Strona główna » Kryminał » Wielbiciel

Wielbiciel

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-747-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wielbiciel

W lesie niedaleko małej miejscowości w okolicach Augsburga znaleziono zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Policja i bliscy zamordowanej stoją przed prawdziwą zagadką, gdyż kobieta ta zaginęła bez śladu przed kilkoma laty. Dopiero telefon od jej znajomej z wakacji dostarcza pierwszych wskazówek dla śledztwa… Jednocześnie we Frankfurcie toczy się inna historia. Leonę, zadowoloną z życia redaktorką w wydawnictwie, ukochany mąż porzuca dla innej kobiety. To prawdziwy cios dla kobiety, która dopiero co była świadkiem samobójstwa. „Pełna napięcia opowieść z nieprzewidzianymi zwrotami akcji i zaskakującym zakończeniem.“ BuecherTreff.de

Polecane książki

„Drzwi Watykanu” to niezwykły przewodnik. Spacer po największej i najpiękniejszej świątyni chrześcijaństwa oraz po Muzeach Watykańskich, które są dumą naszej cywilizacji, historii i sztuki. Podróż po Watykanie w stylu Grand Tour – w jaką wyruszali dawniej młodzi ary...
Załamana poronieniem i oddalającą się wizją macierzyństwa, młoda rzeźbiarka Grania Ryan porzuca Nowy Jork i życiowego partnera, Matta. Po 10 latach nieobecności powraca do Irlandii, do rodzinnego domu położonego nad smaganą wichrami zatoką Dunworley. Pewnego dnia podczas spaceru brzegiem morza widzi...
[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]W pierwszej części z serii Najpiękniejszych Bajek Świata, znaleźć można trzy bajeczki: Czerwony Kapturek, Pinokio, Książę i Żebrak. Pozycja jest bogato ilustrowana i idealnie nadaje się zarówno dla najmłodyszch, jak i tych troszkę starszych.[...
Na najnowszą historię polskich samorządów składa się wiele sukcesów i spektakularnych dokonań. Jednak czas biegnie szybko i rzeczywistość rodzi nowe wyzwania. Sprostanie im wymaga, jak nigdy dotąd, kreatywności oraz innowacyjności w zarządzaniu lokalnymi społecznościami i gospodarkami. Jak tworzyć p...
„Polska to mój kraj” jest wartościową książką skierowaną do dzieci w wieku przedszkolnym i szkół podstawowych klas 1-3. Treść napisana przez autorkę Gabrielę Błażejczyk - Ignatowską przekazuje podstawową wiedzę na temat trzech symboli narodowych: flaga, hymn, godło. Nauka poprzez zabawę jest wsp...
On jest bogaty, doświadczony, nieufny. Ona – wrażliwa, introwertyczna, pełna kompleksów. Oboje niosą bagaż trudnego dzieciństwa. Po raz pierwszy spotkali się w parku. Wtedy też po raz pierwszy od niego uciekła... Zafascynował ją i przeraził jednocześnie. Zawsze bała się takich mężczyzn: silnych, pe...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Link

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga
ukazały się następujące książki tej autorki:

Echo winy

Przerwane milczenie

Ostatni ślad

Grzech aniołów

Dom sióstr

Drugie dziecko

Obserwator

CZĘŚĆ PIERWSZA

Cudownie się bawiła, uciekając przed nim przez las. Odkryli tę
zabawę gdzieś pod koniec lata. To był słoneczny, upalny dzień,
przypomniała sobie, ale w lesie panował przyjemny cień i było
o wiele chłodniej niż na polu.

– Złap mnie! – powiedziała nagle, wysuwając dłoń z jego
ręki i odbiegając.

Poczekał, aż będzie miała dostateczną przewagę, żeby nie
było za łatwo. Tak, czekał, aż zniknie mu z oczu. Przeskakiwała
przez doły, przedzierała się przez zarośla, kluczyła niczym
zając, żeby go zmylić. Cały czas myślała: „Śmieszne, mam prawie
pięćdziesiąt lat, on ma już ponad pięćdziesiąt, a biegamy jak
dzieci, bawimy się jak w berka albo chowanego…”.

Zrobiło jej się gorąco na myśl, że mógłby ją zobaczyć któryś
z dwóch dorosłych synów. Ale potem powiedziała sobie, że cały
urok tej zabawy polega właśnie na tym, że niktjej nie widzi. Ani
synowie, ani sąsiedzi. Są sami pośród głębi i ciszy lasu.

W którymś momencie wpadła mu prosto w ramiona.
Przechytrzył ją, nagle wyrósł przed szkółką młodych jodeł,
przez które się przedzierała, z włosami pełnymi igieł
i ubraniem pokrytym liśćmi i ziemią. Naprawdę się przestraszyła,
on twierdził potem, że krzyczała, ale ona tego nie
pamiętała. Najważniejsze było to, co stało się potem. Kochali się na
leśnym poszyciu, pomiędzy małymi jodełkami, oboje
niemłodzi, z dwójką dorosłych dzieci, własnym domem, jamnikiem,
zabudową kuchenną i nowiutkim kompletem zamszowych
kanap. On miał za duży brzuch i latem kosił trawę co drugą
sobotę, a onamiała za grube uda i bardzo pragnęła wnuka.
Nikt, kogo znała, nie uwierzyłby, że są zdolni do jakichkolwiek
szaleństw. Byli drobnomieszczańscy, ale świetnie
funkcjonowali w tym swoim kołtuństwie i dobrze się z nim czuli. Tylko
czasami…

Dziś znów był taki dzień. Ciepły dzień na początku lata.

– Złap mnie! – powiedziała i tym razem, a on odpowiedział:

– Jest za gorąco…

Ale ona już pobiegła, uparta jak dziecko, które nikomu nie
pozwoli zepsuć swojej ulubionej zabawy.

Nie widziała go ani nie słyszała. Zatrzymała się, otarła pot
z czoła i zaczęła nasłuchiwać. Nic. Żadnych kroków, żadnych
szelestów. Jakby była zupełnie sama na świecie. Naprawdę
zostawiła go tak daleko w tyle? A może czai się gdzieś blisko,
schowany za krzakiem i czeka na odpowiedni moment, żeby
wyskoczyć i napędzić jej wielkiego stracha?

Nagle poczuła lekkie mdłości. Nie miała pojęcia dlaczego.
Gdyby znienacka się pojawił, wystraszyłaby się, ale to byłby
przyjemny dreszczyk. Jeszcze nigdy nie bała się tak naprawdę.
Tym razem czuła prawdziwy strach. Pomimo promieni słońca
padających przez liście drzew, pomimo świergotu ptaków
i plusku strumienia w pobliżu las napawał ją jakimś straszliwym
przeczuciem. Wydało jej się to idiotyczne, ale miała wrażenie,
że zwietrzyła coś złego, niczym zwierzę, które wyczuwa
niebezpieczeństwo, zanim się ono pojawi. Zdawało się jej, że jest
sama, ale czuła, że tak nie jest.

Półgłosem zawołała jego imię. Bez odpowiedzi. Świergot
ptaków ucichł na chwilę, lecz potem rozbrzmiał z nową siłą.
I nagle ogarnął ją strach, intensywny, pulsujący. Odwróciła się
i zaczęła szybko biec, próbowała odnaleźć drogę powrotną, ale
nie znajdowała żadnych znajomych miejsc. Czy mijała już tę
grupę drzew? Nie pamiętała, żeby widziała wcześniej mrowisko.

Znów zawołała jego imię, tym razem głośniej, a w jej głosie
pojawiła się panika. Czy on nie odpowiada jej dla żartu? Jest
gdzieś blisko, czuła, że ktoś tam jest… Jej strach zaczął się
przeradzać w gniew. Posuwa się za daleko. Musiał zauważyć, że
teraz woła go na poważnie. Koniec zabawy. Już nie wyobrażała
sobie, że jest nastolatką, która biega po lesie szczęśliwa
i zakochana. Była niemal pięćdziesięcioletnią kobietą z grubymi
nogami. Kobietą, która się boi.

Gdy zauważyła postać przy drzewie, nie od razu dotarło do
niej, co widzi. Stanęła jak wryta i wbiła w nią wzrok. Jej mózg
jakby się bronił przed przetworzeniem obrazu. Najpierw
pomyślała tylko: „Wiedziałam, że ktoś tu jest”.

A potem, w następnej sekundzie, jej umysł nie mógł się już
dłużej bronić przed tym, co spostrzegały oczy. To była młoda
kobieta. A stała tak dziwnie blisko drzewa dlatego, że była do
niego przywiązana. Stała wyprostowana, tylko głowa opadła
jej na pierś. Ubranie zwisało w strzępach i wszędzie było
pełno krwi. Na niej, obok niej, wszędzie wokół. Przywiązano ją
do drzewa, a potem zaszlachtowano i zostawiono niczym
groteskowego stracha na wróble, który na zawsze odebrał lasowi
jego niewinność, spokój i sekretne zabawy. Krew młodej
kobiety zniszczyła iluzję, że świat może być dobry, a życie proste.

Widok tej krwi na zawsze wrył się jej w pamięć. Miała
wrażenie, że czuje ją na skórze, jakby ją tą krwią opryskano.

I stała tam tylko, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego
dźwięku.

I1

Gdy się obudziła, za oknem panowały jeszcze ciemności. Do
pokoju wpadał delikatny wietrzyk, nie był jednak w stanie
rozpędzić duchoty, która zapanowała w pomieszczeniu w ciągu dnia.
Mieszkańców Frankfurtu dręczyła fala upałów. Ponad
trzydzieści stopni w cieniu, dzień za dniem, od prawie trzech tygodni.
Wyasfaltowane ulice i budynki pochłaniały ciepło i bezlitośnie
je oddawały. Ludzie narzekali na chłodną zimę i deszczową
wiosnę. A teraz skarżyli się na upalne lato. Może są
niewdzięczni? A może klimat z czterema porami roku faktycznie stracił
wszelki umiar i teraz przejawia się jedynie w postaci trudnych
do zniesienia ekstremalnych zjawisk?

Leona nie zamierzała się przyłączać do chóru skarg, ale
pomyślała, że w takim gorącu nie da się spać. Choć zdawała sobie
przecież sprawę, że to nie upał ją obudził.

Daremnie próbowała odczytać godzinę z zegarka, który
nosiła na nadgarstku nawet w nocy. W końcu włączyła nocną
lampkę. Trzecia. Choć wyłączyła światło niemal natychmiast,
trwający sekundę blask wystarczył, żeby obudzić Wolfganga.

– Znowu nie możesz spać? – zapytał z rozdrażnieniem,
które od niedawna pojawiało się w jego głosie zawsze wobec Leony.

– Jest okropnie gorąco.

– Jakoś do tej pory nie sprawiało ci to różnicy – powiedział
znużonym tonem. On też wiedział, że to nie sprawa upału.

– Chyba znowu miałam sen – przyznała Leona. Już dawno
uświadomiła sobie, że zaczęła irytować Wolfganga.

Wydawał się rozdarty pomiędzy chęcią zignorowania jej
psychozy, jak nazywał w duchu jej problemy, i pospania sobie
dalej, a poczuciem, że ma obowiązek wysłuchać Leony i ją
pocieszyć. Zwyciężyło poczucie obowiązku, choć po cichu przeklął
się za to. Miał za sobą ciężki dzień, a jeszcze cięższy przed sobą.
Ten upał go wykańczał, a do tego miał mnóstwo trosk,
o których nikt nie miał pojęcia. Naprawdę potrzebował snu.

Westchnął.

– Leono, nie uważasz, że trochę się sama nakręcasz? Mam
wrażenie, że ciągle myślisz o… o tej sprawie. Za dużo nad tym
rozmyślasz, a to się potem przekłada na twoje sny. Powinnaś
z tym walczyć.

– Myślisz, że nie próbuję? Cały czas staram się zajmować
czymś innym. Pracą, sportem, rozmowami o wszystkim i o niczym. Zapewniam cię, że nie siadam sobie i nie pogrążam się
w ponurych rozmyślaniach.

– Więc nie powinnaś ciągle mieć tych snów.

Czuła, że zaraz ogarnie ją straszliwa wściekłość, którą
Wolfgang wzbudzał w niej za każdym razem, gdy zabierał się
do rozwiązywania problemów podług swoich standardowych
wytycznych. Wolfgang miał niepodważalne przekonania, jeśli
chodzi o zmartwienia, lęki, psychiczne rozbicie. „Skoro robisz
to i to, to tamto czy siamto nie może mieć miejsca!” „Skoro
nie robisz tego czy tamtego, to na pewno stanie się tamto czy
siamto”.

Wolfgang nie był w stanie pogodzić się z myślą, że życie nie
podporządkowuje się wymyślonym przez niego regułom. Jeśli
sprawy nie układały się tak, jak sobie założył, wina leżała po
stronie danej osoby, która musiała coś robić nie tak.

– Do cholery, Wolfgangu, to nie jest takie proste!
Próbuję z tym walczyć, ale mi się nie udaje. Może potrzebuję więcej
czasu.

– To tylko kwestia chęci – oznajmił Wolfgang, tłumiąc
ziewnięcie. U niego wszystko zawsze było kwestią chęci. Nie
mieściło mu się w głowie, że są pewne sfery życia, na które nie
da się wpłynąć samą siłą woli. Dla niego nie istniały takie
pojęcia jak los czy zbieg okoliczności, podobnie jak przypadek czy
opatrzność. Może miał rację. Leona była bardzo daleka od
angażowania się w ezoteryczną ideologię; była racjonalistką,
nawet jeśli przy Wolfgangu wydawała się oderwaną od życia
marzycielką. Jednak w jej życiu istniała jakaś potęga wykraczająca
poza to, co ludzie rozumieją i nad czym panują. W przeciwnym
razie nie udźwignęłaby go. Wolfgang ciągle jej wyrzucał, że to
wynika z braku gotowości do przejęcia odpowiedzialności.

– Do pojęcia losu uciekają się tylko ci ludzie, którzy chcą
zrzucić część odpowiedzialności, jaką ponoszą za swoje
uczynki i zaniechania, na jakąś osadzoną poza doczesnym światem
instancję. To próba zwykłego rozłożenia obciążenia, ale
ostatecznie sprowadza się do tego, że człowiek oszukuje sam siebie.

Leona nie potrafiła znaleźć kontrargumentów, zwłaszcza
że jak najbardziej akceptowała jego poglądy dotyczące ludzkiej
wiary w los. Jednak jej zdaniem nie wykluczało to wcale
faktycznego istnienia jakiejś działającej z oddali siły.

Wpatrując się w ciemność, zastanawiała się, czy fakt, że
to właśnie ona przechodziła tamtędy, gdy młoda kobieta
postanowiła zakończyć swe życie i wyskoczyła przez okno, ma
jakiś głębszy sens. Zwykle o tej porze, wpół do dwunastej, nie
chodziła po ulicach, tylko od paru godzin siedziała przy biurku
w wydawnictwie. Tamtego przedpołudnia miała jednak wizytę
u dentysty, która na dodatek się przedłużyła przez zamieszanie
spowodowane przez jakiś pilny przypadek. Tylko dlatego stało
się tak, że dokładnie w tej nieszczęsnej chwili śpieszyła przez
miasto, zdenerwowana długim czekaniem, z lewą połową
twarzy zesztywniałą od znieczulenia, o które przezornie poprosiła.
Było bardzo ciepło, czuła, że cała się klei od potu, i pragnęła
jak najprędzej pójść do domu, wziąć prysznic, a potem usiąść
w ogrodzie z książką i lodowatym sokiem pomarańczowym.
Czuła się okropnie, chciało jej się płakać.

Najpierw nie rozumiała, co się stało. Później policja daremnie
próbowała się od niej dowiedzieć, jak to było, gdy ta kobieta
wyskakiwała. Czy może widać było za nią jakąś inną osobę albo
czyjś cień? Czy to wyglądało tak, jakby sama skakała, czy jakby
ją ktoś popchnął? Ale Leona nie potrafiła odpowiedzieć na te
pytania, bo nic nie widziała. Była zatopiona w myślach, zajęta
swoim zębem i opuchniętym, ścierpniętym policzkiem.
I pewnymi troskami, które dręczyły ją od jakiegoś czasu, lecz
o których z nikim nie chciała rozmawiać.

Zauważyła coś dopiero wtedy, gdy kobieta już spadała.
Ściśle rzecz biorąc, nie wiedziała, że to spada człowiek. Jakiś duży
obiekt spadł dosłownie z jasnego, to znaczy bezchmurnego,
słonecznego nieba i z okropnym plaśnięciem uderzył o chodnik
kilka metrów od Leony.

Stała tam zaszokowana, nie mogąc w to uwierzyć, bo po
dwóch czy trzech sekundach zrozumiała, że to był człowiek.
Kobieta. Miała na sobie letnią, bawełnianą zieloną sukienkę
w kwiatki, a na stopach białe sandałki. Jej ciemnoblond włosy
sięgały ramion. Leżała w słońcu na rozgrzanym asfalcie niczym
wyrzucony niedbale przedmiot, bezkształtny śmieć, który ktoś
cisnął z przejeżdżającego samochodu. Jej ręce i nogi odstawały
od tułowia pod dziwnym kątem.

Leona nie była potem w stanie stwierdzić, ile czasu stała tam
jak wryta, wpatrzona w ciało. Wydawało jej się, że minęła cała
wieczność, a wszystko wokół – drżące na delikatnym wietrze
liście, kot przechodzący przez ulicę, ptak, który przeskakiwał ze
słupka na słupek – że wszystko to zaczęło się dziać
w zwolnionym tempie, a napływające z drugiej strony dzielnicy
mieszkaniowej dźwięki ruchliwego centrum wygłuszył szklany ekran.

Dopiero gdy usłyszała cichy jęk kobiety, otrząsnęła się
z oszołomienia, podbiegła do niej i uklękła obok.

– Mój Boże, co się stało? – usłyszała swój głos. – Czy mogę
jakoś pani pomóc?

„Co za kretyńskie pytanie” – pomyślała od razu.

Kobieta otworzyła oczy. Miała piękną twarz, widać to było
nawet w takiej chwili. Nigdzie nie było krwi, ale sądząc po
ułożeniu jej członków, miała połamane chyba wszystkie kości.
Leona jeszcze nigdy nie widziała nikogo tak bladego.

– W końcu mu się udało – powiedziała cichym, ale
wyraźnym głosem. Powtórzyła: – Udało mu się.

I popatrzyła na Leonę.

– Komu się udało? O kim pani mówi?

Kobieta nic już nie powiedziała. Jej oczy wywróciły się
nagle do góry białkami. Straciła przytomność.

Leona dopiero wtedy pomyślała o tym, żeby zerknąć do
góry i sprawdzić, skąd spadła nieznajoma. Znajdowały się
bezpośrednio przed nowym budynkiem, sześciopiętrowym
apartamentowcem zbudowanym w starym, cienistym ogrodzie,
w którym kiedyś stała willa z piaskowca. Zburzono ją, żeby
upakować jak najwięcej ludzi na małej przestrzeni, zarabiając
przy tym krocie. Ostatnio robiono tak wszędzie w całej
dzielnicy, ograbiając ją w ten sposób stopniowo z dawnego uroku.

Budynek został wzniesiony tuż przy ulicy, dosłownie dwa
kroki dzieliły drzwi wejściowe od chodnika. Na najwyższym
piętrze jedno z okien było szeroko otwarte. Leona nie miała
wątpliwości, że kobieta wyskoczyła właśnie stamtąd.

– Niech się pani nie rusza – powiedziała, zupełnie
niepotrzebnie, bo nieznajoma wciąż była nieprzytomna. –
Sprowadzę pomoc.

W pewnej odległości spostrzegła starszego pana, który
wyszedł na spacer ze swoim cocker-spanielem. Zatrzymał się
i patrzył na nie, ale jego mina zdradzała, że albo niedowidzi, albo
nie rozumie, co się stało.

Pomachała do niego gorączkowo, żeby podszedł, ale on
cały czas stał i się gapił. Zerwała się i podbiegła do niego.

– Ta kobieta wyskoczyła przez okno! – zawołała. – Mieszka
pan tutaj? Może pan zadzwonić po pogotowie?

Wytrzeszczył oczy.

– Wyskoczyła przez okno?

– Tak. Trzeba natychmiast sprowadzić karetkę.

– Może pani zadzwonić ode mnie – zaproponował. –
Mieszkam tuż obok.

Wskazał na okazałą willę, która stała parę metrów dalej, ale
Leonie wydawało się, że całą wieczność zajęło, zanim zdołał się
odwrócić, a ciężki, powolny krok, którym ruszył, doprowadził
ją niemal do wściekłości. Jednak choć gorączkowo rozglądała
się wokół, nigdzie nie widziała budki telefonicznej. Raz po raz
zerkała na tamtą kobietę. Nie ruszała się.

Starszy pan bezskutecznie grzebał w kieszeni spodni
w poszukiwaniu kluczy, a pies popiskiwał. Leona aż się trzęsła ze
zniecierpliwienia. Spostrzegła przebiegającą przez ulicę kobietę
w stroju do joggingu.

– Wszystko widziałam! – zawołała. – Zadzwoniłam po
pogotowie!

– Bogu niech będą dzięki – powiedziała Leona i zostawiła
staruszka.

Kolejne dwie godziny to był jeden wielki chaos. Lekarze,
policjanci, gapie, barierki, pytania, przypuszczenia, ciekawskie
spojrzenia i szeptane po cichu słowa. Leona znajdowała się
w centrum ogólnego zainteresowania, bo w jakiś tajemniczy
sposób od razu się rozniosło, że była świadkiem wydarzenia,
pierwszą osobą na miejscu nieszczęśliwego wypadku.
Tymczasem ze wszystkich okolicznych domów powychodzili
mieszkańcy, zatrzymywały się wracające ze szkoły dzieci. Nieszczęsną
kobietę już dawno odwieziono. Leona siedziała na schodkach
przed jednym z budynków. Ktoś przyniósł jej kubek kawy,
który z wdzięcznością ściskała w dłoniach. Opowiedziała jednemu
z policjantów, co się wydarzyło, to znaczy tyle, ile widziała, a on
poprosił, żeby została jeszcze do ich dyspozycji. Lekarz zapytał
ją, czy czegoś potrzebuje, ale ona tylko potrząsnęła głową
i powiedziała, że wszystko w porządku.

Ale chyba nie było w porządku. Coś w jej wnętrzu cały czas
opierało się przed zaakceptowaniem tego, co zobaczyła. Za
każdym razem, gdy pojawiał się przed jej oczami widok leżącej na
ulicy kobiety, gdy budziła się w niej myśl o jej groteskowo
powykręcanych członkach, umysł Leony wysyłał polecenie, by natychmiast
zobaczyć i pomyśleć coś innego. Nie czuła, by sama miała udział
w owym procesie wypierania. Działo się w niej coś, na co nie miała
wpływu. W którymś momencie, gdy tak siedziała, rejestrując
powoli, że z powrotem odzyskuje czucie w znieczulonej połowie
twarzy, przyszła jej do głowy myśl, że może być w szoku. Może
powinna była pojechać do szpitala. Wydawało jej się jednak, że już na to
za późno, więc siedziała tak po prostu, mrużąc oczy przed słońcem.

– Chce pani jeszcze kawy? – z tyłu dobiegł jakiś
sympatyczny głos.

Leona odwróciła się i zobaczyła starszą kobietę, która
trzymała w dłoniach termos. To najpewniej ona wcisnęła jej
wcześniej do rąk kubek. Wyglądała na roztrzęsioną.

– Bardzo chętnie – powiedziała Leona z wdzięcznością.

Kobieta dolała jej kawy.

– Jest pani strasznie blada! To musiało być dla pani
okropne. Biedna, biedna Eva! Trudno mi w to uwierzyć! – W głosie
starszej pani słychać było wzruszenie.

– Eva? – zapytała Leona. – Tak miała na imię? –
Natychmiast się poprawiła: – Tak ma na imię?

– Eva Fabiani. Przyjaźnimy się, wie pani. Mieszkam piętro
niżej. Ale nic nie zauważyłam. Byłam na balkonie, a on
wychodzi na drugą stronę.

Kawa była gorąca i mocna. Raczej niewskazana dla jej
dopiero co wyleczonego zęba, ale w obliczu najświeższych
wydarzeń ząb wydawał się Leonie nieistotny.

– Mam okropne wyrzuty sumienia – powiedziała starsza
pani. – Powinnam była się domyślić, że coś takiego może się
zdarzyć. Chyba nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ona to
naprawdę zrobi. Ja nie miałabym odwagi.

– Musiała być zdesperowana – powiedziała Leona.

Znów ten obraz. Kobieta na chodniku. Ramiona i nogi
jakby przypadkiem rozrzucone, jakby nie miały już nic wspólnego
z ciałem. Co zresztą zapewne odpowiadało rzeczywistości. Gdy
kładli Evę na noszach, jeden z sanitariuszy powiedział:

– Ona połamała się dosłownie na kawałki!

– Tak, była zdesperowana – powiedziała kobieta z kawą
– ale ostatnio wydawało mi się, że czuje się lepiej. Rozwiodła
się cztery lata temu. Wtedy się tu wprowadziła. Razem z byłym
mężem sprzedali dom w Kronbergu, a ona za swoją część kupiła
mieszkanie na samej górze. Bardzo ładne mieszkanie. Cudowny
taras od wewnątrz. Bardzo przeżywała rozwód. Bardzo
potrzebowała towarzystwa, a ja się nią zajęłam. Też jestem samotna.
Wydawało się, że pomału zaczyna z tego wychodzić. Ale przed
dziewięcioma miesiącami jej były mąż…

Podszedł do nich policjant.

– Pani Dorn?

– Tak? – odpowiedziała Leona.

– Może już pani iść do domu. Poproszę tylko o dane
personalne, żebyśmy mogli się z panią skontaktować.
Niewykluczone, że poprosimy jeszcze raz o dokładny opis wydarzeń.

– Ja naprawdę nic nie widziałam. Dopiero jak spadła…

– Może jednak coś się pani przypomni. Zgłosimy się do pani.

Podała mu adres i numer telefonu do domu i do pracy, a on
zanotował sobie wszystko w grubym notatniku. Leona podała
też swój numer przyjaciółce Evy Fabiani z prośbą o wiadomość,
gdy dowie się czegoś o jej stanie.

Kawa dodała Leonie sił. Poczuła się lepiej. Poszła do
wydawnictwa, usiadła przy biurku i zdołała nawet odwalić kawał
roboty.

O piątej zadzwoniła sąsiadka. Eva Fabiani pomimo starań
lekarzy zmarła w szpitalu z powodu ciężkich obrażeń.

Ile razy miała od tamtej pory ów sen? Nie codziennie, ale
niemal co drugą noc. Kobieta przecinająca powietrze. Okropny
dźwięk, gdy ciało uderzyło o asfalt. Wyraz jej twarzy, oczy, które
nagle jakby odpłynęły. Niemal w każdym śnie pojawiał się też
olbrzymi, pochylający się nad nią policjant. Był tak blisko, że
czuła, że musi się cofnąć, ale nie mogła tego zrobić.

– Czy coś pani zauważyła? – pytał. – Czy coś pani
zauważyła? Czy coś pani zauważyła? Czy coś pani…

Powtarzał pytanie w coraz szybszym tempie, energicznym
staccato. Nie była w stanie wydusić z siebie, że nic nie widziała.
On zresztą chyba wcale by nie słuchał. Recytował tylko swoje
pytanie, nie zwracając zupełnie uwagi na jej rozpaczliwe próby
udzielenia odpowiedzi.

– Może powinnaś się wybrać do psychoterapeuty –
powiedział Wolfgang. – Wiesz, że nie mam o nich najlepszego
zdania, ale może potrzeba ci tylko paru godzin, podczas których
opowiedziałabyś neutralnej osobie o tym, co ci ciąży na sercu.
Wygląda na to, że ja nie potrafię ci pomóc.

W jego głosie słychać było, że jest urażony. Leona zaczęła
się zastanawiać, kiedy i w jaki sposób próbował jej pomóc.
Słuchał oczywiście, gdy wszystko opowiadała, wieczorem tamtego
dnia. Był wstrząśnięty i było mu naprawdę przykro, że to
właśnie jej przytrafiło się coś takiego. Nalał jej koniaku, a potem
zajął się jedzeniem, podczas gdy ona siedziała w salonie
i płakała. Przypalił ryż i przesolił grzyby w sosie śmietanowym, ale
liczyła się dobra wola, a Leona rzeczywiście poczuła się lepiej.
Jednak uważał chyba, że tyle powinno wystarczyć. Coraz
bardziej się irytował, gdy Leona każdego kolejnego dnia zaczynała
ten temat. Pewnego ranka przy śniadaniu cisnął serwetkę obok
talerza i popatrzył na nią z gniewem.

– Szczerze mówiąc, Leono, nie chcę już słyszeć o Evie
Fabiani. Na litość boską, ja rozumiem, że to było dla ciebie
koszmarne doświadczenie, ale ty przecież w ogóle tej kobiety nie
znałaś! Znasz tylko jej nazwisko, nic o niej nie wiesz, nie wiesz
nawet, dlaczego rzuciła się z okna. Powinnaś o tym wszystkim
jak najszybciej zapomnieć!

Miał rację, wiedziała o tym. Powinna przestać myśleć
o kobiecie, która była mniej więcej w jej wieku i nie widziała innego
wyjścia poza samobójstwem. Leonie wydawało się
nieprawdopodobne, żeby to było zabójstwo, choć czasem miała
wrażenie, że morderstwo nie wstrząsnęłoby nią tak, jak dobrowolna
śmierć.

Starała się już nie wspominać o tym przy Wolfgangu,
chyba że się nie dało, jak na przykład teraz, gdy w nocy budziły ją
koszmary.

– Ja też nie mam dobrego zdania o psychoterapeutach –
rzuciła tylko. Wiedziała, że wydaje zbyt ogólne sądy, ale jedna
z jej koleżanek po wieloletniej terapii była w jeszcze gorszym
stanie niż wcześniej. – Ani ich nie potrzebuję – dodała niemal
z przekorą. – Potrzebuję tylko odrobiny czasu.

Wolfgang stłumił kolejne ziewnięcie.

– I trochę dobrych chęci – powiedział, nawiązując w ten
sposób do początku ich rozmowy. – Nie powinnaś robić nic,
co nieuchronnie ci o tym wszystkim przypomni. To był wielki
błąd, że poszłaś na jej pogrzeb.

Oczywiście, że to był błąd. Wiedziała o tym, a Wolfgang też
ciągle o tym przypominał. Jednak coś ją zmusiło do pójścia na
cmentarz. Była ostatnią osobą, która rozmawiała z Evą. Była jej
winna tę ostatnią posługę.

Zadzwoniła do niej sąsiadka Evy.

– Dzień dobry, mówi Behrenburg.

Leona nie kojarzyła nazwiska.

– Tak?

– Jestem sąsiadką Evy Fabiani. Chciałam tylko
powiedzieć, że zostanie pochowana jutro o jedenastej. Może będzie
pani chciała przyjść?

Wolfgang twierdził później, że pozwoliła, żeby „jakaś
kompletnie nieważna” pani Behrenburg „wymusiła na niej” udział
w pogrzebie. Był zły i nie rozumiał, że ona sama odczuwała
potrzebę wybrania się na cmentarz.

Była zaskoczona, że przyszło tak mało osób. Leona
spodziewała się sporego grona żałobników, biorąc pod uwagę
młody wiek samobójczyni. Gdy ludzie umierają w podeszłym
wieku, nie mają już prawie żadnych przyjaciół, i jeśli nie mają
dzieci czy wnuków, nikt nie gromadzi się przy ich grobach. Ale
Eva Fabiani miała trzydzieści osiem lat! Wtedy ma się przecież
przyjaciół, kolegów, rodzinę. Lecz poza panią Behrenburg
i Leoną był tylko jeden mężczyzna, który przedstawił się jako brat
Evy. Wyglądał na kilka lat starszego od zmarłej siostry. Nie
płakał, ale wyglądał, jakby skamieniał z bólu, a momentami był
jakby oszołomiony.

Gdy pracownicy cmentarza zaczęli zasypywać grób,
a pastor już poszedł, brat Evy podszedł do Leony i pani Behrenburg.
Uścisnął dłoń sąsiadki.

– Dziękuję, że pani przyszła, pani Lydio – powiedział. –
I dziękuję za wszystko, co zrobiła pani dla mojej siostry. Wiem,
że znalazła w pani oparcie.

Lydia Behrenburg aż zarumieniła się z dumy.

– Zawsze z przyjemnością spędzałam czas z pańską siostrą.
Nie mam przecież nikogo na świecie. Tak bardzo będę za nią
tęsknić.

Jej smutek zdawał się prawdziwy i głęboki. Stała przy
grobie niczym człowiek, który patrzy, jak odpływa ostatnia deska
ratunku, a on niemalże może ją chwycić.

„Jak wielu jest samotnych ludzi” – pomyślała wzruszona
Leona.

Brat Evy zwrócił się do niej. Zmierzył ją chłodnym
spojrzeniem szarozielonych oczu.

– Robert Jablonski – przedstawił się. – Jestem bratem Evy
Fabiani.

– Leona Dorn – odpowiedziała Leona i dodała
z wahaniem: – To ja jestem tą osobą, która…

– Leona była pierwsza na miejscu wypadku – wyjaśniła
Lydia. – Od razu zajęła się Evą.

– Tak naprawdę to nic nie mogłam zrobić – poprawiła ją
Leona. Poczuła, jakby się usprawiedliwiała.

Robert popatrzył na nią badawczym wzrokiem.

– To panią naprawdę wstrząsnęło, prawda?

Leona skinęła głową.

– Nie mogę się z tym pogodzić.

Robert założył okulary słoneczne, które zdjął, zanim się
z nimi przywitał. W ciemnych szkłach wyglądał jeszcze
atrakcyjniej.

– Chodźmy – powiedział. – Zapraszam panie na kawę.
Lydia i Leona. Czy mogę mówić paniom po imieniu? Wiedzą
panie może, gdzie moglibyśmy na chwilę usiąść?

W ten upalny lipcowy dzień wylądowali więc w kawiarnianym
ogródku, usiedli wokół małego stoliczka, pośród głośnych,
odzianych w szorty i kolorowe podkoszulki ludzi, mężczyzna
w ciemnym garniturze i dwie kobiety w czarnych sukienkach, czarnych
rajstopach i czarnych butach. Leona, która zawsze dbała o figurę,
zamówiła tylko kawę i wodę mineralną, Robert zdecydował się
na sałatkę, a pani Lydia na olbrzymi puchar lodów.
Zdominowała rozmowę, mówiła niemal bez przerwy, wspominała minione
czasy z Evą. Opowiadała śmieszne, smutne i wyjątkowe
historyjki. Tu przypowiastka, tam anegdota. Leona odniosła
osobliwe wrażenie, jakby Eva cały swój wolny czas spędzała z Lydią.
Choć nie znała Evy, jedno spojrzenie na jej twarz wystarczyło,
by wiedzieć, że to kobieta wykształcona i raczej skomplikowana.
Natomiast Lydia była miła, ale prosta; zacna, zapobiegliwa
gospodyni domowa, którą cechowały pewna naiwność i dość
ograniczone horyzonty. Leona, która już po dziesięciu minutach
paplaniny Lydii czuła się jak zbity pies, zaczęła się zastanawiać, jak
Eva mogła wytrzymać jej częstą obecność. Odniosła wrażenie, że
Robert Jablonski nie przepada za panią Behrenburg, choć
traktował ją bardzo grzecznie i uprzejmie.

Lydia umilkła na chwilę i rozejrzała się za kelnerem, żeby
zamówić kolejne lody. Leona skorzystała z okazji.

– Pan także mieszka we Frankfurcie? – spytała Roberta.

Potrząsnął głową.

– W Asconie. Nad jeziorem Maggiore.

– W Asconie? Pochodzi pan stamtąd? I Eva też?

– Jesteśmy Niemcami, ale dorastaliśmy w Asconie. Nasi
rodzice mieli tam piękny dom. Potem Eva wyszła za mąż
i przeprowadziła się z mężem tutaj, do Frankfurtu. On wykłada
historię prawa na uniwersytecie.

– Dziwne, że nie przyszedł na pogrzeb.

Lydia wydała pogardliwe parsknięcie.

– Mnie to wcale nie dziwi! Ten lekkoduch! Kiedy jeszcze
żyła, też się o nią nie troszczył. Dlaczego miałby to robić teraz,
jak już umarła?

– Przypuszczam, że on jeszcze nie wie o jej śmierci! –
powiedział Robert. – Gazety nie podały nazwiska, a ja nic mu nie
mówiłem.

– Dowie się w swoim czasie – dodała Lydia. – Zresztą i tak
go to nie obejdzie.

Wyglądało na to, że były mąż Evy nie cieszył się ich
sympatią. Leona chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, ale nie
chciała wyjść na wścibską. Powiedziała więc tylko:

– Zdziwiło mnie, że byliśmy na pogrzebie tylko my troje.
Przecież w życiu Evy musiało być mnóstwo ludzi?

– Właśnie, że nie – powiedziała Lydia. Akurat przyniesiono
jej drugi puchar lodów, całą górę waniliowych kulek z gorącymi
malinami i bitą śmietaną. – Była niewiarygodnie samotna.

– Nasi rodzice nie żyją – wyjaśnił Robert. – A poza tym nie
mamy żadnych krewnych. Byłem ostatnim żyjącym członkiem
jej rodziny.

– Przecież musiała mieć przyjaciół – drążyła Leona. –
Koleżanki…

– Nie miała stałego miejsca pracy – powiedziała Lydia. –
Po rozwodzie przez dwa lata nie była w stanie pracować
z powodu depresji. A potem imała się różnych zajęć. Raz tu, raz
tam. Pracowała dorywczo. W każdym miejscu zbyt krótko, żeby
zdobyć przyjaciół.

– Dawała radę utrzymać się z tego?

– Nieźle sobie radziła. To mieszkanie należało do niej, miała
nawet jakieś oszczędności. Meble przywiozła ze sobą. Mąż
zostawił jej praktycznie wszystko, żelazko, kuchenkę, pralkę. Miał
chyba nadzieję, że w ten sposób uspokoi swoje nieczyste sumienie.

Leona o nic już nie zapytała, ale zastanawiała się, jak to
było możliwe. Eva Fabiani, atrakcyjna, młoda jeszcze
kobieta, jest tak zupełnie sama, bez nikogo oprócz gadatliwej
starszej sąsiadki. Bez stałej pracy. Bez przyjaciół. Bez mężczyzny.
To z pewnością samotność skłoniła ją do śmiertelnego skoku.
A nie miała nawet czterdziestki.

Robert pochylił się do przodu. Zdjął okulary. „Ma
niezwykle przenikliwy wzrok” – pomyślała Leona.

– Słyszałem, że moja siostra powiedziała coś, zanim
umarła. Coś w rodzaju: „Teraz mu się udało” albo coś podobnego.

– W końcu mu się udało – powiedziała Leona. – Takie były
dokładnie jej słowa.

Robert się skrzywił.

– Tak – rzucił gorzko. – Teraz mu się w końcu udało.

– Komu?

– Jej byłemu mężowi. – Lydia nieustannie przypominała
o owym draniu, którego najwyraźniej uważała za
odpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia w życiu Evy. – Jego miała
oczywiście na myśli.

– Ależ Lydio, przecież mówiła pani, że oni się rozwiedli
cztery lata temu! Nie mogli mieć ze sobą aż tak bliskiego
kontaktu!

– Ona cierpiała – wyjaśnił Robert. Jego głos znów brzmiał
obojętnie, jakby był pozbawiony emocji. – Załamała się po
rozwodzie. Miała straszną depresję. Jakby oszalała z bólu. Nie
potrafiła wziąć się w garść. Jej samobójstwo to logiczna
konsekwencja ostatnich lat.

– Czyli to on chciał rozwodu, a nie ona – wywnioskowała
Leona.

Robert zapalił papierosa. Najpierw podsunął paczkę im obu,
ale nie skorzystały. Palce lekko mu drżały. Ze smutku? Ze
zdenerwowania? Z nienawiści? Jego głos nadal brzmiał obojętnie.

– Zdradzał ją – powiedział. – Zdradzał ją tak często, tak
bez skrupułów, tak jawnie, że w końcu nie miała innego wyboru
i musiała wystąpić o rozwód. A od tego zaczęło się jej powolne
umieranie.

– To dziwne – powiedziała w ciemności sypialni – gdy na
pogrzeb kogoś młodego przychodzą raptem trzy osoby: brat,
sąsiadka, o której nie wiadomo, czy faktycznie była dla zmarłej
podporą, czy też jej się po prostu narzucała, i zupełnie obca
kobieta, która przypadkiem przechodziła tamtędy w owej
ostatecznej chwili, gdy życie wydawało się już nie do zniesienia. Co
za zestaw!

Wolfgang nie ukrywał już ziewania.

– Szkoda, że musiałaś tamtego dnia iść do dentysty –
powiedział z westchnieniem. – Wiele by nam to oszczędziło!

– Mąż ciągle ją zdradzał. Robert jest przekonany, że przez
to przyczynił się do jej samobójstwa.

– To jakaś bzdura! – odparł ostro Wolfgang. – Mówiłaś
przecież, że to była jeszcze młoda i atrakcyjna kobieta!

– A co ma jedno do drugiego?

– Jeśli mąż rzeczywiście ją zdradzał, dla takiej kobiety to
nie mógł być koniec świata. Proszę cię! Trzydzieści osiem lat,
ładna. Spokojnie mogła sobie kogoś znaleźć. Nie musiała sobie
wypłakiwać oczu!

– Może kochała go w taki sposób, że nie potrafiła się
rozejrzeć za kimś innym. Przecież to możliwe.

– Sentymentalne bzdury! Jeśli się było z kimś przez
trzydzieści lat albo więcej, to może trudno wyobrazić sobie życie
z kimś innym. Ale aż tak długo małżeństwem być nie mogli.
I jak już mówiłem, była za młoda, żeby panikować, że nie ma
żadnej przyszłości!

Był mocno rozgniewany, a Leona zastanawiała się,
dlaczego tak się denerwuje. Do tej pory temat Evy nudził go albo
irytował. A nagle rozsierdził się zupełnie na poważnie.

Przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i poszukała kapci.

– Idę do salonu – powiedziała. – Pooglądam telewizję. Na
pewno nie uda mi się już teraz zasnąć.

Nie oponował.

2

„Ale oni potrafią ładnie przygotować zwłoki” – pomyślała Lisa.

Patrzyła na delikatną, spokojną twarz siostry. Słyszała, jak
ludzie mówią o spokoju na twarzach zmarłych, ale uważała, że
to zwykły frazes, stwierdzenie, które wszyscy powtarzają jak
papugi. Spokój na twarzach zmarłych i powiązana z nim myśl
o ich zbawieniu od wszelkich ziemskich trosk stanowiły cenną
pociechę, często jedyną, jaką mieli do dyspozycji. Czegoś trzeba
się przecież trzymać.

Ale Lisa uznała, że Anna naprawdę wygląda na
spokojną. Jakby spała i miała jakiś piękny sen. Z jej twarzy zmyto
krew i brud, z włosów wyczesano trawę i gałązki. Kto ją teraz
widział, nie odgadłby, że zginęła w dramatycznych
okolicznościach.

Lisa pomyślała o tym, że jej ciało nie wygląda już tak
pięknie. Trudno było chyba ukryć tak liczne rany kłute. Morderca
ciął ją nożem jak szalony.

Ona widziała te rany. Musiała zidentyfikować siostrę.
Usłyszała, jak za jej plecami ojciec cicho szlocha i odwróciła się do
niego. Przez ostatnie dwa tygodnie przybyło mu co najmniej
dziesięć lat. Na jego pomarszczonej twarzy malowały się
przerażenie i bezradność.

Delikatnie dotknęła jego ramienia.

– Mówiłam ci przecież, tato, że nie powinieneś tu
przychodzić. Sam pogrzeb będzie wystarczająco trudny. Dlaczego się
uparłeś, żeby ją zobaczyć?

– Bo chciałem się pożegnać – wymamrotał Johann.

Widać było po nim, że źle się czuje w ciemnym garniturze,
który miejscami lśnił zielonkawo ze starości. To jego ślubny
garnitur, sprzed trzydziestu lat. Wisiał na nim jak worek. Lisa
pomyślała, jak dobrze ojciec wyglądał jeszcze dwa lata temu.
Zanim dopadł go rak. Najpierw płuco, dlatego mu je usunięto.
Ale potem pojawiły się przerzuty do jelita i żołądka. Ostatnio
często narzekał na ból w kościach, w niektóre dni ledwo się
ruszał. Lisa miała pełne ręce roboty, opiekując się nim. Ponieważ
w te gorsze dni nie dawała rady podnieść go z łóżka
i zaprowadzić do łazienki czy pospacerować chwilę po ogrodzie,
zadzwoniła do prywatnego ośrodka zdrowia w sąsiedniej
miejscowości i poprosiła o pomoc. Od tej pory co drugi dzień zaglądał
do nich Benno, miły, już nie taki młody mężczyzna, który nie
był co prawda wyszkolonym pielęgniarzem i nie mógł podawać
ani lekarstw, ani zastrzyków, ale miał dość siły, żeby podeprzeć
ciężko chorego, czy nawet gdzieś go zanieść. Jego pomoc była
dla Lisy ogromną ulgą.

Benno był u nich tamtego upalnego dnia przed dwoma
tygodniami, gdy zadzwoniła policja. Było późne popołudnie, Lisa
właśnie wychodziła na zakupy i poprosiła Benna, żeby został
z jej ojcem. Nie czuł się dobrze, nie można go było zostawić
samego.

Benno otworzył drzwi, a potem wszedł na górę do łazienki,
gdzie Lisa malowała właśnie usta szminką.

– Policja – szepnął. – Dwaj funkcjonariusze. Chcą
rozmawiać z pani ojcem!

– Wykluczone. Czego chcą?

– Nie wiem. Wyglądają strasznie poważnie.

Zeszła po schodach i wtedy nastąpiła tragedia. W taki
upalny dzień, zupełnie bez ostrzeżenia.

Jakaś para ze wsi znalazła ją w lesie, przywiązaną do
drzewa, poranioną nożem. Tamta kobieta doznała szoku, była pod
opieką lekarzy. Mężczyzna rozpoznał, że zamordowana to Anna
Heldauer, „córka Johanna Heldauera”. Teraz musi przyjechać
ktoś z rodziny, ktoś powinien ją oficjalnie zidentyfikować,
widok jest przykry, ale…

– Niech się pani nie śpieszy – powiedział Benno. –
Popilnuję pani ojca, ile będzie trzeba.

Poszła z policjantami i potwierdziła, że ciało znalezione
w lesie to jej siostra.

A teraz znowu pochyliła się nad Anną i zrobiła znak krzyża
na jej wysokim, bladym czole. Dopiero szesnaście dni po
odnalezieniu zezwolono na pochówek, badania trwały całą
wieczność. Lisa nie widziała Anny tak długo, a nawet jako dzieci nie
były sobie szczególnie bliskie, że teraz miała wrażenie, jakby
żegnała kogoś obcego. Mimo to czuła ucisk w sercu i przenikliwy
ból. To była jej siostra! Obok ojca jedyna osoba, którą jeszcze
miała. Ojciec wkrótce odejdzie. A wtedy zostanie zupełnie sama.

– Ona nie mogła dobrze skończyć – wymamrotał Johann,
gdy zamierzali odejść. – Zawsze to powtarzałem… Prowadząc
takie życie, musiała źle skończyć!

„Bądź co bądź, miała lepsze życie niż ja – pomyślała
z goryczą Lisa. – Ulotniła się w odpowiednim momencie. Zostawiła
mnie z ojcem, razem z jego rakiem i niekończącym się, pełnym
jęków umieraniem”.

Tak bardzo nienawidziła za to Anny przez ostatnie lata,
że trudno jej było przekształcić to uczucie w wyrozumiałość
i współczucie, uczucia, jakie bez wątpienia powinno się
odczuwać wobec siostry, która zginęła w tak straszny sposób. Annę
spotkał okropny los, przede wszystkim zasługiwała na
współczucie.

„Jestem złym człowiekiem – pomyślała Lisa – skoro nie
potrafię wykrzesać z siebie współczucia. Jeśli nie potrafię tego
zrobić nawet teraz”.

– Chodź, tato – powiedziała. – Musimy przejść do sali
pożegnań. Inni już tam czekają.

„Inni”, czyli cała wieś. Morderstwo Anny odbiło się
szerokim echem. Każdy chciał przyjść na pogrzeb. Stali tam w tych
swoich czarnych garniturach i czarnych garsonkach,
z kwiatami w dłoniach i gapili się na Lisę i jej ojca. Od tamtego dnia
nieustannie spotykali się z wyrazami współczucia.

Czy to prawdziwe współczucie? – zastanawiała się Lisa.
A może żądza sensacji? Wreszcie zaczęło się coś dziać w tej
dziurze zabitej dechami! Coś, o czym można było plotkować na
każdym rogu, coś, co zwabiło dziennikarzy i umieściło to
zapomniane przez Boga miejsce w nagłówkach gazet. Przecież
o czymś takim marzyli wszyscy. A teraz stoją wokół grobu ze
wzruszonymi minami, gotując się w duchu z niecierpliwości,
żeby w końcu pójść do domu i wymienić się z sąsiadami
spostrzeżeniami. Że Johann źle wyglądał, że Lisa miała
bezwstydnie krótką spódnicę… A nikt z nich nie miał z Anną nic
wspólnego. Absolutnie nikt.

Ale czy ktokolwiek miał coś wspólnego z Anną przez
ostatnie lata? Jeśli miała jakichś przyjaciół i znajomych, Lisa
nie mogła ich powiadomić. Nikt nie miał pojęcia, gdzie Anna
przebywała przez ostatnie sześć lat. Gdy wtedy, mając zaledwie
osiemnaście lat, wyruszała z domu tuż po śmierci matki, bo nie
mogła już wytrzymać w tym „kołtuńskim
drobnomieszczańskim światku”, jej celem była Ameryka Południowa.

– Wędrować, dziś tu, jutro tam, nie wiedząc, co będzie, bez
jutra, bez wczoraj, zauważać tylko bieżącą chwilę – tak
przedstawiła jej swoje plany.

Lisa, ta młodsza, słuchała z zazdrością i szeroko otwartymi
oczami, ale ojciec, wtedy jeszcze zdrowy i silny, wyraził swoje
wątpliwości:

– To zbyt niebezpieczne dla samotnej kobiety. Czy ty masz
pojęcie, co może się wydarzyć? W tych
południowoamerykańskich państwach ciągle są jakieś rewolucje i powstania albo
pucze. I wtedy nikogo nie obchodzi, co się dzieje z jakąś
cudzoziemką, która pałęta się po okolicy. Ktoś cię ukatrupi i zakopie,
i nikt się o niczym nie dowie!

Anna roześmiała się, puszczając mimo uszu krakanie ojca.
Lisa miała przed oczami jej widok z dnia wyjazdu: promienna,
w świetnym humorze, śniada po godzinach opalania się na
nadrzecznych błoniach; jej długie, kręcone, ufarbowane na kolor
miodu włosy spływały po plecach, a wokół szyi i nadgarstków
dzwoniła tania turkusowa biżuteria ze sklepu indyjskiego.
Lisie wydawało się to tragiczne, że ponure przepowiednie ojca się
sprawdziły, choć inaczej niż myślał. Anna nie zginęła
w Ameryce Południowej, tylko całkiem blisko rodzinnego domu,
niedaleko małej wioski w pobliżu Augsburga, w której dorastała,
w takim lesie, w jakim bawiła się jako dziecko. Pewnie
zmierzała do domu, lecz zanim osiągnęła swój cel, padła ofiarą
mordercy.

„Po sześciu latach – pomyślała Lisa. – Dlaczego wracała do
domu? Po tak długim czasie, gdy nie dawała znaku życia, nagle
zechciała wrócić. Dlaczego?”

Starała się ignorować spojrzenia ludzi i ich szepty, kiedy
przechodziła między rzędami krzeseł w sali pożegnań.
Trzymała ojca pod ramię, a on mocno się o nią opierał.

3

„Dlaczego tak się nagle rozpadało?” – zastanawiał się. Patrzył
na szybę, o którą uderzały krople deszczu. Lało jak z cebra.
Drzewa pochylały się pod naporem burzy. Gdzieś daleko
uderzył piorun. Potężna, głośna, letnia burza. Od tygodnia prawie
co wieczór. Z rzęsistym deszczem, gwałtownymi porywami
wiatru, który wyrywał drzewa z korzeniami i strącał doniczki
z balkonów. Koniec sierpnia, ale bez długich ciepłych wieczorów.
Lato żegnało się z hukiem. Meteorolodzy zapowiadali
deszczowy i chłodny początek września.

Wolfgang czuł w kościach zmęczenie, które utrudniało
mu wszystko: wstanie, wzięcie prysznica, ubranie się. Otulony
ciemnozielonym szlafrokiem opadł na krzesło w kuchni
i nalał sobie kawy, która stała tam od popołudnia. Była zimna, ale
Wolfgang nie był w stanie wykrzesać z siebie dość energii, żeby
zaparzyć nowej. Powinien iść do domu, czekało na niego jeszcze
mnóstwo pracy. Dlaczego czuł się taki zmęczony, taki przybity?

Do kuchni weszła Nicole. W przeciwieństwie do Wolfganga
zdawała się wręcz tryskać energią.

– Co masz takie ponure spojrzenie? Znudziłam ci się? –
Podeszła do niego od tyłu i objęła go. Przycisnęła twarz do jego
policzka. Jej długie włosy opadły na stół.

– Nie mów, że pijesz zimną kawę? Nic dziwnego, że jesteś
w złym humorze!

– Wcale nie jestem w złym humorze.

– Ależ tak! Popatrz na siebie. Zrobię ci świeżej kawy. –
Z typową dla siebie ruchliwością miała się właśnie zacząć kręcić
po kuchni, lecz on przytrzymał ją za ramię.

– Nie. I tak muszę już iść. Nie wiem właściwie, dlaczego
siedzę tutaj jak w letargu.

Spoważniała, popatrzyła na niego badawczym wzrokiem,
a potem usiadła przy stole naprzeciwko.

– Już wiem, dlaczego tak się źle czujesz – powiedziała
z namysłem. Bawiła się pustą filiżanką po kawie, która stała tam
od południa, odkąd Wolfgang przyszedł i razem wypili kawę,
zanim poszli do łóżka. – Dziś jest trzydziesty pierwszy sierpnia.

Westchnął.

– Tak, dziś jest trzydziesty pierwszy sierpnia. – Data ta
zdawała się ciążyć mu niczym ołów. Jeszcze bardziej opuścił
ramiona.

– Co powiedziałeś Leonie? Że dokąd idziesz?

– Do redakcji. Że wynikły tam jakieś problemy…

– Niczego się nie domyśla?

– Wczoraj powiedziała, że się zmieniłem. Że jestem taki…
niezrównoważony, rozdrażniony. Odpowiedziałem, że to
z przepracowania.

Nicole nie patrzyła na niego, wpatrywała się w swoją
filiżankę.

– Ze względu na siebie – powiedziała – powinieneś
wyjaśnić sytuację. Masz zszarpane nerwy.

– Mówiłem ci, że powiem jej do końca sierpnia. I tak będzie.

– W takim razie został ci już tylko dzisiejszy wieczór.

– Wiem.

Wyciągnęła rękę przez stół i delikatnie dotknęła jego dłoni.

– Jeśli zajmiesz się tym jutro albo pojutrze, nie będę na
ciebie zła. Nie musisz psuć jej i sobie niedzielnego wieczoru.

– Wcale nie będzie łatwiej, jeśli dalej będę to odsuwać –
odparł z irytacją.

Na zewnątrz rozległ się grzmot. Zaraz potem kuchnię
zalało światło błyskawicy.

– Chciałem jej powiedzieć w lipcu. Naprawdę byłem
zdecydowany. Ale wtedy wydarzyła się ta przeklęta historia z kobietą,
która wyskoczyła przez okno. Leona była potem taka rozbita.
Nie mogłem jej oznajmić, że kocham inną i że chcę się rozwieść.

– Doszła już do siebie?

– Nie do końca. Ta sprawa bardzo ją dotknęła. Ale
oczywiście nie mogę wiecznie zwlekać.

Nicole z głośnym brzękiem odstawiła filiżankę.

– Może jest sprytniejsza, niż myślisz. Wyczuwa, że coś jest
nie tak. I udaje wystraszoną biedaczkę, której nie można
utrudniać życia nieprzyjemnymi wiadomościami.

Wolfgang poczuł złość. Kochał Nicole, ale przecież Leona
nie była mu obojętna.

– Nie odniosłem wrażenia, że coś przede mną odgrywa –
odpowiedział ostrym tonem. – Wcale nie jest śmiesznie
zobaczyć, jak ktoś wyskakuje przez okno i spada na asfalt tuż przed
tobą. To naprawdę był pech, że akurat tamtędy przechodziła.

Wstał. Czekanie na to, że sprawy same się załatwią, nie
miało sensu. Leona miała prawo poznać prawdę. Nicole miała
prawo mieć jasną sytuację. On miał prawo nie mieć już dłużej
wyrzutów sumienia. Nigdy dotąd nie czuł się tak podle.

Myślał, że poczuje się lepiej, jak tylko to powie. W jakimś
dziecinnym, idiotycznym zakątku swego umysłu żywił mglistą
nadzieję, że wszystko przebiegnie bezproblemowo, gdy tylko
prawda ujrzy światło dzienne. Leona okaże rozsądek i chęć
współpracy, powie coś w rodzaju: „Masz całkowitą rację,
między nami nic nie jest już tak jak kiedyś. To dobry pomysł, żeby
się rozstać. Zostańmy przyjaciółmi!”.

Albo wpadnie natychmiast we wściekłość, zacznie go
przeklinać i każe się wynosić. Pomogłoby mu, gdyby go wyrzuciła.
Gdyby poznał ją jako szalejącą furię.

Ale nie wściekła się wcale, na początku nic też nie mówiła.
Zbladła i siedziała w milczeniu, wyglądało to tak, jakby była
w szoku. Pomyślał, że był idiotą, mając nadzieję, że sprawa przybierze
łagodny obrót. Spędzili razem trzynaście lat jako małżeństwo,
a wcześniej trzynaście lat romantycznej, młodzieńczej miłości.
Dziś tamte uczucia uważał za naiwność. Gdy mając piętnaście
lat, postanawia się, że się weźmie ślub, gdy mając dwadzieścia
osiem, w końcu się to robi i na dodatek jest się przekonanym, że
nigdy niczego nie będzie brakować, że nigdy w duchu nie będzie
się żałować straconych okazji, to jest się po prostu głupcem. Ma
się fałszywe wyobrażenie o życiu i fiasko jest nieuchronne.

Popatrzył na Leonę. W jego spojrzeniu była czułość, której
już dawno wobec niej nie odczuwał. To była czułość, jaką żywi
się wobec człowieka, z którym spędziło się tyle lat, że miłość do
niego utożsamiła się z miłością do ważnej części własnego życia.

Wolfgang uświadomił sobie w tym momencie, że z Leoną
zawsze będą go łączyć wspomnienia dobrych lat, wypadów na
dyskoteki, gdy byli nastolatkami, końca szkoły, życia
studenckiego, początków w telewizji jako stażysta, awansu na
redaktora naczelnego. To z nią dzielił radość z pierwszego czeku
z wypłatą, to z nią pił szampana, gdy dostał awans. Na studenckich
imprezach przetańczyli całe noce, a jeśli mieli wykłady o tej
samej godzinie, ręka w rękę biegli na uniwersytet. Nagle
przypomniał mu się dzień ich ślubu, ale natychmiast odpędził tę myśl.
Nienawidził sentymentów.

Milczenie trwało, gęstniało. Jedzenie, które stało przed
nimi na stole, wystygło. Czerwone wino w kieliszkach miało
barwę starej biżuterii z granatami. Na zewnątrz szumiał deszcz.
Burza minęła.

Gdy Leona w końcu przerwała milczenie, Wolfgang miał
ochotę ją za to uścisnąć. Nawet najgorsze wyrzuty wydawały
mu się łatwiejsze do zniesienia niż ta złowieszcza cisza.

Leona zadała zaskakująco rzeczowe pytanie:

– Od jak dawna?

Postanowił sobie, że odpowie na wszystkie jej pytania i że
będzie szczery.

– Niecałe pół roku.

– A więc od lutego.

– Od połowy marca.

– Kto to jest?

– Koleżanka.

– Znam ją?

Zawahał się.

– Nie wiem. Nie należy do kręgu osób, które od czasu do
czasu zapraszam do domu. Ale możliwe, że spotkałaś ją
w redakcji, jak mnie tam odwiedzałaś.

– Występuje w telewizji?

– Robi filmy dokumentalne. Głównie o problemach kobiet.
W przyszłym roku ma dostać swój własny talk-show.

W oczach Leony widać było ogromne skupienie.

Wolfgang pomyślał, że zadawanie mu tych wszystkich
pytań tak spokojnym tonem musi ją kosztować sporo sił.
Powiedziała mu później, że koncentrowała się wtedy na tym, żeby
otrząsnąć się z oszołomienia. Trudno jej było uporządkować
własne myśli i uformować z nich słowa.

– Dzisiaj po południu nie byłeś w pracy – powiedziała.

– Nie.

Była blada jak ściana.

– Spałeś z nią?

„Nie należy przesadzać ze szczerością” – pomyślał Wolfgang.

– Nie – odpowiedział, ale zorientował się, że mu nie wierzy.

– Dla pół roku z nią – powiedziała cicho – dla pół roku
z nią chcesz zdeptać tyle naszych wspólnych lat.

– Nie dla pół roku. Dla całej przyszłości.

– I jesteś tego całkowicie pewien?

– Na litość boską, Leono, co to znaczy: całkowicie pewien?

Rzucił palenie, ale nagle poczuł ochotę na papierosa. Na
szczęście w domu nie było ani jednego. Wciąż znajdował się na
takim etapie, że jeden papieros mógł oznaczać powrót do nałogu.

– Czy kiedykolwiek można być czegokolwiek całkowicie
pewnym? Ale uważam, że we dwoje, ona i ja, mamy sporą
szansę, i chciałbym skorzystać z możliwości, jakie się przed nami
rysują.

Zauważył, jak to napuszenie zabrzmiało. Ale czy byłoby
lepiej, gdyby powiedział: „Zakochałem się w tej kobiecie. To się
wydarzyło niespodziewanie, nic nie mogę na to poradzić. Nie
znałem wcześniej takiego uczucia. A może znałem, ale to było
tak dawno temu, jakby w innym życiu”.

W ten sposób tylko wzmógłby jej ból. Uciekł się więc do
frazesów, które miały jak najmniej powiedzieć o jego
prawdziwych uczuciach.

Roześmiała się krótko.

– Jak pięknie! I widzisz z nią możliwości, jakich nie miałeś
ze mną?

Odwieczne pytanie: Co ona ma, czego mnie brakuje? Miał
ochotę poprosić, żeby darowała sobie to przesłuchanie, ale czuł,
że to on w tej historii jest draniem, więc uznał, że konieczność
przetrwania tej sytuacji to na swój sposób sprawiedliwa kara.

– To wszystko ma tak naprawdę niewiele z tobą wspólnego,
Leono – powiedział, czując, że używa wyświechtanych
stereotypów. Cała ta sytuacja była zresztą koszmarnie stereotypowa.
Zupełnie jakby odgrywali jakiś odwieczny rytuał: te same
pytania, te same odpowiedzi, po milion razy użyte na całym świecie.
Ofiary zawsze stawiają takie same pytania. A sprawcy zawsze
udzielają takich samych odpowiedzi. – Jesteśmy ze sobą już
strasznie długo, Leono, może to dlatego. Byliśmy przecież
prawie dziećmi, gdy się poznaliśmy. Od tamtej pory trzymamy się
razem niczym bliźnięta syjamskie. Żadne z nas nie miało nigdy
okazji, żeby spróbować czegoś innego. Żadne z nas nie miało
szansy sprawdzić, jak to jest, żyć z kimś innym, kłócić się z nim,
śmiać, docierać się i…

– I spać – dokończyła Leona urwane zdanie. W jej głosie
brzmiała gorycz.

– Tak – powiedział Wolfgang. – I spać. To oczywiście też.

Leona czuła, że oszołomienie powoli ustępuje. Znikały po
kolei wszystkie osłony, które ją chroniły. Na szczęście nie do
końca. Ból nie mógł jeszcze na nią skoczyć i wbić w nią swych
szponów.

– Mówisz tak – powiedziała – jakby bycie z tą samą osobą
przez całe życie było najgorszą rzeczą na świecie. A przecież to
było nasze wspólne marzenie. Przecież my zawsze…

– Nie – przerwał jej. Jego głos brzmiał twardo i surowo.
– Nigdy nie mieliśmy wspólnego marzenia. To ty miałaś
marzenie. Cholernie romantyczne marzenie o idealnym związku.
O szczęściu przez całe życie. O starzeniu się razem i tworzeniu
przez długie, długie lata nierozerwalnej wspólnoty. W twoich
życiowych planach nie było miejsca na niepowodzenie.

– A czyje życiowe plany przewidują niepowodzenie? –
zapytała Leona, czując suchość w ustach.

– Może nie samo niepowodzenie, tylko możliwość jego
wystąpienia. Nie ma się wtedy poczucia, że siedzi się w gorsecie,
którego nie można zdjąć, bo w przeciwnym razie druga osoba
zostałaby pozbawiona iluzji, bez których nie potrafi żyć.

– I ja według ciebie jestem osobą żyjącą iluzjami?

– Może nie umiesz być inna. Pochodzisz z rodziny, w której
wszyscy wręcz wiszą na sobie, kochają się, trzymają się razem…
Ale twoje siostry, każda na swój sposób, jakoś się zbuntowały.
Ty nie. Przejęłaś marzenia rodziców i spełniasz je. Mając
czterdzieści jeden lat, Leono, jesteś dokładnie taka sama, jak kiedy
miałaś ich piętnaście.

Gdy tylko to powiedział, zorientował się, że był zbyt surowy.
Choć był przekonany o swojej racji, chętnie cofnąłby
wypowiedziane słowa. Nagle poczuł w sobie niemal brutalne pragnienie,
żeby zniszczyć idealny świat, w którym czuł się zamknięty przez
tyle lat, a jednocześnie wstydził się tej prymitywnej potrzeby.

Wzdrygnęła się i zrobiła jeszcze bledsza, o ile to w ogóle
było możliwe.

– To znaczy – próbował złagodzić swą wypowiedź – że po
prostu nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o twoje wyobrażenia
o życiu. Pod tym względem jest tak, jakbyś… jakbyś pozostała
małą dziewczynką.

Patrzyli na siebie bezradni, zagubieni, on niemal
owładnięty pragnieniem, żeby wygarnąć jej wszystko o tym, co nie
odpowiadało mu w niej i w ich wspólnym życiu, co nigdy mu
nie odpowiadało, ona natomiast wciąż walcząca o to, by
nadrobić zdobytą przez niego przewagę; była zaskoczona, a przez to
znalazła się na gorszej pozycji i nie potrafiła się odnaleźć w tej
sytuacji.

Telefon zadzwonił w idealnym momencie.

Wolfgang odebrał, czując ulgę, że wydarzyło się coś, co
rozładowało atmosferę. Dzwoniła Lydia Behrenburg. Chciała
porozmawiać z Leoną.

– Dzień dobry, Leono, jak się pani czuje? – Głos Lydii brzmiał
wesoło, wręcz beztrosko. Śmierć Evy zrobiła ogromną wyrwę
w jej życiu i kiedyś samotność znów nabierze dla niej
tragicznego wymiaru, ale na razie cieszyła się z odmiany w swej
monotonnej egzystencji. Przepytywali ją policjanci
i dziennikarze, mogła się poczuć ważna. W sumie lato okazało się
nadspodziewanie ciekawe. – Leono, Robert Jablonski przyjechał
na kilka dni. Chce opróżnić mieszkanie Evy. To wręcz
syzyfowa praca!

Lydia najwyraźniej zaangażowała się w tę sprawę.
Z pewnością zakładała, że dostanie się jej niejeden ładny przedmiot,
pomyślała uszczypliwie Leona.

– Robertowi przyszło właśnie do głowy, żeby spytać, czy
nie chciałaby pani też przyjść i zobaczyć, czy coś by się pani nie
przydało – kontynuowała Lydia. – On nie może tego
wszystkiego zatrzymać, ale nie chciałby też tych rzeczy wyrzucić ani
sprzedać obcym.

– Sama nie wiem…

– Niech pani zaraz przyjdzie! To przecież tylko kilka
przecznic.

Dziś wieczorem, w takim stanie… Wykluczone.

– Lydio, dzisiaj nie za bardzo… Mój… – przerwała.

„Mój mąż” chciała powiedzieć, ale nagle nie potrafiła
wymówić tego słowa. Jej mąż wkrótce stanie się jej byłym mężem.
A Eva zabiła się, bo nie potrafiła się z taką stratą pogodzić.

– Och, niech pani przyjdzie, niech się pani przemoże! –
wykrzyknęła Lydia. Zupełnie jakby zapraszała ją na jakieś
wesołe przyjęcie, a nie do opróżniania mieszkania samobójczyni.

Do ucha Leony dotarł głęboki, spokojny głos Roberta,
najwyraźniej zabrał Lydii słuchawkę.

– Leona? Tu Robert. Oczywiście nie musi pani
przychodzić, jeśli nie ma pani ochoty. Pomyślałem tylko, że może
znalazłaby pani coś, co chciałaby pani mieć. Na przykład książki.

Miała tysiąc innych spraw na głowie. Jak miałaby się teraz
skupić na ruchomościach wchodzących w skład spadku po Evie
Fabiani?

– Chyba nie byłabym tam na miejscu – powiedziała
w końcu. Poczuła pierwszy, delikatny ucisk w tyle głowy. Jeszcze
godzina, a ból zapłonie wściekle tuż za czołem.

– Jest pani ostatnią osobą, z którą rozmawiała moja siostra
– powiedział Robert poważnym tonem. – Ostatnią osobą, która
się o nią zatroszczyła, zanim straciła przytomność. Jak
najbardziej będzie pani na miejscu.

– To bardzo miłe z pana strony, Robercie, dziękuję. Tylko
że dzisiaj…

W przeciwieństwie do Lydii Robert miał dobry słuch.

– Czy wszystko w porządku? Pani głos brzmi jakoś dziwnie.

– Ja… Obawiam się, że się przeziębiłam. Niech pan
posłucha, Robercie. Jeśli się nie rozchoruję na dobre, zajrzę jutro po
pracy. – Zostawiła sobie furtkę, żeby w ogóle się tam nie
pojawić. – Mniej więcej o szóstej

– Bardzo bym się ucieszył – powiedział Robert. – Możliwe
jednak, że jutro będzie tu były mąż Evy. Ma zabrać rzeczy, które
Eva od niego dostała. Mnie na nich zupełnie nie zależy.

Leona zapewniła, że były mąż Evy nie będzie jej
przeszkadzać, i pożegnała się. Ból głowy atakował szybciej niż zwykle.

Odwróciła się do Wolfganga, który właśnie nalewał sobie
whisky.

I zaczęła wrzeszczeć.

4

Rzeczywiście następnego dnia poszła do mieszkania Evy, ale
tylko dlatego, że nie chciała iść do domu. Przetrwała wlokące
się bez końca godziny pracy z uporem rannego zwierzęcia,
które nie chce się poddać, bo wie, że jak padnie, to już więcej nie
wstanie. W porze lunchu nie przełknęła w stołówce nawet kęsa,
a dwie koleżanki kpiły z niej, sądząc, że znowu jest na diecie.

„Co teraz będzie?” – myślała bezradnie, gdy tuż po
osiemnastej ruszyła w drogę do domu. Dojście na piechotę
z wydawnictwa do domu zajmowało pół godziny. Zwykle korzystała z tej
jedynej w ciągu dnia okazji, żeby się poruszać, jeśli nie lało
akurat jak z cebra, a ona nigdzie się nie śpieszyła. Dziś, pierwszego
września, co prawda mżyło, ale jej było to obojętne, a śpieszyć
się też nie miała do czego.

Szła cichymi uliczkami willowej dzielnicy, nie patrząc na
znajome stare budynki po prawej i po lewej, które drzemały
w deszczu, pośród ogrodów kwitnących okazale barwami
późnego lata. Krople deszczu mocno uderzały o dach z liści, który
potężne drzewa utworzyły wzdłuż chodnika.

„Czy będzie w domu, gdy wrócę? Jak długo ten dom będzie
nadal moim domem?”

Ta ostatnia myśl nie przyszła jej dotąd do głowy i teraz do
głębi ją przeraziła. Dom należał do nich obojga. Tak właściwie
to był domek, nie dom. Wciąż go nie spłacili, ale raty kredytu
były niższe niż opłaty za wynajem.

Wzniesiono go z jasnego piaskowca, na parterze miał dwa
pokoje, a na pierwszym piętrze trzy. W kuchni podłoga
wyłożona była kamiennymi płytami, a polakierowane na biało drzwi,
które prowadziły do ogrodu na tyłach, niemal ginęły latem
pośród posadzonych z obu stron krzewów jaśminu. Salon miał
wykusz, gdzie można było pić herbatę, obserwując ulicę,
a jadalnię zdobił uroczy stary kominek i okna ze szprosami
obrośnięte bluszczem. Wolfgang i Leona zobaczyli ten dom po raz
pierwszy w pewien słoneczny kwietniowy dzień przed
siedmioma laty i od razu się w nim zakochali. Wolfgang surowo
przykazał Leonie, żeby nie okazywała swego zachwytu przy
właścicielce, starszej pani, która zamierzała sprzedać dom i przenieść
się do córki do Kalifornii, bo wtedy trudno im będzie zbić cenę.
Ale oboje nie mogli się powstrzymać. Wysoki żywopłot chronił
ogród przed spojrzeniami ciekawskich, a biała ławka pod
jabłonią pośrodku wręcz zapraszała do oddania się marzeniom
w ciche i upalne letnie dni.

– Wiecie państwo – powiedziała wtedy starsza pani –
gdybym nie była taka samotna, nigdy nie rozstałabym się z tym
domem. Zbudowali go pradziadkowie mojego męża. Chciałabym,
żeby trafił do kogoś, kto go pokocha. Nie do spółki
deweloperskiej, która od razu go wyburzy i postawi jakiś wielki kloc
z piętnastoma mieszkaniami.

– My już go kochamy – powiedzieli jednocześnie Wolfgang
i Leona.

„Samej będzie mi trudno go utrzymać – pomyślała teraz
Leona – zwłaszcza jeśli będę musiała spłacić Wolfganga”.

Pomyślała o swoim ogrodzie, który pielęgnowała z wielkim
oddaniem, i łzy napłynęły jej do oczu. Do tej pory nie płakała,
była zbyt oszołomiona. Ścisnęło ją w gardle, ale przełknęła
tylko ślinę. Jeszcze tego brakowało, żeby się rozryczała na środku
ulicy.

Nie miała siły, żeby pójść do domu. Wczoraj w nocy, czy
raczej dziś nad ranem, pod koniec niekończącej się,
wyczerpującej i wyniszczającej rozmowy z Wolfgangiem, powiedziała mu,
żeby się jak najszybciej wyprowadził, a on obiecał, że spełni jej
życzenie. Może stoi teraz w sypialni i pakuje walizki. Wtedy by
się dopiero rozryczała.

Nie zastanawiając się długo, skierowała swe kroki do domu
Evy.

Nie była tam od owego dnia przed sześcioma tygodniami.
Widząc ten dom i ulicę przed nim, wzdrygnęła się mimowolnie
i musiała natychmiast odpędzić obraz naznaczonej przez śmierć
kobiety, która leżała tam skulona, z powykręcanymi członkami.

Pośpieszyła do wejścia, przebiegła wzrokiem po
tabliczkach z nazwiskami. Fabiani wciąż tam widniało, jakby nic się
nie stało, jakby właścicielka mieszkania nadal żyła.

Zabrzmiał brzęczyk i drzwi się otworzyły. Klatka schodowa
była zimna i ponura. Dopiero w tym momencie Leona
uświadomiła sobie, jak bardzo przemokła na deszczu. Marzła, a ból
głowy, który męczył ją przez pół nocy, znowu się odezwał.

„Muszę wyglądać koszmarnie – pomyślała, wchodząc po
schodach. – Mam nadzieję, że nie będą mnie wypytywać, czy
nie jestem chora albo czy coś się nie stało”.

Lydia, która czekała na nią w drzwiach mieszkania Evy,
natychmiast zapytała:

– Coś się stało? Ależ pani kiepsko wygląda! Miała pani
jakieś nieprzyjemności w pracy, a może nasiliło się pani
przeziębienie?

– Jestem tylko przemoczona – odparła trochę szorstko
Leona. – Deszcz pada.

– Mój Boże, to niechże pani szybko wchodzi! – Pociągnęła
Leonę na korytarz i pomogła jej zdjąć płaszcz. – Przynieść pani
jakieś suche ubranie?

– Nie, dziękuję. Czy były mąż Evy już jest? – zapytała Leona.

W lustrze na szafie mignęło jej własne odbicie. Wyglądała
blado i nędznie, wyglądała tak podle, jak się czuła. Długie jasne
włosy były całkiem przemoczone i kleiły się jej do głowy.

– Jeszcze go nie ma. Ale miał przyjść dziś wieczorem. Na
pewno zgarnie dla siebie, co się tylko da.

– Ja nie chcę żadnych rzeczy po Evie, Lydio. Właściwie
czuję się niezręcznie, że tu przyszłam.

– Ależ nie powinna pani. Robert nie ma pojęcia, co z tym
wszystkim zrobić. Ma tylko małe mieszkanie w Asconie, a ono
jest całkowicie urządzone. To był jego pomysł, jak już
mówiłam, żebyśmy do pani zadzwonili i poprosili, żeby pani
przyszła.

Leona musiała przyznać, że Lydia ma chyba rację.
Wiedziała też, że nigdy by tu nie przyszła, gdyby w jej osobistym życiu
nie doszło do katastrofy i niebo nie zwaliło jej się na głowę.

– Niech pani idzie do salonu – powiedziała Lydia,
wskazując na wpół otwarte dwuskrzydłowe drzwi na końcu korytarza.
– Ja kompletuję w kuchni zastawę stołową, którą chciałabym
zatrzymać.

Leona weszła do salonu. Pokój wyglądał jak po eksmisji:
meble poprzesuwane, dywan zwinięty. Szare prostokąty na
ścianach wskazywały, gdzie do niedawna wisiały obrazy. Na
podłodze piętrzyły się stosy książek. Przez otwarte drzwi na
taras wpadało chłodne, wilgotne od deszczu powietrze.

Pośrodku tego chaosu klęczał Robert. Był odwrócony do
Leony plecami, a ona nie widziała dokładnie, co robi.
Wyglądało na to, że przegląda jakąś książkę. Był tym tak zajęty, że chyba
nawet nie usłyszał dzwonka.

Odchrząknęła i powiedziała:

– Dobry wieczór!

Wzdrygnął się i odwrócił.

Jego ciepłe, szarozielone oczy były zasnute smutkiem,
wydawały się jeszcze bardziej przepełnione bólem niż na
pogrzebie. Popatrzył na Leonę, a potem wstał i podszedł do niej.
W dłoni trzymał starą, zakurzoną książkę.

– Dobry wieczór, Leono – powiedział, wyciągając dłoń. –
Cieszę się, że pani przyszła.

Był naprawdę przystojny, stwierdziła jakby na nowo,
i w normalnych okolicznościach byłaby zła, że ma mokre
włosy i poszarzałą, zmęczoną twarz. Ale teraz miała zupełnie inne
zmartwienia i było jej obojętne, jakie zrobi na nim wrażenie.

Stali naprzeciwko siebie nieco zakłopotani, a potem Robert
wykonał bezradny gest, wskazując nieporządek panujący
w pokoju.

– Nie przypuszczałem, że będzie mi tak trudno grzebać
w jej rzeczach. Ciągle natrafiam na osobiste drobiazgi, które
wywołują we mnie tysiące wspomnień. Siedzę tu i wspominam,
chyba przez pół roku przez to nie przebrnę.

– Mogę sobie wyobrazić, jak jest panu ciężko.

– Wie pani, to dopiero teraz zaczyna do mnie pomału
docierać. Czuję się dziś o wiele gorzej niż w dniu, w którym się
dowiedziałem o jej śmierci. Tak trudno zrozumieć – potrząsnął
głową – tak trudno zrozumieć, jak ona mogła się zabić! Była
piękną kobietą, mogła mieć każdego! Dlaczego akurat przez
niego pozbawiła się życia?

– Może pragnęła tylko jego – powiedziała Leona
zduszonym głosem.

Rzucił jej szybkie spojrzenie.

– Tak. Pragnęła tylko jego.

Pokazał jej książkę. Stary tomik wierszy oprawiony w płótno.

– Rilke. Podarowałem go jej na szesnaste urodziny.
Właściwie to jedyna rzecz, którą chciałbym po niej zachować.

– Byliście sobie z siostrą bliscy?

– Byliśmy niczym jedna dusza, kiedyś, jako dzieci.
Dorastaliśmy w cudownym domu w Ronco, wysoko nad Lago
Maggiore. Robiliśmy razem dosłownie wszystko. To się zmieniło
dopiero wtedy, gdy… Gdy zakochała się w Fabianim. Jakby ją
opętał. Ostrzegałem ją i ostrzegałem, daremnie. – Popatrzył
z zadumą na cienką książeczkę w swoich dłoniach. – A mimo
to w duchu pozostaliśmy sobie bliscy. Tylko my zostaliśmy
z naszej rodziny, Eva i ja. To znaczy, teraz jestem już tylko ja.
– Ból w jego głosie, w jego słowach zabrzmiał szczerze
i poruszająco.

„Rodzina, która wymiera – pomyślała Leona. – Rodzice nie
żyją. A on stoi tutaj w ten deszczowy dzień w mieszkaniu we
Frankfurcie i przegląda rzeczy po swojej
trzydziestoośmioletniej siostrze, która rzuciła się z okna. To rozdziera mu serce”.

– Właściwie nie miałam zamiaru przyjść – powiedziała.
Jeszcze mocniej niż przy Lydii odczuwała potrzebę
usprawiedliwienia się. – Ja… ja w ogóle nie powinnam tu być.

– Wcale nie – odparł Robert. – To dla mnie bardzo ważne,
że wiem, że ktoś natychmiast był przy Evie, gdy to się stało. Że
ktoś z nią rozmawiał. Że nie była sama.

– Ale to nie moja zasługa. Przechodziłam przypadkiem.

– Przypadki nie istnieją – oznajmił Robert i uśmiechnął
się. Jego uśmiech był tak samo ciepły jak jego oczy.

Lydia wsunęła głowę do pokoju.

– Ten chiński komplet do herbaty, mogę go sobie wziąć?

Robert zapalił papierosa.

– Oczywiście. Przecież powiedziałem pani, że może pani
zabrać, co pani chce.

– A te angielskie…

– Co tylko pani chce – odpowiedział poirytowany Robert.
Głowa Lydii zniknęła.

Robert głęboko zaciągnął się papierosem.

– Ta kobieta okropnie mnie irytuje. Naprawdę muszę się
starać, żeby być dla niej miły. Zastanawiam się, co Eva w niej
widziała!

– Może po prostu potrzebowała kogoś, żeby porozmawiać
– zasugerowała Leona – a Lydia była tuż obok.