażenie rażącego nadużycia, ale ten jeden raz
przyznałam jej rację. Nie dlatego, że ojca napawałoby dumą to, że
zostanę naukowcem, ale dlatego, że ojciec, gdyby żył, w ogóle byłby ze
mnie bardzo dumny.

– Naukowiec. Twój brak urody może być tu atutem. Tylko pamiętaj, że
musisz być najlepsza – skomentowała sprawę ciotka Klara.

Ciotka Klara, siostra mojej matki, równie piękna i jeszcze bardziej
pokręcona. Podejrzewam, że to kwestia wychowania. Babka była osobą na
wskroś przedwojenną. To zresztą ona zaaranżowała małżeństwo moich
rodziców. Moim zdaniem kierowała się zasadą przyciągających się
przeciwieństw. Niestety, nie zadziałało. Ojciec był jak woda, a matka
jak gorąca lawa – zamieniła go w chmurkę pary wodnej i uleciał ku niebu.
Zostałyśmy we cztery, a później, gdy miałam pięć lat, we trzy. Jak przez
mgłę pamiętam pogrzeb mojej babki. Czarna suknia i białe perły, szept
matki „Sztuczne perły są takie nieeleganckie” i odpowiedź ciotki Klary
„Jeśli to poprawi ci humor, to proszę, włóż do trumny pamiątkę rodzinną,
która ma dwieście lat”, a po chwili moja matka „Nie sądzisz, że słowo
trumna jest wulgarne?”. Niczego więcej z pogrzebu nie pamiętam.

Ciotka Klara nie wyszła za mąż. Oczywiście mogłaby to zrobić, gdyby
chciała, ale nie chciała. Była jedną z tych kobiet, które nienawidzą
mężczyzn. Nie robiła tego jawnie, pogardzała nimi skrycie, w zaciszu
domowego ogniska, sącząc angielską herbatę z dziewiętnastowiecznej
filiżaneczki. Publicznie przyjmowała ich hołdy, uśmiechała się chłodno,
gdy dawali jej prezenty, ale gdy rzucali się do całowania po rękach,
zaciskała zęby, by powstrzymać dreszcz obrzydzenia.

Kiedy byłam pyskatą nastolatką, zarzuciłam jej dwulicowość. Spojrzała na
mnie z wyższością charcicy patrzącej na mysz. „To, co nazywasz
dwulicowością, tak naprawdę jest kindersztubą, kochanie. Nie mogę sobie
pozwolić na bycie niemiłą, co by ludzie o mnie pomyśleli?”. I uznawszy
rozmowę za zakończoną, wróciła do przerwanej lektury.

Sądzę, że gdyby moja matka wyzwoliła się spod wpływu swojej siostry,
nasze życie mogłoby wyglądać inaczej. Moje życie mogłoby wyglądać
inaczej. Nawet nie, że „mogłoby”, ono wyglądałoby inaczej, bo ja byłabym
inna. Mogłabym mieć taki luz, jaki ma Julka.

Jestem głęboko przekonana, że gdyby nie chorobliwa ambicja, pielęgnowana
we mnie przez matkę, miałabym inny stosunek do siebie. Byłabym bardziej
wyluzowana, nie traktowałabym Filipa jak konkurenta i wszystko
potoczyłoby się innym torem.

Kilka dni po wyprawie na piwo Filip zjawił się w Instytucie. Miał ze
sobą pudło, na którym napisano „rzeczy osobiste”, ale oczywiście mogło
zawierać coś innego. Nie, nie byłam ciekawa. Ranek po akcji z piwem
przyniósł i kaca, i refleksje. Doszłam do wniosku, że mogę być dla
Filipa uprzejma, ale powinnam wyznaczyć własną strefę komfortu i nie
pozwolić mu się do niej nadto zbliżać, przynajmniej dopóki nie poznam
jego zamiarów i planów, które miał wobec niego profesor. Gadanie Julki
mogło być tylko jej konfabulacjami, nie zmienia to jednak faktu, że
pojawienie się Filipa zmieniło układ sił na naszym piętrze. Dotąd nikt
mi nie zagrażał, bo Julka była zbyt leniwa, a Piotr zupełnie
niezainteresowany robieniem spektakularnej kariery naukowej. No ale
Filip? Zupełnie nie wiadomo, jak to z nim będzie.

– Jest profesor? – zapytał, stawiając pudło na podłodze. Nie wyglądało
na ciężkie.

– Wyszedł.

– Miałem nadzieję, że go zastanę, potrzebuję, by podpisał mi kilka
dokumentów. – Wyraźnie posmutniał. Było mu z tą markotnością jeszcze
bardziej do twarzy niż z uśmiechem.

– Nie wyszedł na zawsze – pocieszyłam go. Profesor odbył rano długą
rozmowę z produktem swoich lędźwi. Była to prowadzona podniesionymi
głosami pełna złych emocji dyskusja, po której Stanek wyszedł,
trzaskając drzwiami.

Kwadrans później profesor opuścił gabinet, rzucił w przestrzeń między
mnie a Julkę, że idzie do gmachu głównego coś załatwić i jakiś czas go
nie będzie.

Zaraz po nim zmyła się Julka. Z ironicznym uśmiechem oświadczyła, że
idzie do gmachu głównego, bo ma tam coś do załatwienia. Nie
skomentowałam. Wiedziałam dobrze, że w obu przypadkach była to wymówka.
Wszyscy jej używaliśmy, gdy potrzebowaliśmy wyjściu na chwilę z Instytutu nadać rangę oficjalną.

– Może mógłbym na niego zaczekać? – zapytał Filip.

Wzruszyłam ramionami.

– Za kilka dni zaczniesz tu pracę, więc chyba nie potrzebujesz mojego
pozwolenia?

– Potrzebuję. Nie chciałbym ci przeszkadzać.

Wzruszyłam ramionami, żeby dać do zrozumienia, że jest mało istotny i prawie go nie zauważam, więc o przeszkadzaniu nie może być mowy.

Stał nad tym swoim pudłem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

– Michalino… A może poszlibyśmy na kawę?

Nie miałam ochoty przerywać pracy, nie miałam ochoty nigdzie z nim iść,
ale Moje Frontem Do Ludzi Ja nalegało, żebym się zgodziła. Nie ma nic
gorszego niż nieprzyjazna atmosfera w miejscu pracy. Możemy konkurować i lubić się jednocześnie. Nie, nie możemy.

Jednak na kawę się zgodziłam.

Dzień nie był specjalnie ładny, miedziane chmury wisiały tuż nad
czubkami drzew, gotowe w każdej chwili zmienić się w jesienny deszcz. A my wcale się nie baliśmy, że zmokniemy. Szliśmy wolno pod parasolami
gałęzi i rozmawialiśmy. Początkowo rozmowa ta była jak Tuwimowska
lokomotywa – stała w miejscu. Później ruszyła, ale powoli, ospale, by
ostatecznie nabrać tempa strzałów oddawanych z karabinu maszynowego. Jak
dzieci, mówiliśmy jedno przez drugie, o wszystkim – o poziomie wód
gruntowych, o migracji monarcha, o populacji biedronek i o tym, które
rośliny lubimy, a których nie. Opowiadaliśmy sobie o naszych planach,
tych najbliższych i tych dalszych, choć tu nie do końca byłam szczera,
Filip pewnie też nie. Pytaliśmy się wzajemnie o nasze przyrodnicze
fascynacje i inspiracje. Okazało się nawet, że podczas przyjazdu Jane
Goodall oboje byliśmy na jej prelekcji.

– Wiesz, miałem pewne obawy przed pracą tutaj.

W pierwszej chwili opacznie to zrozumiałam i zaczęłam tłumaczyć, że nie
powinien się bać nowych wyzwań, w końcu jest niezłym – tylko taki
komplement przeszedł mi przez gardło – naukowcem.

Potrząsnął głową, a ta jego blond grzywa zafalowała, jak w disnejowskiej
animacji.

– Bałem się wrogości, braku akceptacji ze strony zespołu – wyjaśnił. – I choć myślę, że wciąż mi to grozi, to teraz wiem, że mam tu przynajmniej
jedną życzliwą osobę.

Nie powiem, trochę trwało, zanim zajarzyłam, że ta życzliwa to ja. Nawet
najbłyskotliwsze mózgi miewają chwile słabości.

– Jestem przekonana, że znajdziesz tu wiele życzliwych osób –
powiedziałam, byle coś powiedzieć. No bo kto, oprócz profesora, mógł być
mu życzliwy? Piotr miał tyle sympatii do ludzi co chełbia modra, Julka
zaś… Julka to była Julka. Filip jeszcze o tym nie wiedział, dlatego
uśmiechem wyraził swój entuzjazm do malowanej przeze mnie wizji
przyszłości.

– Fajnie by było. Ale i tak to ty będziesz wyjątkowa.

I delikatnie musnął palcami moją dłoń.

Długo potem czułam delikatne ciepło w miejscu, gdzie jego skóra dotknęła
mojej.

Zaczął się październik i zaczęła się praca Filipa w Instytucie. Przez
kilka dni przyzwyczajaliśmy się do tego nowego stanu. Piotr musiał
przyjąć do wiadomości, że już nie tylko on potrafi konwertować zdjęcia z mikroskopu elektronowego. Julka musiała się pogodzić z tym, że Nowy nie
będzie należał do jej frakcji palaczy, bo na pytanie, czy pójdzie na
fajka, Filip zdecydowanie odpowiedział „Nie palę, to szkodzi zdrowiu”. A ja musiałam zaakceptować fakt, że dodatkowe biurko zasłania mi częściowo
widok przez okno i teraz, gdy podnosiłam wzrok, widziałam nie tylko
platany i kasztanowce, lecz także zajętego pracą Filipa.

To był czwartek, jakoś tak się niefortunnie złożyło, że w porze
obiadowej zostaliśmy z Filipem sami. Nie zauważyłam tego, bo tak
wciągnął mnie artykuł na temat dofinansowania, jakie rząd Szwecji
przekazał grupie meksykańskich kryptozoologów na badania aktywności
nocnej czupakabry właściwej. Skończyłam czytać, wstałam od biurka i powiedziałam:

– Czas coś zjeść.

A wtedy Filip również wstał, uśmiechnął się, bo on przecież nie potrafi
bez tego błyskania siekaczami, i odpowiedział, że on bardzo chętnie.

Cóż mogłam zrobić?

– To zapraszam. – Potraktuję to jako rewanż za piwo i kawę, będę miała z głowy. Nie chciałam mieć wobec Filipa żadnych zobowiązań. Moje Ambitne
Ja wciąż widziało w nim zagrożenie i choć próbowałam tłumaczyć, że
konkurencja jest dobra, bo czyni nas kreatywniejszymi, nie chciało
zmienić zdania.

Wybrałam małą, nie rujnującą portfela jadłodajnię z domową atmosferą. W czasie obiadu dotknęliśmy się osiem razy. Nic niezwykłego, trzeba
przecież podać sobie solniczkę, pieprzniczkę, serwetkę, wodę. Za każdym
razem czułam się tak, jakbym nie dotykała człowieka, tylko kabli pod
napięciem. Miałam wrażenie, że Filip prowokuje te sytuacje, by mieć
okazję niby przypadkiem musnąć mnie palcami.

– Pozwolisz, że zrewanżuję się kolacją w sobotę? – zapytał, gdy
wracaliśmy.

Zupełnie wbrew sobie, wbrew temu, co postanowiłam do Filipa czuć, choć
czułam coś zupełnie innego, wbrew Mojemu Rozsądnemu Ja, powiedziałam, że
owszem, z przyjemnością.

Wciąż powtarzałam sobie, że to tylko zwykłe koleżeństwo. W jego
zachowaniu nie ma podtekstu, który chcesz tam widzieć, mówiło Moje
Realistycznie Na Świat Patrzące Ja. Jesteś smutną starą panną,
pozbawionym słońca owocem, który zgorzkniał, nim zdążył dojrzeć, i łapiesz skrawki czegoś, czego nie ma, by stworzyć z tego barwny płaszcz
do nakrycia smutnej rzeczywistości, dodawało. Wiedziałam, że to prawda,
ale wolałam słuchać tego głosu, który szeptał z głębi serca i był w duchu Goethego romantyczny.

Jest po prostu miły, powtarzałam sobie w czasie kolacji, nawet gdy
powiedział, że wspaniale wyglądam, nawet gdy jego łydka otarła się pod
stołem o moją.

– Idziemy do mnie? – zapytał przy deserze, a ja omal nie udławiłam się
bezą.

– Chyba jest już późno – zauważyłam.

– Nie należysz do tych, co idą do łóżka na pierwszej randce?

To była randka? Dusza moja odłączyła się od ciała i uleciała ku
stratosferze.

– Nie wiedziałam, że to randka – wyznałam. – Myślałam, że to koleżeńska
kolacja.

– Nie chcę być tylko twoim kolegą.

A ja chcę… Nie, też tego nie chcę! Chcę… Sama już nie wiedziałam.
Jeszcze tak niedawno miałam plan, że będę go nienawidzić. To był dobry
plan. Dlaczego się go nie trzymałam? Co sobie myślałam w chwili, gdy
pozwoliłam, by dystans między nami się zmniejszył? I w tej chwili, w chwili, gdy Filip zaprasza mnie do swojego łóżka, nie ma już żadnego
dystansu. Wbrew pozorom to wcale nie jest fajne. Gdyby była to zapowiedź
przyszłego, słodkiego jak Pavlova szczęścia, byłoby uroczo. Jednak
smutna prawda była taka, że takie szczęście nie mogło być moim udziałem.

I kiedy tak walczyłam z myślami, stało się coś niezwykłego. Filip
pochylił się ku mnie i jego wargi dotknęły moich. Myślałam, że to będzie
tylko muśnięcie, ale to trwało i trwało, i trwało. W głowie słyszałam te
wszystkie wypowiedzi matki dotyczące mojej nieatrakcyjności. Wtedy
odezwało się Moje Optymistyczne Ja, które mądrość ludową „każda potwora
znajdzie swego amatora” zmieniło na refren w rytmie disco polo. I nagle
życie wydało się prostsze. I tak piękne, jak kwiaty Fritillaria
meleagris.

Pozwoliłam, by Filip odprowadził mnie pod dom. Nie pozwoliłam, by mnie
pocałował, bo wiedziałam, że z któregoś okna śledzi nas szpiegowskie
spojrzenie.

– Twoje zachowanie jest w złym stylu – usłyszałam na przywitanie.

– Przecież się nie całowałam.

Matka przewróciła oczami.

– Nie jestem w stanie niczego cię nauczyć. – Teatralne westchnienia. –
Wiesz, że on się z tobą nie ożeni?

– Znam go niespełna trzy tygodnie, nie sądzisz, że to zbyt wcześnie, by
myśleć o ślubie?

Owszem, bywałam naiwna, ale nawet ja nie byłam aż tak naiwna, by po
jednej randce, jeśli naprawdę była to randka, bo będę się upierać przy
tym, że tylko kolacja, i spotkaniu warg widzieć welony i słyszeć dzwony.

– Próbował cię pocałować. – Moja matka bywała uparta.

– I co z tego?

– To, moja droga, że myślał o łóżku. A myślał tak, bo dałaś mu do
zrozumienia, że jest to możliwe. Mówisz, że trzy tygodnie to zbyt
krótko, by myśleć o ślubie, ale widać wystarczająco długo, by myśleć o łóżku. Ten mężczyzna czegoś od ciebie chce i dobrze by było, gdyby
chciał tylko twojej cnoty.

Ależ byłam wściekła na matkę. Poszłam do swojego pokoju, po drodze
bezczelnie trzaskając drzwiami.

Świat jakby chciał się dopasować do mojego nastroju – zaczęło padać.
Miałam nadzieję, że Filip zdążył na tramwaj i nie stoi teraz na
przystanku w strugach deszczu.

Filip… Gdybym nie bała się matki, chwyciłabym parasol i pobiegła
sprawdzić, czy nie moknie. Niechby nawet uznał mnie za idiotkę, ale
gdyby jeszcze był na przystanku, zapytałabym, czy jego zaproszenie jest
wciąż aktualne.

Moje Panujące Nad Emocjami Ja wzięło wolne i pozwoliło, bym straciła nad
sobą kontrolę. Niewiele czasu było trzeba, by wściekłość na matkę
zastąpił żal nad sobą i smutek tak głęboki, jak Rów Mariański.
Przepłakałam całą noc. Najbardziej smuciło mnie to, że być może
straciłam ostatnią szansę na utratę dziewictwa. Bo gdzie jest
powiedziane, że Filip jeszcze raz zaprosi mnie do siebie?

A jednak, wbrew temu, co myślałam, pojawiła się kolejna propozycja. Co
prawda musiałam na nią trochę czekać, ale nie dlatego, że Filip stracił
mną zainteresowanie. Wręcz przeciwnie. To, że kazałam mu czekać, jakby
rozdmuchało w płomień żar, który się w nim tlił. Kleił się do mnie,
dotykał włosów, szeptał do ucha czułe słówka.

– Mądrze robisz, Michalino – skomentowała to zachowanie Julka. – Nie
tylko posłuchałaś mojej rady, ale też jeszcze wzięłaś się za rozkładanie
kart.

– To nie tak, jak myślisz. – A policzki mi płonęły.

– Dobrze ci życzę, więc wolałabym, żeby było dokładnie tak, jak myślę. –
I roześmiała się perliście, a mnie było bardzo głupio. Bezsensem było
tłumaczenie, że nie z powodu jej rad jestem z Filipem. Jestem z nim, bo
tak wyszło. Los nas zetknął, a ponieważ intelektualnie do siebie
pasowaliśmy… Oczywiście była jeszcze kwestia mózgu i korelacji. Na
pierwszy rzut oka widać było, że mamy taki sam rozstaw oczu i podobne
proporcje dłoni, co według
Dröschera dobrze
wróży związkowi… Jeszcze nie byliśmy związkiem. Istniała na to szansa.
Na razie… Na razie coś magicznego wisiało w powietrzu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki