Strona główna » Obyczajowe i romanse » Widać było tylko szczęście

Widać było tylko szczęście

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64488-14-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Widać było tylko szczęście

O dzieciństwie, które nas kształtuje. O miłości, która nas okalecza. O przebaczeniu i odkupieniu, które mimo wszystko są możliwe. Tryptyk życia pewnej rodziny.

 Widać było tylko szczęściepowieść nominowana do Nagrody Goncourtów, to czwarta już ukazująca się w Polsce książka Grégoire’a Delacourta. Pisarza celującego w subtelnych portretach bohaterów w ich uwikłaniach rodzinnych, bohaterów uchwyconych w momencie życiowego przełomu, wielkiej szansy lub upadku, mroku – jak Antoine, bohater najnowszej powieści. Bo gdzie i kiedy widać tylko szczęście? Na fotografii? Antoine, przeglądając stosy zdjęć swej rodziny, konstatuje z goryczą, że te, gdzie widać tylko szczęście, nie pokazują zła, które już wówczas nadciągało.

 

Cytat:

Zrozumieć, to zrobić krok olbrzyma ku drugiemu człowiekowi. To początek przebaczenia

 

Grégoire Delacourt

(ur. w 1960 roku w Valenciennes)

W 1978 roku, dokładnie w dniu osiemnastych urodzin, jego pierwszy artykuł trafia na łamy dziennika „Le Monde”. Od 1982 roku zaczyna tworzyć reklamy, a w 2004 zakłada własną agencję reklamową.

W 2011 roku ukazuje się Pisarz rodzinny, jego debiut literacki, nagrodzony m.in. Prix Marcel Pagnol, Rive Gauche à Paris, Coeur de France. Rok później wydaje drugą powieść, Listę moich zachcianek – przeniesioną na ekran w 2014 roku. Potem Na pierwszy rzut oka. Wszystkie jego książki trafiają na listy bestsellerów, a prawa do nich zostają sprzedane do ponad 35 krajów.

Polecane książki

Kluczowym orężem w walce z oszustwami podatkowymi jest mechanizm odwrotnego obciążenia. Od 1 lipca 2015 r. będzie on miał zastosowanie do znacznie szerszej grupy towarów, a co za tym idzie – także do przedsiębiorców nimi handlujących. Oprócz tych zmian wprowadzono zasadę, że podatnicy sprzedający to...
Kiedy w 1989 roku w wydawnictwie podziemnym „Kret” ukazała się książka „Opowieść heroiczna” Mirosława Jasińskiego i Mirosława Spychalskiego nikt nie liczył na taki sukces. A jednak! Nakład rozszedł się w błyskawicznym tempie, a sama publikacja przez wielu nazwana została kultową. Pomysł na książkę ...
  W cieniu najwyższych gór świata rozgrywa się dramat – wycieńczona grupa Tybetańczyków stara się przedostać do Indii, aby uniknąć prześladowań ze strony władz Chińskiej Republiki Ludowej. Na drodze ku wolności stają im nie tylko siły natury, ale także oddziały wojska, które nie zawahają się otw...
Sporom sąsiedzkim dotyczącym korzystania z nieruchomości rolnych można nie tylko unikać, ale również im zapobiegać. W niniejszym e-booku omawiamy najczęstsze zasady dotyczące relacji sąsiedzkich w gospodarstwie. Odpowiadamy zatem na pytania, czyją własnością są owoce, które spadły z drzewa sąsiada, ...
Bohater tego opowiadania pracuje w centrum ratowniczym nad brzegiem Pacyfiku. Niczego mu nie brakuje i chyba posiada wszystko co potrzebne jest do szczęścia, a więc młodość, słonecznąplażę, błękitne niebo i bezmiar morza, a także dobrą pracę i przyjaciół. A jednak ten wrażliwy i wykształcony...
“Alfabet szczęścia 1. Miłość. Błogosławieni. Niebo. Bóg” - to pierwszy z czterech tomów. Książka: „Alfabet szczęścia” „mówi” o alfabecie, ale w szczególny i nietypowy sposób, ze względu na to, że pomaga znaleźć to, co szukamy całe życie - prawdziwą radość. Nazywałbym moją książkę „Podręcznikiem szcz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gregoire Delacourt

tytuł oryginału

On ne voyait que le
bonheur

koncepcja graficzna

Michał
Batory

redakcja i korekta

Bogna
Piotrowska

przygotowanie wersji elektronicznej

Katarzyna
Marzec

© 2014 by Editions JC Lattès

© 2019 for the Polish
edition by Drzewo Babel

All rights reserved

DRZEWO BABEL

UL. LITEWSKA 10/12
• 00-581 WARSZAWA

listy@drzewobabel.pl

www.drzewobabel.pl

ISBN 978-83-64488-14-6

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

To jest dla dziewczyny,

która siedziała na samochodzie.

Przez nią poleciałem do Dumbo.

Nie potrząsajcie mną, jestem pełen łez.

Henri Calet, Peau d’ours

Jedno życie jest warte, ja akurat
dobrze to wiem, trzydzieści do czterdziestu tysięcy euro.

Życie: szyjka wreszcie otwarta na dziesięć
centymetrów, krótki oddech, narodziny, krew, łzy, radość, ból,
pierwsza kąpiel, pierwsze zęby, pierwsze kroki; nowe słowa, upadek
z roweru, aparat ortodontyczny, lęk przed tężcem, kawały, kuzyni,
wakacje, alergia na kocią sierść, kaprysy, słodycze, próchnica,
pierwsze kłamstwa, spojrzenia z ukosa, śmiechy, zachwyty, szkarlatyna,
niezgrabne koślawo rosnące ciało, uszy długo za wielkie, mutacja,
erekcje, kumple, dziewczyny, łyżeczka do wągrów, zdrady, dobre
uczynki, pragnienie zmiany świata – pozabijać bydlaków, wszystkich
bydlaków – kace, krem do golenia, zawody miłosne, miłość,
pragnienie śmierci, matura, uniwerek, Radiguet, Stonesi, rock, opary
kleju, ciekawość, pierwsza praca, pierwsza wypłata, z tej okazji
balanga, narzeczeństwo, małżeństwo, pierwsza zdrada, nowa miłość,
potrzeba miłości, czyjaś tkliwość dla nas, opium drobnych czułości,
pierwsze wspomnienia, czas nagle szybciej ucieka, plamka na prawym płucu,
ból przy porannym siku, nowe pieszczoty, skóra, pieprzyk na skórze,
pieprzyk podejrzany, rozdygotanie, oszczędności, szukanie ciepła,
plany na później, kiedy one już będą duże, kiedy znów będziemy we
dwójkę, podróże, błękitne oceany, blood and sand w barze hotelu,
którego nazwy nie sposób wymówić, w Meksyku, może gdzie indziej,
uśmiech, świeże prześcieradła, zapach czystości, ponowne spotkanie,
ostry seks, jak brzytwa. Życie.

Trzydzieści do czterdziestu tysięcy euro, jeśli
cię przejechał samochód.

Dwadzieścia, dwadzieścia pięć tysięcy, jeśli
jesteś dzieckiem.

Trochę ponad sto tysięcy, jeśli rozpieprzasz
się razem z samolotem i dwustu dwudziestoma siedmioma innymi
życiami.

Ile warte były nasze?

CZĘŚĆ PIERWSZA

pięćdziesiąt tysięcy dolarów

Tego dnia tematem „Dziś
na ekranie” była sprawa Lindbergha, rozmawialiśmy o tym
w szkole. Miałem dziewięć lat. Opowiedziano nam o kidnapingu,
o dwudziestomiesięcznym pulchnym bobasku z loczkami,
o żądaniu okupu; pięćdziesiąt tysięcy dolarów, w roku 1932
– majątek. A potem przerażenie. Pieniądze zapłacono, ciało
Charlesa Augustusa odnaleziono w stanie zaawansowanego rozkładu,
z ciężkim uszkodzeniem czaszki. Zbrodniarza schwytano i stracono na
krześle elektrycznym, a my opuszczając tego dnia szkołę czuliśmy
się nienadzwyczajnie. Wielu z nas wróciło do domu biegiem. Ja też
szedłem dość szybko, oglądając się stale za siebie i dotarłem
blady, drżący, spocony. Siostry śmiały się ze mnie: wpadł do
wody, wpadł do wody, co za dureń. Miały tylko po pięć lat. Matka
uznała, że jestem w rozpaczliwym stanie, po czym zgasiła swojego
mentolowego, bez pośpiechu, nawet z rozkoszą. Rzuciłem się jej
w ramiona, a ona z lekka się cofnęła. Może ze zdziwienia. Nie
byliśmy rodziną skłonną do czułości, nie było między nami gestów
pieszczotliwych ani czułych, słodkich słów. U nas uczucia tkwiły na
swoim miejscu, we wnętrzu. Gdyby mnie porwano, drżąc spytałem matki,
czy wy z tatą wpłacilibyście pieniądze? Uratowalibyście mnie? Jej
oczy, dwie niedowierzające kulki, nagle rozjaśnione powiększyły
się, a potem uśmiechnęła się, a że uśmiechała się rzadko,
jej uśmiech był jeszcze piękniejszy. Poprawiła mi palcami spadający
kosmyk. Czoło miałem zimne. Usta sine.

Oczywiście, Antoine, powiedziała
cicho. Oddalibyśmy za ciebie życie. Całe nasze życie.

Moje serce uspokoiło się.

Nigdy mnie nie porwano. Nigdy więc nie oddali za
mnie życia. I nie zostałem uratowany.

osiemdziesiąt euro

Masakra, mówię ci. Trafiłem na
nią w Internecie. Z początku miałem pietra, po prostu paranoja. Coś
w tym stylu: sfilmują mnie i będą mnie szantażować. Albo dostanę
po mordzie, albo zabiorą mi pieniądze, zegarek, wybiją zęby. Ciężki
cykor. A przecież mam czterdziestkę na karku tak jak ty, Antoine,
umiem przypieprzyć, teraz, rozumiesz, co mam
na myśli. Ale tam to było co innego. Kiedy przyszedłem, miałem
naprawdę pietra. Domofon, wąskie ponure wejście. O jedenastej
rano śmierdzi żarciem, wilgotne schody, jak w kiepskim filmie. To
było na czwartym. Serce mi biło. Moich trzydzieści osiem wiosenek:
czułem, jak nadbiegają sprintem. Muszę się wziąć za sport,
przynajmniej rower. Podobno sport to zdrowie. Serce mało mi nie
pękło. Wyobrażasz sobie minę Fabienne nad moim trupem? Skąd
się tu wziął? Ale co, do cholery, mój mąż tu robi o jedenastej
rano! W domu, gdzie na czwartym mieszka kurwa. Trochę zwolniłem. Na
podeście trzeciego wyrównałem oddech. Spokojnie. Jak stary kundel:
kiedy mu rzucasz piłeczkę daleko, bardzo daleko, odpoczywa między
jedną a drugą, nim zrobi kupę. Nie przepadam za psami, śmierdzą
na deszczu. Poza tym pies szybko się starzeje, ma przerzuty, trzeba
go usypiać. Krótko mówiąc. Na czwartym jest czworo drzwi, nie wiem,
które są właściwe. Ale jedne otwarte, albo raczej uchylone. Wchodzę
powolutku, ostrożnie, wciąż ten cykor. Nigdy mi nie stanie, mówię
sobie. Ona stoi w drzwiach. Kurwa, jest megadrobna, w ogóle nie
przypomina zdjęcia z Internetu. Ma ładny uśmiech, mimo wszystko. To
nawet nie jest kawalerka, zwykły pokój, prawie ciemny, wyro i nic
więcej. Komp, pudełko chusteczek. Wciskam jej osiemdziesiąt euro,
ona je liczy i myk, gdzieś je chowa. Potem podchodzi, rozpina mi
gacie. Po prostu. Rozglądam się. Nic. Nie widać czerwonego światełka
kamery. Nic. Tylko lepka bieda. Właściwie to szczęście, że Fabienne
nie lubi tych rzeczy. (Milczenie). Bo ja nie lubię za bardzo prosić,
jest w tym coś wulgarnego, moim zdaniem. Obciągnij
mi. To nie są słowa miłości. Fellatio też nie. Nawet
jeśli są zabawne, flet na przykład. Tak, Antoine, „flet, kabel”
to zabawne, ale to nie są słowa miłości. Nie po to kocham żonę,
żeby jej mówić świństwa. A więc ta mała jest po to, dla tych
moich słów, które mi więzną w gardle. Żeby utopić moją formę
tchórzostwa. Jesteśmy utrupieni, my, mężczyźni, ty to dobrze
wiesz. Za osiemdziesiąt euro obciąga mi zajebiście, a przy tym nie
ranię Fabienne.

SSS pociągnął ostatni łyk piwa, skwitował
westchnieniem swoją maleńką przyjemność, odstawił delikatnie kufel
i spojrzał na mnie. Uniósł brwi, uśmiechnął się samymi oczyma,
wstał.

Zostaw, ja, powiedziałem, kiedy sięgnął ręką
do kieszeni.

Dziękuję, Antoine. Do jutra.

I zostałem sam.

Zapaliłem kolejnego papierosa, zaciągnąłem się
mocno. Dym palił mi usta i pierś; rozkoszny zawrót głowy. Podeszła
kelnerka, uprzątnęła nasze dwa puste kufle. Zamówiłem jeszcze
jeden. Nie chciałem wracać do domu, do mojego pustego życia. Ona
miała piękną twarz, piękne usta, ładne ciało. A także połowę
moich lat. Ale nie odważyłem się.

pięć franków

Rodzice chcieli mieć dziecko,
żeby jak najszybciej zostać rodziną, czyli parą, której nie zadaje
się pytań. Dziecko po to, by ustanowić jakiś dystans między światem
a nimi. Już wtedy.

Ledwie wróciła ze szpitala, gdzie mnie urodziła,
poszła do swego pokoju, by palić mentolowe i czytać Sagankę. Szybko
odzyskała lekką sylwetkę pisarki, ten dwudziestoletni wdzięk. A kiedy
czasem wychodziła coś kupić, warzywa, mleko w proszku albo
paczkę papierosów i pytano ją, jak się czuje dziecko, czyli ja,
odpowiadała bardzo dobrze, zdaje się, bardzo dobrze; i jej uśmiech
zniewalał.

Trasę szpital – dom pokonałem w citroënie
2CV. Ojciec prowadził ostrożnie, chyba świadom kruchości tego, co
wiezie: trzy kilo dwieście ciała i organów, siedemdziesiąt pięć
centylitrów krwi, a zwłaszcza ciemiączko, odsłonięte, pulsujące,
które nieostrożny ruch rozdarłby bez wysiłku. Wysadził nas pod domem
nie wysiadając z naszego gruchota. A więc na trasie prowadzącej
od samochodu do białej kołyski w sypialni jego ramiona nie chroniły
mnie przed przemocą przypadku. Pozwolił matce, by ułożyła mnie sama,
by sama zachwyciła się najpiękniejszym dzidziusiem na świecie, sama
postarała się rozpoznać w moim nosie nos jednej z babć, w moich
ustach usta jednego z dalszych przodków. Zostawił nas samych, nie
objął swej żony, nie zatańczył. Po prostu wrócił do drogerii,
gdzie urzędował już od przeszło roku pod rządami właściciela,
niejakiego pana Lapchina, wdowca, bez spadkobierców, szczęśliwego,
że zatrudnił mojego ojca, który podobno dokonywał cudów. Dla
nastolatków cierpiących na trądzik młodzieńczy sporządzał
skuteczne maści z czteroprocentowego nadtlenku benzoilu; dla
przerażonych pań – trutki na szczury, myszy, pająki, prusaki,
karaluchy, a czasem na chandrę: trzy krople na język przed snem,
a jutro będzie pani pogodna jak wyspa, jak laguna. To będzie pięć
franków, pani Jeanmart. Świetnie się składa, mam nowiutki banknot,
proszę. Pięć franków za to, by być szczęśliwą, to niedrogo,
dziękuję, dziękuję. Ojciec studiował chemię, lubił poezję,
ale jego marzenia o nagrodzie Nobla prysły wraz z pojawieniem
się mojej matki. Ona mnie rozmagnetyzowała, mówił później,
chłodno, jakby mówił rozpuszczalność. Albo
polimeryzacja. Przez nią zgubił kierunek,
głowę, spodnie – co tłumaczy, skąd się wziąłem – i trochę
włosów. Spotkali się pewnego 14 lipca na placu Aristide’a Brianda
w Cambrai. Ona była z siostrami. On z braćmi. Ich spojrzenia się
spotkały. Potem się zwarły. Ona była wysoka, szczupła, miała jasne
włosy, „blond wenecki”, czarne oczy; on był wysoki, szczupły,
czarnowłosy, miał oczy zielone jak morska woda. Zachwycili się sobą,
choć może wtedy był to zachwyt kurtuazyjny: uśmiech, obietnica
spotkania, uścisk dłoni. Nazajutrz spotkali się w herbaciarni
Montois. Matka powie mi później, że w biały dzień, bez muzyki,
bez ogni sztucznych, bez szampana i bez łagodnej euforii wydał
się jej mniej czarujący. Ale cóż, miał zielone oczy, a ona
marzyła o zielonookim mężczyźnie, chociaż nikt nie marzy
o laborancie. Poczynili sobie różne obietnice, przedstawili się
rodzicom. Student chemii. Studentka niczego. On miał dwadzieścia
lat, ona siedemnaście. Pobrali się sześć miesięcy później. 14
stycznia. Zdjęcia ślubne są dzięki bogu czarno-białe. Nie widać
więc na nich sinych warg ani wielkiej bladości mojej matki, jej blond
weneckiego puszku sterczącego jak kolce. Mróz. Ten mróz, od którego
już wtedy odrętwiała ich miłość i pociemniały zielone oczy.

Jak daleko sięgam pamięcią, szukałem daleko,
dowiadywałem się i z bardzo daleka płakałem, wydaje mi się,
że moi rodzice się nie kochali.

dwadzieścia siedem euro

Nie zdążyłem dopić piwa. Moja
komórka odezwała się, wyświetlił się numer, numer żony mojego
ojca.

Jej głos, od razu. Głos unoszący się wysoko,
głos, który mógł śpiewać Wokalizę Rachmaninowa, Ave Maria Schuberta
z chórem kościelnym.

Jej głos, nagle. Pęknięty.

Wychodzimy od lekarza to okropne okropne nie wiem
co powiedzieć jak powiedzieć jak tobie powiedzieć ale to twój ojciec
chodzi o twojego ojca nie wiemy jeszcze ale nie jest dobrze coś jest
jakieś ślady to okrężnica to miałoby być tu to miałoby się
zacząć tu i spytałam lekarza czy to pewne czy to jest to czy to
choroba której nazwy się nie wymawia i on na mnie spojrzał miał
smutną minę przysięgam że miał smutną minę to dobry internista
zna dobrze twojego ojca opiekuje się nim od dawna i był taki smutny
no więc zrozumiałam nie jestem idiotką wiesz nie jestem twoją mamą
ale kocham twojego tatę bardzo dbam wiesz uważam co je rzucił palenie
wiesz dla mnie rzucił dawno temu bo już nie mogłam niepokoiłam
się i to nie płuca to okrężnica tam to się zaczęło powiedział
lekarz ale jest coś gorszego zdajesz sobie sprawę jakby mogło być
coś gorszego niż najgorsze to jest wątroba to się przerzuciło
na wątrobę stadium 4 powiedział ze swoją smutną miną nie wiem
co robić skoro to wątroba to klops wiem to się wie wszyscy wiedzą
w dodatku to daje przerzuty chce mi się płakać rwać włosy przebić
się nożem czekałam aż będę wreszcie na emeryturze nacieszę się
nim no i masz i masz to koniec to tak jakby był koniec życia to
denne to niesprawiedliwe obrzydliwe mieliśmy pojechać do Touquet za
miesiąc wynajęłam na parterze żeby go nie męczyło odezwij się do
mnie jeśli chcesz jeśli możesz to okropne i na koniec on zażądał
dwudziestu siedmiu euro dwadzieścia siedem euro żeby usłyszeć że
mężczyzna którego kocham ma umrzeć.

Dwadzieścia siedem euro.

Zapłaciłem za piwa. Rozejrzałem się. Taras
kawiarni był teraz pełny, ludzie śmiali się, palili, żyli. Żadnego
zagrożenia. Wstałem, z trudem. Niosłem nagle na sobie ciężar
ojca. Niosłem na sobie tony naszego milczenia, nasze tchórzostwa,
wszystkie nasze tchórzostwa; te milimetrowe błędy, które w skali
całego życia stały się błędną drogą. Impasem. Purpurowym
murem. Kelnerka uśmiechnęła się do mnie, a ja miałem ochotę
płakać, wtulić się w jej ramiona, w jej bladą czułość,
ośmielić się wyrzec słowa, które wpędzają w żałobę
i wyzwalają, mój ojciec umiera będę sierotą boję się nie chcę
zostać sam, byle nie upaść i usłyszeć jak ona mówi mi jestem tu,
proszę pana, jestem tu, zostaję z panem, już proszę się nie bać,
nie bój się, o tak, połóż głowę, wtul się w moje piersi,
nie myśl już o niczym.

Ale nie odważyłem się.

Nigdy się nie odważałem.

dwa dwadzieścia

Nie wiem, czy kochałem ojca.

Kochałem jego ręce, które nigdy nie
drżały. Kochałem jego przepis na lemoniadę z sodą. Kochałem
zapach jego doświadczeń. Jego krzyki, kiedy mu nie wychodziło. Jego
krzyki, kiedy wychodziło. Kochałem sposób, w jaki rozkładał
z rana gazetę w błękitnej kuchni naszego wielkiego domu. Jego
oczy, kiedy czytał nekrologi. Jego głos, kiedy mówił do matki:
był w moim wieku, zdajesz sobie sprawę? Był dumny, że wciąż
żyje. Ona wtedy obojętnie wznosiła oczy ku niebu. Do twarzy jej
było z tą lekką elegancką wzgardą. Lubiłem czekać na niego
wieczorem, po szkole przed drogerią. Przez szybę widziałem, jak
objaśnia, jak robi zamaszyste ruchy. Widziałem podkochujące się
klientki. Pokusy. Ojciec nie był piękny, ale się podobał. W białym
kitlu wyglądał na uczonego. Jego młodość czarowała. I jego zielone
oczy. Ach, jego zielone oczy. Ukryty w cieniu pan Lapchin cieszył
się. Interes szedł dobrze. Przychodziły po wszystko, po byle co. Po
etylen, po etanol, po klej. Przybywały z daleka. Z Raismes, z Jenlain,
z Saint-Aubert. Przybywały zobaczyć mojego ojca, pana André. Chciały
tylko jego, robiły się na bóstwo, stały w kolejce. Oczekiwały od
niego czarodziejskich maści, eliksirów piękności, wyszczuplających
balsamów. Miło im było wyobrażać sobie siebie pod tymi palcami, pod
tymi rękoma, które nie drżały i tworzyły cuda. Każda chciała być
przez niego wybrana, ale wybrana została tylko ona: panienka z plamą
od wina na jedwabnej bluzce; obraz krwi, złamanego serca. Proszę
przyjść jutro, panienko. A nazajutrz – środek z amoniakiem,
bluzka jak nowa. Dwie jędrne jeszcze piersi pod bluzką, spojrzenie,
uśmiech. I ojciec zaprosił ją do Montois. I już prawie trzydzieści
lat są razem.

Przez tych trzydzieści lat czasem się
uśmiechał. Kiedy my byliśmy rodziną – nigdy.

Miałem niedługo skończyć sześć lat. Matka
właśnie wydała na świat moje dwie siostry, bliźniaczki, prawdziwe,
prawie siostry syjamskie. Anne i Anna. Anna pojawiła się siedem
minut i osiemnaście sekund później, młodsza i najmłodsza
jednocześnie. Ułożenie nóżkowe. Nacięcie krocza. Masakra. Ojciec
miał wtedy beżowego citroëna GS, z siedzeniami z byle jakiego
ciemnobrązowego skaju, przywiózł nim moją matkę i moje siostry
ze szpitala. Zaparkował samochód pod domem, wysiadł, poszedł po
schodach do różowego pokoju. Razem z matką ułożył dziewczynki
w łóżeczkach, w bladoróżowych koronkach i długo przyglądał
im się z zachwytem, wylał nawet parę łez, po czym objął
matkę ramionami, by z nią zatańczyć. Szeptał do niej dziękuję,
dziękuję, są wspaniałe, są takie piękne, są takie jak ty. A matka
szeptała na to, nie znasz mnie André, nie mów byle czego. Kiedy zszedł
na dół, zastał mnie siedzącego w salonie. Wzdrygnął się. Ach,
tu jesteś. Możesz pójść na górę, zobaczyć siostry, jeśli masz
ochotę. Nie ruszyłem się. Chciałem tylko jego ramion. Chciałem tylko
wiedzieć, czy mnie jeszcze kocha, czy jeszcze istnieję, czy mam imię,
czy mam ojca.

Masz.

Wtedy po raz pierwszy zadrżały mu palce.

Masz.

Tu masz dwa franki dwadzieścia. Idź kup mi paczkę
żitanów, teraz cię potrzebuję.

Widzisz, nie wiem, czy kochałem ojca.

W jakiej chwili mężczyzna zdaje sobie sprawę,
że nigdy nie będzie bohaterem?

cztery pięćdziesiąt

Opuściłem taras kawiarni,
zostawiłem za sobą śmiechy, nowe znajomości, małą masakrę
SSS-a za osiemdziesiąt euro i zagłębiłem się w ciemność,
między przerażające cienie.

Z których czasem wyłażą bestie.

Jest w sypialni i odpoczywa, powiedziała mi,
kiedy do nich przyszedłem. On wszystkiemu zaprzecza na razie mówi że
to przejściowe to miło że wpadłeś ale myślę że nie trzeba mu
przeszkadzać powiem mu że byłeś to mu sprawi przyjemność będzie
potrzebował wsparcia a ty go znasz on taki dumny to nie będzie proste
on wciąż myśli że jest silniejszy mocniejszy niż wszyscy tak mi
smutno gdybyś wiedział jak mi smutno to miło żeś wpadł cholera nie
chciałam płakać ale patrz to samo przychodzi ach jestem zadowolona
że on mnie nie widzi w tym stanie płacząca kobieta to nic ładnego
to budzi strach spływający makijaż to bardzo brzydkie ach to jest
takie straszne co się nam przydarzyło.

Przytuliłem ją, pozwoliłem się
wypłakać. Myślałem o łzach mojej matki, czasami, kiedy była sama,
kiedy płakała nad życiem, którego nie miała. Zielone oczy to nie
wszystko, powiedziała mi raz, nie przyprawiają o zawrót głowy,
patrzą na ciebie nocą, nawet trochę budzą lęk.

Odkąd pojawiły się moje siostry bliźniaczki
matka spała oddzielnie. Abstynencja jest lepsza od braku uczucia,
mówiła. Później będzie miała paru kochanków, zatraci się
w kilku złudzeniach. Zacznie popijać jasne piwo, nie rzuci nigdy swoich
mentolowych mimo napomnień kilku osób, będzie w dymie marzyła o tych
życiach, których nie zaznała, o tych morskich brzegach, gdzie wiatr
zdziera kapelusze i zabarwia na czerwono policzki. O tych doskonałych
miejscach, gdzie można wykrzykiwać słowa, które ranią, bo wiatr
je zagłusza i nikt ich nie słyszy. Smutek, przygnębienie,
ból, tchórzostwo.

Moja matka za mało kochała siebie, by być
szczęśliwą.

Pewnej nocy przyszła i położyła się koło
mnie w moim łóżeczku. Posunąłem się, przycisnąłem do ściany,
zbyt szczęśliwy, że ona tu jest. Przez długą chwilę nie mówiła
nic. Słuchałem jej kojącego oddechu, odnajdując w ten sposób
poczucie tych nazbyt rzadkich chwil spokoju, tej ogromnej radości, kiedy
pozwalała mi zostać przy sobie w salonie, podczas kiedy ona czytała,
paliła. Lubiłem słodkawy zapach tej mgiełki, próbowałem ją łykać,
nasycić się nią. Mentol był jej zapachem. Chciałem, by przylgnął do
mnie, bo brakowało mi jej pieszczot, jej słów, jej spojrzeń. Potem,
po jej odejściu, prosiłem ojca, by zrobił mi takie perfumy i zrobił
je na bazie C10H20O
wzbogaconego zgęszczonym olejkiem z mięty pieprzowej. Leżała przy
mnie długo i kiedy myślałem, że zasnęła, pojawiły się słowa
zarazem łagodne i poważne: nie bądź nigdy taki jak twój ojciec,
Antoine, bądź brutalny, bądź silny, rób sobie dobrze, rwij kobiety,
niech dostają zawrotu głowy, spraw, by marzyły, obiecuj nawet to,
czego nie będziesz mógł dotrzymać, my wszystkie żyjemy nadzieją, nie
rzeczywistością. Rzeczywistość jest dla osłów i kretynów. Kolacja
o 19:30, wynoszenie śmieci, pocałunki na dobranoc, w niedzielę
tartaletki od Montois za cztery pięćdziesiąt, zmarnować życie to
tak szybko idzie, Antoine, tak szybko.

Jej łzy spływały mi na szyję, a ja udawałem,
że śpię.

Żona mojego ojca otarła łzy, podziękowała mi
jeszcze raz za to, że przyszedłem, za moją grzeczność. Ale to nie
była grzeczność, to było tchórzostwo. Boję się choroby, bólu,
zgrzybiałości. Jeszcze boję się, że zostanę porzucony, boję się
zimna, głodu, boję się życia bez wdzięku i bez miłości. Nie
stałem się takim mężczyzną, jakiego wymarzyła sobie moja matka,
nie miałem tego rodzaju odwagi.

Pocałowałem żonę mojego ojca, po czym wróciłem
do domu.

trzydzieści tysięcy euro

Piłka przeleciała nad
murem ogrodu. Dziecko wypadło, żeby ją złapać. Przebiegło
przez ulicę nie patrząc. I nadjeżdżający motocykl nie mógł
go ominąć. Ślady hamowania wykazały, że niewiele przekroczył
dozwoloną szybkość. Potrącił dziecko. Uderzyło gwałtownie główką
o ziemię. Przez sześć dni było w śpiączce. Motocyklista natomiast
sunął ślizgiem przez około trzydzieści metrów z lewą nogą
przywaloną stu osiemdziesięcioma kilogramami motocykla. Trzeba było
mu amputować stopę.

Wysłano mnie, żebym zbadał uszkodzenia w tej
potężnej hondzie hornet.

To jest mój zawód. Muszę widzieć to, czego inni
nie widzą, tłumaczyć to, czego nie można wytłumaczyć. Dla dwóch
towarzystw ubezpieczeniowych. W tym wypadku trzeba było wziąć pod
uwagę wiele rzeczy: odszkodowanie za doznane cierpienia, za nieusuwalny
uszczerbek estetyczny (brak stopy), za pogorszenie jakości życia (znowu
stopa), za uszczerbek psychologiczny i moralny, wysokość wydatków
na leczenie, zwrot wartości pojazdu lub kosztów przywrócenia go do
poprzedniego stanu itd. W motocyklu przerobione były dysze, koła
zębate skrzyni biegów i głowica cylindra, czyli motocykl był
„podrasowany”. Faktycznie było to naruszenie prawa: trzydzieści
tysięcy euro grzywny, dwa lata więzienia.

Motocyklista nie dostanie więc żadnego
odszkodowania. Rodzice dziecka wystąpią przeciwko niemu. On przegra
sprawę. Zapłaci z własnej kieszeni za szkody wyrządzone małemu
piłkarzowi. Krótko mówiąc: życie ma spieprzone.

Wiele razy oszałamiała mnie myśl, że mogę
zmieniać życie innych. W najlepszym wypadku byłem aniołem,
w najgorszym – potworem doskonałym, poza wszelkimi podejrzeniami;
mogłem na przykład utaić „podrasowanie” motocykla i pozwolić
mojemu klientowi wykręcić się z tego wprawdzie bez jednej stopy,
ale ze stu tysiącami odszkodowania.

Za sto tysięcy można sprawić sobie nowe życie,
leżeć na słońcu, pić blood and sand w barze hotelu, którego
nazwy nie sposób wymówić, w Meksyku czy gdzie indziej. Żyć tak,
jak wszyscy marzymy, ale nigdy tego nie robimy. Moja matka też lubiłaby
mieć sto tysięcy euro, powiedzieć chemikowi, że nie ma między nimi
żadnej chemii i odejść. Dać się porwać, pożreć przez kanibala,
spopielić przez niepohamowaną namiętność.

Ale nie odważyłem się. Nigdy się nie
odważałem. Płacą mi, żeby płacić jak najmniej. Płacą mi za
to, bym nie miał serca, nie znał współczucia, nie mam prawa podać
ręki tonącemu, nie ma we mnie miejsca na litość, na rozczulenie,
na żadne ludzkie uczucie. To są słowa nieznane. Mój kulawiec będzie
miał schrzanione życie, takie jak było moje i to od początku.

Gdzie zaczyna się tchórzostwo,
Leonie? W spojrzeniu matki, która pewnego 14 lipca na placu
Aristide’a Brianda nie może oderwać wzroku od pary zielonych
oczu? W westchnieniach studenta chemii, który dla dziewczyny, która
lubi kolor jego oczu, rezygnuje z prób zmiany świata? W mentolowym
dymie, który usypia łagodnie i każe dzień po dniu wyrzekać się
urody świata? W rękach, które ot tak zostawiają dziecko samemu
sobie?

Gdzie się zaczyna? Nie trzeba do tego
samobójstwa matki, nieobecnego ojca, dorosłego, który cię bije
albo cię okłamuje. Nie potrzeba tragedii, krwi. Wystarczy złośliwe
zdanie przy wychodzeniu ze szkoły, wiesz coś o tym. Pocałunek matki,
która nie ucieka, uśmiechy, które nie kładą się na twoim ramieniu
jak piórko. Wystarczy, że ktoś cię nie kocha.

Bardzo wcześnie wiedziałem, że jestem
tchórzem.

pięćdziesiąt centymów