Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Wiek Krwi

Wiek Krwi

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61232-33-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wiek Krwi

Pięć lat zabrało Autorowi napisanie tej książki. Powstało dzieło, od którego trudno się oderwać.

 

Wydawałoby się, że wiemy już wszystko o wydarzeniach tamtego wieku. Że potrafimy zrozumieć mechanizmy, które pchały całe narody do krwawych wojen, niszczenia miast i niezrozumiałego okrucieństwa. Czy na pewno znamy pełny i prawdziwy obraz tego, co stało się w XX wieku?

Im bliżej naszego czasu, XXI wieku, pytań jest coraz więcej. A to dlatego, że rządy mocarstw uznają, iż wciąż trzeba chronić prawdę, gdyż jest zbyt cenna i groźna dla rządzących.

Dlatego możemy jedynie podejrzewać, że w 1980 roku bliski był wybuch trzeciej wojny światowej. Wskazują na to choćby wielkie ćwiczenia Układu Warszawskiego „Bariera 79” w 1979 roku, gdy sprawdzano scenariusz uderzenia na Zachód. Czy to wielka rewolucja „Solidarności” powstrzymała Kreml przed wydaniem rozkazu do ataku?

Warto podjąć próbę wyjaśnienia tego, co jest ważne dla zrozumienia XX wieku. Ta książka jest taką próbą, choć czasami Autor musiał wkraczać w obszar hipotez, jednakże bazujących na wynikach najnowszych badań historycznych o biegu wieku krwi.

Polecane książki

Drogi Czytelniku,trafia do Twoich rąk trzeci tom „projektu Orli Dom”. W pierwszym tomie przedstawiłem projekt uproszczenia godła państwa, z jednoczesnym uzasadnieniem takiej zmiany, heraldycznym, historycznym, jak i praktycznym. W tomie II rozwinąłem temat godła, już w zastosowaniach, w ramach s...
System zarządzania ruchem na drogach w Polsce – jest to pierwsza pozycja traktująca w sposób kompleksowy problematykę zarządzania ruchem na drogach ze szczególnym uwzględnieniem projektów organizacji ruchu. Monografia jest nieocenioną pomocą w zrozumieniu zawiłości  procedur zmiany organizacji ruchu...
W przypadku gdy pracownikowi przysługują składniki wynagrodzenia za okresy dłuższe niż miesiąc – np. premie roczne czy kwartalne – i nie zachowuje on do nich prawa za czas pobierania zasiłków, uwzględniamy je w podstawie wymiaru zasiłków. Co ważne, kwot tych składników nie doliczamy do wynagrodzenia...
Groźna i potężna kasta magów pragnie zawładnąć ziemią i zaświatami. Iksja i Sycja, dwa wrogie państwa, teraz muszą połączyć siły przeciw wspólnemu wrogowi… Yelena nauczyła się w pełni kontrolować magiczne moce. Jako Poszukiwaczka Dusz może decydować o losie zmarłych. Odważna i szlachetna, zyskała wi...
Poruszające opowiadanie o relacjach między synem i ojcem, i ich wzajemnie wykluczających się przekonaniach. Rzecz o tym jak w poukładanym i przewidywalnym świecie syna pojawiają się zdrada, i chciwość, które wszystko niszczą. Ojciec, postanawia pomóc jedynakowi, podejmując kontrowersyjne działania, ...
Opowiadania o tym co robi kot, gdy zostaje sam w domu, kogo spotyka i do jakich przemyśleń doprowadzają te spotkania....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bogusław Wołoszański

Opracowanie redakcyjne: EditioKorekta: EditioProjekt okładki i stron tytułowych: KRZYSZTOF JUNGFoto na okładkę: KRZYSZTOF DUBIELZdjęcia: archiwum autora, US Army, Rockwell, Narodowe Archiwum CyfroweSkład Studio Editio, ul. Miła 6B, 05-830 Nadarzyn, www.editio.euCopyright © Bogusław WołoszańskiWydanie pierwszeISBN 978-83-61232-33-9Wydawnictwo Wołoszański 01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17 tel. 22 862 53 71 e-mail:wydawnictwo@woloszanski.pl sklep internetowy: www.woloszanski.plKonwersja:eLitera s.c.

I

Zamach w Sarajewie

Wściekłość byka

Nazywali go „Apis”.

Jak zyskał przydomek boskiego byka czczonego przez starożytnych Egipcjan?

Mówiło się, że siwe pasmo na jego kruczoczarnych włosach uważano za znak szczególny, a egipscy kapłani wybierali święte zwierzę po cechach, którymi mieli go naznaczyć bogowie: białym trójkącie na łbie lub białych plamach na sierści.

A może dlatego, że święty byk Apis był symbolem siły i męstwa? Tych cech nie brakowało kapitanowi Dragutinowi Dimitrijeviciowi[1], szefowi serbskiego wywiadu. Nade wszystko był bezwzględnym zabójcą, którym kierowało fanatyczne oddanie jego ojczyźnie – Serbii. Wielkiej Serbii.

Marzył, że nadejdzie czas, gdy to małe górzyste królestwo, które w wyniku postanowień kongresu berlińskiego w 1878 roku uzyskało niepodległość, wyłaniając się z imperium ottomańskiego, wchłonie sąsiednią Bośnię i Hercegowinę. Na drodze spełnienia tej wizji stanęły Austro-Węgry, które zawładnęły Bośnią i Hercegowiną. Dlatego w 1901 roku serbscy nacjonaliści, a wśród nich dwudziestopięcioletni Dimitrijević, zawiązali tajną organizację o nazwie „Czarna Ręka”, aby pokonać wrogów Wielkiej Serbii. Znali tylko jedną drogę do zwycięstwa: zabijać!

W czerwcu 1903 roku Dimitrijević poprowadził do ataku na Stary Pałac w Belgradzie grupę oficerów. W potyczce z pałacową strażą odniósł trzy rany, ale nie powstrzymało go to przed odszukaniem króla Aleksandra I i jego żony oraz posiekaniem ich szablami na kawałki, które następnie zamachowcy rozrzucili na pałacowym dziedzińcu. Ta furia nienawiści ogarnęła ich, gdy uznali, że władca był zbyt uległy wobec Austro-Węgier.

Kapitan Dragutin Dimitrijević, szef serbskiego wywiadu(archiwum autora).

Osiem lat później ich ofiarą miał paść sam arcywróg, cesarz Franciszek Józef I, podczas wizyty w Sarajewie. Akcja nie powiodła się ze względu na szczególne środki ostrożności, którymi otoczono cesarza, a jej powtórzenie wydawało się niemożliwe, gdyż stary władca rzadko opuszczał wiedeński zamek, a w dodatku jego podeszły wiek (84 lata) zdawał się wskazywać, że nie warto na niego marnować energii, skoro niedługo miał opuścić ten świat bez ich pomocy.

Kilka miesięcy później, 22 maja 1911 roku, ci sami oficerowie założyli organizację „Zjednoczenie albo Śmierć” (Ujedinjenje ili Smrt), choć zwyczajowo używano starej nazwy „Czarna Ręka”. Na ich sztandarze widniały: czaszka, piszczele, nóż, bomba i trucizna, co jednoznacznie wskazywało na charakter i cele nowego tworu. Już upatrzyli nową ofiarę: arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, bratanka starego cesarza.

Dlaczego właśnie jego? Być może przesądziło to samo uczucie nienawiści, dla którego posiekali na kawałki króla. Być może obawiali się, że nowy władca, młodszy o 33 lata od wuja, dokona głębokich reform w zmurszałej monarchii, a to mogło stać się dodatkową przeszkodą w zjednoczeniu południowych Słowian pod przewodem Serbii.

W marcu 1914 roku dowiedzieli się o planowanej wizycie arcyksięcia w Bośni i Hercegowinie, która miała nastąpić w czerwcu, gdy w Tarčinie odległym o około 30 kilometrów od Sarajewa odbywałyby się manewry dwóch korpusów armijnych.

Pieczęć organizacji „Zjednoczenie albo Śmierć”(archiwum autora).

Tym razem „Apis” postanowił wysłać do Bośni i Hercegowiny zamachowców z Belgradu, stolicy Serbii. Wybrał kilku chłopaków, co do których nie miał wątpliwości, że żaden nie zawaha się pociągnąć za spust, stojąc przed znienawidzonym wrogiem, ani poświęcić swojego życia, szanse ucieczki z miejsca zamachu były bowiem znikome. Wiedział, że przywódca tej grupki dwudziestoletni uczeń gimnazjum Gavriło Princip ślubował zemstę na grobie kolegi, który w 1910 roku, po nieudanym zamachu na gubernatora Bośni i Hercegowiny, popełnił samobójstwo. Pozostali, których wybrał: młodszy o rok od Principa uczeń gimnazjum Trifko Grabež i jego rówieśnik Nedeljko Čabrinović, pomocnik drukarza, byli najbardziej fanatycznymi członkami organizacji „Czarna Ręka”. Śmierć nie była im straszna. Wszyscy chorowali na gruźlicę, która w tamtych czasach była nieuleczalną chorobą.

W Sarajewie miało ich wspierać kilku innych.

28 maja 1914 roku zamachowcy pobrali z tajnego magazynu w Belgradzie cztery pistolety, każdy z siedmioma nabojami, kilka bomb, pieniądze oraz ampułki z trucizną na wypadek, gdyby zostali schwytani, i wyruszyli w ośmiodniową podróż do Sarajewa. Mogli się czuć bezpiecznie, wiedząc, że na najtrudniejszym odcinku, na granicy, spotkają się z agentami „Czarnej Ręki”, którzy nie będą ich kontrolować i przeprowadzą między austriackimi posterunkami. A jednak jeden z zamachowców, Žabrinović, podróżował oddzielnie, gdyż pozostali uznali, że jest zbyt gadatliwy, przez co może narazić ich przedsięwzięcie. Jego los pozostaje nieznany, acz pojawiały się informacje, że jeden z chłopaków został schwytany i torturowany wyjawił plany zamachu na arcyksięcia.

Nieszczęsna rodzina

Cesarski bratanek Franciszek Ferdynand[2] miał zasiąść na austro-węgierskim tronie w wyniku serii nieszczęść, która usunęła z jego drogi innych prawowitych następców tronu.

Ferdynand Maksymilian Józef, brat cesarza, został osadzony na meksykańskim tronie przez Francuzów, co oczywiście nie spodobało się Meksykanom. Rządził zaledwie przez trzy lata. Opuszczony przez francuskich sprzymierzeńców został schwytany przez republikanów i rozstrzelany w 1867 roku.

Rudolf Habsburg-Lotaryński, jedyny syn cesarza, zmarł tragicznie w niewyjaśnionych okolicznościach 30 stycznia 1889 w swoim zameczku w Mayerling. Mówiło się, że skonfliktowany z ojcem i matką popełnił samobójstwo, a zanim targnął się na swoje życie, miał zastrzelić swoją kochankę, młodziutką baronównę Marię Vetserę. Nie jest to pewne, gdyż ślady historyczne wskazują, że mógł zostać zamordowany przez spiskowców albo przez leśniczego, który zastał arcyksięcia w łóżku swojej żony. Wydaje się to prawdopodobne, gdyż następca tronu był kobieciarzem, w dodatku chorym na syfilis.

Karol Ludwik, młodszy brat cesarza Franciszka Józefa i ojciec Franciszka Ferdynanda, niewiele dłużej przeżył nieszczęsnych pretendentów do tronu. Zmarł w 1896 roku na tyfus po powrocie z podróży do Palestyny i Egiptu. Prawdopodobnie zaraził się śmiertelną chorobą, pijąc wodę z Jordanu.

W ten sposób dynastyczne tragedie doprowadziły do tronu Franciszka Ferdynanda.

Cesarskie pochodzenie i jemu dało się we znaki, gdy postanowił pojąć za żonę trzydziestodwuletnią czeską szlachciankę Zofię Chotek von Chotkova und Wogin, którą poznał prawdopodobnie na balu w Pradze. Na drodze do szczęścia stanął cesarz, który nie chciał się zgodzić na małżeństwo z kobietą wywodzącą się ze starej szlacheckiej rodziny, ale nienależącą do żadnej z panujących rodzin z dynastii Habsburgów. Stary cesarz musiał jednak ugiąć się przed płomienną miłością bratanka, który zagroził, że zrezygnuje z praw do tronu. Nie ustąpił całkowicie, gdyż zgadzając się na ślub, uznał, że Zofia będzie morganatyczną żoną, a więc nie będzie jej przysługiwał tytuł arcyksiężnej, a później – cesarzowej, co również miało objąć ich dzieci. Zofia miała otrzymać tytuł księżniczki (Fürstin von Hohenberg), co często stawiało ją w upokarzającej sytuacji, gdy dworski protokół nie pozwalał traktować jej jako żony następcy tronu.

Przekonała się o tym już podczas ślubu. Nie dość, że odbył się daleko od Wiednia w prowincjonalnym zamku Reichstadt w Czechach, to nie przybył cesarz ani nikt z arcyksiążąt.

Franciszek Ferdynand zrobił zawrotną karierę wojskową, zważając, że w wieku 14 lat miał już stopień porucznika. W 1913 roku został mianowany generalnym inspektorem armii austro-węgierskiej i w tym charakterze miał w czerwcu 1914 roku przyjechać do Bośni i Hercegowiny, aby obserwować wielkie manewry dwóch korpusów armijnych.

Arcyksiążę i jego żona w niedzielny poranek 28 czerwca 1914 roku wyszli z hotelu Bosna w Ilidžy, kuracyjnej miejscowości odległej o 10 kilometrów od Sarajewa, aby stamtąd pociągiem odjechać do stolicy. Nie powinni podejmować tego ryzyka, gdyż od pewnego czasu powtarzały się ostrzeżenia, które arcyksiążę i ludzie odpowiedzialni za jego bezpieczeństwo z niewyobrażalną niefrasobliwością zlekceważyli, choć zdawali sobie sprawę, jak niebezpiecznym miejscem jest Sarajewo.

Gra

Wiele wskazuje na to, że „Apis” wyjawił plany zamachu rosyjskiemu attaché militarnemu pułkownikowi Wiktorowi Artamanowowi, aby mieć pewność, że Rosja wesprze Serbię, gdyby w odwecie za śmierć następcy tronu Austro-Węgry rozpętały wojnę. Jeżeli wiedział o tym Artamanow, to nie zatrzymał tej wiedzy dla siebie, a musiał poinformować Mikołaja Hartwiga, rosyjskiego ambasadora w Belgradzie. Ten zawsze głosił: „Serbia jest naszym najlepszym instrumentem. Zbliża się dzień, gdy Serbia odzyska swoją Bośnię i Hercegowinę”. Czy więc za przygotowaniami do zamachu mógł stać carski dwór w Petersburgu? Poszlaki są słabe, a w 1914 roku Rosja nie była gotowa do wojny z Austro-Węgrami i w jej interesie było odwlekanie konfliktu do roku 1917, gdyż wtedy miała zakończyć się modernizacja armii rosyjskiej.

Bez wątpienia wieści o przygotowywanym zamachu dotarły do premiera serbskiego rządu Nikoli Pašicia[3]. Jest niemalże pewne, że w końcu maja 1914 roku został poinformowany przez ministra swojego rządu, Ljubę Jovanovicia, iż do granicy z Bośnią i Hercegowiną zmierza z Belgradu grupka zamachowców. Premier miał nakazać ministrowi spraw wewnętrznych podjęcie działań, które zapobiegłyby realizacji ich planów. Minister wydał polecenie zatrzymania spiskowców, co nie zostało zrealizowane, gdyż wpływy „Czarnej Ręki” wśród strażników granicznych były silniejsze niż ministerialne nakazy. Jednocześnie z polecenia premiera serbski ambasador w Wiedniu Jovan Jovanović poprosił o spotkanie z ministrem Leonem Bilińskim[4]. Trudno zrozumieć, dlaczego właśnie z nim. Polityk polskiego pochodzenia był cesarskim namiestnikiem Bośni i Hercegowiny, ale dyplomatyczna droga powinna w naturalny sposób prowadzić Jovanovicia do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. On jednak zdawał sobie sprawę, że nie jest mile widziany w gabinecie ministra Leopolda Berchtolda, gdyż ten wiedział o jego powiązaniach z organizacją „Zjednoczenie albo Śmierć”. Poza tym nie chciał wywoływać alarmu na wiedeńskim dworze, gdyż mogło to obrócić się przeciwko niemu.

W gabinecie Bilińskiego miał powiedzieć:

– Byłoby lepiej, gdyby arcyksiążę nie przyjeżdżał do Sarajewa. Niektórzy młodzi Serbowie mogą załadować ostrą amunicję do swoich pistoletów i wystrzelić.

Było to zbyt lekko powiedziane, aby Biliński mógł na tej podstawie uznać, że należy podjąć zdecydowane działania.

Odparł:

– Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie.

Dlaczego nie usiłował dowiedzieć się czegoś więcej? Dlaczego nie przekazał ostrzeżenia arcyksięciu?

Na te pytania nie ma odpowiedzi.

W Sarajewie odpowiedzialny za przebieg wizyty gubernator Oskar Potiorek[5] był bardziej zajęty swoją przyszłością niż koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa gościowi tak ważnemu jak następca tronu. Generałowi zależało tylko na tym, żeby dobrze wypaść, gdyż zabiegał o stanowisko szefa Sztabu Generalnego armii austro-węgierskiej, a przyszły cesarz pomny udanej wizyty w Sarajewie mógł spełnić to marzenie. Dlatego generał Potiorek wiele uwagi poświęcał przygotowaniu bankietu, a korespondencja z Wiedniem skupiała się głównie na doborze wina, potraw, a nawet składu orkiestry, która miała przygrywać do kolacji, i jej repertuaru. Zdawał się zupełnie lekceważyć ostrzeżenia i informacje o fatalnym stanie sił bezpieczeństwa w mieście.

Szef policji w Sarajewie, dr Edmund Gerde, protestował przeciwko wizycie arcyksięcia, dowodząc, że ma do dyspozycji tylko 120 policjantów, za mało, aby utworzyć szpaler oddzielający kolumnę arcyksięcia od tłumów na chodniku. Żądał sprowadzenia do miasta żołnierzy, ale gubernator odrzucił ten pomysł, uważając, że po powrocie z poligonu ich mundury będą brudne. Generał posunął się dalej: zapewnił, że bierze całkowitą odpowiedzialność za bezpieczeństwo arcyksięcia i jego żony. Nawet w krytycznym czasie, już po pierwszej próbie zamachu, uznał, że nie ma powodu, aby zmienić przebieg zaplanowanej wizyty, choć był to ostatni moment, w którym można było odwrócić nieszczęście. Czy o takim postępowaniu gubernatora przesądziła tylko chęć przypodobania się arcyksięciu? Być może równie duże znaczenie miał inny czynnik, starannie skrywany przez gubernatora i jego otoczenie.

Generał Potiorek od lat cierpiał na chorobę weneryczną, która zaatakowała mózg, sprawiając, że często jego decyzje nie miały nic wspólnego z rzeczywistością.

Zbrodnia

To generał Potiorek powitał na dworcu dostojnych gości. Stamtąd kolumna pięciu samochodów wyruszyła do ratusza. W pierwszym jechało kilku policjantów. Za nimi podążał samochód z burmistrzem Sarajewa i szefem policji. Arcyksiążę i jego żona, którym towarzyszył generał Potiorek oraz pułkownik Franz Harrach, wsiedli do trzeciego samochodu, należącej do pułkownika sportowej limuzyny produkcji renomowanej austriackiej firmy Gräf & Stift. Był to kabriolet, a ponieważ pogoda była piękna, dach złożono. Również dlatego, że arcyksiążę chciał przyjrzeć się miastu i żądał, aby cała kolumna jechała powoli, nie przekraczając 20 kilometrów na godzinę.

W dwóch pozostałych samochodach miejsca zajęli ludzie z otoczenia Franciszka Ferdynanda.

Kolumna, zgodnie z życzeniem arcyksięcia, ruszyła powoli w stronę ratusza, gdzie miała się odbyć oficjalna ceremonia powitania dostojnego gościa.

Zamachowcy zajęli miejsca w cienkim szpalerze gapiów po obydwu stronach jezdni.

Pierwsza próba zawiodła, gdyż przypadek sprawił, że policjant stanął obok młodego człowieka z pistoletem i ten nie odważył się wyciągnąć broni.

Drugi z zamachowców nie zdołał przecisnąć się przez tłum. Trzeciego zawiodły nerwy i nie wyciągnął pistoletu. Dopiero czwarty, Čabrinović, ruszył do akcji.

Wydobył z kieszeni bombę i czekał. Gdy samochód był w odległości kilkunastu metrów, uderzył zapalnikiem o słup latarni, co sprawiło, że eksplodowała spłonka i zaczęła się tlić tzw. dróżka prochowa, której iskra miała wywołać wybuch całego ładunku.

Hrabia Harrach, słysząc uderzenie i trzask zgniatanej spłonki, pomyślał, że pękła opona.

– Brawo, teraz będziemy musieli stanąć – powiedział przez ramię do siedzącego z tyłu arcyksięcia.

Čabrinović zamachnął się i rzucił bombę, która zataczając łuk w powietrzu, leciała wprost do samochodu. Co stało się dalej? Nie zostało to jednoznacznie wyjaśnione.

Według jednej z wersji zamachowiec chybił i wybuch nastąpił w takiej odległości, że tylko odłamek zranił oficera eskorty i kilku gapiów. Według innych świadków bomba upadła na maskę samochodu, lecz arcyksiążę zdołał zrzucić ją i wówczas wybuch zranił oficera.

Być może to kierowca, Leopold Sojka, widząc podejrzany ruch młodego człowieka na chodniku, nacisnął na gaz i samochód przyspieszył, co sprawiło, że bomba nie wpadła do wnętrza, lecz odbiła się od składanego dachu i stoczyła na ulicę. Eksplodowała pod czwartym samochodem, raniąc adiutanta generała Potiorka oraz kilkunastu gapiów stojących najbliżej.

Zamachowiec, widząc biegnących w jego stronę policjantów, rzucił się do ucieczki, a jedyna droga prowadziła w stronę murku nad rzeką. Przeskoczył go i spadł kilka metrów niżej. O tej porze roku w rzece nie było dużo wody, więc szybko wyciągnięto go na brzeg i skuto kajdankami. Zdążył jednak przegryźć kapsułkę z trucizną, ale ta nie zadziałała.

Gavriło Princip[6] stał daleko, za łagodnym zakrętem, który zasłaniał widok miejsca wypadków. Słysząc wybuch a potem krzyki, uznał, że zamach się udał i poszedł do pobliskiego sklepu ze słodyczami, gdzie przy stoliku można było wypić kawę. Prawdopodobnie wcześniej wybrał to miejsce, aby tam spiskowcy mogli uczcić sukces.

Książęca para na moment przed wyruszeniem spod ratusza(archiwum autora).

Tymczasem arcyksiążę dojechał do ratusza. Po oficjalnym powitaniu, które przerwał, wszedł do holu, aby rozważać możliwość kontynuowania wizyty w Sarajewie. Jedni z jego doradców uważali, że powinien jak najszybciej schronić się w pobliskiej rezydencji gubernatora. Inni byli zdania, że powinien wracać do swojej kwatery w hotelu w Ilidžy. Dyskusję przeciął gubernator Potiorek:

– Czy sądzicie, że Sarajewo jest pełne zamachowców?!

I po raz kolejny powtórzył, że bierze pełną odpowiedzialność za bezpieczeństwo gości.

Arcyksiążę uległ tym argumentom. Wydawało się logiczne, że jeżeli ktoś zaatakował, to nie należało się spodziewać, że znowu na drodze arcyksięcia stanie zamachowiec. Postanowił więc pojechać do szpitala, aby odwiedzić rannego oficera.

O 10.45 kolumna wyruszyła spod ratusza.

Atmosfera w orszaku była napięta. Hrabia Harrach stanął na stopniu samochodu, aby w razie niebezpieczeństwa osłonić dostojnego gościa. Wyznaczono też trasę inną od zapowiadanej wcześniej przez sarajewskie gazety. Tyle że nie wszyscy kierowcy z kolumny o tym wiedzieli.

Na skrzyżowaniu bulwaru z ulicą Franza Josepha dwa samochody, zgodnie z wcześniejszym planem, skręciły w prawo. Kierowca samochodu arcyksięcia, Leopold Sojka, pojechał za nimi, aby już po kilkunastu metrach usłyszeć głos gubernatora.

– Co to jest?! Zmyliliśmy drogę! – krzyknął generał Potiorek.

Działo się to przed sklepem spożywczym Moritza Schillera, gdzie Princip oczekiwał na swoich kolegów. Nie spodziewał się, że nagle dostrzeże arcyksięcia całego i żywego w samochodzie powoli toczącym się po kocich łbach ulicy.

Kierowca gwałtownie zahamował, aby zawrócić.

Samochód arcyksięcia zatrzymał się o kilka metrów od Principa, co bardzo ułatwiło mu celowanie.

Hrabia Harrach stał po niewłaściwej stronie samochodu, aby mógł osłonić arcyksięcia.

Princip strzelił kilkukrotnie.

Pierwsza kula była śmiertelna. Trafiła Franciszka Ferdynanda w szyję i rozerwała tętnicę. Już nic nie mogło go uratować.

Drugi pocisk ranił śmiertelnie Zofię, która osunęła się na kolana męża. Arcyksiążę, usiłując zatamować ręką krew tryskającą z rany, krzyczał:

– Sofrel! Sofrel! Nie umieraj! Musisz żyć dla naszych dzieci!

Lekarz był na miejscu, ale nic nie mógł zrobić. Książęca para skonała po kilku minutach.

Princip wyrzucił pistolet i odbiegł na kilkanaście kroków, ale wnet uznał, że ucieczka się nie powiedzie. Za nim biegli żołnierze eskorty arcyksięcia, a z przodu drogę blokowali mu policjanci. Jeden z nich schwycił Principa za rękę. On wyszarpnął się i odzyskując na moment swobodę ruchów, włożył do ust ampułkę z cyjankiem, którą trzymał przygotowaną w dłoni. Przegryzł szkło. Zamiast śmierci przyszły gwałtowne torsje. Zwietrzała trucizna nie zadziałała. Kulącego się w boleściach zamachowca dopadł rozsierdzony tłum, zadając ciosy na oślep. Nie zakatowali go na śmierć chyba tylko dlatego, że w jego obronie stanął Ferdinand Behr, przypadkowy obserwator. To jego policja miała aresztować, omyłkowo biorąc go za zamachowca[7]. Ostatecznie pojmano Principa i odwieziono do miejskiego więzienia. Wkrótce znaleźli się tam wszyscy spiskowcy, a tak duże tempo aresztowań może świadczyć o dobrym rozpoznaniu konspiracyjnego środowiska. Tyle że wykorzystano je zbyt późno.

Moment aresztowania Ferdinanda Behra, omyłkowo wziętego za zamachowca(archiwum autora).

Jeszcze tego dnia wieczorem Sarajewo i okolicę ogarnęła fala antyserbskich zamieszek i represji. Niszczono sklepy i kawiarnie. Aresztowano ponad pięć tysięcy Serbów. Wielu zlinczowano, nawet tych, których dowieziono do sarajewskiego więzienia, gdzie mieli zostać powieszeni na dziedzińcu.

Wydawałoby się, że ten „gniew ludu” zamknie sprawę zamachu.

Zwłoki arcyksięcia i jego żony przewieziono na wybrzeże, skąd zabrał je okręt wojenny i dowiózł do Triestu. Dalej, pociągiem, trumny przetransportowano do Wiednia.

Tam panował spokój. Stary cesarz wydawał się bardziej zajęty demonstrowaniem swojej niechęci wobec martwego bratanka i jego żony niż faktem zamachu. Wciąż nie mógł wybaczyć Ferdynandowi, że wbrew jego woli pojął za żonę Zofię. Jego niechęć była tak wielka, że nakazał postawić trumny małżonków na różnych poziomach, zabronił wysłania wieńca, udziału w uroczystościach pogrzebowych członkom cesarskiej rodziny, a nawet nie zaprosił nikogo z panujących dworów.

Pogrzeb odbył się 4 lipca 1914 roku. Była to skromna uroczystość. Następcy tronu i generalnemu inspektorowi armii nie towarzyszyła w ostatniej drodze honorowa eskorta wojskowa. Zwłoki spoczęły w kaplicy Artstetten, którą Ferdynand zawczasu kazał wybudować, spodziewając się, że nie będzie mógł pochować żony w kościele Kapucynów w Wiedniu, w rodowej krypcie Habsburgów.

W Wiedniu szeptano, że o przesadnej skromności uroczystości pogrzebowych przesądziły zabiegi ochmistrza dworu, księcia Alfreda Montenuova, który brał na zmarłym odwet za krzywdy, jakie ten wyrządził mu za życia.

Machina śmierci

Wydawałoby się, że sprawa dobiegła końca. Brytyjski ambasador Sir Rennel Rodd raportował z Wiednia:

Ludzie tutaj generalnie uważają wyeliminowanie arcyksięcia za prawie szczęśliwe wydarzenie.

Podobnego zdania był brytyjski ambasador w St. Petersburgu, który 9 lipca informował swój rząd, że gdy minęła pierwsza reakcja na zamach, to zapanowała ulga, iż „tak niebezpieczna osoba nie jest już następcą [austro-węgierskiego] tronu”. Żaden z dyplomatów nie uwzględnił, że tragedia w Sarajewie uruchomiła działania polityków, którzy dostrzegli sposobność zrealizowania swoich celów. Tyle że w Europie początków XX wieku, podzielonej sojuszami na dwa wrogie bloki, nie mogło być mowy o swobodnej grze. Każde działanie musiało wywołać lawinę nieprzewidzianych zdarzeń. A pierwszy ruch, którego nie przeanalizowano wystarczająco starannie, wykonał Wiedeń.

Tam uznano, że śmierć następcy tronu ugodziła w autorytet monarchii. 7 lipca 1914 roku zebrała się rada ministrów. Żaden z członków rządu nie miał wątpliwości, że należy działać zdecydowanie. Problemem było tylko określenie granic austriackiej interwencji.

Wojenna wyprawa na Serbię dawała szansę ugruntowania wpływów na Bałkanach, ale rodziła niebezpieczeństwo konfrontacji militarnej z Rosją. Rozprawienie się z Serbią pokrzyżowałoby rosyjskie plany utworzenia związku państw bałkańskich i bardzo podbudowało autorytet monarchii wśród Słowian południowych.

Być może uwzględniano również, że Rosja nie może zareagować, gdyż nie była do tego gotowa. Od dziesiątków lat ponosiła dotkliwe klęski na bitewnych polach. W połowie XIX wieku, po początkowych sukcesach w wojnie ze słabą Turcją, sromotnie przegrała wojnę krymską z Francją i Wielką Brytanią, zakończoną na kongresie pokojowym w 1856 roku.

Na Dalekim Wschodzie niemalże wszystkie bitwy toczone z Japonią w latach 1904‒1905 na lądzie i morzu kończyły się dotkliwymi klęskami wojsk rosyjskich, które straciły łącznie 250 tysięcy żołnierzy – zabitych, zmarłych z ran i chorób, rannych i w niewoli.

Dopiero po tej klęsce car i Sztab Generalny zareagowali. Opracowano plan modernizacji wielkiej armii, który miał uczynić z Rosji prawdziwe mocarstwo. Przestało wystarczać trzymanie pod bronią największej europejskiej armii liczącej 1,3 miliona żołnierzy (dla porównania niemiecka armia miała o pół miliona żołnierzy mniej). Plan, który zaczął obowiązywać na początku 1914 roku, zakładał, że każdego roku pod broń będzie powołanych 580 tysięcy rekrutów; w rezultacie w 1917 roku w koszarach byłoby 2 miliony żołnierzy, ponad dwuipółkrotnie więcej niż w Niemczech!

Planowano szybką rozbudowę linii kolejowych. Francja udzieliła Rosji pożyczki w wysokości 2 miliardów franków, za które ruszyła budowa 5 tysięcy kilometrów szlaków kolejowych, głównie w europejskiej części. Miało to kapitalne znaczenie dla szybkości zmobilizowania masowej armii, dowiezienia wojsk na front i zaopatrywania ich w broń, amunicję, żywność. W latach 1910‒1912 mobilizacja trwała 30 dni, a to dlatego, że rosyjski system kolejowy mógł obsłużyć 200 pociągów dziennie. Dwa lata później wynik poprawiono: w 1914 roku po szlakach kolejowych mogło podążać 360 pociągów dziennie, a planowano, że w 1917 roku będzie mogło wyruszyć 560 pociągów! To oznaczało, że czas mobilizacji zostałby skrócony o niemalże połowę, do 18 dni!

Niemcy, z całą wielką i gęstą siecią kolejową i świetnie funkcjonującym systemem poboru, mogli przeprowadzić mobilizację w zaledwie trzy dni krócej. Dla niemieckiego Sztabu Generalnego był to oczywisty sygnał: nie mogą czekać do 1917 roku, gdyż wówczas Rosja stanie się potęgą, z którą nie wygrają.

Wydaje się jednak, że w histerii, która z nieznanych powodów zaczęła obejmować dwory panujące i sztaby generalne, nikt już takich analiz nie prowadził. Nawet władze Rosji zdawały się zapomnieć o planach na rok 1917 i dążyły do wojny, podobnie jak Austriacy, którzy parli do wojny z maleńką Serbią, nie zważając, jak na to zareaguje Rosja i jej sojuszniczka – Francja. W wojennym zapale liczyło się tylko znalezienie pretekstu do militarnego rozwiązania.

Po południu 23 lipca 1914 roku baron Wladimir Giesl von Gieslingen, poseł austriacki, złożył na ręce przedstawiciela rządu serbskiego notę zawierająca dziesięć żądań zmierzających do zlikwidowania w Serbii wszelkich ognisk działań antyaustriackich.

Odpowiedź rządu serbskiego, będąca wzorem mistrzostwa dyplomacji, była właściwie zgodą na przyjęcie żądań, ale baron Giesl von Gieslingen, który otrzymał serbską odpowiedź pięć minut przed upływem wyznaczonego terminu, uznał, że tak się nie stało i razem ze swoim personelem opuścił Belgrad. 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Wtedy runęła lawina. Łatwo było przewidzieć, że tak zdarzy się w Europie podzielonej sojuszami na dwa bloki.

Car Rosji Mikołaj II nie miał ochoty bezczynnie patrzeć, jak wojska austriackie panoszą się na Bałkanach i niszczą tam rosyjskie wpływy. Wydał rozkaz częściowej mobilizacji w czterech z trzynastu okręgów wojskowych.

To zaniepokoiło Niemców, świadomych, że lepiej od razu ruszyć do boju, a nie czekać na zakończenie rosyjskich reform wojskowych. Niemiecki ambasador ostrzegł rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, że dalsze działania skłonią jego kraj do ogłoszenia mobilizacji. A łagodząc wojowniczy charakter swojej wypowiedzi, dodał, że nie jest to pogróżka, lecz przyjacielska opinia. Car jej nie posłuchał i 30 lipca ogłosił powszechną mobilizację.

Niemcy odpowiedziały, wysyłając ultimatum, w którym żądały odwołania przygotowań wojennych, lecz car nie mógł tego uczynić, gdyż straciłby autorytet w oczach światowej opinii publicznej i własnego narodu.

Niemcy, 1 sierpnia w godzinach popołudniowych, ogłosiły mobilizację i wypowiedziały wojnę Rosji.

Natychmiast do dyplomatyczno-wojennej gry włączyła się Francja, związana z Rosją przymierzem obronnym z lat 1891‒1893 (oraz postanowieniami uzupełniającymi z lat: 1899, 1900, 1911, 1912), i rozpoczęła przygotowania do wojny. Było to dziwne, gdyż umowy zobowiązywały rząd francuski do działania tylko w przypadku niemieckiej agresji na Rosję, a nic takiego nie miało miejsca. Co więcej, to Rosja pierwsza podjęła kroki wojenne przeciwko Niemcom, ogłaszając mobilizację, a więc Francuzi mieli wszelkie podstawy, aby uznać, że umowy z Rosją nie obowiązują. Dlaczego więc rząd tego państwa, nigdy nazbyt skory do realizacji zobowiązań, tym razem postąpił tak honorowo?

Francuzi nie mogli zapomnieć o klęsce w wojnie z Prusami w 1870 roku, gdy stracili Alzację i Lotaryngię. Czuli się zagrożeni szybko rosnącą potęgą niemieckiego przemysłu, któremu francuska gospodarka nie mogła dorównać. A nade wszystko rząd francuski słusznie przewidywał, że Niemcy, przystępując do wojny na wschodzie Europy, uderzą również na Zachód. Od 1904 roku Francuzi mieli dość dokładne informacje na temat niemieckich planów wojennych. Podobno dostarczył je wysoko postawiony oficer niemiecki ukrywający się pod pseudonimem „Mściciel”. Nie wiadomo, czy rzeczywiście człowiek ten istniał, czy też wywiad francuski wymyślił go, aby zakamuflować właściwe źródło wiadomości. Możliwe jest również, że wywiad chciał uwiarygodnić swoją koncepcję niemieckich zamiarów, która powstała w wyniku analizy setek raportów wywiadowczych; zawsze lepiej brzmiało to, że wywiad uzyskał wgląd w główny plan wojenny wrogiego mocarstwa.

Autor niemieckiej strategii, Alfred von Schlieffen[8], zaplanował, że główne siły niemieckie pójdą przez południowo-wschodnią część Belgii, co wynikało z konieczności ominięcia ufortyfikowanego rejonu broniącego dostępu do Paryża od wschodu. Przedarcie się przez pas potężnych twierdz Verdun, Belfort, Epinal i Toul zajęłoby wiele czasu, kosztowało wiele ofiar i zatrzymało niemiecką ofensywę. W 1905 roku Schlieffen zmienił ten plan i aby ominąć belgijskie fortece Liège i Namur, chciał poprowadzić wojska przez Holandię, aby tamtędy doszły do rejonu Paryża, a następnie okrążyły stolicę od zachodu. Nie było to dobre rozwiązanie, gdyż zmuszałoby niemieckich żołnierzy do przebycia długiej drogi i dawało Francuzom czas na przygotowanie obrony. Tym samym główna zaleta, jaką było zaskoczenie, gwarantująca szybkie pokonanie wojsk francuskich i przerzucenie głównych sił z Francji na front wschodni traciła sens.

Tę wadę dostrzegał następca Schlieffena na stanowisku szefa Sztabu Imperialnego, generał Helmuth von Moltke[9], ale nie starczyło mu siły lub wyobraźni, aby w dużym stopniu zmodyfikować zamiary poprzednika, więc w istocie niewiele zmienił. Przywrócił poprzedni wariant marszu przez Belgię i założył, że atakujące wojska niemieckie dotrą do Paryża od wschodu, co skracało drogę, którą miały przebyć, ale rodziło niebezpieczeństwo wystawienia ich prawego skrzydła na uderzenie wojsk francuskich idących od stolicy, co wydarzyło się we wrześniu 1914 roku.

Sztab francuski, znając te założenia, opracował plan nazwany „Planem XVII”, ale popełnił przy tym wiele błędów. Założono, że Niemcy pozostawią na wschodniej granicy 20 dywizji, dwukrotnie więcej niż rzeczywiście zostawiono. Z równą fantazją przeceniono własne możliwości, odstępując od obrony twierdz na rzecz zmasowanej kontrofensywy.

1 sierpnia, kilka godzin po ogłoszeniu mobilizacji w Niemczech, Francja rozpoczęła przygotowania do wojny.

Wielka Brytania, choć związana z Francją luźnym przymierzem z 1904 roku nazwanym entente cordiale (serdeczne porozumienie), spokojnie obserwowała rozwój sytuacji na kontynencie, uznając, że nie powinna wtrącać się do walki o hegemonię na Bałkanach. Sytuacja uległa gwałtownej zmianie, gdy 2 sierpnia wojska niemieckie weszły na terytorium Wielkiego Księstwa Luksemburga, co zapowiadało, że wkrótce naruszą neutralność Belgii i dojdą do kanału La Manche, a to stanowiłoby poważne zagrożenie dla Wielkiej Brytanii. I tak się stało.

W nocy 4 sierpnia wojska niemieckie przeszły granicę belgijską. Tego samego dnia, o godzinie 23.00, Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji (dowódca marynarki wojennej), poinformował członków rządu, że rozkazał flocie przygotować się do walki. Rozpoczęła się mobilizacja armii lądowej. Godzinę później Niemcy znalazły się w stanie wojny z Wielką Brytanią.

Europę ogarniał chaos. W zadziwiający sposób władcy, stratedzy i generałowie zlekceważyli głosy ostrzegające przed nowym konfliktem. Nikt z decydujących o przygotowaniach i wypowiedzeniu wojny nie chciał słuchać feldmarszałka Helmutha von Moltkego (starszego), który w 1890 roku ostrzegał:

Gdy wybuchnie wojna, nie da się przewidzieć ani czasu jej trwania, ani jej końca. Walkę podejmą największe mocarstwa Europy uzbrojone jak nigdy dawniej.

Zdawało się, że nikt nie czytał sześciotomowego dzieła warszawskiego przedsiębiorcy Jana Blocha wydanego w 1898 roku, który ostrzegał, że nowoczesna broń przyniesie zgubę wszystkim walczącym stronom.

Nikt nie obawiał się społecznych skutków wojny. Fryderyk Engels, niemiecki filozof, który stał się jednym z głównych ideologów socjalizmu, pisał w 1887 roku:

Osiem do dziesięciu milionów żołnierzy będzie się wzajemnie mordowało, objadając przy tym do cna Europę, tak gruntownie, jak nigdy dotąd nie objadła jej szarańcza. (…) Głód, epidemie, powszechne zdziczenie zarówno wojska, jak i mas ludowych, zdziczenie wywołane skrajną nędzą, beznadziejny chaos w naszym sztucznym mechanizmie handlowym, przemysłowym i kredytowym skończy się powszechnym bankructwem. Załamanie się dawnych państw i ich tradycyjnej mądrości państwowej nastąpi w takich rozmiarach, że korony tuzinami będą się toczyć po ulicach i nie znajdzie się nikt, kto by je podniósł. Będzie sprawą absolutnie niemożliwą przewidzieć, jak to się skończy i kto z walki wyjdzie zwycięsko.

A przecież generałowie zdawali sobie sprawę, że w połowie XIX wieku wojsko otrzymało broń o wielkiej sile niszczenia. To już nie były skałkowe karabiny, w których uderzenie krzemienia o metalową panewkę krzesało iskrę, do luf których trzeba było wsypywać czarny proch, wkładać papierową przybitkę, aby pozostał na miejscu i wrzucać ołowianą kulę, co trwało długo.

W wojnie austriacko-pruskiej żołnierze niemieccy mieli już karabiny Dreysego, w których scalony nabój (papierowa łuska z czarnym prochem połączona z pociskiem) ładowany był od tyłu karabinu. Dawało to ogromną przewagę pruskim piechurom, którzy ładowali karabiny szybciej, przez co wzrastała siła ognia ich oddziału, a co najważniejsze robili to, leżąc, a więc byli lepiej osłonięci przed ogniem wroga. W rezultacie Austriacy, wciąż z karabinami skałkowymi, stracili ośmiokrotnie więcej żołnierzy.

W tym samym roku (1866) Francuzi zaczęli wyposażać swoje wojska w karabiny Chassepot, lepsze od pruskich, ładowane odtylcowo scalonymi nabojami (z jedwabną łuską), z gwintowaną lufą, co dawało im większą celność i donośność.

Jednakże dopiero kolejna wojna, w której w 1870 roku zwarły się Francja i Prusy, otworzyła drogę przed nową techniką wojenną. Karabiny odtylcowe stały się powszechne. W artylerii wprowadzano armaty ładowane od tyłu, z lufami gwintowanymi, które umożliwiły prowadzenie skutecznego ognia na odległość 8 kilometrów. Rosyjski inżynier Władimir Baranowski skonstruował armatę z oporopowrotnikiem. To urządzenie przejmowało część energii wybuchu ładunku miotającego, zmniejszając odrzut lufy, w wyniku czego armata po wystrzale pozostawała na miejscu. Nie trzeba było wtaczać jej na stanowisko, z którego, pozbawiona oporopowrotnika, odjechałaby. Minęło kilka lat, zanim wynalazek Baranowskiego stał się powszechny, ale wojska Europy po tej wojnie były już inne.

W dynamicznie rozwijającej się erze militarnych wynalazków, szczególną rolę miał odegrać pomysł Amerykanina, Josepha Farwella Gliddena. Wymyślił, że skręcanie dwóch drutów (co wykonał za pomocą młynka do kawy) zapobiegnie przesuwaniu kolców. Taki drut pozwalał szybko i tanio wyznaczać granice, których stada bydła nie mogły przekroczyć. Stąd był już tylko krok do szybkiej i prostej budowy zasieków, w których druty kolczaste rozciągnięte na drewnianych kozłach przed transzejami stawały się zaporą trudną do przebycia przez żołnierzy wroga.

Zasieki z drutu kolczastego na polu bitwy(archiwum autora).

Francuscy piechurzy ruszający do ataku jak na paradzie, wyprostowani w błękitnych płaszczach i czerwonych spodniach, przy dźwiękach werbli i trąbek, zatrzymani przez kolczaste zapory stawali się łatwym celem dla nowej broni Sir Hirama Maxima.

Amerykanin, osiadły w Wielkiej Brytanii, w 1884 roku, opracował karabin maszynowy pięć lat później zakupiony przez armię brytyjską. Brytyjczycy pierwsi wypróbowali śmiertelną skuteczność wynalazku Maxima już w 1887 roku podczas tłumienia powstania małego plemienia Yonnie mieszkającego w dżungli otaczającej Freetown. Nie potrafili jednak tych doświadczeń wykorzystać. Za to Niemcy w 1908 roku uruchomili w zakładach w Spandau masową produkcję Maschinengewehr 08, opartego na patencie Maxima. W 1914 roku ich wojska miały 12 500 egzemplarzy tej broni, a trzy razy tyle karabinów maszynowych czekało w magazynach lub na stanowiskach produkcyjnych zakładów zbrojeniowych, gdy armie francuskie i brytyjskie miały zaledwie kilkaset egzemplarzy.

Najbardziej zabójcza broń pierwszej wojny światowej – karabin maszynowy(archiwum autora).

W tym samym czasie inny wynalazek wywrócił XIX-wieczny świat, był to proch bezdymny. W 1884 lub 1886 roku francuski fizyk i ekspert od materiałów wybuchowych Paul Vieille wynalazł proch nitrocelulozowy, który spalając się, nie wytwarzał tak dużych ilości sadzy jak proch czarny, za to uwalniał trzykrotnie więcej gazów prochowych, nadając pociskowi wielokrotnie większą energię. To sprawiło, że XIX-wieczne fortece budowane z cegieł przestały chronić w wystarczającym stopniu swoją załogę, gdyż ich mury nie mogły wytrzymać siły uderzenia i wybuchu nowych pocisków. Jedynie potężne wały ziemne, którymi otaczano twierdze, dawały poczucie bezpieczeństwa, gdyż grzęzły w nich pociski armatnie, ale już na początku XX wieku wprowadzone do uzbrojenia wojsk haubice strzelające stromotorowo pozwalały niszczyć budynki ukryte za wałami.

Te wszystkie wynalazki stały się tym groźniejsze, że koleje żelazne, które zaczęto praktycznie używać w połowie lat trzydziestych XIX wieku bardzo szybko oplotły Europę. Do końca tamtego stulecia długość linii kolejowych przekroczyła 260 tysięcy kilometrów, co oznaczało, że mobilizacja odbywała się znacznie szybciej, a oddziały wojska wyruszające z rejonów koncentracji mogły szybko i bez zmęczenia, jakie wywoływał marsz, dotrzeć na front. Pociągi mogły dowieźć zaopatrzenie i amunicję dla karabinów maszynowych i szybkostrzelnych dział.

Tak zabójstwo arcyksięcia i jego żony skierowało przeciwko sobie milionowe armie o nieporównywalnie większej niż kilkanaście lat wcześniej sile niszczącej.

Europa pogrążyła się w wojnie, której nie przeżyli ci, którzy podpalili tę beczkę prochu.

Epilog

Princip, Čabrinović i Grabež stanęli przed sądem i 29 października 1914 roku zostali skazani na 20 lat więzienia. Uniknęli wyroku śmierci tylko dlatego, że w chwili zamachu nie ukończyli 20 lat (główny oskarżony, Princip, według prawa bośniackiego osiągnął pełnoletność 25 lipca 1914 roku), a prawo w Bośni i Hercegowinie nie pozwalało skazywać nieletnich na kary cięższe niż 20 lat więzienia. Princip, chory na gruźlicę kości, zmarł 28 kwietnia 1918 roku. Na gruźlicę zmarli także Nedeljko Čabrinović i Trifko Grabež. Inni zostali zakatowani w więzieniu.

Wojny nie przeżył również człowiek będący mózgiem całej operacji – pułkownik Dimitrijević. Jego i jedenastu innych oficerów aresztowano w grudniu 1916 roku, a w marcu 1917 roku stanęli przed serbskim sądem oskarżeni o… przygotowywanie zamachu na regenta Aleksandra, co było kłamstwem. Na przewodniczącego składu sędziowskiego wyznaczono pułkownika Petara Živkovicia, który nienawidził Dimitrijevicia. W takich okolicznościach wyrok śmierci wydawał się przesądzony. Miesiąc później, o świcie 24 czerwca 1917 roku, „Apis” oraz dwaj inni oficerowie skazani zostali na rozstrzelanie, pozostałych ułaskawiono lub skazano na długoletnie więzienie, acz kary tej nie odbyli. Dlaczego „Apis” musiał zginąć? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Być może premier Nikola Pašić chciał ukryć swoje powiązania z członkami „Czarnej Ręki”. Być może uznał, że „Apis” i jego oficerowie są zbyt niebezpieczni dla rządu serbskiego, tym bardziej, że zamierzali rozliczyć serbskiego premiera Nikolę Pašicia za klęskę w 1914 roku. Być może żądał tego rząd austriacki, który w tym okresie podjął tajne rokowania z rządem serbskim. Sprawa sarajewska zakończyła się, ale nigdy nie została do końca wyjaśniona…

Walczące państwa zmobilizowały od 1914 do 1918 roku 67 438 810 żołnierzy.

Liczebność armii i rezerw głównych walczących stron

Państwo

w sierpniu 1914 roku

ogółem do 1918 roku

Rosja

5 971 000

12 000 000

Francja

4 017 000

8 410 000

Wielka Brytania

957 000

8 905 000

Serbia

200 000

707 000

Belgia

117 000

267 000

Niemcy

4 500 000

11 000 000

Austro-Węgry

3 000 000

7 800 000

Turcja

210 000

2 850 000

Po stronie państw koalicji zginęło 5 152 115 żołnierzy, zaginęło – 4 121 090, rany odniosło 12 831 004 żołnierzy.

Po stronie państw centralnych zginęło 3 386 200 żołnierzy, zaginęło lub dostało się do niewoli – 3 629 829, rany odniosło 8 388 448.

Oznacza to, że liczba ofiar po obydwu stronach frontu przekroczyła połowę zmobilizowanych.

Ta wojna pochłonęła również około 50 milionów osób cywilnych zabitych w wyniku działań wojennych zmarłych z głodu i epidemii będących bezpośrednim następstwem wojny.

Europa rozpadła się.

W odległej niemieckiej mieścinie Pasewalk, 40 kilometrów na zachód od Szczecina, na wieść o zawarciu rozejmu jeden z pacjentów doznał szoku, w wyniku którego ponownie stracił wzrok. Gefreiter Adolf Hitler został przyjęty do szpitala w połowie października, kilka dni po tym, gdy na niemieckie okopy na wzgórzach pod Wervik we Flandrii spadły brytyjskie pociski z gazem musztardowym, który oślepił wielu żołnierzy. Przypadek Hitlera był zastanawiający dla miejscowego lekarza. Uznał, że to nie gaz był przyczyną utraty wzroku, choć gałki oczne były mocno zaczerwienione, a powieki opuchnięte, lecz psychika żołnierza. Wezwany na konsultacje z Berlina dr Edmund Forster, szef kliniki neurologicznej, potwierdził, że przyczyną jest histeria, jaka zawładnęła pacjentem na wieść o nieuchronności klęski wojsk niemieckich.

W Mein Kampf Hitler napisał później:

To były okropne dni i jeszcze gorsze noce. Wiedziałem, że wszystko zostało stracone. Moja nienawiść do organizatorów tych wydarzeń ciągle wzrastała. Cesarz Wilhelm był pierwszym cesarzem Niemiec, który podał przyjazną dłoń marksistowskim przywódcom, mało dbając o to, że są to łotry bez honoru. Z Żydami nie ma żadnych porozumień – jest po prostu „to albo to”.

Postanowiłem zostać politykiem.

Ziarno zostało rzucone…

II

Największa tajemnica pierwszej wojny

Ta historia ma dwa różne początki i zapewne nigdy już nie uda się ustalić, który jest prawdziwy, choć nie miało to większego wpływu na jej przebieg.

Pewne jest, że działo się to tuż przed świtem 5 sierpnia 1914 roku w pobliżu miasta Emden, leżącego tuż przy granicy niemiecko-holenderskiej.

Czy zakotwiczył tam brytyjski statek „Telconia”?

Była to duża i nowoczesna jednostka o długości 65 metrów zbudowana w 1909 roku dla firmy telekomunikacyjnej w celu układania i naprawy podwodnych kabli telegraficznych.

Jednakże w dzienniku pokładowym nie ma żadnej wzmianki o tej operacji. Być może, ze względu na jej tajność, kapitan nie chciał zostawiać żadnych śladów.

Według innych źródeł operację przeprowadzono z pokładu CS [Cable Ship] „Alert”. Był to stary parowiec napędzany bocznymi kołami łopatkowymi, który brytyjska Poczta Królewska zakupiła w 1889 roku. Tuż przed wybuchem wojny wypłynął z brytyjskiego portu z zadaniem przecięcia pięciu niemieckich kabli podwodnych.

Czy dopłynął do Emden?

Bez względu na to, która z jednostek zakotwiczyła tam o świcie 5 sierpnia, załoga opuściła za burtę haki pokładowych dźwigów, a do wody zeszli nurkowie. Po kilkudziesięciu minutach przekazali z dna sygnał, że wykonali zadanie. Liny naprężyły się i z wody zaczął wyłaniać się gruby kabel, pokryty wodorostami i mułem. Z trudem wciągnięto go na pokład i dwóch ludzi zaczęło walić w niego siekierami. Gdy tylko ostrza przecięły ostatnie wiązki drutów, rozdzielone części ześlizgnęły się z pokładu i opadły na dno. Kabel telefoniczny łączący Niemcy z Ameryką Północną i Południową przestał działać. Od tego momentu Niemcy musieli korzystać z linii telekomunikacyjnych państw neutralnych, a wszystkie one biegły przez Londyn. Oznaczało to, że Anglicy mogli przechwycić każdy szyfrogram wysłany z Niemiec na zachodnią półkulę.

Tak rozpoczęła się jedna z najbardziej sensacyjnych intryg wywiadowczych, która zaważyła na przebiegu pierwszej wojny.

Kablowiec „Telconia”(archiwum autora).

Pierwsza porażka Admiralicji

Tego samego dnia, gdy załoga „Telconii” (lub „Alertu”) wykonała tajne zadanie u wybrzeży Holandii, szef brytyjskiego wywiadu morskiego, kontradmirał Henry Francis Oliver[1], umówił się na lunch ze swoim przyjacielem Sir Alfredem Ewingiem[2]. Pogoda była piękna, więc zrezygnował z dorożki i postanowił niewielki odcinek drogi z gmachu Admiralicji do klubu na Piccadilly Circus pokonać na piechotę.

Kablowiec „Alert”(archiwum autora).

Gdy stanął przed masywnymi mahoniowymi drzwiami, zegar na Big Benie zaczął wybijać godzinę 12.00, co wskazywało, że przybył za wcześnie. Zostawił u portiera wiadomość, że będzie czekał w sali klubowej na pierwszym piętrze, gdzie o tej porze powinno być jeszcze pusto. Czas pozostały do spotkania z przyjacielem pozwalał na spokojną refleksję nad wydarzeniami ostatnich dni, które oszołomiły wszystkich niezwykłym tempem i skalą zmian na kontynencie. Kontradmirał położył przed sobą raporty, które zamierzał pokazać przyjacielowi. Dotyczyły śmiałego rajdu dwóch niemieckich jednostek: krążownika liniowego „Goeben”[3] i lekkiego krążownika „Breslau”[4] wchodzących w skład Dywizjonu Śródziemnomorskiego dowodzonego przez admirała Wilhelma Souchona[5].

1 sierpnia 1914 roku „Goeben”, po naprawie kotłów w austriackim porcie Pula, wyruszył na spotkanie z „Breslau”, kotwiczącym u południowego wybrzeża Włoch. Dwa dni później admirał Souchon podjął decyzję o zaatakowaniu francuskich portów kolonialnych. Tuż po spotkaniu okręty rozdzieliły się, a następnie rozwijając rosyjskie bandery, ostrzelały nabrzeża portu w Philippeville („Goeben”) i Bône („Breslau”) w Algierii, po czym skierowały się na północ, w stronę Włoch. Ich tropem podążał już potężny zespół brytyjski złożony z krążowników liniowych „Indomitable”[6] oraz „Indefatigable”[7], których siła ognia (łącznie 16 dział kal. 305 mm) i opancerzenia tak bardzo przewyższała niemieckie jednostki, że te nie miały żadnych szans w walce z nimi. Jednakże gdy okręty niemieckie znalazły się w zasięgu ich dział, obydwa państwa nie były w stanie wojny i brytyjskie krążowniki nie mogły strzelać. Później Niemcy sprytnie wykorzystali przewagę szybkości i umknęli pogoni.

Krążownik liniowy „Goeben”(archiwum autora).

Kontradmirał Oliver, podobnie jak dowodzący pościgiem admirał Archibald Berkeley Milne, zakładał, że niemieckie okręty skierują się na Adriatyk. Jeżeli udałoby się je odnaleźć i zatopić, byłaby to piękna zdobycz na samym początku wojny i oznaczałoby to osłabienie kajzerowskiej marynarki wojennej, która mając 15 nowoczesnych pancerników (tzw. drednotów), 22 starsze (przeddrednoty, w tym pancernik „Schleswig-Holstein”, który rozpoczął II wojnę światową) i pięć krążowników liniowych stanowiła, po Royal Navy, drugą morską potęgę ówczesnego świata.

Doświadczenie wilka morskiego podpowiadało kontradmirałowi, że cała sprawa może być o wiele poważniejsza, choć nie miał pojęcia, co planował dowódca niemieckiego zespołu. Przez głowę mu nie przeszło, że admirał Wilhelm Souchon otrzymał rozkaz przedarcia się do portu w Konstantynopolu i oddania obydwu okrętów pod turecką banderę, co miało przypieczętować sojusz obydwu państw, groźny dla państw Ententy.

Oliver mógł zakładać, że treść zakodowanych depesz, które miał przed sobą, mogła zawierać odpowiedź na wszystkie trapiące go pytania. Dużo później dowiedział się, że był tam rozkaz nadany w nocy z 3 na 4 sierpnia o godzinie 2.35 przez stację radiową w Nauen pod Berlinem dla admirała Wilhelma Souchona:

Sojusz z Turcją zawarty 3 sierpnia[8]. Płynąć natychmiast do Konstantynopola.

Zarejestrowała go brytyjska stacja nasłuchowa w Hunstanton, jednakże Brytyjczycy nie potrafili odczytać kodu, którego Niemcy używali do utajnienia treści morskich meldunków.

Rozmyślania Olivera przerwało przybycie Sir Alfreda Ewinga – krępego pięćdziesięciodziewięcioletniego Szkota, z którym szef wywiadu morskiego łączył duże nadzieje, jako z naukowcem o bardzo rozległych zainteresowaniach. Największą sławę przyniosły mu badania nad trzęsieniami ziemi w Japonii, magnetyzmem i wytrzymałością materiałów, za co król nadał mu tytuł szlachecki. Pociągała go również kryptologia, choć były to zainteresowania zupełnie amatorskie.

Oliver nie pomylił się, uważając, że Ewinga zainteresuje propozycja zorganizowania zespołu kryptologów, którzy podjęliby trud odczytywania niemieckich szyfrów i kodów. Jednakże między zainteresowaniem łamigłówkami a złamaniem szyfru była taka różnica jak między jeziorem i morzem.

Co prawda Ewing zabrał się energicznie do pracy, ale niewiele udało mu się zdziałać. Wizyty w British Museum, gdzie kolekcjonowano maszyny szyfrujące, nie przyniosły żadnych rezultatów. Równie bezskuteczne okazało się wertowanie ksiąg kodów i szyfrów handlowych gromadzonych w głównym budynku Królewskiej Poczty.

Czterej przyjaciele, których namówił do współpracy, również niewiele mogli osiągnąć. Zagłębiali się w papiery zapisane kolumnami cyfr, wiedząc, że są tam ukryte najgłębsze tajemnice, których rozwikłanie mogłoby mieć wpływ na przebieg krwawych kampanii. Mijały dni i tygodnie, a rozwiązanie wydawało się równie odległe jak na początku.

Sir Alfred Ewing(archiwum autora).

Tymczasem niemieckie okręty dotarły do Konstantynopola i przeszły na służbę w tureckiej marynarce wojennej. „Goeben” jako „Yavuz Sultan Selim”, a „Breslau” jako „Midilli” zaatakowały Sewastopol i Odessę, prowokując Rosję do rozpoczęcia wojny z Turcją, która w naturalny sposób znalazła się po stronie państw centralnych. Było to bolesnym ciosem dla Ententy, gdyż oznaczało przecięcie morskich dróg zaopatrzenia dla ogromnej, ale źle wyposażonej armii rosyjskiej, której funkcjonowanie było w dużej mierze uzależnione od dostaw z Wielkiej Brytanii i Francji, przesyłanych przez Morze Śródziemne i Morze Czarne. Historia potoczyłaby się inaczej, gdyby 5 sierpnia udało się odczytać zaszyfrowaną depeszę do admirała Souchona i brytyjskie okręty, znając zamiary niemieckich jednostek i planowany kurs, uniemożliwiłyby rejs do Konstantynopola. Jednakże szczęście, choć nie dopisało na początku, szybko wsparło wysiłki brytyjskich kryptologów.

Tuż po północy 26 sierpnia 1914 roku niemiecki krążownik „Magdeburg”[9] wpadł we mgle na przybrzeżne skały w Zatoce Fińskiej w odległości około 5 mil od estońskiej wyspy Odensholm (Osmussaar). Załoga okrętu nie zdawała sobie sprawy z bliskiej odległości rosyjskich posterunków, które początkowo nie zauważyły unieruchomionego okrętu. Dopiero wrzawa na pokładzie i głośne komendy zaalarmowały Rosjan, którzy wysłali w rejon Odensholmu dwa małe kontrtorpedowce, ale te we mgle nie dostrzegły okrętu uwięzionego na skałach.

W tym czasie do „Magdeburga” dotarł niemiecki kontrtorpedowiec V26, aby ściągnąć go ze skał, co jednak się nie udało. Dowódca, komandor Richard Habenicht, uznał, że należy okręt wysadzić, aby nie wpadł w ręce wroga, ale przedtem postanowił ostrzelać pierwszy lepszy obiekt, którym okazała się latarnia morska. Huk wystrzałów i wybuchów ponownie ściągnął rosyjskie krążowniki, które po wstępnym zamieszaniu skoncentrowały ogień na łatwym celu, jakim był nieruchomy okręt. Po kilku trafieniach pociskami kal. 152 mm niemiecka jednostka stała się wrakiem. Kontrtorpedowiec zabrał większość marynarzy i wtedy zdetonowano ładunki, których wybuch rozerwał dziób, a dowódca i 56 członków załogi dostało się do niewoli.

W zamieszaniu, które powstało, nie zniszczono księgi kodów. Nie sposób określić, jak trafiła w ręce Rosjan. Według jednej wersji w kilka godzin po zakończeniu bitwy, a więc po południu 26 sierpnia, Rosjanie wyłowili z morza zwłoki niemieckiego marynarza, który w zaciśniętej śmiertelnym skurczem dłoni trzymał tajną księgę. Według innej wersji, bardziej prawdopodobnej, nurkowie przeszukujący wrak odnaleźli ją na skalistym dnie, obok kadłuba nieszczęsnego „Magdeburga”.

Rosyjski attaché morski poinformował o tym znalezisku Pierwszego Lorda Admiralicji, Winstona Churchilla, proponując, aby Anglicy natychmiast wysłali do Aleksandrowa okręt, który zabrałby do Londynu cenny dokument. Już 13 października w Londynie stawił się rosyjski oficer z księgą – kluczem do niemieckich depesz. Tyle że ten klucz przymierzony do niemieckiego zamka nie chciał go otworzyć. Dopiero po kilku tygodniach jeden z pracowników zespołu Ewinga wykrył, że w niemieckich depeszach kod był dodatkowo szyfrowany. Odtąd praca ruszyła żwawiej. Trzy tygodnie później kryptolodzy potrafili odczytywać niektóre z niemieckich rozkazów dla dowódców okrętów wojennych.

Szczęście w dalszym ciągu nie opuszczało kryptologów, jako że 28 sierpnia, w czasie pierwszej bitwy morskiej okrętów brytyjskich z niemieckimi w Zatoce Helgolandzkiej, na dno poszedł kontrtorpedowiec V187 oraz trzy krążowniki: „Mainz”, „Ariadne” i „Cöln”. Z jednego z tych okrętów wypadła za burtę drewniana skrzynia i przez kilka miesięcy, gnana wiatrem, dryfowała po Morzu Północnym. W końcu grudnia 1914 roku wydobyli ją brytyjscy rybacy, zdziwieni widokiem masywnej skrzyni w sieci pełnej ryb. Wewnątrz znaleźli księgi kodowe i dokumenty, które przesłali do Londynu. Było to wspaniałe uzupełnienie księgi kodowej z „Magdeburga”. Niemalże natychmiast kryptolodzy zespołu Ewinga zaczęli odczytywać rozkazy dla niemieckich okrętów. Kilka miesięcy później przekonali się, że niemieckie ataszaty morskie używają tego samego kodu, co stanowiło dodatkowe źródło informacji.

Tymczasem zespół kryptologów, liczący początkowo pięć osób, rozrastał się i wkrótce gabinet dyrektora Ewinga stał się dla nich za ciasny. Biurka stały tak blisko, że z trudem można było się pomiędzy nimi przecisnąć. Kryptolodzy przeszkadzali sobie nawzajem, dochodziło do kłótni i swarów, ale prawdziwym kataklizmem była wizyta kogoś z zewnątrz. Wówczas wszyscy pracownicy musieli składać papiery i ukrywać je starannie nawet przed wzrokiem zaufanych gości.

Po wielu interwencjach Ewinga Admiralicja zdecydowała się stworzyć lepsze warunki lokalowe i w połowie listopada kryptolodzy wprowadzili się do pokoju nr 40 w tzw. Starym Budynku (Old Building) Admiralicji. Zespół otrzymał też nową nazwę ID 25 (sekcja 25 Intelligence Division), ale przylgnęło do niego nieformalne określenie Pokój 40.

Zespół Pokoju 40 wykonał tytaniczną robotę. Od października 1914 roku do końca wojny odczytał ponad 15 tysięcy niemieckich szyfrogramów. Jednakże twórcy tej komórki, Sir Alfredowi Ewingowi, nie dane było doczekać największego sukcesu. Historia spłatała mu złośliwego psikusa, nie pozwalając przyjąć miana człowieka, który wpłynął na losy pierwszej wojny światowej.

W maju 1916 roku zaproponowano mu stanowisko kanclerza Uniwersytetu Edynburskiego. Była to niesłychanie kusząca propozycja. Mógł powrócić do nauki, swojej największej pasji, którą porzucił, rozumiejąc stan wyższej konieczności, który stworzyła wojna. Długo się wahał, aż 1 października 1916 roku pojechał do deszczowego Edynburga. Przez pewien czas nadzorował pracę przyjaciół w Pokoju 40, ale w najważniejszej akcji nie wziął udziału.

Jego miejsce zajął kapitan William Reginald Hall[10], o którym mówiono, że urodził się, aby pracować w wywiadzie. W tej opinii nie było ani krzty przesady.

Jego ojciec był pierwszym dyrektorem wydziału wywiadowczego Admiralicji. On sam zaczął służbę w marynarce wojennej, mając lat czternaście. W wieku 35 lat doszedł do stopnia kapitana, a potem dowodził krążownikiem i pancernikiem. Nerwowy tik lewego oka sprawił, że przylgnął do niego przydomek „Blinker” (Mrugacz).

Wszyscy, którzy się z nim spotykali, ulegali jego hipnotycznemu czarowi. Amerykański ambasador Walter Hines Page pisał:

Ten człowiek jest geniuszem, czystym przypadkiem geniusza. Wszyscy inni ludzie z tajnych służb są amatorami w porównaniu z nim – czystym przypadkiem geniusza.

Historia tylko to potwierdziła…

William Reginald Hall(archiwum autora).

Decydująca gra

Było to 17 stycznia 1917 roku o godzinie 10.30.

Pastor William Montgomery[11], pracujący jako kryptolog w zespole Pokoju 40, wszedł do gabinetu Halla i położył przed nim kartkę.

– Jest to prawdopodobnie bardzo ważna wiadomość wysłana z Berlina za pośrednictwem ambasady amerykańskiej 16 stycznia o godzinie 15.00 – wyjaśnił.

Hall nie pytał o nic. Wiedział, że jeżeli jego pracownik nie przedstawia innych informacji, to znaczy, że ich nie ma.

Przyjrzał się oryginałowi. Był to długi tekst zawierający około tysiąca znaków. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy użyli dyplomatycznego kodu 0075. Wprowadzono go w lipcu 1916 roku dla niemieckich przedstawicielstw w Wiedniu, Sofii, Konstantynopolu, Bukareszcie, Kopenhadze oraz w kilku innych stolicach Europy. Brytyjscy kryptolodzy zwrócili uwagę na ten kod na początku listopada 1916 roku, gdy pojawił się w depeszach wysyłanych do ambasady niemieckiej w Waszyngtonie. Przez wiele miesięcy usiłowali go złamać, ale bez sukcesu.

Montgomery odczekał, aż szef przeanalizuje zawartość pierwszej kartki i wtedy położył na biurku drugą.

– Nigel de Grey[12] i ja odczytaliśmy pewne fragmenty. To jest depesza Zimmermanna do Bernstorffa. W nawiasach, ze znakami zapytania umieściliśmy wyrazy odczytane częściowo lub dobrane logicznie do treści – uzupełnił Montgomery.

Arthur Zimmermann[13] był ministrem spraw zagranicznych Niemiec. Depesza adresowana była do hrabiego Johanna Heinricha Andreasa Bernstorffa[14], niemieckiego ambasadora w Stanach Zjednoczonych. Już sam ten fakt nakazywał najwyższą uwagę.

Hall czytał:

Najbardziej tajne, do osobistej wiadomości Waszej Ekscelencji, w celu wręczenia Imperialnemu Ministrowi (Meksyku ?) telegramem nr 1 … bezpieczną drogą. Proponujemy rozpoczęcie w dniu 1 lutego nieograniczonej wojny podwodnej. Czyniąc to, jakkolwiek będziemy zachęcać do utrzymania Ameryki neutralnej (?). Jeżeli nie (uda nam się to?) proponujemy (Meksykowi?) sojusz na następujących podstawach:

(wspólne?) prowadzenie wojny

(wspólne?) zawarcie pokoju

(…)

Wasza ekscelencja powinien poinformować prezydenta (Meksyku?) poufnie (że oczekujemy?) wojny z USA (i prawdopodobnie z?) … (Japonią?) i w tym samym czasie negocjacji między nami i Japonią. (Proszę powiedzieć prezydentowi?), że … lub okręty podwodne … zmuszą Anglię do zawarcia pokoju w ciągu paru miesięcy. Proszę potwierdzić odbiór. Zimmermann.

Kapitan Hall nie miał wątpliwości, że kryptologom udało się odtworzyć treść bliską oryginałowi. Depesza była ogromnie ważna!

Zadanie, które załoga „Telconii” lub „Alertu” wykonała trzy lata wcześniej, przecinając transatlantycki kabel, profitowało w nadzwyczajny sposób.

Arthur Zimmermann, minister spraw zagranicznych Niemiec(archiwum autora).

Niemcy, pozbawieni bezpośredniego połączenia z Ameryką, zwrócili się o pomoc do neutralnej Szwecji. Rząd tego państwa zgodził się przesyłać niemieckie depesze do Stanów Zjednoczonych jako swoje własne. Ta operacja nie mogła się udać, gdyż Anglicy zbyt czujnie pilnowali łącz kablowych państw neutralnych, więc szybko odkryli w szwedzkich depeszach dość pobieżnie zamaskowany niemiecki kod dyplomatyczny. Zaczęli je zatrzymywać, co wywołało gniewną reakcję Szwedów. Ich ambasador poskarżył się w Foreign Office, że Londyn blokuje łączność neutralnego państwa. Anglicy odpowiedzieli, że boleją nad tym, ale proszą, aby neutralne państwo przestało wyświadczać uprzejmość wrogiemu mocarstwu. Rząd szwedzki przeprosił i obiecał, że nie będzie udostępniał Niemcom swoich kanałów łączności ze Stanami Zjednoczonymi. Dotrzymał słowa. Niemieckie depesze przestały płynąć do Stanów Zjednoczonych, ale pojawiły się na łączach do Argentyny i były lepiej ukrywane. Angielscy specjaliści szybko się w tym zorientowali, ale tym razem Londyn nie zaprotestował. Hall chciał mieć wgląd w niemieckie depesze, a nie kolejne przeprosiny Szwedów.

Druga droga komunikowania się ze Stanami Zjednoczonymi, którą wykorzystywali Niemcy, była bardziej perfidna.

W grudniu 1916 roku niemiecki ambasador, hrabia Bernstorff, dyskutując z prezydentem Thomasem Woodrowem Wilsonem i jego doradcą, pułkownikiem Edwardem M. House’em, o możliwościach pokojowego porozumienia między obydwoma państwami, wskazał, że dobrze byłoby ustanowić bezpośredni kontakt rządów. Wilson wyraził na to zgodę. Odtąd Niemcy mogli z ambasady amerykańskiej w Berlinie wysyłać depesze do Waszyngtonu, do prezydenta i swojej ambasady. Ta linia również biegła przez Londyn i angielscy cenzorzy ponownie odkryli niemiecki kod dyplomatyczny w telegramach wysyłanych z ambasady amerykańskiej. Nikt jednak przeciwko temu nie zaprotestował. Neutralna Ameryka to nie neutralna Szwecja i żaden z angielskich urzędników nie odważyłby się strofować rządu amerykańskiego, że nie zachowuje się neutralnie. Poza tym Hall mógł kontrolować obydwa niemieckie kanały łączności dyplomatycznej – szwedzki i amerykański.

Depesza Zimmermanna stanowiła dowód niemieckiej wiarołomności. Hall mógł przypuszczać, że ujawnienie treści telegramu zachęci Stany do przystąpienia do wojny po stronie państw koalicji. Mógł się tylko zastanawiać, czy będzie to argument tak silny, że prezydent zgodzi się porzucić neutralność.

Sojusznik Ameryka

Od początku wojny Amerykanie nie chcieli się mieszać do spraw Starego Kontynentu. Tyle że nie była to neutralność pełna. Sympatie wyraźnie przesuwały się w stronę Wielkiej Brytanii i Francji. Decydowały o tym silne przedwojenne powiązania finansowe banków amerykańskich, angielskich i francuskich. Do połowy 1917 roku państwa Ententy otrzymały pożyczki w wysokości 2,3 miliarda dolarów, gdy Niemcy mogli skorzystać z kredytów w wysokości tylko 27 milionów dolarów.

Wartość eksportu do państw Ententy wyniosła 825 milionów dolarów, a do państw Centralnych tylko 179 milionów dolarów. Później kokosowe interesy robił amerykański przemysł zbrojeniowy. Wartość sprzedanych do Europy materiałów wybuchowych wzrosła z 6 milionów dolarów w 1914 roku do prawie pół miliarda dolarów w 1916 roku.

Jednakże sympatia wobec Anglii i Francji i biznes nie oznaczały, że Amerykanie chcieliby wysłać setki tysięcy żołnierzy, aby ginęli w okopach w Europie.

Prezydent musiał się liczyć z bardzo silnymi nastrojami izolacjonistycznymi w społeczeństwie amerykańskim, wspomaganymi przez wpływowe grupy ludności niemieckiej. Do nich dołączyli Irlandczycy, którzy w zwycięstwie Niemiec widzieli szansę na pokonanie największego wroga – Anglii. Żydzi, pamiętając o pogromach w Rosji, byli przeciwni udzieleniu pomocy caratowi.

Sam prezydent Thomas Woodrow Wilson też nie chciał wojny. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej w listopadzie 1916 roku jego partia reklamowała swojego kandydata jako człowieka, który „trzyma nas z dala od wojny”.

Tuż potem Wilson powiedział do swojego przyjaciela pułkownika House’a:

– Kraj nie chce dać się wciągnąć w wojnę. Przystąpienie do wojny byłoby z naszej strony zbrodnią przeciwko cywilizacji.

Niemcy nie potrafili jednak docenić pożytków, jakie płynęły z faktu, że Ameryka pozostawała neutralna. Popełnili ogromny błąd, który zmienił antywojenne nastroje rządu i społeczeństwa amerykańskiego. W lutym 1915 roku ogłosili strefę wód dookoła Wielkiej Brytanii obszarem wojny i zapowiedzieli, że statki neutralne mogą tam wpływać na własne ryzyko.

Brytyjski statek pasażerski „Lusitania”(archiwum autora).

Niemiecki okręt podwodny U-20 (archiwum autora).

W maju tegoż roku w pobliżu Irlandii niemiecki okręt podwodny U-20, dowodzony przez kapitana Walthera Schwiegera[15], storpedował angielski statek pasażerski „Lusitania”[16]; zginęło wówczas 1201 osób[17], w tym 128 obywateli amerykańskich. Ten akt niemieckiego piractwa pozostawił jednak wiele wątpliwości, które dotyczą już początku rejsu.

Zanim „Lusitania” wypłynęła z portu w Nowym Jorku 1 maja 1915 roku, niemiecka ambasada zamieściła w amerykańskiej prasie ostrzeżenie:

Uwaga! Przypomina się podróżnym zamierzającym wyruszyć w rejs przez Atlantyk, że między Niemcami i ich sojusznikami a Wielką Brytanią i jej sojusznikami istnieje stan wojny; że strefa wojny obejmuje wody otaczające Wyspy Brytyjskie; że zgodnie z formalną notą przekazaną przez rząd niemiecki, jednostki pod banderą Wielkiej Brytanii lub jednego z jej sojuszników są narażone na zniszczenie na tych wodach; że podróżni płynący w strefie wojennej na statkach Wielkiej Brytanii lub jej sojuszników, czynią to na własne ryzyko. Podpisano Imperialna Ambasada Niemiec.

Bez wątpienia było to ostrzeżenie wydane w związku z rejsem „Lusitanii”, na co wskazywało miejsce, w którym je zamieszczono: tuż pod ogłoszeniem linii żeglugowej Cunard zachwalającym uroki podróży szybkim liniowcem i podającym datę i godzinę wypłynięcia z portu w Nowym Jorku. To ambasador Bernstorff, usilnie działający na rzecz poprawnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, chciał uniknąć poważnego zakłócenia stosunków niemiecko-amerykańskich, co bez wątpienia stałoby się po zatopieniu tego statku. A mógł zdawać sobie sprawę, że U-Booty będą polować właśnie na „Lusitanię”, co było łatwe, zważając, że dowódcy okrętów podwodnych znali godzinę wypłynięcia z Nowego Jorku i cel podróży, którym był port w Liverpoolu. W dodatku mieli wszelkie powody, aby uznać ten pasażerski statek za jednostkę marynarki wojennej, albowiem w 1913 roku przystosowano pokład do ustawienia 12 armat kal. 76 mm (3-calowych), aby „Lusitania” mogła pełnić funkcje krążownika pomocniczego. Do tego nie doszło, ale „Lusitania” zabrała z USA pokaźny ładunek amunicji. Dokumenty przewozowe potwierdzają, że pod pokładem złożono 4200 skrzynek z nabojami karabinowymi, 1250 skrzynek z pociskami armatnimi oraz 18 skrzynek z zapalnikami. Rząd brytyjski potwierdził to dopiero w 1982 roku, choć sprawa ta wyszła na jaw już w 1918 roku.

Ostrzeżenie niemieckiej ambasady znajdujące się tuż obok ogłoszenia o rejsach „Lusitanii”(archiwum autora).

W dodatku statek przewoził 46 ton proszku aluminiowego, który miał być dostarczony do zakładów zbrojeniowych Woolwich Arsenal w Londynie.

Dowódca U-20 zobaczył „Lusitanię” przez peryskop po południu 7 maja 1915 roku. Nazwa na rufie była zamalowana, ale nie należy sądzić, że kapitan Schwieger miał trudności z rozpoznaniem charakterystycznej sylwetki czterokominowego liniowca, jednego z największych statków pasażerskich tamtego czasu.

Odpalił torpedę o godzinie 14.10, gdy statek był w odległości 700 metrów i trafił w prawą burtę poniżej mostku. „Lusitania” przechyliła się o 15 stopni, ale utrzymała na wodzie.

Dlaczego U-20 nie wystrzelił drugiej torpedy w stronę celu? „Lusitania” była czwartym celem w ostatnich dniach, a w wyrzutniach okrętu podwodnego pozostały tylko dwie torpedy, które musiał zachować na drogę powrotną do portu, taki miał rozkaz. A może nie zdążył zająć ponownie dogodnej pozycji i wycelować, gdyż nagle na statku nastąpił wybuch, po którym „Lusitania” zaczęła tonąć i po 18 minutach pogrążyła się pod wodą.

Czyżby to eksplozja amunicji pogrążyła statek? A może nastąpił wybuch sproszkowanego aluminium, substancji równie wybuchowej jak proch strzelecki?

A co miała znaczyć uwaga kapitana „Lusitanii” Williama T. Turnera[18], który miał powiedzieć do dziennikarzy: „Najlepszy dowcip, jaki słyszałem w ostatnich dniach, to te pogaduszki o storpedowaniu”?

W tej tragedii pozostała jeszcze jedna niewyjaśniona sprawa.

W rejonie zagrożonym aktywnością niemieckich okrętów podwodnych na „Lusitanię” oczekiwał krążownik „Juno”, aby towarzyszyć liniowcowi w ostatnim etapie atlantyckiej podróży. Był to krążownik pancernopokładowy zbudowany w końcu XIX wieku, silnie uzbrojony (główną artylerię stanowiło 6 dział kal. 152,4 mm), który podczas swojej służby należał do eskorty królewskiego jachtu „Ophir”, na pokładzie którego przyszły król Jerzy V oraz królowa Maria podróżowali dookoła świata.

Feralnego dnia „Juno” został odwołany. Minutę po storpedowaniu „Lusitanii” kapitan odebrał sygnał SOS i ruszył na pomoc, ale o 14.33 otrzymał rozkaz wycofania się z akcji ratowniczej.

Przebieg tej tragedii i tak wiele niewyjaśnionych wydarzeń zdawało się wskazywać, że Brytyjczycy rozmyślnie poświęcili okręt z amerykańskimi pasażerami, aby sprowokować Stany Zjednoczone do przystąpienia do wojny po ich stronie. Jeżeli takie były zamiary brytyjskiego rządu, to wybrano zły czas, prezydent Woodrow Wilson miał rok później stanąć do wyborów. Jego Partia Demokratyczna reklamowała go jako polityka, który trzymał USA daleko od wojny (He kept us out of war). Nie mógł sobie pozwolić na stratę szansy na reelekcję, co bez wątpienia stałoby się, gdyby wezwał Amerykanów do pójścia na wojnę.

Wkrótce inna tragedia wstrząsnęła Ameryką: 19 sierpnia 1915 roku torpedy niemieckiego okrętu podwodnego posłały na dno kolejny brytyjski statek „Arabic”, na którym zginęli dwaj obywatele amerykańscy. Tym razem władze Niemiec, przestraszone reakcją Stanów Zjednoczonych, zdecydowały się, przynajmniej oficjalnie, zrezygnować z prowadzenia podwodnej wojny przeciwko nieuzbrojonym statkom pasażerskim. Na początku września 1915 roku hrabia Bernstorff złożył na ręce przedstawiciela Departamentu Stanu USA zobowiązanie, że okręty podwodne nie będą zatapiały statków, bez wcześniejszego uprzedzenia.

Nie trwało to długo, jako że 24 marca 1916 roku torpedy z U-Boota zatopiły na kanale La Manche parowiec „Sussex”. Waszyngton ponownie zażądał zaprzestania pirackiej działalności niemieckich okrętów podwodnych. Rząd niemiecki ponownie zapewnił, że nie dopuści do powtórzenia się takiej sytuacji. Najwyżsi dowódcy mieli jednak inne zdanie. Generał Erich Ludendorff[19] doszedł do wniosku, że nieograniczona akcja okrętów podwodnych przeciwko alianckiej żegludze jest ostatnim środkiem, który w niedługim czasie pozwoli zwycięsko zakończyć wojnę.

Wtórował mu szef sztabu admirał Henning von Holtzendorff. Napisał w memoriale z 22 grudnia 1916 roku:

Jeśli uda nam się złamać kręgosłup Anglii, wojnę zakończymy szczęśliwie. Kręgosłupem Anglii jest okręt, który Wyspom Brytyjskim przywozi żywność i surowce i zapewnia im zdolność płatniczą wobec zagranicy.

Admirał dowodził, że 111 U-Bootów krążących po morzach będzie zatapiać miesięcznie statki o łącznej pojemności 600 tysięcy BRT. Ponadto, wobec zagrożenia ze strony okrętów podwodnych, wiele neutralnych statków nie odważy się wyruszać w stronę Anglii. W rezultacie dostawy morskie spadłyby w ciągu kilku miesięcy o 39% i wyczerpana Anglia byłaby zmuszona poprosić Niemcy o zawarcie pokoju.

W zamku Hochbergów w Pszczynie, gdzie od czerwca 1915 roku mieszkał cesarz Wilhelm II oraz gdzie zainstalował się niemiecki Sztab Generalny (ze względu na bliskość sztabu austro-węgierskiego w Cieszynie), 9 stycznia 1917 roku odbyła się narada, w której wziął udział cesarz. Dyskutowano zalety i niebezpieczeństwa płynące z ogłoszenia nieograniczonej wojny podwodnej, która oznaczała, że niemieckie okręty podwodne będą atakować, bez uprzedzenia, każdy napotkany statek aliancki lub państw neutralnych płynący do lub z brytyjskiego portu.

Dowódca marynarki wojennej argumentował:

– W chwili obecnej w obozie nieprzyjacielskim, a głównie we Francji i Włoszech, życie gospodarcze uległo takiemu wstrząsowi, że wszystko trzyma się dzięki angielskiemu zapałowi. Należy złamać Anglii kręgosłup, a wojnę zakończymy szczęśliwie. Kręgosłupem Anglii jest flota, która dostarcza surowce i żywność. Zniszczyć angielską flotę mogą tylko okręty podwodne. Podczas nieograniczonej wojny podwodnej każdy statek napotkany w strefie wojennej, zarówno nieprzyjacielski, jak i neutralny, będzie zatopiony bez ostrzeżenia. Nasze U-Booty są w stanie zatopić 600 tysięcy ton rejestrowych miesięcznie i zmusić Anglię do kapitulacji, jeszcze przed następnymi żniwami.

Kanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg był przeciwny takiej akcji. Ostrzegał, że rozpoczęcie ataków na morzach sprowokuje Stany Zjednoczone do wystąpienia przeciwko Rzeszy.

Zakończył swoje wystąpienie słowami:

– Wojna podwodna to nasza ostatnia karta. Jeżeli użyjemy jej za wcześnie, cóż nam pozostanie? Chyba tylko zawarcie pokoju na warunkach podyktowanych przez wrogów!

To wywołało gwałtowną reakcję Hindenburga i Ludendorffa.

– Zatwierdzając plan totalnej wojny podwodnej, uratujemy setki tysięcy niemieckich istnień. Jeżeli nawet wyślemy do walki 200 łodzi podwodnych i wszystkie zostaną zniszczone, to łączne straty wyniosą 9 do 10 tysięcy niemieckich marynarzy. A tylu naszych żołnierzy ginie średnio w ciągu dwóch–trzech dni bitwy pod Verdun! – argumentował generał Ludendorff.

Gwałtowność tego wystąpienia zmroziła wszystkich, lecz niezrażony Ludendorff udowadniał, że nie należy się bać Stanów Zjednoczonych.

Cesarz, wyraźnie pod wrażeniem przemówienia generała, zwrócił się o opinię do kanclerza. Ten zaczął się wycofywać, zrzucając odpowiedzialność za decyzję na władze wojskowe, a słysząc buńczuczne zapewnienie Hindenburga i Holtzendorffa, że „ani jeden Amerykanin nie postawi stopy na naszym kontynencie!”, powiedział z ironią:

– Rząd popiera stanowisko admiralicji. Skoro sukces nas woła, podążajmy za nim…

W Pszczynie zapadła decyzja o rozpoczęciu nieograniczonej wojny podwodnej, o której minister Zimmermann powiadomił natychmiast ambasadora w USA.

Bernstorff był mądrzejszym politykiem niż ci, którzy kazali mu poinformować rząd Stanów Zjednoczonych. Gwałtownie zaprotestował przeciwko decyzji podjętej w Pszczynie. Dowodził, że w nowej sytuacji Stany Zjednoczone mogą przystąpić do wojny, oddając państwom Ententy cały swój niezmierzony potencjał gospodarczy i militarny.

Miał rację, choć tylko częściowo. Co prawda 3 lutego, na wieść o ogłoszeniu wojny podwodnej, Stany Zjednoczone zerwały stosunki dyplomatyczne z Niemcami, ale tego samego dnia wieczorem ambasador amerykański w Berlinie przyjął na kolacji ministra Zimmermanna.

– Zobaczy pan, wszystko pójdzie dobrze. Ameryka nic nie uczyni, ponieważ prezydent Wilson pragnie tylko pokoju i niczego innego – zapewniał swojego gościa.

Rzeczywiście. Prezydent traktował zerwanie stosunków dyplomatycznych jako formę nacisku na Niemcy i wystąpił z projektem ustawy o uzbrojeniu statków handlowych. Nie miał zamiaru posunąć się dalej, ale wkrótce musiał zmienić zdanie.

Amerykańskie statki nie wypływały z portów, gdyż armatorzy bali się, że na Atlantyku stracą swój dobytek. Ruch w portach zamierał. W magazynach piętrzyły się stosy niesprzedanych towarów. Plantatorzy bawełny w południowych stanach zbierali plony z pól, nie wiedząc, co dalej z nimi robić. Amerykańskiej gospodarce zagroził kryzys. Prezydent nie mógł tego nie zauważyć. Niepokoił go również gwałtownie pogarszający się stan brytyjskiej gospodarki, która pozbawiona dostaw morskich słabła. Już w pierwszym okresie nieograniczonej wojny podwodnej Wielka Brytania traciła miesięcznie 107 statków o łącznym tonażu pół miliona BRT.

Zapasy zboża w brytyjskich spichrzach kurczyły się gwałtownie. W kwietniu wystarczały już tylko na sześć tygodni. Brak dostaw drewna z Norwegii, używanego w kopalnianych chodnikach, groził całkowitym zatrzymaniem wydobycia węgla.

Ameryka stawiała sobie pytanie, jak będzie wyglądał świat po upadku Ententy, i dochodziła do wniosku, że musi te państwa wspomóc.