Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Wiatr

Wiatr

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65904-04-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wiatr

Sylwestrowa noc. Schronisko na szczycie Kasprowego Wierchu. Grupa ludzi postanawia powitać Nowy Rok w nietypowym miejscu. Wśród nich Jakub Tyszkiewicz, jego żona Helena oraz najbliższy przyjaciel Staszek Krzeptowski, góral urodzony u stóp Giewontu.
Jedna z uczestniczek imprezy spada ze schodów. Tyszkiewicz i Krzeptowski, na co dzień gliniarze Komendy Stołecznej, są przekonani, że mają do czynienia z próbą zabójstwa. Dziewczyna ma uraz głowy wymagający natychmiastowej pomocy neurochirurga, dlatego choć jest środek nocy, wieje huraganowy Wiatr, a chmury ograniczają widzialność niemal do zera, jedynym wyjściem okazuje się zwiezienie rannej na dół toboganem.
W schronisku gaśnie światło, a w stronę szczytu Kasprowego zmierza targany wiatrem wagonik kolejki linowej z oficerami jednej ze służb specjalnych…  

Polecane książki

Masz 66 lat, kobietę w domu, emeryturę i jedziesz sam rowerem przez Europę. Po co? To pytanie zadał Alfredowi Pieszczochowiczowi hiszpański policjant, pomagający mu pozbierać się po wypadku. Łódzki rowerzysta i żeglarz w podróży rowerowej z Lizbony do rodzinnej Łodzi spędził 65 dni, pr...
  Po śmierci brata policjant Brody Taggert nie ma ochoty celebrować świąt. Tymczasem do miasteczka przyjeżdża barwna i szalona Lili Grainger, która zamierza zorganizować huczne obchody bożonarodzeniowe i postanawia wciągnąć w swoje plany Brody’ego. Podczas wyprawy po choinkę jego samochód grzęźnie w...
Fabuła tej historii nie jest oryginalna, w tej pracy Alexander Dumas zręcznie przerobił historię, którą znał wcześniej. Uważa się, że „Kobieta o aksamitnym naszyjniku” miała dwa źródła. Pierwsze to prace Ernsta Theodore'a Amadeusa Hoffmanna, najbardziej rozpoznawalnego przedstawiciela nurtu romantyc...
Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Jakie są sposoby kradzieży ładunku 2. Co należy zrobić w przypadku kradzieży 3. Jak skutecznie przeciwdziałać kradzieżom 4. Jak rozliczyć VAT w przypadku kradzieży ładunku za granicą 5. Jak odpowiednio zabezpieczyć się na wypadek kradzieży...
Pewnego dnia do brzegu tropikalnej wyspy Titiwu przypływa wielka bryła lodu. Mieszkańcy wyspy: profesor Habakuk Tibatong, jego uczeń Tim Kleks, świnia Wuc, pingwin Ping, waran Wawa i trzewikodziób Susz, odkrywają pod lodową skorupą tajemnicze jajo. Postanawiają je wysiedzieć. Nie przypuszczają, że t...
„Od razu czułam, że historia Zeeny będzie inna niż pozostałe. Byłam też pewna, że dziewczynka coś ukrywa. Jednak nieprędko poznałam jej sekret. Dopiero któregoś z kolei dnia swego pobytu u mnie załamała się i wśród łez wyznała mi, co ją spotkało. Nigdy tego nie zapomnę”.Cathy Glass, brytyjska au...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MARCIN CISZEWSKI

Wiatr

 

 

© 2017 Marcin Ciszewski

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-04-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

WczorajPo po­łu­dniu

Cóż moż­na po­wie­dzieć, gdy ży­cie wła­śnie się koń­czy?

Pro­te­sto­wać, bła­gać o li­tość, zło­rze­czyć Panu Bogu, obie­cy­wać po­wrót ze ścież­ki grze­chu na ja­sną, sło­necz­ną dro­gę cno­ty?

Moż­li­we. Jed­nak le­żą­ce­mu na łóż­ku męż­czyź­nie nie przy­cho­dzi do gło­wy żad­na myśl, któ­ra mia­ła­by głęb­sze zna­cze­nie, inny sens niż po pro­stu wy­ra­że­nie stra­chu czy pro­te­stu.

Ma czter­dzie­ści pięć lat i że­gna się ze świa­tem. Na czo­le czu­je chłod­ny wy­lot rury tłu­mi­ka, wi­dzi ma­ja­czą­ce w pół­mro­ku bez­oso­bo­we, czar­ne oczy na­past­ni­ka.

Do­my­śla się, po co tam­ten przy­szedł. W grun­cie rze­czy spo­dzie­wał się go. Wręcz dłu­ży­ło mu się ocze­ki­wa­nie. Ja­sne – mógł da­lej ucie­kać. Jed­nak jest na tyle do­świad­czo­ny, by wie­dzieć, że jego tro­pem po­szła­by sfo­ra psów o mor­der­czych in­stynk­tach i ab­so­lut­nym, czu­łym jak naj­czul­szy de­tek­tor wę­chu. Nie miał już szans.

A więc tak wy­glą­da śmierć: ma zmę­czo­ną twarz, nie­ru­cho­me spoj­rze­nie i rysy jak wy­ku­te ze sta­li. Jest ubra­na w ciem­no­sza­ry płaszcz, po­kry­ty drob­ny­mi płat­ka­mi śnie­gu, któ­re jesz­cze nie zdą­ży­ły się roz­to­pić od pa­nu­ją­ce­go w po­ko­ju cie­pła.

Tak wła­śnie wy­glą­da ko­niec złu­dzeń.

– Mu­sisz być ci­cho – mówi na­past­nik. – I ro­bić do­kład­nie to, co po­wiem. Zro­zu­mia­łeś?

Męż­czy­zna kiwa gło­wą.

– Do­brze. Ucie­kłeś. Scho­wa­łeś się. Od­na­leź­li­śmy cię. Gdzie to masz?

Mil­cze­nie.

Na­past­nik wzdy­cha. Ileż razy był w ta­kiej sy­tu­acji? Na­wet nie pa­mię­ta. A ko­niec i tak za­wsze jest taki sam. Tym ra­zem chciał­by mieć już wszyst­ko za sobą.

– Mu­sisz mi po­wie­dzieć. Im szyb­ciej, tym le­piej.

– Le­piej od razu strzel.

Za­bój­ca pa­trzy nie­ru­cho­mym wzro­kiem. Pro­test go nie dzi­wi. Ta­kie akty de­spe­rac­kiej od­wa­gi rów­nież się zda­rza­ją, a jak­że. Ama­to­rzy bar­dzo czę­sto mają pro­ble­my z wła­ści­wą oce­ną sy­tu­acji.

– Nie. Po pro­stu mi po­wiedz.

Le­żą­cy na łóż­ku mru­ga ocza­mi. Na­gle pa­ra­li­żu­ją­cy strach nie­co od­pusz­cza. Na twa­rzy po­ja­wia się złość. I upór. W nie­da­le­kiej prze­szło­ści wie­le osią­gnął, bar­dzo wie­le. I bun­tu­je się prze­ciw pró­bom ode­bra­nia mu dzie­ła, któ­re nie­mal wszy­scy uzna­li­by za suk­ces ży­cia. On sam uzna­je je za suk­ces ży­cia bez żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Przez czte­ry lata pra­co­wa­łem po dwa­na­ście go­dzin na dobę – mówi. – Bez wol­nych so­bót, czę­sto też w nie­dzie­le. Parę razy chcia­no ode­brać mi pro­jekt. Przez więk­szość cza­su nikt nie wie­rzył, że mi się uda… Nikt, ro­zu­miesz? Na­wet moja żona…

– Wiem. Zo­sta­wi­ła cię.

– Na­wet ona…

– Je­steś sa­mot­ny. A ja przy­sze­dłem, by ci po­móc. Trak­tuj mnie jako je­dy­ną re­al­ną szan­sę, jaką masz na wi­do­ku.

Męż­czy­zna uśmie­cha się sa­my­mi ką­ci­ka­mi ust, choć czu­je na ję­zy­ku smak pio­łu­nu.

– Oczy­wi­ście. Wie­rzę ci na sło­wo.

Za­bój­ca waha się przez chwi­lę. A po­tem cofa broń. Czar­ny kształt nik­nie pod płasz­czem.

– Szu­ka­łem cię, bo ucie­kłeś. Zła­ma­łeś umo­wę.

Męż­czy­zna wzru­sza ra­mio­na­mi. Znik­nię­cie pi­sto­le­tu nie po­pra­wia mu na­stro­ju. Okrąg zo­sta­wio­ny przez tłu­mik na­dal mro­zi mu czo­ło.

– Nie za­wie­ra­łem żad­nej umo­wy.

– Wszy­scy uwa­ża­ją, że to zro­bi­łeś. A mnie się wy­da­je, że do­trzy­my­wa­nie zo­bo­wią­zań to je­den z fun­da­men­tów co­dzien­ne­go ży­cia.

– Ow­szem. Ale są rów­nież za­sa­dy wyż­sze­go rzę­du. Jak po­czu­cie po­win­no­ści, na przy­kład.

– Po­czu­cie po­win­no­ści? – Męż­czy­zna nie dał­by gło­wy, ale wy­da­je mu się, że na­past­nik uśmie­cha się iro­nicz­nie. Choć może to fi­gle pa­nu­ją­ce­go w po­ko­ju pół­mro­ku. – Cen­na rzecz, ale bar­dzo nie­prak­tycz­na. Moim zda­niem naj­czę­ściej prze­szka­dza w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu.

– Nie będę o tym dys­ku­to­wał. Na pew­no nie z tobą.

– Może po­wi­nie­neś. Może je­stem je­dy­ną oso­bą, z któ­rą mógł­byś po­dy­sku­to­wać o za­sa­dach.

Męż­czy­zna za­my­ka oczy. Czu­je się znu­żo­ny. Zbyt dłu­go już wal­czy. I zbyt wiel­ką po­no­si klę­skę.

– Cze­go chcesz? – szep­cze.

Za­bój­ca cofa się o krok. Po uśmie­chu nie zo­stał na­wet ślad. Jest po­waż­ny. Nie­mal uro­czy­sty.

– Za­grać o całą pulę. Z two­ją po­mo­cą. Albo bez niej.

Dziś Przed po­łu­dniem

Po­czuł, że jest sza­leń­czo głod­ny, ma zgo­ła wil­czy ape­tyt i musi go za­spo­ko­ić te­raz, na­tych­miast! Może to za­słu­ga ostre­go za­ko­piań­skie­go po­wie­trza, a może po pro­stu na­strój chwi­li. Ja­kub nie za­sta­na­wiał się nad tym; wie­dzio­ny pra­gnie­niem się­gnął do su­wa­ka po­la­ro­wej blu­zy i gwał­tow­nie za­czął go roz­pi­nać. Był w po­ło­wie dro­gi do celu, kie­dy żona od­su­nę­ła się. Jej oczy lśni­ły, a na ustach błą­kał się za­gad­ko­wy uśmie­szek.

– Ko­cha­ny, jest czas sie­wu i czas zbio­rów. Za­sia­łeś. Po­cze­kaj, aż wzej­dzie – po­wie­dzia­ła lek­ko schryp­nię­tym al­tem.

– Wszyst­ko, co mia­ło wzejść, już wze­szło – jęk­nął Tysz­kie­wicz. Zro­bił krok do przo­du. Ona zro­bi­ła krok w tył.

Ja­kub za­trzy­mał się. Znał He­le­nę na tyle do­brze, by wie­dzieć, że na ra­zie ni­cze­go wię­cej nie uzy­ska. Do­tar­ło to do nie­go chwi­lę wcze­śniej; mi­łość jego ży­cia od­da­ła co praw­da po­ca­łu­nek, ale nie odło­ży­ła trzy­ma­ne­go w le­wej dło­ni szki­cow­ni­ka.

Wy­so­ka, smu­kła, czar­no­wło­sa. Choć ubra­na tyl­ko w ciem­no­sza­ry dres, wy­glą­da­ła osza­ła­mia­ją­co. Pięk­nie opra­wio­ne nie­mal czar­ne oczy nie wy­ma­ga­ły pod­kre­śla­nia ma­ki­ja­żem. He­le­na poza srebr­nym, odzie­dzi­czo­nym po bab­ce pier­ścion­kiem nie no­si­ła żad­nej bi­żu­te­rii. „Zło­to przy­no­si pe­cha”, ma­wia­ła. „Nie­jed­no im­pe­rium przez nie upa­dło”.

Ja­kub, od kil­ku lat szczę­śli­wy mąż jed­nej z naj­bar­dziej zna­nych, a na pew­no naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych (Ja­kub na swój pry­wat­ny uży­tek od­rzu­cał okre­śle­nie „jed­na z”; po pro­stu: naj­bar­dziej uta­len­to­wa­na) ma­la­rek w kra­ju, oczy­wi­ście znał przy­czy­nę jej chwi­lo­wej ozię­bło­ści.

He­le­na two­rzy­ła. Znaj­do­wa­ła się w sta­nie, któ­ry w przy­pły­wach do­bre­go hu­mo­ru na­zy­wa­ła fazą wstęp­ną. Ja­kub znał re­gu­ły: ar­tyst­ka nad naj­lep­szy­mi dzie­ła­mi pra­co­wa­ła w sa­mot­no­ści, sta­ran­nie re­du­ku­jąc czyn­ni­ki, któ­re mo­gły­by ją roz­pra­szać.

He­le­na była ma­lar­ką, któ­rej na­zwi­sko od­bi­ja­ło się gło­śnym echem wśród ko­ne­se­rów ma­lar­stwa na ca­łym świe­cie. Jej ob­ra­zy osią­ga­ły za­wrot­ne ceny, wie­le pre­sti­żo­wych za­chod­nich ga­le­rii po­czy­ty­wa­ło so­bie za za­szczyt, gdy mo­gły wy­sta­wić dzie­ła He­le­ny Be­re­zo­wiec. Mia­ła nie­zwy­kły dar mi­strzow­skie­go ope­ro­wa­nia bar­wą, świa­tłem i per­spek­ty­wą. Ma­lu­ją­ca w lek­ko od­re­al­nio­nym, jak­by sen­nym sty­lu, z bie­giem lat do­ro­bi­ła się rze­czy naj­bar­dziej po­żą­da­nej przez każ­de­go twór­cę na świe­cie: wy­raź­ne­go, od­ręb­ne­go, ory­gi­nal­ne­go cha­rak­te­ru pi­sma.

Te­raz z uwa­gą przy­pa­try­wa­ła się wid­nie­ją­ce­mu za oknem Gie­won­to­wi.

Przez gru­bą za­sło­nę mgły i chmur na se­kun­dę prze­bi­ło się sła­be, ane­micz­ne słoń­ce, jego pro­mie­nie aku­rat pa­dły na pół­noc­ną ścia­nę góry; ma­syw­ny, ośnie­żo­ny, dwu­garb­ny szczyt z cha­rak­te­ry­stycz­nym sta­lo­wym krzy­żem eks­cy­to­wał spo­koj­nym, nie­mal zło­wiesz­czym ma­je­sta­tem. Zna­ny każ­de­mu Po­la­ko­wi wi­dok Gie­won­tu zo­stał po­wie­lo­ny w mi­lio­nach mniej lub bar­dziej ki­czo­wa­tych land­sza­ftów, pocz­tó­wek i fo­to­gra­fii two­rzą­cych całą gamę pa­mią­tek z po­by­tu w sto­li­cy pol­skich Tatr. Na ogół skła­nia lu­dzi do za­du­my, po­dzi­wu, chę­ci wier­ne­go od­two­rze­nia mo­nu­men­tal­ne­go wi­do­ku, albo cho­ciaż od­da­nia na­stro­ju chwi­li. Wi­dząc górę, ma­lu­ją górę. Albo słoń­ce za górą.

Na He­le­nę po­dzia­łał zu­peł­nie ina­czej. Gdy Ja­kub zaj­rzał do szki­cow­ni­ka, uj­rzał drze­wo. Cał­ko­wi­cie re­ali­stycz­nie na­ry­so­wa­ne, z do­brze wi­docz­ną fak­tu­rą kory po­kry­wa­ją­cej gru­by pień, sze­ro­kie w ba­rach, nie­mal przy­sa­dzi­ste. Od nor­mal­ne­go drze­wa róż­ni­ło się jed­nak tym, że z ga­łę­zi za­miast li­ści wy­ra­sta­ły ludz­kie dło­nie. Z dłu­gich, naj­praw­do­po­dob­niej dam­skich pal­ców ka­pa­ła na zie­mię krew, błysz­czą­ca ostrą czer­wie­nią w świe­tle pa­da­ją­cych z pra­wej stro­ny pro­mie­ni sło­necz­nych. Świa­tło było do­kład­nie ta­kie jak za oknem. Resz­ta róż­ni­ła się jak noc od dnia.

Drze­wo z krwa­wią­cy­mi dłoń­mi jako me­ta­fo­ra Gie­won­tu. Cie­ka­we.

– Cie­ka­we – mruk­nął.

– Praw­da? – He­le­na przy­pa­try­wa­ła się gó­rze. Róż­no­barw­ne kred­ki wy­ko­ny­wa­ły na pa­pie­rze szyb­kie, nie­mal nie­zau­wa­żal­ne ru­chy. Dło­ni przy­by­wa­ło. Krwi tak­że.

Ja­kub po raz ko­lej­ny zła­pał się na tym, że sztu­ka jego żony fa­scy­nu­je go w rów­nym stop­niu, co prze­ra­ża. Nie ro­zu­miał jej, to z pew­no­ścią, ale przy tym bał się. Nie me­ta­for, ukry­tych zna­czeń, prze­sła­nia: na te za­szy­te głę­bo­ko sen­sy re­ago­wał z wraż­li­wo­ścią głu­cho­nie­me­go za­pro­wa­dzo­ne­go do fil­har­mo­nii. Bał się na­stro­ju. Ob­ra­zy ma­lo­wa­ne przez He­le­nę do­ty­ka­ły ta­kich za­ka­mar­ków du­szy, o któ­rych Tysz­kie­wicz nie chciał­by ni­cze­go wie­dzieć. Po­ka­zy­wa­ły, do cze­go na­praw­dę był­by zdol­ny, gdy­by oko­licz­no­ści zmu­si­ły go do zrzu­ce­nia gar­ni­tu­ru uszy­te­go przez wy­cho­wa­nie, nor­my cy­wi­li­za­cyj­ne i pra­wo. I prze­cież nie tyl­ko on; au­tor­ka tych wi­zji rów­nież od­da­wa­ła w ja­kiś spo­sób to, co sie­dzia­ło w jej wła­snej pod­świa­do­mo­ści. Kim tak na­praw­dę jest czło­wiek, któ­ry wy­do­by­wa na świat ta­kie rze­czy?

Z dru­giej stro­ny: co on tu w ogó­le ro­bił? Ja­kim cu­dem wszech­stron­nie uta­len­to­wa­na ar­tyst­ka, wol­ny duch o nie­kieł­zna­nej oso­bo­wo­ści, za­pie­ra­ją­cej dech uro­dzie i po­nad­prze­cięt­nej in­te­li­gen­cji zwią­za­ła się z fa­ce­tem, któ­ry ow­szem, może ma kil­ka za­let, po­tra­fi być miły, a na­wet dow­cip­ny, ale w grun­cie rze­czy jest czło­wie­kiem pro­stym, po­wierz­chow­nie wy­kształ­co­nym i z tru­dem re­agu­ją­cym na spra­wy du­cha?

Praw­dzi­wa za­gad­ka. Ja­kub pró­bo­wał kil­ka­krot­nie spro­wo­ko­wać roz­mo­wę na ten te­mat, He­le­na nie­zmien­nie ob­ra­ca­ła każ­dą taką pró­bę w żart. Nie uzy­skał ni­cze­go, choć nie usta­wał w wy­sił­kach. Ko­chał ją jak ni­ko­go na świe­cie, a ona była tego w peł­ni świa­do­ma. Spra­wia­ła wra­że­nie oso­by usa­tys­fak­cjo­no­wa­nej.

To na ra­zie mu­sia­ło wy­star­czyć.

Ja­kub ob­ser­wo­wał szkic z ro­sną­cą fa­scy­na­cją. He­le­na zda­wa­ła się go nie do­strze­gać. Naj­pew­niej nie pa­mię­ta­ła już o po­ca­łun­ku. Sku­pio­na, in­ten­syw­nie przy­pa­try­wa­ła się ka­mien­ne­mu ko­lo­so­wi.

– Wyj­dę – po­wie­dział, choć nade wszyst­ko chciał zo­stać. – Wró­cę za go­dzi­nę. Lub dwie. I wte­dy zbio­rę plon, choć­byś mia­ła mnie za­strze­lić.

He­le­na kiw­nę­ła z roz­tar­gnie­niem gło­wą.

– Wte­dy zbie­rzesz – mruk­nę­ła. – I to nie ja będę z cze­go­kol­wiek strze­la­ła.

Ja­kub cof­nął się, za­ło­żył kurt­kę i wy­szedł z po­ko­ju, sta­ra­jąc się jak naj­ci­szej za­mknąć drzwi za sobą.

Dziś Po po­łu­dniu

Pre­sja cza­su nie­ubła­ga­nie wzra­sta­ła.

Go­spo­darz ga­bi­ne­tu miał naj­wy­żej kil­ka mi­nut, by pod­jąć de­cy­zję. Naj­gor­szą z moż­li­wych.

– Zre­ka­pi­tu­luj­my – po­wie­dział.

– Oczy­wi­ście. Nasz czło­wiek nie za­mel­do­wał o wy­ko­na­niu za­da­nia. Nie sta­wił się w punk­cie alar­mo­wym. Po­zo­sta­łe kon­tak­ty po­zo­sta­ły nie­ak­tyw­ne. Ko­mór­ki mil­czą. Znik­nął. Znik­nął tak­że Ba­giń­ski, jego cel.

– Miał znik­nąć – zri­po­sto­wał go­spo­darz. Taki był po­wód gry: wy­naj­dy­wa­nie sła­bych punk­tów ro­zu­mo­wa­nia. Nim roz­pocz­ną po­lo­wa­nie, mu­szą się upew­nić, że po­stę­pu­ją wła­ści­wie.

– Nie­zu­peł­nie. Miał zgi­nąć w wy­pad­ku. A tym­cza­sem nie ma cia­ła ani do­wo­du, że cel nie żyje.

– Nie ma rów­nież do­wo­du, że po­zo­sta­je przy ży­ciu.

– Zga­dza się.

– Co dały po­szu­ki­wa­nia na­sze­go czło­wie­ka?

– Nic. Roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

– Da­lej. Czy coś zna­le­zio­no w la­bo­ra­to­rium?

– Pew­ne jest, że bra­ku­je jed­ne­go z klu­czo­wych ele­men­tów do­ku­men­ta­cji Pe­ga­za, za­rów­no ory­gi­na­łu, jak i ko­pii. Rów­nież pro­to­typ jest nie­kom­plet­ny. Ba­giń­ski wy­mon­to­wał z nie­go mo­duł za­si­la­nia, co po­wo­du­je, że war­tość pro­jek­tu spa­dła wła­ści­wie do zera. Trwa­ją prze­słu­cha­nia per­so­ne­lu, choć mu­si­my ro­bić to bar­dzo dys­kret­nie i wpro­wa­dzać tych lu­dzi w błąd co do po­wo­du prze­słu­chań.

– Co mówi pro­ce­du­ra?

– Nie prze­wi­dy­wa­ła in­ne­go miej­sca skła­do­wa­nia do­ku­men­ta­cji niż la­bo­ra­to­rium.

– Kom­pu­ter?

– Dys­ki zo­sta­ły pro­fe­sjo­nal­nie sfor­ma­to­wa­ne.

– Dane ze sfor­ma­to­wa­ne­go dys­ku moż­na od­zy­skać.

– Pra­ce trwa­ją. Na pew­no nie skoń­czą się wcze­śniej niż za ty­dzień. Dla na­szych ce­lów o ty­dzień za póź­no.

– Nie mamy żad­ne­go śla­du?

– In­for­ma­tor z kon­ku­ren­cji twier­dzi, że nasz czło­wiek zgło­sił się do nich i za­pro­po­no­wał spo­tka­nie w Za­ko­pa­nem. Chce prze­ka­zać in­for­ma­cje i do­wo­dy.

– Dla­cze­go tam?

– Ba­giń­ski prze­by­wał w Za­ko­pa­nem, to wie­my na pew­no. Nasz czło­wiek tam wła­śnie go zna­lazł. I znik­nę­li obaj.

– Po­szu­ki­wa­nia Ba­giń­skie­go?

– Trwa­ją. Uru­cho­mi­li­śmy wszyst­kie do­stęp­ne źró­dła in­for­ma­cji. Na­dal nie mamy pew­no­ści, czy on żyje. Ale za­kła­da­my, że tak.

– Wspo­mnia­łeś, że nasz czło­wiek ma prze­ka­zać do­wo­dy. Do­wo­dy na co?

– Tego in­for­ma­tor nie okre­ślił. Przyj­mu­je­my naj­gor­szy wa­riant.

– Że prze­ka­że do­ku­men­ta­cję Pe­ga­za i mo­duł?

– I być może wska­że ad­res, gdzie ukrył Ba­giń­skie­go.

– A za­tem nasz czło­wiek jest zdraj­cą.

Te sło­wa w koń­cu pa­dły. Mu­sia­ły paść.

Go­spo­darz ga­bi­ne­tu, nie­mło­dy, po­si­wia­ły męż­czy­zna, na­dal stał twa­rzą do okna.

Rok koń­czył się zim­nym, po­chmur­nym dniem. Wspie­ra­ny przez so­lid­ny mróz wiatr miótł wzdłuż uli­cy zlo­do­wa­cia­łe dro­bin­ki śnie­gu, nie­mal do zera re­du­ku­jąc ak­tyw­ność prze­chod­niów i znacz­nie ogra­ni­cza­jąc ruch sa­mo­cho­do­wy. O słoń­cu nikt nie sły­szał od dwóch ty­go­dni. Po­go­da znie­chę­ca­ła do ży­cia na­wet naj­bar­dziej za­twar­dzia­łych opty­mi­stów.

Go­spo­darz nie do­strze­gał wi­do­ku za oknem, choć ten do­sko­na­le współ­grał z jego na­stro­jem. Przed oczy­ma prze­my­kał mu ciąg wy­da­rzeń, któ­ry do­pro­wa­dził do punk­tu, w ja­kim się wła­śnie zna­lazł. Za­sta­na­wiał się, ko­lej­ny już raz, w któ­rym miej­scu po­peł­nił błąd.

Może nie po­peł­nił żad­ne­go.

Od­wró­cił się wol­no. Na twa­rzy swo­je­go mło­de­go za­stęp­cy zo­ba­czył nie­zde­cy­do­wa­nie. W od­róż­nie­niu od nie­go go­spo­darz do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że nie­zde­cy­do­wa­nie to ostat­nie, na co w tej chwi­li moż­na so­bie po­zwo­lić. Zdra­da jest zdra­dą i ni­cze­go nie zmie­ni uży­wa­nie se­man­tycz­nych sztu­czek.

– O od­bior­cach uda­ło się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej?

– Nic po­nad to, co już pan wie.

– Na­dal nie mamy na nich chwy­tu?

– Nie w przy­pad­ku tej ko­mór­ki. Są bar­dzo her­me­tycz­ni. Przy­kro mi. Nasz in­for­ma­tor stoi za ni­sko w hie­rar­chii.

– Pró­ba blo­ka­dy od góry?

– Ana­li­zo­wa­łem ten wa­riant. Ry­zy­ko po­raż­ki jest nie­mal stu­pro­cen­to­we. Mimo wszyst­ko uwa­żam, że naj­pro­ściej bę­dzie od­na­leźć na­sze­go czło­wie­ka przed spo­tka­niem i unie­moż­li­wić mu prze­ka­za­nie do­wo­dów.

– Jest jesz­cze Ba­giń­ski.

– Oczy­wi­ście. Ba­giń­skie­go mu­si­my od­na­leźć rów­nież. O ile żyje.

W gło­sie za­stęp­cy nie było prze­ko­na­nia. Brał ten wa­riant pod uwa­gę, choć oso­bi­ście uwa­żał go za mało praw­do­po­dob­ny.

Go­spo­darz od­wrot­nie. Uwa­żał go za do­brze pa­su­ją­cy do fak­tów.

Chwi­la wy­peł­nio­nej na­my­słem ci­szy. Cie­niut­kie brzę­cze­nie szy­by pod na­po­rem wia­tru. Da­le­ki stu­kot ob­ca­sów na ko­ry­ta­rzu. Go­spo­darz wes­tchnął.

– Kie­dy na­stą­pi spo­tka­nie?

– Tego aku­rat in­for­ma­tor zdo­łał się do­wie­dzieć. Ju­tro o dzie­wią­tej.

– Ide­al­na pora.

Współ­pra­cow­nik uśmiech­nął się. Rze­czy­wi­ście ide­al­na. W no­wo­rocz­ny po­ra­nek moż­na się do­sko­na­le ukryć przed nie­po­żą­da­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Ale po chwi­li uśmiech przy­gasł, za­nim na­wet na­po­tkał peł­ne dez­apro­ba­ty spoj­rze­nie prze­ło­żo­ne­go. Zbyt wie­le było do stra­ce­nia.

– Miej­sce na­dal nie­zna­ne? Za­ko­pa­ne to dość duże mia­sto.

– Gru­pa po­szu­ki­waw­cza dzia­ła od wczo­raj. Uru­cho­mi­ła swo­je kon­tak­ty. Szu­ka­my bar­dziej kon­kret­nej lo­ka­li­za­cji.

Go­spo­darz ga­bi­ne­tu za­my­ślił się.

Nie miał żad­ne­go pro­ble­mu ze zmie­rze­niem się z kon­se­kwen­cja­mi de­cy­zji, któ­ra mu­sia­ła zo­stać pod­ję­ta. Nie czuł żalu ani wy­rzu­tów su­mie­nia. Tkwił na swo­im sta­no­wi­sku tyle lat, prze­pro­wa­dził tyle ope­ra­cji, za­po­biegł tylu kry­zy­som…

Jed­nak tym ra­zem pro­ble­mem były skut­ki. Je­że­li zo­sta­nie po­peł­nio­ny choć mi­ni­mal­ny błąd, je­że­li za­wie­dzie wspar­cie lub roz­po­zna­nie, je­że­li ow­szem, za­sad­ni­czą część ope­ra­cji uda się wy­ko­nać zgod­nie z pla­nem, ale obiekt przed­się­weź­mie po­nad­stan­dar­do­we środ­ki za­rad­cze albo za­bez­pie­cze­nia…

Obiekt…

Cóż za pie­przo­ne okre­śle­nie.

Przez wie­le lat zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy pra­cow­nik go­spo­da­rza. Ma­ją­cy na swo­im kon­cie suk­ce­sy, o któ­rych inni mo­gli­by tyl­ko śnić. Po­tra­fią­cy do­trzeć do lu­dzi, któ­rzy zda­wa­li się nie­ty­kal­ni. Umie­ją­cy sta­ran­nie za­ma­sko­wać cel ope­ra­cji oraz swo­je dzia­ła­nia, do tego stop­nia, że za­in­te­re­so­wa­ne służ­by bez­pie­czeń­stwa szu­ka­ły, o ile w ogó­le, w zu­peł­nie in­nych miej­scach, niż po­win­ny.

Dwa­na­ście wspól­nych lat. Nie­mal przy­jaźń. I po­czu­cie sen­su po­dej­mo­wa­nych dzia­łań.

– Ze­spół po­szu­ki­waw­czy jest? – za­py­tał go­spo­darz. Zmia­na tonu była tak wy­raź­na, że pod­wład­ny aż drgnął.

– Cze­ka. Tak jak pan ka­zał.

– Po­proś.

Za­stęp­ca szyb­kim kro­kiem pod­szedł do drzwi, uchy­lił je i ski­nął gło­wą. Drzwi bez­sze­lest­nie otwo­rzy­ły się na całą sze­ro­kość i gę­sie­go we­szło do po­ko­ju sze­ściu męż­czyzn. O żad­nym z nich na pierw­szy rzut oka nie dało się po­wie­dzieć ni­cze­go kon­kret­ne­go.

Wszy­scy cha­rak­te­ry­zo­wa­li się cał­ko­wi­tym bra­kiem cech cha­rak­te­ry­stycz­nych. Prze­cięt­ny wzrost, wy­gląd, wy­raz twa­rzy, ubra­nie, chód, ge­sty­ku­la­cja: gdy­by wy­pu­ścić tych lu­dzi na ru­chli­wą uli­cę, sta­li­by się cał­ko­wi­cie nie­wi­docz­ni. To, mię­dzy in­ny­mi, świad­czy­ło o ich kwa­li­fi­ka­cjach. Ich umie­jęt­no­ści były bar­dzo róż­no­rod­ne: o nie­któ­rych z nich na­wet go­spo­darz ga­bi­ne­tu miał je­dy­nie mgli­ste po­ję­cie.

Go­ście bez sło­wa za­ję­li miej­sca przy ni­skim sto­li­ku. Za­stęp­ca, na­wet nie pa­trząc na sze­fa, usiadł u szczy­tu i przy­su­nął do sie­bie otwar­te­go lap­to­pa. Bez sło­wa dwu­krot­nie klik­nął mysz­ką. Wi­szą­cy na jed­nej ze ścian ekran roz­bły­snął. Uka­za­ła się na nim fo­to­gra­fia czło­wie­ka, któ­ry był rów­nie ni­ja­ki na twa­rzy jak przy­by­ła przed chwi­lą gru­pa. Mógł mieć za­rów­no trzy­dzie­ści pięć, jak i pięć­dzie­siąt lat. Głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy bez­na­mięt­nie pa­trzy­ły wprost w obiek­tyw. Je­dy­nie wą­skie, za­ci­śnię­te usta świad­czy­ły o sil­nej woli i zde­cy­do­wa­niu.

– Otrzy­ma­łeś pod­sta­wo­we in­for­ma­cje?

Męż­czy­zna, do któ­re­go zwró­cił się go­spo­darz, ski­nął gło­wą. Uży­wał pseu­do­ni­mu Sza­ry. Był do­wód­cą gru­py. Sam wy­brał i wy­szko­lił jej człon­ków. Po­no­sił za nich peł­ną od­po­wie­dzial­ność. Mógł na nich po­le­gać.

– To wasz cel.

Sza­ry nie wy­ko­nał naj­mniej­sze­go ge­stu czy gry­ma­su, ale go­spo­darz wie­dział, że wy­po­wie­dzia­ne przed chwi­lą trzy zda­nia zro­bi­ły na nim ko­lo­sal­ne wra­że­nie. W każ­dej za­kon­spi­ro­wa­nej or­ga­ni­za­cji, naj­czę­ściej po­ru­sza­ją­cej się poza gra­ni­ca­mi pra­wa, naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo sta­no­wi nie­lo­jal­ność jej człon­ków. Re­gu­ły są ja­sne i po­wszech­nie ak­cep­to­wa­ne: zdra­da jest nie­do­pusz­czal­na, ka­ra­na bły­ska­wicz­nie i bez­względ­nie. Jed­nak wszy­scy, o czym nikt gło­śno nie mówi, mo­dlą się co­dzien­nie, by nie na­stą­pi­ło to w ich or­ga­ni­za­cji, pio­nie, sek­cji; przy­naj­mniej nie wte­dy, gdy mają dy­żur. Lub w cza­sie pro­wa­dzo­nej przez nich ope­ra­cji.

Nie­mniej ta­kie rze­czy się zda­rza­ją.

– Wy­je­dzie­cie na­tych­miast. Na lot­ni­sku cze­ka śmi­gło­wiec. W Za­ko­pa­nem spo­tka­cie się z gru­pą wspar­cia. Jej do­wód­ca uru­cho­mił wszyst­kie do­stęp­ne kon­tak­ty. Moż­li­we, że do wa­sze­go przy­by­cia bę­dzie miał in­for­ma­cję o praw­do­po­dob­nym miej­scu po­by­tu obiek­tu.

– Moż­li­we? Praw­do­po­dob­nym? – za­py­tał Sza­ry, ci­chym, cał­ko­wi­cie bez­barw­nym gło­sem. Ide­al­nie pa­su­ją­cym do syl­wet­ki. Nie do za­pa­mię­ta­nia. Jego wła­ści­ciel był ar­cy­mi­strzem ni­ja­ko­ści.

– Prze­pra­szam za tak nie­pre­cy­zyj­ne okre­śle­nie. Ko­mu­ni­ka­ty o swo­ich ak­tu­al­nych pla­nach i miej­scach po­by­tu cel ogła­sza z iry­tu­ją­cym opóź­nie­niem. – Go­spo­darz spo­tka­nia i szef wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych w po­ko­ju osób uśmiech­nął się sa­my­mi usta­mi, pod­czas gdy jego oczy po­zo­sta­ły nie­po­ko­ją­co zim­ne.

– To ja prze­pra­szam.

– Gru­pa wspar­cia zro­bi wszyst­ko, żeby wam po­móc. Być może jej sze­fo­wi uda się do­trzeć do lu­dzi, wśród któ­rych ostat­nio cel się ob­ra­cał. Bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że bę­dzie­cie wie­dzie­li, gdzie spę­dzi dzi­siej­szy wie­czór.

– Za­pew­ne ni­g­dzie na wi­do­ku – po­now­nie za­brał głos Sza­ry. – Nie bę­dzie chciał ry­zy­ko­wać.

Go­spo­darz wes­tchnął.

– Na­mie­rzy­cie go i zli­kwi­du­je­cie. Ma­cie czas do ju­tra do dzie­wią­tej.

Sza­ry spoj­rzał na ekran; nie po to, by utrwa­lić so­bie twarz męż­czy­zny, któ­re­go miał ści­gać. Znał nie tyl­ko twarz, ale i czło­wie­ka. Wie­dział o nim wszyst­ko. Te­raz jed­nak chciał po pro­stu mieć chwi­lę na za­sta­no­wie­nie, by pre­cy­zyj­nie wy­ra­zić upo­rczy­wie krą­żą­cą po gło­wie myśl. Prze­niósł wzrok na go­spo­da­rza ga­bi­ne­tu.

– Nie moż­na wy­klu­czyć, że będą świad­ko­wie.

Go­spo­darz ski­nął gło­wą.

– Na­wet wię­cej – po­wie­dział. – Obiekt jest uzbro­jo­ny. Świad­ko­wie ła­two mogą się prze­kształ­cić w za­kład­ni­ków.

– Co wte­dy?

Zna­li ka­li­ber spra­wy. Od­po­wiedź mo­gła być tyl­ko jed­na. Mimo to chcie­li ją usły­szeć.

Głos go­spo­da­rza brzmiał ci­cho, co w ża­den spo­sób nie od­bie­ra­ło mu sta­now­czo­ści.

I jak­by pew­ne­go ro­dza­ju smut­ku.

– Obiekt to do­brze wy­szko­lo­ny i bar­dzo uta­len­to­wa­ny za­bój­ca. Sie­dzi w bran­ży dwa­na­ście lat. Jest bez­względ­ny i zde­ter­mi­no­wa­ny. Dla­te­go ma­cie zie­lo­ne świa­tło dla wszel­kich dzia­łań. Są tyl­ko dwa wa­run­ki: mają być sku­tecz­ne i dys­kret­ne. Stu­pro­cen­to­wo sku­tecz­ne i stu­pro­cen­to­wo dys­kret­ne. To tyle.

Wszy­scy wsta­li.

– Sza­ry, zo­stań, pro­szę – po­wie­dział go­spo­darz ga­bi­ne­tu.

Obaj cze­ka­li w mil­cze­niu, aż za człon­ka­mi gru­py po­szu­ki­waw­czej za­mkną się drzwi.

– Przyj­mu­je­my, że obiekt albo już zdo­był, albo w cią­gu naj­bliż­szych go­dzin zdo­bę­dzie do­ku­men­ta­cję Pe­ga­za. Ma­cie ją od­zy­skać, a obiekt zli­kwi­do­wać. Ale jest coś wię­cej. – Szef omiótł wzro­kiem po­kój, jak­by chcąc się upew­nić, że nikt prócz Sza­re­go nie usły­szy tego, co ma do po­wie­dze­nia. – Pe­gaz nie jest ce­lem sa­mym w so­bie. To klucz do glo­bal­nej ope­ra­cji o dłu­go­fa­lo­wych, stra­te­gicz­nych skut­kach. Być może na­dej­dą mo­men­ty, że to­bie czy two­im lu­dziom bę­dzie wy­da­wa­ło się ina­czej. Pa­mię­taj: cel jest znacz­nie waż­niej­szy niż Pe­gaz jako taki, ży­cie Ba­giń­skie­go, obiek­tu, two­je, two­ich lu­dzi czy na­wet moje. Ja­sne?

– Tak jest.

– Ro­zu­miesz za­da­nie?

– Pe­gaz musi zo­stać po­now­nie skom­ple­to­wa­ny.

– Bez wzglę­du na wszyst­ko.

Spo­tka­nie za­koń­czy­ło się do­kład­nie trzy­dzie­ści se­kund póź­niej.

* * *

Za­ko­pa­ne sta­no­wi­ło dla Ja­ku­ba Tysz­kie­wi­cza nie­mal dru­gi dom: spę­dził tu wię­cej cza­su, niż zdo­łał­by spa­mię­tać. Jako na­sto­la­tek był za­wod­ni­kiem War­szaw­skie­go Klu­bu Nar­ciar­skie­go. Zda­rza­ły się lata, gdy spę­dzał pod Gie­won­tem więk­szą część se­zo­nu. Znał na pa­mięć wszyst­kie oko­licz­ne sto­ki, każ­dy za­kręt, fał­dę te­re­no­wą, nie­mal każ­dy ka­mień. Bę­dąc dziec­kiem, za­ko­chał się w Ta­trach i ta mi­łość po­zo­sta­ła mu do dziś. Gdy po­znał He­le­nę, szyb­ko oka­za­ło się, że po­dzie­la ona jego gór­skie fa­scy­na­cje. Od­tąd jeź­dzi­li ra­zem.

Za­wsze było na swój spo­sób wy­jąt­ko­wo, ale Ja­kub nie pa­mię­tał tak sil­nych do­znań jak dziś: każ­dą swą cząst­ką czuł, sma­ko­wał, chło­nął. Jej skó­ra pach­nia­ła mi­ło­ścią, mię­śnie prę­ży­ły się pod skó­rą, a smu­kłe, dłu­go­no­gie cia­ło wy­zwa­la­ło w nim po­kła­dy ener­gii i na­mięt­no­ści, o ja­kie by sie­bie ni­g­dy nie po­dej­rze­wał.

Stra­cił po­czu­cie cza­su. Nie wi­dział, czy za oknem zdą­żył za­paść zmrok, czy w po­ko­ju pali się świa­tło; naj­praw­do­po­dob­niej miał­by na­wet trud­no­ści z od­po­wie­dzią na py­ta­nie, jaka jest obec­nie pora roku. Gdy mniej wię­cej wró­cił do świa­do­mo­ści, naj­pierw za­re­je­stro­wał ci­chut­ki chi­cho­cik He­le­ny. Po­tem fakt, że nie­mal cał­ko­wi­cie przy­kry­ła się koł­drą. Do­pie­ro po chwi­li usły­szał, po­wtór­ne za­pew­ne, pu­ka­nie.

– Tak? – Ja­kub nie zdo­łał po­zbyć się chry­py. Może na­wet nie pró­bo­wał; za­pew­ne zresz­tą nie było to moż­li­we w tak krót­kim cza­sie.

W drzwiach sta­nął fa­cet, któ­ry, by zmie­ścić się we fra­mu­dze, mu­siał się schy­lić. Bary wy­peł­nia­ły ją na całą sze­ro­kość. Miał ostro cio­sa­ną, osma­ga­ną wia­trem twarz, na któ­rą sta­rał się przy­wo­łać wy­raz życz­li­wej tro­ski. Mógł­by bez żad­nej cha­rak­te­ry­za­cji grać naj­bar­dziej krwio­żer­czych an­ta­go­ni­stów w ame­ry­kań­skich wy­so­ko­bu­dże­to­wych thril­le­rach.

– Mat­ko Bo­sko, Ku­buś, za pół go­dzi­ny od­jez­dzo­my, a to­bie ino fi­gle w gło­wie?

Tu­bal­ny głos jak ulał pa­so­wał do syl­wet­ki i wy­glą­du wła­ści­cie­la. Sta­ni­sław Krzep­tow­ski miał wszel­kie wa­run­ki po temu, by pro­wa­dzić kon­fe­ran­sjer­kę ple­ne­ro­we­go kon­cer­tu roc­ko­we­go bez ucie­ka­nia się do po­mo­cy sprzę­tu na­gła­śnia­ją­ce­go.

He­le­na za­chi­cho­ta­ła po­now­nie, nie­co gło­śniej i bar­dziej ner­wo­wo, po czym pod­cią­gnę­ła koł­drę jesz­cze wy­żej, po­zo­sta­wia­jąc na ze­wnątrz tyl­ko oczy i ka­wa­łek czo­ła. Wy­le­wa­ją­ce się spod ma­te­ria­łu kru­czo­czar­ne wło­sy ostro kon­tra­sto­wa­ły z bie­lą po­ście­li.

– Sta­siu, dał­byś nam jesz­cze kwa­drans? – za­py­tał Ja­kub. Chry­pa zmniej­szy­ła się nie­co.

– Ku­buś, przed piyń­ci go­dzi­na­mi do­łek wom trzi go­dzi­ny. Ce­pry sa­kra­menc­kie, ino by­ście se w po­ście­li le­ga­li i fi­glo­wa­li. Mu­sy­me iś za­roz. Syl­we­stra prze­fi­glu­je­cie.

Ja­kub prze­cią­gnął się. Nie miał ocho­ty ni­g­dzie się ru­szać. Swo­ją dro­gą, to za­baw­ne – od ślu­bu z He­le­ną mi­nę­ły czte­ry lata, a na­dal miał ocho­tę na ta­kie nu­me­ry. Na­wet co­raz więk­szą, szcze­rze mó­wiąc.

– Pięt­na­ście mi­nut.

– Ale nie wię­cej. Bo po­ja­dą bez nas.

Ja­kub mach­nął ręką. Tak wła­śnie są­dził: naj­le­piej by­ło­by, gdy­by po­je­cha­li bez nich.

Z dru­giej stro­ny – prze­cież wła­śnie po to dali się na­mó­wić na wy­pad w ro­dzin­ne stro­ny Krzep­tow­skie­go, by spę­dzić syl­we­stra po bo­że­mu – na tań­cach i za­ba­wie do bla­de­go świ­tu.

Krzep­tow­ski trzy­krot­nie roz­ca­pie­rzył dłoń, wy­raź­nie po­ka­zu­jąc pięć pal­ców, pu­ścił oko do przy­pa­tru­ją­cej mu się He­le­ny i wy­szedł.

He­le­na ener­gicz­nie wy­sko­czy­ła spod koł­dry i po­ma­sze­ro­wa­ła do ła­zien­ki. Tysz­kie­wicz za­ga­pił się: nim zdo­łał skon­cen­tro­wać wzrok na naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cych z jego punk­tu wi­dze­nia frag­men­tach jej fi­gu­ry, frag­men­ty owe (wraz z resz­tą cia­ła) szyb­ko znik­nę­ły za drzwia­mi. Po chwi­li do­biegł go szum prysz­ni­ca.

Ja­kub wes­tchnął. Cia­ło bo­la­ło go w naj­bar­dziej przy­jem­ny spo­sób – choć na kon­dy­cję, wy­trzy­ma­łość i siłę nie na­rze­kał, wy­raź­nie czuł każ­dy mię­sień i ścię­gno: go­dzi­ny nie­mal nie­prze­rwa­nych ćwi­czeń gim­na­stycz­nych zo­sta­wi­ły od­czu­wal­ny, słod­ki ślad. Chciał, by ów ślad ni­g­dy nie znik­nął.

Wstał nie­spiesz­nie i za­czął się ubie­rać. Na im­pre­zie miał obo­wią­zy­wać strój ca­su­al. Cał­kiem słusz­nie – wie­czo­ro­we suk­nie i gar­ni­tu­ry w oko­licz­no­ściach, w ja­kich miał od­być się syl­we­stro­wy bal, wy­glą­da­ły­by idio­tycz­nie. A więc: T-shirt, mięk­ki weł­nia­ny pu­lo­wer, spor­to­wa ma­ry­nar­ka, ba­weł­nia­ne spodnie. Tyl­ko cięż­kie gór­skie buty były od­stęp­stwem od resz­ty stro­ju – Ja­kub do­szedł do wnio­sku, że póź­niej zmie­ni je na bar­dziej sto­sow­ne.

Pod­niósł po­dusz­kę i w za­my­śle­niu spoj­rzał na pi­sto­let. Służ­bo­wy Glock od­bi­jał się ma­to­wą czer­nią od bie­li prze­ście­ra­dła. Ja­kub wzru­szył ra­mio­na­mi i wło­żył ka­bu­rę, broń oraz trzy za­pa­so­we ma­ga­zyn­ki do tor­by z nar­ciar­skim ekwi­pun­kiem. Jesz­cze w War­sza­wie po­wziął szcze­re po­sta­no­wie­nie, że pod­czas kil­ku dni urlo­pu za­po­mni o pra­cy; ow­szem, w dal­szym cią­gu jest gli­nia­rzem Wy­dzia­łu Ter­ro­ru Kry­mi­nal­ne­go i Za­bójstw Ko­men­dy Sto­łecz­nej, ale ani broń, ani od­zna­ka nie będą mu do ni­cze­go po­trzeb­ne. Dziś w nocy za­ba­wa do upa­dłe­go, a przez kil­ka na­stęp­nych dni jaz­da na nar­tach: oto wła­ści­wy plan na naj­bliż­szą przy­szłość.

Szum prysz­ni­ca ucichł. He­le­na we­szła do po­ko­ju w czar­nej ko­ron­ko­wej bie­liź­nie, któ­rą nie­daw­no do­sta­ła od Ja­ku­ba w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym. Uśmiech­nę­ła się lek­ko, wi­dząc spoj­rze­nie męża, po­krę­ci­ła nie­znacz­nie gło­wą, po czym za­czę­ła się ubie­rać.

* * *

Pod­ko­mi­sarz An­to­ni Smo­trycz znaj­do­wał się w sta­nie, któ­ry moż­na okre­ślić jako pro­por­cjo­nal­nie do­bra­ną mie­szan­kę oszo­ło­mie­nia prze­cho­dzą­ce­go w eu­fo­rię z oba­wą prze­ra­dza­ją­cą się w na­pa­dy nie­kon­tro­lo­wa­ne­go, dzi­kie­go stra­chu.

Dwu­dnio­wy urlop za­re­zer­wo­wał kil­ka ty­go­dni temu, ale zna­jąc re­alia in­sty­tu­cji, w któ­rej za­ra­biał na ży­cie, do ostat­niej chwi­li drżał, czy się uda. Ku jego nie­kła­ma­nej uldze tym ra­zem oby­ło się bez nie­spo­dzia­nek i awa­ryj­nych sy­tu­acji, któ­re mogą zni­we­czyć naj­bar­dziej na­wet wy­ra­fi­no­wa­ne pla­ny spę­dze­nia pry­wat­ne­go cza­su. Tego Dnia wstał rano, przed ósmą, co, zwa­żyw­szy na jego przy­zwy­cza­je­nia i wol­ny dzień, było zgo­ła nie­ty­po­we. Na wy­le­gi­wa­nie się do po­łu­dnia nie miał jed­nak zwy­czaj­nie cza­su.

Nie w Tym Dniu.

Kie­dy po dłu­go­trwa­łym ob­lę­że­niu Ha­nia zde­cy­do­wa­ła się przy­jąć jego za­pro­sze­nie, po cał­ko­wi­cie zro­zu­mia­łym na­pa­dzie trium­fal­ne­go upo­je­nia bły­ska­wicz­nie zro­zu­miał, że osią­gnął tyl­ko czę­ścio­wy suk­ces: ko­niecz­ny, ale z punk­tu wi­dze­nia Celu bę­dą­cy za­le­d­wie fun­da­men­tem osta­tecz­ne­go trium­fu.

Pod­ko­mi­sarz, z cha­rak­te­ry­stycz­ną dla ści­słych umy­słów dro­bia­zgo­wo­ścią, przy­stą­pił więc do opra­co­wa­nia szcze­gó­ło­we­go pla­nu ata­ku.

Po pierw­sze: grun­tow­ne sprzą­ta­nie przy­szłe­go pola – oby – bi­tew­nej chwa­ły. Po kil­ku po­po­łu­dniach spę­dzo­nych ze szczot­ką w ręku osią­gnął efekt wię­cej niż za­do­wa­la­ją­cy: skrom­na ka­wa­ler­ka lśni­ła czy­sto­ścią i wy­dzie­la­ła dys­kret­ny za­pach wa­ni­lii, do­by­wa­ją­cy się z aro­ma­te­ra­peu­tycz­ne­go ko­min­ka.

Po dru­gie: menu. Tu było go­rzej. Smo­trycz za­li­czał się do lu­dzi, któ­rzy, poza jed­nym wy­jąt­kiem, po­tra­fią przy­pa­lić na­wet wodę na her­ba­tę. Co wię­cej, rzecz wy­ma­ga­ła sta­ran­ne­go pla­no­wa­nia ja­dło­spi­su, by już na po­cząt­ku ko­la­cji nie oka­za­ło się, że z wiel­kim na­kła­dem tru­du przy­rzą­dzo­ne po­tra­wy nie leżą w gu­ście go­ścia. W tej kwe­stii przy­da­ło się ana­li­tycz­ne i wy­wia­dow­cze do­świad­cze­nie pod­ko­mi­sa­rza. Za­się­gnął ję­zy­ka w śro­do­wi­sku zna­jo­mych, a tak­że przy­ja­ciół Hani i po kil­ku dniach dys­kret­ne­go zbie­ra­nia in­for­ma­cji do­wie­dział się, cze­go Ha­nia nie zno­si, a co wpra­wia ją w do­bry na­strój. Miał szczę­ście: uwiel­bia­ła aku­rat je­dy­ną po­tra­wę, któ­rej umie­jęt­ność przy­rzą­dza­nia wy­niósł z domu ro­dzin­ne­go, i to na­praw­dę na wy­so­kim po­zio­mie: kacz­kę z jabł­ka­mi. Nikt nie umiał wy­tłu­ma­czyć, a naj­mniej sam za­in­te­re­so­wa­ny, dla­cze­go po­tra­fił przy­go­to­wać i upiec to da­nie, a nie po­tra­fił ni­cze­go in­ne­go; było jed­nak bez­spor­nym fak­tem, że wszel­kie pró­by przy­rzą­dza­nia po­traw nie­bę­dą­cych kacz­ką koń­czy­ły się mniej­szy­mi czy więk­szy­mi ka­ta­stro­fa­mi; a z fak­ta­mi, jak wia­do­mo, cięż­ko prze­cież dys­ku­to­wać.

Za­tem kacz­ka mia­ła sta­no­wić pod­sta­wę: w syl­we­stro­wy po­ra­nek po miesz­ka­niu roz­cho­dził się sma­ko­wi­ty aro­mat pie­czo­ne­go dro­biu. Jed­nak już przy punk­cie dru­gim Smo­trycz po­niósł cał­ko­wi­tą po­raż­kę: bez­owy blat, baza dla de­se­ru, oka­zał się mieć kon­sy­sten­cję gumy do żu­cia. Ta po­zy­cja menu mu­sia­ła zo­stać zre­ali­zo­wa­na za po­mo­cą tak zwa­nych za­so­bów ze­wnętrz­nych, bo­wiem w ża­den spo­sób nie kwa­li­fi­ko­wa­ła się do speł­nie­nia roli ta­ra­nu bu­rzą­ce­go ostat­nie ba­stio­ny obro­ny Hani przed wiel­ką Syl­we­stro­wą Na­gro­dą, do któ­rej Smo­trycz spo­dzie­wał się do­trzeć nie póź­niej niż po no­wo­rocz­nym to­a­ście. Tak mia­ła wy­glą­dać ostat­nia pro­sta: szam­pan, bezy z tru­skaw­ka­mi i bitą śmie­ta­ną, a po­tem Gran­de Fi­na­le.

Po trze­cie: na­pit­ki. Smo­trycz na­wet w naj­bar­dziej życz­li­wej in­ter­pre­ta­cji wła­snych za­in­te­re­so­wań i umie­jęt­no­ści nie mógł­by na­zwać się ko­ne­se­rem szla­chet­nych al­ko­ho­li, ale dzię­ki kon­fe­ren­cji od­by­tej z do­świad­czo­nym zna­jo­mym, za­wo­do­wym im­por­te­rem win hisz­pań­skich i wło­skich oraz wy­asy­gno­wa­niu po­waż­nej sumy po­nad dwu­stu zło­tych stał się wła­ści­cie­lem trzech bu­te­lek wy­traw­ne­go trun­ku, któ­ry we­dle wszel­kich za­pew­nień fa­chow­ca miał gwa­ran­to­wać ja­kość, smak, na­strój i szyb­ką dro­gę do uprag­nio­ne­go suk­ce­su.

Po czwar­te w koń­cu: od­po­wied­nia opra­wa mu­zycz­na. Smo­trycz, sa­mot­nik nie­mal do­sko­na­ły, nie przy­kła­dał spe­cjal­nej wagi do ja­ko­ści do­mo­we­go sprzę­tu ste­reo. Nie był mi­ło­śni­kiem mu­zy­ki, trak­to­wał ją ra­czej jako wy­peł­niacz tła pod­czas pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du. Z po­mo­cą przy­szedł przy­pa­dek. Ko­lej­ny zna­jo­my, ko­le­ga z ław­ki szkol­nej, au­dio­fil, szczy­cił się do­sko­na­łym sprzę­tem au­dio, a tak­że im­po­nu­ją­cą ko­lek­cją mu­zy­ki. Jego syl­we­stro­we pla­ny za­kła­da­ły ty­go­dnio­wy wy­jazd na nar­ty w Alpy, więc, nie bez pew­nych opo­rów, zgo­dził się wy­po­ży­czyć sprzęt wraz ze spo­rą par­tią płyt za­wie­ra­ją­cych wy­łącz­nie Wpra­wia­cze W Od­po­wied­ni Na­strój. Smo­trycz do­ko­nał sta­ran­nej se­lek­cji re­per­tu­aru; jako do­bry tak­tyk miał opra­co­wa­nych kil­ka wa­rian­tów sce­na­riu­sza prze­bie­gu tego wie­czo­ru.

Ogól­nie: sta­rał się prze­wi­dzieć wszyst­ko. Być przy­go­to­wa­nym. Uni­kać nie­spo­dzia­nek.

Te­raz trzy­mał słu­chaw­kę w ręku i usi­ło­wał być jed­no­cze­śnie miły i sta­now­czy.

– Tak, mamo. Bar­dzo waż­ne. Nie pro­sił­bym o po­moc…

– Zwy­kle przy­po­mi­nasz so­bie o mnie, kie­dy cze­goś po­trze­bu­jesz.

Smo­trycz wes­tchnął. Na usta ci­snę­ło mu się kil­ka róż­nych od­po­wie­dzi, ale wy­brał tę, któ­rej sto­sun­ko­wo naj­mniej chciał udzie­lić.

– Wiem. Prze­pra­szam.

Chwi­la ci­szy. Wes­tchnie­nie. Dłu­gie, zna­czą­ce, alu­zyj­ne.

– Do­brze. Cze­go chcesz?

Na­wet nie mu­siał się­gać do kart­ki.

– Tort bez­owy z tru­skaw­ka­mi i bitą śmie­ta­ną. Nie za duży. Taki na dwie oso­by.

Po­now­ne wes­tchnie­nie. Tym ra­zem nie­co krót­sze.

– Przy­jedź o szó­stej.

– Dzię­ku­ję.

Odło­żył słu­chaw­kę. Roz­mo­wa z mamą zwy­kle prze­bie­ga­ła we­dług tego sa­me­go sche­ma­tu. Cie­szył się, że ma ją za sobą.

Kry­tycz­nym okiem obej­rzał miesz­ka­nie. Kacz­ka cze­ka­ła w pie­kar­ni­ku; bu­tel­ki wina krót­kim sze­re­giem prę­ży­ły się na ku­chen­nym bla­cie. Stół w po­ko­ju przy­kry­ty bia­łym ob­ru­sem pre­zen­to­wał się oka­za­le. Wy­smu­kłe kie­lisz­ki cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­ły na start.

Gry­plan na naj­bliż­szy czas:

przy­staw­ka: sa­ła­ta z orze­cha­mi, gor­gon­zo­lą, grusz­ka­mi i so­sem vi­ne­gret (jako że po­tra­wa nie wy­ma­ga­ła go­to­wa­nia, Smo­trycz za­ło­żył, że po­ra­dzi so­bie z nią sam),

wy­pad do mat­ki po tort,

ką­piel, go­le­nie, gar­de­ro­ba.

A po­tem już tyl­ko ocze­ki­wa­nie.

* * *

Szef gru­py na­zy­wał się Bi­nie­wicz, ale wszy­scy, poza jego bez­po­śred­nim zwierzch­ni­kiem, zna­li go pod pseu­do­ni­mem Sza­ry. Praw­dzi­we­go na­zwi­ska nie uży­wał tak daw­no, że nie­mal o nim za­po­mniał; na­wet w kon­tak­tach urzę­do­wych, na­der rzad­kich, po­słu­gi­wał się przy­bra­ny­mi toż­sa­mo­ścia­mi. W pań­stwo­wym sys­te­mie ubez­pie­czeń spo­łecz­nych ni­g­dy go nie umiesz­czo­no, jego praw­dzi­wy nu­mer PE­SEL daw­no wy­ma­za­no, a Urząd Skar­bo­wy na­wet o nim nie sły­szał.

Przez lata pra­cy udo­sko­na­lił w so­bie do per­fek­cji umie­jęt­ność pa­mię­ta­nia, któ­re­go ze swo­ich ży­cio­ry­sów uży­wa tym ra­zem. Dla pań­stwa, któ­re­go był oby­wa­te­lem, for­mal­nie nie ist­niał.

Pię­ciu jego współ­pra­cow­ni­ków mia­ło iden­tycz­ny sta­tus. Wszy­scy byli he­te­ro­sek­su­al­ny­mi ka­wa­le­ra­mi w wie­ku od dwu­dzie­stu sied­miu do trzy­dzie­stu pię­ciu lat, miesz­ka­li w ano­ni­mo­wych, wy­naj­mo­wa­nych miesz­ka­niach w wiel­kich blo­ko­wi­skach sto­li­cy. Nie mie­li żad­nych zo­bo­wią­zań ro­dzin­nych ani to­wa­rzy­skich. Nie­zbyt czę­ste kon­tak­ty z ko­bie­ta­mi ogra­ni­cza­li do jed­no­ra­zo­wych in­cy­den­tów. Każ­dy z nich był ra­por­to­wa­ny Sza­re­mu (bez szcze­gó­łów ero­tycz­nych, ale z uwzględ­nie­niem do­kład­nych per­so­na­liów ko­bie­ty) jesz­cze przed fak­tem. W swo­ich praw­dzi­wych ży­cio­ry­sach nie po­sia­da­li ni­cze­go, co mo­gło­by sta­no­wić przed­miot szan­ta­żu czy na­ci­sku. Sta­no­wi­li swe­go ro­dza­ju za­kon; w ten spo­sób zresz­tą o so­bie my­śle­li.

Re­gu­ły były ja­sne i ża­den z człon­ków ze­spo­łu ni­g­dy ich nie kwe­stio­no­wał.

Te­raz przy­szło im się zmie­rzyć z jed­nym z naj­trud­niej­szych za­dań w ob­fi­tu­ją­cej w ry­zy­kow­ne ak­cje i nie­bez­pie­czeń­stwa ka­rie­rze. Od po­cząt­ku szko­le­nia wpa­ja­no im, że zdraj­cy za­wsze sta­no­wią naj­więk­sze za­gro­że­nie. Wpły­wa­ją na za­kłó­ce­nie har­mo­nii pro­ce­dur, rów­no­wa­gi sił, po­rząd­ku. Mu­szą być eli­mi­no­wa­ni bez chwi­li wa­ha­nia.

Lot śmi­głow­cem, choć ma­szy­ną tar­ga­ły po­dmu­chy po­ry­wi­ste­go wia­tru, prze­biegł bez za­kłó­ceń. Więk­szość człon­ków gru­py spa­ła. Sza­ry nie mógł so­bie na to po­zwo­lić: sen w po­wie­trzu za­wsze przy­pła­cał mi­gre­ną, a ból gło­wy był ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz chciał. Wie­dział, że dziś wie­czór (i być może przez część nocy) musi być mak­sy­mal­nie skon­cen­tro­wa­ny. Każ­dy błąd w oce­nie sy­tu­acji lub dzia­ła­niu mógł być błę­dem ostat­nim. Dla­te­go z za­mknię­ty­mi ocza­mi roz­pa­try­wał licz­ne wa­rian­ty roz­wo­ju sy­tu­acji. Da­nych miał mało. Jed­no­cze­śnie wie­dział, że prze­ciw­nik, choć sa­mot­ny, jest czło­wie­kiem skraj­nie nie­bez­piecz­nym. Nie tyle na­wet przez swo­je wy­szko­le­nie czy do­świad­cze­nie: Sza­ry są­dził, że jego wła­sne wy­szko­le­nie i do­świad­cze­nie nie ustę­pu­ją po­zio­mem umie­jęt­no­ściom zdraj­cy. Jed­nak tam­ten czło­wiek miał coś, co w bran­ży czy­ni­ło go wy­jąt­ko­wym: zdol­ność do bły­ska­wicz­nej oce­ny po­ło­że­nia i na­głej zmia­ny pla­nów, im­pro­wi­za­cji opar­tej na ge­nial­nej in­tu­icji oraz wy­czu­ciu cza­su i prze­strze­ni. Sza­ry kil­ka go­dzin po­świę­cił na czy­ta­nie akt zdraj­cy. Wie­le prze­pro­wa­dzo­nych przez nie­go ak­cji wła­śnie na tym się opie­ra­ło: na­głe prze­szko­dy wy­stę­po­wa­ły nie­spo­dzie­wa­nie i wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że za­da­nie nie zo­sta­nie wy­ko­na­ne, a czło­wiek ten za­koń­czy mi­sję wię­zie­niem lub śmier­cią. Jed­nak wzmian­ko­wa­na wy­żej umie­jęt­ność po­zwa­la­ła mu ob­ró­cić prze­szko­dy na swo­ją ko­rzyść i wy­ko­nać za­da­nie.

Co wię­cej, zdraj­ca, wbrew utar­tym pro­ce­du­rom, zwykł dzia­łać w po­je­dyn­kę. Był wil­kiem, któ­ry kąsa sa­mot­nie. Sze­fo­stwo fir­my, zwa­żyw­szy na nie­kwe­stio­no­wa­ne suk­ce­sy swe­go naj­lep­sze­go wy­ko­naw­cy, uczy­ni­ło wy­ją­tek i za­ak­cep­to­wa­ło taki spo­sób dzia­ła­nia.

Choć wiatr wzma­gał się, co­raz moc­niej szar­piąc ma­szy­ną, pi­lot wy­lą­do­wał gład­ko.

Bia­ły van na kra­kow­skich nu­me­rach już…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Tej książ­ki z pew­no­ścią nie uda­ło­by się skoń­czyć bez wy­dat­nej po­mo­cy kil­ku osób:

mo­jej żony Kasi, któ­ra na­ci­ska­ła, by gó­ra­le mó­wi­li mię­dzy sobą gwa­rą, a nie war­szaw­ską pol­sz­czy­zną, oraz wło­ży­ła ogrom­ny wy­si­łek, by tekst przy­brał po­żą­da­ny kształt,

Kuby Hor­now­skie­go, ra­tow­ni­ka Ta­trzań­skie­go Ochot­ni­cze­go Po­go­to­wia Ra­tun­ko­we­go, któ­ry po­świę­cił masę cza­su na wy­jaś­nie­nie mi szcze­gó­łów do­ty­czą­cych sprzę­tu wy­so­ko­gór­skie­go oraz tech­nik wspi­nacz­ko­wych i ra­tow­ni­czych,

dok­to­ra Paw­ła An­drusz­kie­wi­cza, z któ­rym od­by­łem kil­ka se­sji po­świę­co­nych ura­zom gło­wy oraz po­stę­po­wa­niu me­dycz­ne­mu do­ty­czą­ce­mu ta­kich przy­pad­ków,

oraz dok­to­ra Krzysz­to­fa Lie­de­la, ob­ja­śnia­ją­ce­go mi z (jak zwy­kle) ogrom­ną cier­pli­wo­ścią za­wi­ło­ści re­guł kie­ru­ją­cych pra­cą roz­ma­itych służb spe­cjal­nych.

Dzię­ku­ję jesz­cze raz.

Mar­cin Ci­szew­ski