Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wielki szort

Wielki szort

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-704-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wielki szort

"CHCIWOŚĆ, KORUPCJA, ZIMNA KALKULACJA I TAJEMNICE, O KTÓRYCH NIEWYGODNIE MÓWIĆ. Tylko niewtajemniczonym wydaje się, że kryzys na amerykańskiej giełdzie papierów wartościowych zaczął się jesienią 2008 roku. Znawcy tematu doskonale wiedzą, że prawdziwy, cichy krach miał miejsce rok wcześniej: na rynkach derywatów powiązanych z obligacjami i hipotekami, gdzie wykorzystano mizerię finansową uboższych, zadłużonych warstw społeczeństwa amerykańskiego. Na rynkach, na które SEC nie ośmielała się, czy też wolała nie zaglądać. Wielki szort. Mechanizm maszyny zagłady to pierwszy dokument, który szczegółowo przedstawia kulisy największego ogólnoświatowego kryzysu naszych czasów. Lewis opowiada historię równie wciągającą i niezwykłą jak w swoich poprzednich bestsellerach, dowodząc po raz kolejny, że jest znakomitym, obdarzonym humorem kronikarzem naszych czasów. „Porzućcie fikcję, odstawcie na półki horrory Kinga, Mastertona, Poego, Barkera, Herberta czy Koontza. Lubicie nie zasypiać ze strachu? Wielki szort napisany przez człowieka, który sam był elementem układu, a w słowach i brutalnych opisach nie przebiera, to gwarantuje”. Forbes „Jeśli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę o kryzysie 2008 roku, to zadbajcie, by był to Wielki szort”. Rzeczpospolita Na podstawie książki powstał znakomity film THE BIG SHORT z gwiazdorską obsadą: Brad Pitt Ryan Gosling Christian Bale Steve Carell"

Polecane książki

W obecnej rzeczywistości gospodarczej wśród przedsiębiorstw zaobserwować można rosnące zainteresowanie zagadnieniami społecznej odpowiedzialności biznesu ( Corporate Social Responsibility - CSR ). Coraz częściej organizacje podejmują działania zmierzające do tego, aby dbałość o interesy ekonomiczn...
Książka ta jest próbą wykazania, że stanowisko zajmowane przez Polskę w rozmowach UE uzależnione było w toku całego procesu negocjacyjnego (1998-2003) od wewnętrznych nacisków, a szczególnie od presji wywieranej przez opinię publiczną, grupy interesu i partie polityczne wchodzące w rolę grup interes...
Kieran Wolff, podróżnik i niespokojny duch, po latach przypadkiem dowiaduje się, że ma córkę. Chce za wszelką cenę naprawić błąd młodości. Zaprasza Olivię, matkę dziecka, do rodzinnej posiadłości. Dawna namiętność wybucha nowym płomieniem… ...
    Publikacja omawia zasady rozliczeń w VAT sprzedaży internetowej, która jest jedną z form sprzedaży wysyłkowej, obecnie bardzo popularnej. Brak bezpośredniego kontaktu z klientem powoduje częste problemy co do sposobu rozliczeń VAT. Problematyczne jest rozliczenie zwrotów towarów czy ustalenie te...
Tematyka wzrostu gospodarczego była wielokrotnie podejmowana w literaturze ekonomicznej, zarówno od strony teoretycznej, jak i empirycznej, jednak wciąż pozostaje jednym z najważniejszych przedmiotów zainteresowania ekonomistów. Przyczyną tego niegasnącego zainteresowania jest bez wątpienia fakt, że...
  Jak wspomóc ciało i umysł, aby jak najdłużej cieszyć się zdrowiem i szczęściem? Depresja jest jedną z najczęściej występujących chorób na świecie. Według statystyk WHO w 2017 r. cierpiało na nią około 350 mln osób. Polskie statystyki mówią o 1,5 mln osób. Jak w naturalny sposób możemy zapobiega...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michael Lewis

Tytuł oryginału:

THE BIG SHORT

Copyright © 2010 by Michael Lewis

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Urszula Gardner

Korekta: Iwona Wyrwisz

Konsultacja merytoryczna: dr Katarzyna Rupik

ISBN: 978-83-7999-704-6

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Michaelowi Kinsleyowi,któremu wciąż winien jestem artykuł

Nawet najmniej rozgarniętej osobie można wyłożyć najtrudniejsze zagadnienie, jeśli nie zdążyła wyrobić sobie na jego temat opinii; ale najprostszej rzeczy nie wyjaśni się osobie najinteligentniejszej, gdy jest ona stanowczo przekonana, że posiada na jej temat pełną wiedzę.

Lew Tołstoj, 1897

PROLOGPoltergeist

Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego bank inwestycyjny z Wall Street płacił mi setki tysięcy dolarów za udzielanie porad dorosłym ludziom. Miałem dwadzieścia cztery lata, żadnego doświadczenia w typowaniu, kursy których akcji czy obligacji wzrosną, a których spadną, ani też nie interesowało mnie to zbytnio. Istotną funkcją Wall Street była alokacja kapitału: decydowanie, kto powinien go dostać, a kto nie. Wierzcie mi, naprawdę nie miałem zielonego pojęcia. Nie znałem się na rachunkowości, nie prowadziłem firmy, nigdy nie miałem nawet oszczędności, którymi mógłbym zarządzać. Zahaczyłem się do pracy w Salomon Brothers w roku 1985, odhaczyłem się, bogatszy, w roku 1988, i choć napisałem na temat tego doświadczenia książkę, cała ta historia wciąż uderza mnie swoją niedorzecznością – między innymi z tego powodu bez żalu rozstałem się z bardzo dochodowym zajęciem. Uznałem, że na dłuższą metę ta sytuacja jest nie do utrzymania. Raczej prędzej niż później zostanę uznany za oszusta, razem z wieloma innymi, mniej czy bardziej podobnymi do mnie osobami. Raczej prędzej niż później nastąpi Wielka Weryfikacja, Wall Street otrząśnie się i pozbędzie setek, jeśli nie tysięcy młodych ludzi nie mających kwalifikacji do inwestowania olbrzymich pieniędzy innych ludzi czy też doradzania im w tej kwestii.

Gdy zabrałem się do spisywania relacji z tamtego doświadczenia – „Pokera kłamców” – pisałem ją z pozycji młodego człowieka, który uważa, że podjął właściwą decyzję we właściwym momencie. Nagryzmoliłem wiadomość i włożyłem ją do butelki, żeby mógł ją przeczytać ktoś, kto w odległej przyszłości odwiedzi te strony. Uznałem, że jako bezpośredni świadek wydarzeń powinienem zostawić pisemne świadectwo, gdyż inaczej nikt w przyszłości nie uwierzy w ich prawdziwość.

Prawie wszystko, co do tamtej chwili napisano o Wall Street, dotyczyło rynku akcji. To nim od samego początku żyła Wall Street. Moja książka dotyczyła głównie rynku obligacji, gdyż Wall Street zarabiała coraz większe pieniądze na pakowaniu i sprzedawaniu rosnącego zadłużenia Ameryki. I majstrowaniu przy nim. Uważałem, że ta sytuacja też nie jest na dłuższą metę do utrzymania. Sądziłem, że opisuję Amerykę lat 80., kiedy wspaniały naród zatracił finansowy rozsądek. Spodziewałem się, że przyszli czytelnicy poczują się zbulwersowani faktem, iż dyrektor generalny Salomon Brothers, John Gutfreund, dostał w roku 1986 trzy miliony dolarów za wpakowanie firmy w kłopoty. Sądziłem, że rozdziawią usta ze zdumienia, czytając historię Howiego Rubina, tradera obligacji hipotecznych z Salomon, który wkrótce po przeniesieniu się do Merrill Lynch przysporzył firmie 250 milionów straty. Oczekiwałem, że będą wstrząśnięci, dowiadując się, że w dziejach Wall Street przytrafił się taki okres, gdy szefowie jej firm mieli, w najlepszym wypadku, jedynie bardzo mgliste pojęcie o skomplikowanych ryzykach podejmowanych przez traderów obligacji.

Tak mniej więcej to sobie wyobrażałem; nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że przyszły czytelnik spojrzy na to wszystko, czy też na moje dziwne osobiste doświadczenie, i powie: „Jakie to urocze. Jakie niewinne”. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że pod względem finansowym lata 80. potrwają jeszcze ponad dwie dekady ani że różnica ilościowa między zarobkami na Wall Street a zarobkami zwykłego człowieka przejdzie w różnicę jakościową. Że trader obligacji będzie zarabiał 47 milionów rocznie i będzie czuł się oszukany. Że zrodzony na parkiecie Salomon Brothers rynek obligacji hipotecznych, które w tamtych czasach wydawały się całkiem pożytecznym wynalazkiem, spowoduje największą jak dotąd katastrofę gospodarczą o czysto finansowym podłożu. Że równo w dwadzieścia lat po tym, jak Howie Rubin zyskał złą sławę po skandalu ze stratą 250 milionów, inny trader obligacji hipotecznych o imieniu Howie, tym razem z Morgan Stanley, straci 9 miliardów na pojedynczej transakcji hipotecznej i pozostanie zasadniczo nieznany, i nikt poza garstką ludzi z Morgan Stanley nigdy się nie dowie, co zrobił ani dlaczego.

Gdy usiadłem do pisania mojej pierwszej książki, nie przyświecał mi żaden wielki cel, chciałem opowiedzieć historię, która w moim odczuciu była ciekawa. Gdyby ktoś, wlawszy wpierw we mnie kilka drinków, zapytał, jak wyobrażam sobie wpływ tej książki na losy świata, odparłbym może coś w tym stylu: „Mam nadzieję, że przeczytają ją studenci stojący przed decyzją o wyborze drogi zawodowej, może ta książka da im do myślenia i porzucą pragnienie zostania finansistami”. Ufałem, że jakiś bystry student Uniwersytetu Stanu Ohio, który tak naprawdę chciał zostać oceanografem, przeczyta ją, odrzuci propozycję Goldman Sachs i wyruszy na morze.

Ale mój przekaz jakoś nie dotarł do odbiorcy. W pół roku po wydaniu „Pokera kłamców” siedziałem po kolana w listach od studentów Uniwersytetu Stanu Ohio, którzy pytali mnie, czy nie mam w zanadrzu jeszcze jakichś sekretów dotyczących Wall Street, jakimi mógłbym się z nimi podzielić. Potraktowali moją książkę jak poradnik.

Przez dwadzieścia lat od odejścia czekałem na koniec Wall Street takiej, jaką poznałem. Oburzająco wysokie premie, niekończąca się parada nieuczciwych traderów, skandal, który zatopił Drexel Burnham, skandal, który zniszczył Johna Gutfreunda i wykończył Salomon Brothers, kryzys wywołany upadkiem Long-Term Capital Management, firmy zarządzanej przez mojego byłego szefa Johna Meriwethera, bańka internetowa. Reputacja systemu finansowego co rusz doznawała uszczerbku. Mimo to tkwiące w centrum systemu giganty z Wall Street rosły w najlepsze, podobnie jak kwoty rozdawane młodzikom, żeby obracali nimi bez widomego pożytku dla społeczeństwa. Bunt amerykańskiej młodzieży przeciw kulturze pieniądza nie nastąpił. Po co zawracać sobie głowę obalaniem świata rodziców, gdy można go kupić i po kawałku wyprzedawać?

W pewnym momencie przestałem czekać. Uznałem, że żaden skandal nie okaże się wystarczająco wielki, by zatopić system.

Wtedy pojawiła się Meredith Whitney, mało znana analityczka firm finansowych pracująca dla mało znanej firmy finansowej Oppenheimer and Co. – ale 31 października 2007 roku Whitney przestała być mało znana. Tego dnia opublikowała analizę, z której wynikało, że wskutek złego zarządzania Citigroup będzie musiał obciąć dywidendę albo splajtuje. Nigdy do końca nie wiadomo, co stoi za ruchami giełdy, ale 31 października było całkiem jasne, że załamanie na rynku akcji spowodowała Meredith Whitney. Kobieta, o której mało kto wcześniej słyszał i której zdanie można było w zasadzie zlekceważyć, ogoliła tego dnia akcje Citigroup z ośmiu procent wartości, a całą giełdę z 390 miliardów dolarów. Cztery dni później ustąpił Chuck Prince, dyrektor generalny Citigroup. Dwa tygodnie później firma obniżyła dywidendę.

Od tej chwili Meredith Whitney uważano za wyrocznię: gdy mówiła, ludzie słuchali. Jej przesłanie było jasne: jeśli chcesz wiedzieć, ile naprawdę warte są firmy z Wall Street, popatrz zimnym, bezdusznym okiem na często śmieciowe aktywa, które nabyły za pożyczone pieniądze, i wyobraź sobie, ile przyniosą one w razie wielkiej wyprzedaży. Zastępy wysoko opłacanych pracowników tych firm były jej zdaniem nic niewarte. Przez cały rok 2008 przeciwstawiała twierdzeniom bankierów i brokerów, jakoby uporali się z problemami, tworząc rezerwy czy też podnosząc kapitał, własne twierdzenie: „Mylicie się. Wciąż nie zdajecie sobie sprawy, w jak złej sytuacji są wasze firmy. Nie uwzględniliście jeszcze w pełni miliardowych strat na obligacjach hipotecznych subprime. Wartość waszych papierów jest tak samo złudna, jak wartość waszej kadry”. Rywale zarzucali Whitney, że jest przereklamowana; blogerzy zarzucali jej, że przypadkiem trafiła z prognozą. Jednak nie mogli jej odmówić racji. Choć to prawda, że po części zgadywała. Wszak nie mogła wiedzieć, co stanie się z firmami Wall Street, podobnie jak nie mogła znać rozmiaru ich strat na rynku hipotek subprime. Ich wysokości nie znali nawet sami prezesi tych firm.

— Albo nie znają, albo kłamią — powiedziała — choć przypuszczam, że raczej to pierwsze.

Oczywiście to nie Meredith Whitney zatopiła Wall Street. Ona jedynie najwyraźniej i najgłośniej wyraziła opinię, która okazała się znacznie bardziej wywrotowa niż prowadzone przeciw korupcji Wall Street liczne kampanie nowojorskich prokuratorów. Gdyby zwykły skandal mógł zniszczyć duży bank inwestycyjny, dawno nie byłoby po nich śladu. Ta kobieta nie twierdziła, że bankierzy z Wall Street są skorumpowani. Mówiła, że są głupi. Ludzie, którym powierzono zadanie alokacji kapitału, nie mieli pojęcia, jak zarządzać własnym.

Wyznaję, że gdzieś w głębi duszy pomyślałem: „Gdyby nie to, że odszedłem, kto wie, może znalazłbym się wśród twórców tej katastrofy”. Postacie grające główne role w zamieszaniu wokół Citigroup to ci sami ludzie, z którymi pracowałem w Salomon Brothers; kilka osób brało udział w tym samym programie szkoleniowym co ja. W pewnym momencie nie zdołałem się powstrzymać: zadzwoniłem do Meredith Whitney. Było to w marcu 2008, tuż przed upadkiem Bear Stearns, jego losy jeszcze się wtedy ważyły. Pomyślałem, że jeśli ta kobieta ma rację, to może wreszcie przyszła chwila, gdy świat finansów zostanie wzięty w ryzy, z których wyrwał się z początkiem lat 80. Chciałem poznać jej zdanie, ale też dowiedzieć się, skąd wzięła się ta młoda osoba, której słowa wywołały krach na giełdzie.

Zjawiła się na Wall Street w roku 1994, była absolwentką wydziału anglistyki na Uniwersytecie Browna.

— Gdy przyjechałam do Nowego Jorku, nawet nie wiedziałam o istnieniu firm analitycznych — powiedziała Meredith. Załapała się do pracy w Oppenheimer and Co., gdzie jej się poszczęściło: szkolił ją człowiek, który pomógł jej rozwinąć nie tylko karierę, ale też światopogląd. Nazywał się Steve Eisman. — Jedną z najlepszych rzeczy, które spotkały mnie po tej sprawie z Citi — wyznała — był telefon od Steve’a i jego zapewnienie, że jest ze mnie dumny.

Ale ja nigdy nie słyszałem o Eismanie, więc jej słowa niewiele mi powiedziały.

Jakiś czas później wyczytałem, że John Paulson, menedżer mało znanego nowojorskiego funduszu hedgingowego, zarobił dla swoich inwestorów około 20 miliardów i prawie 4 miliardy dla siebie. Takich pieniędzy, tak szybko, nikt jeszcze na Wall Street nie zarobił. Co więcej, Paulson zarobił je, stawiając na spadek tych samych obligacji hipotecznych subprime, które pogrążały właśnie Citigroup i inne banki inwestycyjne. Banki inwestycyjne z Wall Street są jak kasyna Las Vegas: to one ustalają szanse wygranej. Klient wchodzący z nimi w grę o sumie zerowej może od czasu do czasu wygrać, ale nigdy systematycznie i nigdy na tyle spektakularnie, żeby zrujnować kasyno. A przecież John Paulson był klientem Wall Street. Jego wygrana świadczyła o tej samej niekompetencji, której wskazanie zapewniło rozgłos Meredith Whitney. Kasyno błędnie oszacowało szanse wygranej w prowadzonej przez siebie grze i znalazła się co najmniej jedna osoba, która to zauważyła. Ponownie zadzwoniłem do Whitney, tym razem żeby zapytać ją o to, o co pytałem wszystkich: czy zna kogoś, kto przewidział kataklizm na hipotecznych subprime i wykorzystał go do zbicia majątku? Kto jeszcze zauważył, zanim kasyno się połapało, że można przewidzieć wyniki ruletki? Komu jeszcze udało się zajrzeć do czarnej skrzynki współczesnych finansów i spostrzec błędne działanie mechanizmów rynkowych?

Potem przyszła końcówka roku 2008. Do tego czasu powstała długa i wciąż rosnąca lista ekspertów zapewniających, że przewidzieli katastrofę, i daleko krótsza lista tych, którym naprawdę się to udało. A spośród nich jeszcze krótsza tych, którzy odważyli się zainwestować w swoją wizję. Niełatwo jest nie ulec masowej histerii – podawać w wątpliwość większość informacji finansowych czy żywić przekonanie, że najwybitniejsi finansiści kłamią albo dali się zwieść — zachowując przy tym pełnię władz umysłowych. Whitney szybko wymieniła kilka nazwisk, w większości inwestorów, którym osobiście doradzała. Gdzieś pośrodku tej listy znalazło się nazwisko Johna Paulsona. Otwierał ją Steve Eisman.

ROZDZIAŁ 1Opowieść o tajemniczych początkach

Eisman wszedł do świata finansów mniej więcej wtedy, gdy ja go opuściłem. Dorastał w Nowym Jorku, chodził do jesziwy, skończył z wyróżnieniem Uniwersytet Pensylwanii, a potem z honorami harwardzki wydział prawa. W 1991 roku miał trzydzieści lat, pracował jako radca prawny i zachodził w głowę, czemu wydawało mu się kiedyś, że spodoba mu się ten zawód.

— Nie cierpiałem tego — mówi. — Nie cierpiałem być prawnikiem. Moi rodzice pracowali jako brokerzy w Oppenheimer. Udało im się załatwić mi pracę. Nie ma się czym chwalić, ale tak było.

Oppenheimer był jedną z ostatnich na Wall Street staromodnych spółek cywilnych i żył z ochłapów pozostawionych przez Goldman Sachs i Morgan Stanley. Był to raczej interes rodzinny niż korporacja. Lillian i Elliot Eismanowie od wczesnych lat 60. udzielali w imieniu Oppenheimer porad finansowych inwestorom indywidualnym. (Lillian stworzyła w tej firmie dział brokerski, Elliot, który zaczynał jako adwokat specjalizujący się w sprawach karnych, dołączył do niej po tym, jak o jeden raz za dużo postraszyli go klienci z mafii.) Kochani i szanowani zarówno przez kolegów, jak klientów, mogli zatrudniać, kogo im się podobało. Zanim ocalili syna od zawodu prawnika, zainstalowali na parkiecie Oppenheimer jego byłą nianię. Po drodze do gabinetu rodziców Eisman mijał kobietę, która zmieniała mu kiedyś pieluchy. W firmie obowiązywała zasada na wypadek nepotyzmu: jeśli Lillian i Elliot chcieli zatrudnić syna, musieli przez pierwszy rok sami zapewnić mu pensję, a przez ten czas inni mieli możność się zorientować, czy na nią zasługuje.

Rodzice Eismana, z przekonania staroświeccy inwestorzy w wartość, zawsze mu powtarzali, że najlepszym sposobem na poznanie Wall Street jest praca analityka akcji. Więc od tego zaczął, od pracy dla ludzi kształtujących opinię publiczną na temat spółek giełdowych. Oppenheimer zatrudniał około dwudziestu pięciu analityków, analizy większości z nich przechodziły niezauważone przez Wall Street.

— Analityk, który chciał się utrzymać w Oppenheimer, nie miał wyboru: musiał mieć rację i musiał umieć narobić wokół niej tyle szumu, żeby ludzie ją zauważyli — mówi Alice Schroeder, która analizowała dla Oppenheimer towarzystwa ubezpieczeniowe, potem przeniosła się do Morgan Stanley, a jeszcze później została oficjalną biografką Warrena Buffetta. — Między Wall Street a Oppenheimer istniało coś na kształt różnicy kulturowej. W dużych firmach płaciło się ludziom za konsensus — dodała.

Okazało się, że Eisman ma szczególny talent do robienia szumu i rozprawiania się z konsensusem. Zaczął jako młodszy analityk akcji, pomocnik, od którego nie oczekiwano formułowania własnych opinii. Zmieniło się to w grudniu 1991, po niespełna roku pracy. Na giełdę wchodziła Aames Financial, instytucja udzielająca kredytów hipotecznych subprime, a nikt w Oppenheimer jakoś nie palił się, by na jej temat się wypowiadać. Jeden z bankierów Oppenheimer, który liczył na współpracę z Aames, wstąpił do działu analiz, szukając kogoś, kto wiedziałby cokolwiek o biznesie hipotecznym.

— Byłem młodszym analitykiem i próbowałem się dopiero połapać, o co w tym wszystkim chodzi — mówi Eisman. — Ale powiedziałem mu, że jeszcze jako prawnik pracowałem nad umową dla Money Store. — Od razu mianowano go głównym analitykiem od Aames Financial. — Nie wspomniałem tylko, że moja praca polegała na sprawdzaniu dokumentów i że nie rozumiałem ani słowa z tego cholerstwa.

Aames Financial, podobnie jak Money Store, należała do nowej kategorii firm udzielających pożyczek cierpiącym na brak gotówki obywatelom, co nazywano eufemistycznie „finansowaniem specjalnym”. Kategoria ta nie obejmowała Goldman Sachs ani J.P. Morgan, ale należało do niej wiele mało znanych firm zaangażowanych w ten czy w inny sposób na rosnącym szybko we wczesnych latach 90. rynku pożyczek hipotecznych subprime. Aames była pierwszą instytucją udzielającą kredytów hipotecznych subprime, która weszła na giełdę. Drugą firmą, którą też całkowicie powierzono Eismanowi, była Lomas Financial Corporation.

Lomas właśnie wyszła z bankructwa.

— Wydałem rekomendację sprzedaj, bo ta firma to był szajs. Nie wiedziałem, że nie należy dawać takich rekomendacji. Sądziłem, że są trzy możliwości: kup, trzymaj, sprzedaj, i można wybrać tę, którą uważa się za właściwą.

Naciskano na niego, żeby wykazał się trochę większym optymizmem, ale optymizm nie leży w naturze Steve’a Eismana. Umiał go udawać i czasami to robił, ale zwykle nie zawracał sobie tym głowy.

— Prawie od wejścia było słychać, jak krzyczy w słuchawkę telefonu — mówi jego dawny kolega. — I radośnie obsmarowuje akcje powierzonych mu firm. Co w myśli, to na języku.

Eisman upierał się przy swoim sprzedaj dla Lomas Financial nawet po tym, jak Lomas Financial Corporation ogłosiła, że inwestorzy nie powinni martwić się o jej kondycję finansową, bo zabezpieczyła się przed ryzykiem rynkowym.

— Najlepszy tekst, jaki napisałem jako analityk — mówi Eisman — napisałem zaraz po tym, jak Lomas to ogłosił. — Wyrecytował z pamięci: Lomas Financial Corporation jest perfekcyjnie zabezpieczona na wypadek zmian stóp procentowych: jakiekolwiek by były, zawsze ponosi straty. — Chyba nic, co w życiu napisałem, nie sprawiło mi więcej frajdy niż to zdanie. — W kilka miesięcy po jego opublikowaniu Lomas Financial Corporation na powrót stała się bankrutem.

Eisman szybko dołączył do garstki analityków Oppenheimer, których zdanie było w stanie poruszyć rynkami.

— Czułem się, jakbym wrócił do szkoły — powiedział. — Badałem jakąś branżę i szedłem napisać wypracowanie.

W oczach ludzi z Wall Street uchodził za oryginała. Ubierał się dość niedbale, jakby ktoś zadał sobie wielki trud, kupił mu ładne nowe ubrania, ale nie wyjaśnił, jak należy je nosić. Krótkie jasne włosy wyglądały, jakby strzygł je sam. W łagodnej, wyrazistej i niebrzydkiej twarzy uwagę przyciągały usta, głównie dlatego, że zazwyczaj były przynajmniej na wpół otwarte, nawet podczas jedzenia. Jakby obawiał się, że inaczej nie zdąży wyrazić przemykającej mu przez głowę myśli przed przyjściem następnej, i dlatego utrzymywał kanał komunikacji w pogotowiu. Pozostałe elementy jego oblicza organizowały się posłusznie wokół rodzących się myśli. Nie miał twarzy pokerzysty.

W jego stosunkach ze światem zewnętrznym szybko dało się zauważyć pewien schemat. Osoby, które dla niego pracowały, a było ich coraz więcej, lubiły go lub przynajmniej je bawił, doceniały też chęci oraz umiejętność dzielenia się pieniędzmi i wiedzą.

— Steve to zawołany nauczyciel — opowiada kobieta, która dla niego pracowała. — I był bardzo opiekuńczy w stosunku do kobiet.

Identyfikował się z maluczkimi i najsłabszymi, choć w zasadzie nigdy się do nich nie zaliczał. Z drugiej strony ważniacy, którzy spodziewali się od niego oznak szacunku, po spotkaniu często byli zaszokowani i oburzeni.

— Wiele osób nie trawi Steve’a — powiedziała Meredith Whitney — ale ci, którzy go trawią, kochają go.

Jedną z osób, które nie trawiły Steve’a, był szef dużej amerykańskiej firmy brokerskiej. Kiedyś podczas obiadu, w obecności kilkudziesięciu inwestorów, usłyszał od Steve’a, dlaczego on, szef firmy brokerskiej, nie rozumie własnego biznesu. Po czym Eisman odszedł od stołu w środku lunchu i już nie wrócił. (Musiałem pójść do toalety — mówi Eisman. — Nie wiem, dlaczego nie wróciłem.) Po lunchu facet oświadczył, że jego stopa nigdy więcej nie postanie tam, gdzie będzie Steve Eisman. Prezes dużej japońskiej firmy pośrednictwa w handlu nieruchomościami też go nie trawił. Wysłał Eismanowi sprawozdania finansowe swojego przedsiębiorstwa, po czym zjawił się z tłumaczem, chcąc przekonać go do inwestycji.

— Pan sam nie trzyma akcji własnej firmy — powiedział Eisman po kwiecistym zagajeniu japońskiego biznesmena. Tłumacz naradził się z prezesem.

— W Japonii nie jest przyjęte, żeby kierownictwo posiadało akcje — wyjaśnił po dłuższej chwili.

Eisman uznał, że przysłane mu dokumenty finansowe tak naprawdę nie ujawniają żadnych prawdziwie istotnych szczegółów dotyczących firmy; ale zamiast to po prostu powiedzieć, podniósł sprawozdanie, jakby było to coś obrzydliwego.

— To… to jest papier toaletowy — powiedział. — Proszę to przetłumaczyć.

Świadek tamtego dziwnego spotkania wspomina:

— Japończyk zdjął okulary. Wargi mu drżały. Trzecia wojna światowa wisiała na włosku.

Menedżer funduszu hedgingowego, który zalicza Eismana do przyjaciół, postanowił mi go opisać, ale szybko się poddał – opowiedziawszy wpierw, jak Eisman zdemaskował różne szychy jako kłamców albo idiotów – i roześmiał się.

— Bywa z niego kawał drania, ale to bystry, uczciwy i odważny facet.

Żona Eismana, Valerie Feigen, która pracowała kiedyś dla J.P. Morgan, ale zrezygnowała, otworzyła sklep z odzieżą damską Edit New York i wychowywała dzieci, mówi:

— Nawet na Wall Street uważają, że jest niegrzeczny, przykry i agresywny. Steve nie wykazuje najmniejszego zrozumienia dla manier. Proszę mi wierzyć, nie ustawałam w wysiłkach.

Gdy pierwszy raz zaprosiła go do domu rodzinnego, jej matka powiedziała:

— Chyba podziękujemy temu panu, ale zawsze możemy wystawić go na aukcję w UJA1.

Eisman miał prawdziwy talent do urażania ludzi.

— Steve nie jest taktycznie niegrzeczny — wyjaśnia jego żona. — Jest niegrzeczny szczerze. Zdaje sobie sprawę, że ma trudny charakter, ale nie uważa się za ciężkiego we współżyciu. Steven żyje we własnym świecie.

Zapytany o krzywdy, które sieje po drodze, Eisman szczerze się zdziwił, a nawet wydawał się jakby zraniony.

— Czasami się zapominam — odparł, wzruszając ramionami.

Jedna z kilku teorii o Eismanie brzmi: tak jest zaabsorbowany tym, co akurat chodzi mu po głowie, że nie zauważa ludzi, którzy przypadkiem stają mu na drodze; jednak osobom dobrze znającym Eismana wydaje się ona niekompletna. Jego matka, Lillian, zaproponowała inną.

— Tak naprawdę Steven ma dwie osobowości — powiedziała ostrożnie. Jedna należy do chłopca, któremu podarowała nowiuteńki, wymarzony rower, a on popedałował do Central Parku, pożyczył go nieznanemu dziecku i przyglądał się, jak odjeżdża w siną dal. Druga do młodzieńca, który postanowił studiować Talmud nie dlatego, że choć trochę interesował się Bogiem, ale dlatego, że był ciekawy, czy znajdzie w nim wewnętrzne sprzeczności. Matkę Eismana mianowano przewodniczącą Board of Jewish Education w Nowym Jorku, a on przeczesywał Talmud w poszukiwaniu niespójności. — Kto w ogóle studiuje Talmud po to, żeby szukać błędów? — pyta jego matka.

Później, gdy Eisman dorobił się znaczniejszego majątku i przyszła pora pomyśleć, jak część rozdać, wylądował w organizacji o nazwie Footsteps, pomagającej chasydzkim Żydom uwolnić się od religii. Nawet pieniędzy nie umiał rozdać, nie dostarczając pretekstu do awantury.

Eisman niemal pod każdym względem był postacią ciekawą. I zjawił się na Wall Street na samym początku ciekawego okresu. Stworzenie dziesięć lat wcześniej rynku obligacji hipotecznych rozszerzyło pole działania Wall Street na nowy, nieznany obszar: zadłużenia przeciętnych Amerykanów. Początkowo machina nowego rynku obligacji zajmowała się bardziej wypłacalną połową amerykańskiej populacji. Teraz, wraz z rozciągnięciem zainteresowania rynku na obywateli z niższą zdolnością kredytową, jej paliwem stały się długi mniej wypłacalnej połowy.

Obligacje hipoteczne różnią się wieloma istotnymi aspektami od staroświeckich obligacji spółek czy obligacji państwowych. Obligacja hipoteczna nie jest po prostu dużą pożyczką na ściśle określony okres. Obligacja hipoteczna to prawo do przepływów gotówki z tysięcy indywidualnych kredytów hipotecznych. Te przepływy gotówki zawsze nastręczały problemów, gdyż kredytobiorcy mieli prawo spłacić kredyt wcześniej, w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Z tego głównie powodu inwestorzy początkowo niechętnie inwestowali w kredyty hipoteczne: kredytobiorcy na ogół spłacali pożyczki wtedy, gdy spadały stopy procentowe i mogli wziąć tańszy kredyt refinansowy, co skutkowało tym, że posiadacz obligacji hipotecznej zostawał z furą gotówki do zainwestowania przy niższych stopach procentowych. Inwestujący w kredyty hipoteczne nie wiedział, ile wyniesie okres jego inwestycji, wiedział tylko, że odzyska pieniądze w najmniej dogodnej chwili. Żeby ograniczyć tę niepewność, twórcy obligacji hipotecznych, ludzie, z którymi pracowałem w Salomon Brothers, wymyślili sprytne rozwiązanie. Wzięli olbrzymią pulę kredytów hipotecznych i podzielili wpłaty właścicieli domów na partie, zwane transzami. Nabywcę pierwszej transzy można porównać do mieszkańca parteru podczas powodzi: w przypadku wcześniejszych spłat obrywał pierwszy. W zamian otrzymywał wyższe odsetki. Nabywca drugiej transzy – mieszkaniec pierwszego piętra – przyjmował następną falę wcześniejszych spłat i w zamian otrzymywał trochę mniejsze odsetki niż mieszkaniec parteru i tak dalej. Inwestor na ostatnim piętrze otrzymywał najniższe oprocentowanie, ale miał największą pewność, że jego inwestycja nie skończy się w niepożądanym momencie.

W latach 80. inwestujący w obligacje hipoteczne bali się tego, że zostaną spłaceni za szybko, nie tego, że nie zostaną spłaceni wcale. Kredyty w puli będącej podstawą obligacji hipotecznej musiały spełniać, co do wielkości i zdolności kredytowej pożyczkobiorców, standardy wyznaczone przez jedną z kilku rządowych agencji: Freddie Mac, Fannie Mae i Ginnie Mae. Pożyczki były w zasadzie objęte gwarancjami rządowymi; w przypadku gdyby zawiódł kredytobiorca, długi spłaciłby rząd.

W czasie, gdy tym nowym, szybko rozwijającym się sektorem finansowania specjalnego zainteresował się Steve Eisman, obligacja hipoteczna miała znaleźć nowe zastosowanie: miała pozwolić na udzielanie kredytów nie spełniających warunków kwalifikujących je do objęcia gwarancjami rządu. Celem tego działania było objęcie akcją kredytową właścicieli nieruchomości o coraz mniejszej zdolności kredytowej nie po to, żeby umożliwić im kupno domu, ale żeby mogli zainkasować gotówkę pod zastaw tego, który już posiadali.

Obligacje hipoteczne utworzone na bazie kredytów hipotecznych subprime przejęły logikę wynalezioną do rozwiązania problemu z przedwczesną spłatą i zaprzęgły ją do rozwiązania problemu braku spłaty. Inwestujący w parter, czyli w pierwszą transzę, zamiast na ryzyko przedwczesnej spłaty będzie narażony na ryzyko jej braku. Weźmie na siebie pierwsze straty, dopóki nie straci wszystkiego, po czym straty dopadną gościa z pierwszego piętra. I tak dalej.

We wczesnych latach 90. tylko dwóch analityków z Wall Street poświęciło czas na zrozumienie efektów objęcia akcją kredytową Amerykanów, dla których słońce rzadko świeci. Jednym z nich był Steve Eisman; drugim Sy Jacobs. Jacobs przeszedł przez ten sam co ja program szkoleniowy w Salomon Brothers i obecnie pracował dla małego banku inwestycyjnego Alex Brown.

— Siedziałem na seminarium w Salomon i słuchałem, na czym polega ten wspaniały nowy model sekurytyzacji stworzony przez Lewiego Ranieriego — przypomina sobie Sy. (Jeśli uznać, że rynek obligacji hipotecznych miał ojca, był nim Ranieri.) Wielorakie implikacje zamiany hipotek w obligacje mogły przyprawiać o ból głowy. Zobowiązania jednej osoby zawsze stanowiły aktywa innej, ale teraz coraz więcej tych zobowiązań zamieniano w kawałki papieru, które można było sprzedać każdemu. Wkrótce parkiet Salomon Brothers stał się miejscem narodzin małych rynków obligacji opartych na wszelkich możliwych dziwolągach: zadłużenie z kart kredytowych, leasingi samolotów, pożyczki na samochód, opłaty za klub fitness. Wprowadzenie nowego typu obligacji zależało od znalezienia aktywów, z którymi można by ją powiązać. Najbardziej oczywistym niewykorzystanym wciąż majątkiem był dom. Ludzie z jedną hipoteką posiadali ogromną gotówkę zamrożoną w domu; czemu by nie zsekurytyzować również tego niewykorzystanego majątku? — Za subprime kryła się myśl — mówi Jacobs — że niepotrzebnie piętnuje się społecznie drugą hipotekę. Jeśli czyjaś zdolność kredytowa była trochę gorsza, płacił dużo więcej, znacznie więcej, niż powinien. Gdyby udało się wprowadzić obligacje subprime na szeroki rynek, być może pozwoliłoby to obniżyć koszt kredytu. Wysoko oprocentowany debet na karcie kredytowej można by zastąpić niżej oprocentowaną pożyczką hipoteczną. Co stało się samospełniającą się przepowiednią.

Rodzące się porozumienie między wielką finansjerą a klasą średnią niższą uznawano za dobre dla tej ostatniej. Wyższa efektywność rynków kapitałowych miała pozwolić jej członkom płacić niższe odsetki od zadłużenia. We wczesnych latach 90. pierwsi pożyczkodawcy subprime – Money Store, Greentree, Aames – dokapitalizowali się w drodze emisji publicznej, żeby zdobyć środki na szybszy rozwój. W połowie lat 90. co roku wchodziło na rynek kilkadziesiąt małych firm udzielających kredytów konsumenckich. Rynek kredytodawców subprime był rozdrobniony. Ponieważ pożyczkodawcy sprzedawali większość – choć nie całość – udzielonych przez siebie kredytów w formie obligacji hipotecznych, branża stała się podatna również na ryzyko moralne.

— To była łatwa forsa — mówi Jacobs. — Każdy interes, w którym można sprzedać produkt i zarobić, nie troszcząc się o jego jakość, przyciąga typy spod ciemnej gwiazdy. Był to słaby punkt skądinąd dobrego pomysłu. Obaj z Eismanem uwierzyliśmy w ten pomysł i obaj spotkaliśmy parę naprawdę ciemnych typów. Na tym polegała nasza praca: na oddzieleniu plew od ziarna i wytypowaniu firm zdolnych to udźwignąć.

Kredytowanie subprime stanowiło wtedy zaledwie drobny ułamek amerykańskiego rynku kredytów – wynoszącego kilkadziesiąt miliardów rocznie – ale jego istnienie wydawało się sensowne nawet Eismanowi.

— Postrzegałem to jako częściową odpowiedź na rosnące rozwarstwienie dochodów — powiedział. — Dystrybucja dochodów uległa w tym kraju wypaczeniu i wypacza się coraz bardziej, a w rezultacie rosną rzesze klientów subprime. — Oczywiście Eismanowi płacono za dostrzeganie sensu w pożyczkach subprime: Oppenheimer szybko został w tym nowym sektorze jednym z wiodących banków, do czego w dużej mierze przyczynił się fakt, że Eisman był jednym z wiodących rzeczników subprime. — Wprowadziłem na giełdę mnóstwo firm subprime — mówi Eisman. — Wszystkie głosiły to samo: pomagamy konsumentowi. Wyciągamy go z wysoko oprocentowanego zadłużenia na karcie kredytowej i dajemy niżej oprocentowaną pożyczkę hipoteczną. A ja w to wierzyłem.

Ale potem coś się zmieniło.

Vincent Daniel dorastał w Queens pozbawiony zbytków, które dla Steve’a Eismana były rzeczą oczywistą. A jednak spotkawszy tych dwóch, łatwo można było odnieść wrażenie, że to Vinny wychował się w luksusach na Park Avenue, a Eisman w małym bliźniaku na 82 Avenue. Ten drugi był bezczelny, pełen przesady, niezainteresowany niuansami, pierwszy zaś skupiony, ostrożny, dociekliwy. Vinny był młody i wysportowany, miał gęste, ciemne włosy i przystojną twarz, która byłaby jeszcze atrakcyjniejsza, gdyby nie ciągły wyraz zatroskania – usta gotowe się skrzywić w każdej chwili i brwi gotowe się unieść. Niewiele miał do stracenia, mimo to wydawał się wiecznie martwić, że straci coś cennego. Gdy był chłopcem, zamordowano jego ojca – choć nigdy się o tym nie mówiło – i matka znalazła pracę jako księgowa w firmie handlowej. Sama wychowała Vinny’ego i jego brata. Czy to z powodu Queens, czy z powodu tego, co przydarzyło się jego ojcu, a może taki po prostu już był – Vincent Daniel przyglądał się bliźnim z natężoną podejrzliwością. Steve Eisman powiedział o nim z respektem mistrza mówiącego o mistrzu większym od siebie:

— Vinny jest mroczny.

Eisman był dzieciakiem z wyższej klasy średniej, który zdziwił się nieco, gdy zamiast w Yale wylądował w Penn. Vinny był chłopcem z niższej klasy średniej, którego matka była dumna, że w ogóle dostał się do college’u, a jeszcze dumniejsza, gdy w 1994 roku jako absolwent SUNY–Binghamton dostał się do pracy w manhattańskim oddziale Arthura Andersena, firmy księgowej, którą za kilka lat zniszczy skandal z Enronem.

— Dorastając w Queens, człowiek bardzo szybko się uczy, gdzie są pieniądze — powiedział Vinny. — Na Manhattanie. — Jego pierwszym zadaniem, jako młodszego księgowego, był audyt Salomon Brothers. Od razu uderzyła go nieprzejrzystość ksiąg tego banku inwestycyjnego. Żaden z kolegów nie potrafił mu wyjaśnić, dlaczego traderzy robili to, co robili. — Nie wiedziałem, co tak naprawdę robię — powiedział Vinny. — Ale przerażające było to, że moi menedżerowie też nie wiedzieli. Zadawałem podstawowe pytania, na przykład: po co im te obligacje hipoteczne? Grają na nich czy to część większej strategii? Wydawało mi się to istotne. Trudno zrobić audyt firmy, nie mając pojęcia co i jak.

Z tego doświadczenia wyniósł przekonanie, że tak naprawdę nie ma sposobu, żeby księgowy badający giganta z Wall Street był w stanie stwierdzić, czy firma przynosi zyski, czy straty. Te firmy były olbrzymimi czarnymi skrzynkami, których ukryte mechanizmy znajdowały się w ciągłym ruchu. Po kilku miesiącach audytu menedżer Vinny’ego poczuł się zmęczony jego pytaniami.

— Nie umiał na nie odpowiedzieć. Powiedział: Vinny, to nie twój interes. Zatrudniłem cię, żebyś zrobił XYZ, zrób XYZ i stul buzię. Wyszedłem z jego gabinetu i powiedziałem sobie: muszę się stąd zabierać.

Vinny zaczął szukać innej pracy. Jego dawny kolega ze szkoły pracował w Oppenheimer and Co. i zarabiał ciężką forsę. Zaniósł podanie Vinny’ego do kadr i tym sposobem wpadło w ręce Steve’a Eismana, który akurat szukał kogoś do pomocy przy rozgryzaniu coraz bardziej nieprzeniknionych zasad księgowych stosowanych przez kredytodawców hipotecznych subprime.

— Nie umiem liczyć — mówi Eisman. — Myślę opisowo. Potrzebuję pomocy przy liczbach.

Vinny słyszał, że Eisman bywa trudny, więc podczas spotkania bardzo go zaskoczyło, że Eisman wydaje się troszczyć głównie o to, czy się dogadają.

— Odniosłem wrażenie, że szuka poczciwej duszy — mówi Vinny.

Spotkali się dwa razy, po czym któregoś dnia Eisman do niego zadzwonił. Vinny spodziewał się, że zaraz padnie oferta pracy, ale wkrótce po rozpoczęciu rozmowy Eisman odebrał drugi telefon i kazał Vinny’emu zaczekać. Vinny przez kwadrans wsłuchiwał się w ciszę w słuchawce, ale Eisman już się nie odezwał.

Dwa miesiące później Eisman znów do niego zadzwonił. Kiedy Vinny mógłby zacząć?

Eisman nie bardzo pamięta, co przerwało tamtą rozmowę i czemu do niej nie wrócił, podobnie jak nie przypomina sobie, dlaczego nie wrócił z toalety podczas lunchu z dyrektorem wielkiej firmy. Vinny szybko sam znalazł wyjaśnienie: kiedy Eisman odebrał drugi telefon, poinformowano go, że zmarło jego pierwsze dziecko, niedawno narodzony syn Max. Chorą na grypę Valerie obudziła nocna pielęgniarka i powiedziała jej, że niechcący przetoczyła się we śnie na dziecko i udusiła je. W dziesięć lat później bliscy Eismana twierdzili, że tamto wydarzenie zmieniło jego relacje ze światem.

— Steven wierzył zawsze, że stoi za nim anioł stróż — powiedziała Valerie. — Nigdy nie przytrafiło mu się nic złego. Był chroniony i bezpieczny. Po śmierci Maxa anioł zniknął. Wszystko może się przytrafić każdemu i o każdej porze. — Odtąd zauważała w swoim mężu wiele zmian, dużych i małych, a Eisman był skłonny się z nią zgodzić.

— Z punktu widzenia dziejów wszechświata śmierć Maxa nie była wielkim wydarzeniem — powiedział Eisman. — Ale dla mnie tak.

W każdym razie Vinny i Eisman nigdy nie rozmawiali o tym, co się wtedy zdarzyło. Vinny wiedział tylko, że Eisman, u którego zaczął pracować, nie był tym samym Eismanem, którego poznał parę miesięcy wcześniej. Eisman, z którym odbył rozmowę kwalifikacyjną, był według standardów Wall Street analitykiem uczciwym. Nie był całkowicie niekooperatywny. Oppenheimer był na rynku subprime jednym z wiodących banków. Nie zdobyłby tej pozycji, gdyby Eisman, najbardziej krzykliwy analityk firmy, był do tego rynku nastawiony krytycznie. Choć lubił przejechać się po mniej rentownych przedsiębiorstwach, uznawał, że kredytodawcy subprime stanowią pożyteczny wkład w amerykańską gospodarkę. Fakt, że na niektóre patrzył niezbyt łaskawym okiem, był w pewnym sensie przydatny. Dodawał wiarygodności pozostałym rekomendacjom.

Ale teraz jego nastawienie zauważalnie się zmieniło, co utrudniało pracodawcy prowadzenie interesów.

— Jakby coś wywęszył — powiedział Vinny. — I chciał, żebym mu pomógł odkryć, czym tak trąci. — Eisman przygotowywał raport; ogólnie biorąc, potępiał w czambuł cały sektor subprime, ale musiał zachować większą niż zwykle ostrożność. — Można mieć rację, która jest niewygodna dla innych — mówi Vinny. — Ale kiedy jest się niewygodnym i nie ma się racji, to się wylatuje.

Amunicji do sprawienia kłopotów dostarczył kilka miesięcy wcześniej Moody’s: ta agencja ratingowa zaczęła odpłatnie udostępniać posiadane informacje o kredytach subprime. Baza danych nie umożliwiała sprawdzania indywidualnych kredytów, oferowała jedynie ogólny obraz puli kredytów zabezpieczających daną obligację hipoteczną: odsetek kredytów o zmiennej stopie, odsetek domów, na które wzięto kredyt, zamieszkanych przez właścicieli. I najważniejsze: odsetek osób zalegających z płatnościami.

— Tu masz bazę, tam masz pokój — powiedział krótko Eisman. — Idź i nie wychodź, dopóki nie dowiesz się, co z tego wszystkiego wynika.

Vinny odniósł wrażenie, że Eisman z góry wiedział, co z tego wynika.

Był pozostawiony sam sobie.

— Miałem dwadzieścia sześć lat — mówi — i tak naprawdę nie rozumiałem, czym są papiery wartościowe zabezpieczone na hipotekach. — Eisman też się na nich nie znał, był facetem od akcji, a w Oppenheimer nie było nawet działu obligacji.

Vinny musiał nauczyć się wszystkiego sam. Kiedy skończył, wiedział już, czym tak nieprzyjemnie zalatuje od kredytów hipotecznych subprime i co wywąchał Eisman. Te firmy ujawniały swoje stale rosnące przychody i niewiele więcej ponad to. Jedną z wielu rzeczy, o których zapominały informować, była stopa niespłacalności udzielonych kredytów. Gdy Eisman wiercił im o to dziurę w brzuchu, udawały, że ta informacja nie ma nic do rzeczy, bo kredyty sprzedały ludziom, którzy zapakowali je w obligacje hipoteczne: ryzyko nie było już ich. Co mijało się z prawdą. Wszystkie te firmy zatrzymywały na swoim udziale mały ułamek udzielonych pożyczek i miały prawo zaksięgować z góry cały spodziewany z tego tytułu zysk. Zasady księgowości pozwalały im zakładać, że pożyczki zostaną spłacone i że nie zostaną spłacone przedwcześnie. To założenie stało się silnikiem napędzającym ich zgubę.

Najpierw uwagę Vinny’ego przyciągnął wysoki odsetek przedpłat w sektorze nazwanym „domy fabrykowane” (co brzmi lepiej niż „przyczepy kempingowe”). Domy mobilne różniły się od swych odpowiedników bez kółek: ich wartość spadała, podobnie jak to się dzieje w przypadku samochodów, w chwili, gdy opuszczały parking przed salonem sprzedaży. Nabywca przyczepy kempingowej, w przeciwieństwie do nabywcy zwykłego domu, nie mógł liczyć na to, że za dwa lata refinansuje kredyt i zyska dostęp do gotówki zamrożonej w swym mobilnym domu. „Dlaczego więc tak się palą do spłacania?” — zastanawiał się Vinny.

— Nie widziałem w tym sensu. Dopóki nie doszedłem do tego, że wcześniejsze spłaty nie były dobrowolne. „Niedobrowolna przedpłata” brzmi lepiej niż „niewypłacalność”. — Nabywcy przyczep nie spłacali rat kredytowych, ich przyczepy przejmowano, a firmy, które pożyczyły im pieniądze, otrzymywały ułamek oryginalnej kwoty kredytu. — W końcu doszedłem do wniosku, że te przedpłaty to powszechne zjawisko w całym sektorze subprime i że jego jakość pogarsza się w zastraszającym tempie — powiedział Vinny. — Te pule kredytów miały niebotyczne wskaźniki zaległości płatniczych.

Ich oprocentowanie nie było wystarczająco wysokie, żeby wynagrodzić ryzyko związane z pożyczaniem pieniędzy tej warstwie amerykańskiej populacji. To jakby w odpowiedzi na problem społeczny zawiesić normalne zasady finansów. Jak sprawić, żeby biedacy poczuli się bogatsi mimo stagnacji wynagrodzeń? Dać im tani kredyt.

Wzięcie pod lupę każdej z pul kredytów subprime zajęło mu pół roku, kiedy skończył, wyszedł z pokoju i zrelacjonował Eismanowi, czego się dowiedział. Wszystkie firmy subprime rozwijały się tak gwałtownie i stosowały tak idiotyczne zasady księgowe, że udawało im się maskować fakt, że tak naprawdę nie zarabiają nic, nie licząc złudnych zysków wyczarowanych przez ich księgowych. Ich działanie do złudzenia przypominało schemat Ponziego: żeby utrzymać fikcję zyskowności, potrzebowały coraz więcej kapitału, żeby udzielać coraz więcej kredytów subprime.

— Nie byłem w stu procentach pewny swojej racji — opowiada Vinny — ale poszedłem do Steve’a i mówię: „To naprawdę wygląda kiepsko”. I to mu wystarczyło. Sądzę, że już postanowił zdegradować akcje i potrzebował tylko dowodu.

Raport Eismana zmieszał kredytodawców subprime z błotem; Eisman zanalizował firmę po firmie i ujawnił machlojki kilkudziesięciu.

— Oto różnica — stwierdził — między obrazkiem, jaki prezentują światu, a ich prawdziwymi wynikami.

Firmy subprime nie doceniły jego wysiłku.

— To było jak granat wrzucony do szamba — opowiada Vinny. — Ze wszystkich tych firm wydzwaniano i wrzeszczano na niego: „Mylisz się, masz złe dane!”. A on się odszczekiwał: „To są wasze cholerne dane!”. — Jednym z powodów, dla których raport Eismana wywołał tak powszechną wściekłość, było to, że nie ostrzegł ze stosownym wyprzedzeniem firm, na których nie zostawił suchej nitki. Naruszył etykietę Wall Street. — Steve zdawał sobie sprawę, że raport rozpęta piekło — powiedział Vinny. — I chciał, żeby się rozpętało. Nie chciał, by ktoś próbował mu wyperswadować jego publikację. Gdyby uprzedził zainteresowanych, wszyscy próbowaliby go odwieść od tego pomysłu.

Eisman po latach opowiada:

— Nie mogliśmy ocenić kredytów, bo nie mieliśmy danych. Moje nazwisko nierozerwalnie kojarzyło się z tym sektorem. Zbudowałem swoją reputację, wydając rekomendacje dotyczące akcji tych firm. Gdybym się pomylił, byłby to koniec kariery Steve’a Eismana.

Eisman opublikował swój raport we wrześniu 1997 roku, w samym środku okresu, który można uznać za niemal największe ożywienie gospodarcze w historii USA. W niecały rok później Rosja ogłosiła bankructwo i zbankrutował fundusz hedgingowy Long-Term Capital Management. W efekcie nastąpił odwrót inwestorów od ryzyka, wczesnym kredytodawcom subprime odmówiono kapitału i wkrótce masowo zbankrutowali.

Ich upadek tłumaczono błędnymi praktykami księgowymi pozwalającymi księgować zyski przed ich realizacją. Nikt oprócz Vinny’ego, w każdym razie Vinny o nikim takim nie słyszał, nie zdawał sobie w pełni sprawy z fatalnej jakości udzielonych wtedy kredytów.

— Nawet się cieszyłem, że rynek jest tak nieudolny — powiedział. — Gdyby rynek wiedział wszystko, pewnie musiałbym zmienić pracę. Trudno wnieść coś nowego, gapiąc się na te zagmatwane papiery, więc po co w ogóle próbować? Ale byłem jedynym znanym mi facetem zajmującym się spółkami, które miały splajtować w okresie największego boomu, jakiego pewnie już w życiu nie zobaczę. Przyjrzałem się bebechom rynku i to, co zobaczyłem, wyglądało naprawdę okropnie.

To był moment, w którym po raz pierwszy stało się jasne, że nie chodzi tylko o to, że Eisman jest sceptycznie nastawiony do rynków. Jego wizja świata finansów radykalnie różniła się na niekorzyść od autoportretu przez ten świat kreowanego. Parę lat później rzucił pracę analityka i zatrudnił się w olbrzymim funduszu hedgingowym Chilton Investment. Przestało go bawić doradzanie ludziom, gdzie powinni ulokować pieniądze. Uznał, że aby nie stracić zainteresowania finansami, powinien sam spróbować zarządzać pieniędzmi, inwestując zgodnie ze swymi poglądami. Jednak po zatrudnieniu Eismana Chilton Investment zmienił zdanie.

— Sprawa miała się tak — opowiada jego współpracownik z Chilton — że nikt nie wątpił, iż Eisman to naprawdę bystry facet. Ale czy aby na pewno można mu pozwolić inwestować?

Chilton uznał, że nie można, i zdegradował go do starej roli analityka, który miał wspierać faceta podejmującego decyzje inwestycyjne. Eisman nie cierpiał tego zajęcia, ale nie miał wyboru i nauczył się przy tej okazji czegoś, co doskonale przygotowało go na mający nastąpić niebawem kryzys. Poznał od środka rynek kredytów konsumenckich.

Był rok 2002. Nie istniały już giełdowe firmy udzielające pożyczek subprime. Istniał jednak wiekowy gigant udzielający kredytów konsumenckich o nazwie Household Finance Corporation. Firma stworzona w latach 1870-1880 od dawna wiodła prym na rynku. Eisman był przekonany, że świetnie ją rozumie, dopóki nie zdał sobie sprawy, że jednak nie całkiem. W początkach roku 2002 wpadła mu w ręce nowa broszura reklamowa Household proponująca pożyczki pod zastaw domów. Bill Aldinger, dyrektor naczelny, rozwijał firmę, choć konkurenci zbankrutowali. Można by sądzić, że Amerykanie, którym bańka internetowa wciąż odbijała się czkawką, nie są w pozycji pozwalającej im zaciągać nowe długi, mimo to Household z okresu na okres udzielała coraz więcej kredytów. Pokaźnym źródłem wzrostu sprzedaży były drugie hipoteki. Broszura proponowała pożyczkę na piętnaście lat, o stałym oprocentowaniu, ale przedstawiała ją dziwacznie jako pożyczkę na lat trzydzieści. Strumień łącznych spłat klienta w okresie piętnastu lat rozłożono na hipotetyczne trzydzieści lat i pytano: gdybyś przez trzydzieści lat płacił tyle, ile płacisz przez piętnaście, ile wyniosłaby efektywna stopa oprocentowania? Była to dziwna, nieuczciwa forma zachwalania produktu. Pożyczkobiorcom wmawiano, że efektywna stopa oprocentowania wynosi 7 procent, podczas gdy faktycznie wynosiła około 12,5 procent.

— To było jawne oszustwo — powiedział Eisman.

Nie trzeba było długo czekać, żeby Eisman dotarł do skarg pożyczkobiorców, którzy uświadomili sobie, w co się wpakowali. Przewertował lokalne gazety z całego kraju. W Bellingham w stanie Waszyngton – ostatnim mieście zasługującym na to miano przed granicą z Kanadą – znalazł reportera nazwiskiem John Stark, piszącego do „Bellingham Herald”. W gazecie ukazała się jego notatka o czworgu mieszkańcach miasteczka, którzy uznali, że Household ich oszukał, i znaleźli prawnika skłonnego pozwać firmę i doprowadzić do zerwania umów kredytowych.

— Z początku podszedłem do tego sceptycznie — mówi Stark. — Pomyślałem: „Znów ktoś zadłużył się ponad miarę, a teraz bierze adwokata”. Nie powiem, żebym im współczuł. — Gdy artykuł się ukazał, odezwały się tłumy: sto osób z Bellingham i okolic kupiło gazetę i dowiedziało się, że ich kredyt oprocentowany jest faktycznie na 12,5 procent. — Ludzie zaczęli się organizować — mówi Stark. — Byli wściekli. Większość dopiero wtedy uświadomiła sobie, że dali się wpuścić w maliny.

Eisman odłożył wszystkie inne zajęcia. Zaangażował się bez reszty w krucjatę przeciw Household Finance Corporation. Powiadomił prasę, dzwonił do czasopism, nawiązał kontakt z Association of Community Organizations for Reform Now (ACORN), był to chyba pierwszy wypadek w historii, kiedy facet z funduszu hedgingowego Wall Street zbratał się z organizacją pilnującą interesów biedaków. Nękał prokuratora generalnego stanu Waszyngton. Zdziwił się niepomiernie, dowiedziawszy się, że prokurator przeprowadził stosowne śledztwo, ale sędzia stanowy zabronił mu ogłoszenia jego wyników. Eisman uzyskał kopię raportu prokuratora; jego treść potwierdzała najgorsze podejrzenia.

— Zapytałem gościa z prokuratury: „Dlaczego nie aresztujecie tych ludzi?”. Odpowiedzieli: „To potężna firma. Jeśli jej zabraknie, kto będzie udzielał pożyczek subprime w naszym stanie?”. Odparłem: „Wierzcie mi, zjawią się tabuny chętnych”.

To była afera na skalę federalną. Household sprzedawała te oszukańcze kredyty w całym kraju. Jednak rząd nie interweniował. Zamiast tego, pod koniec roku 2002, Household poszła na ugodę w pozwie grupowym i zgodziła się wypłacić klientom z dwunastu stanów 484 miliony tytułem kary. Rok później firma wraz ze swoim olbrzymim portfelem kredytów subprime sprzedała się za 15,5 miliarda brytyjskiemu konglomeratowi finansowemu, HSBC Group.

Eisman był autentycznie wstrząśnięty.

— Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że coś takiego może się zdarzyć — wyznał. — To nie była pierwsza lepsza firma; wtedy była to największa firma udzielająca kredytów subprime. I dopuściła się jawnego oszustwa. Prezesa powinni powiesić za cholerne jaja. Zamiast tego sprzedali firmę, a on zarobił sto milionów dolarów. Pomyślałem: „Hola! Nie tak to się powinno skończyć”. — Jego pesymistyczny pogląd na wielkie finanse zaczynał nabierać zabarwienia politycznego. — Zacząłem dostrzegać implikacje społeczne — powiedział. — Tworząc od podstaw regulacje nadzorujące, projektuje się je tak, żeby chroniły ludzi o dochodach średnich i niższych, bo to oni są najbardziej narażeni na ryzyko straty. A my mieliśmy zamiast tego system, który tych ludzi chronił najmniej.

Co środę w południe Eisman wychodził z biura i szedł do Midtown Comics, gdyż tego dnia przychodziła dostawa nowych komiksów. O życiu ich bohaterów wiedział więcej, niż dorosłemu przystoi. Znał na pamięć przysięgę Zielonej Latarni, a zawiłości życia wewnętrznego Batmana rozumiał lepiej niż sam Mroczny Rycerz. Przed śmiercią syna Eisman lubił czytywać dorosłe wersje komiksów, które czytał jako chłopiec – jego ulubioną postacią był Spider-Man. Teraz czytał tylko komiksy dla dorosłych i wybierał te, które obierały za temat dobrze znane opowieści i nie zmieniając faktów, przedstawiały je tak, że dana opowieść nie była już tą samą dobrze znaną historią ani słodką bajeczką.

— Te historyjki były zgodne z oryginałem — mówi — a jednak zupełnie inne. Przez co zaczynało się go inaczej postrzegać. — Wolał wersję, w której relacja między Królewną Śnieżką a krasnoludkami była trochę bardziej zawikłana. A teraz koncept wykorzystany w tych komiksach ziszczał się przed jego oczyma na rynkach finansowych. — Zacząłem dokładniej przyglądać się kredytom hipotecznym subprime — wspomina. — Pożyczka subprime na samochód jest pod pewnymi względami uczciwa, bo oprocentowanie jest stałe. Może być lichwiarskie i rozdzierać serce, ale przynajmniej z góry wiadomo, jak jest. Kredyty hipoteczne subprime to hochsztaplerstwo. Wabili ludzi, mówiąc: „Biorąc ten kredyt, spłacicie całe swoje zadłużenie: w karcie kredytowej, na samochód. I patrzcie, jak nisko jest oprocentowany!”. Ale ta niska stawka nie była prawdziwą stawką. Była stawką na wabia.

Trawiony obsesją Household, Eisman wybrał się na lunch organizowany przez dużą firmę z Wall Street. Gościnnym mówcą był Herb Sandler, prezes olbrzymiej firmy oszczędnościowo-pożyczkowej o nazwie Golden West Financial Corporation.

— Ktoś zapytał go, co sądzi o darmowych kontach bieżących — wspomina Eisman. — Odpowiedział na to: „Wyłączcie magnetofony”. Wszyscy wyłączyli. Wyjaśnił, że nie proponują darmowych kont, bo tak naprawdę są one podatkiem nałożonym na biednych: w postaci kar za debet na koncie. I że banki, które je oferują, tak naprawdę zdzierają z biednych więcej, niż mogłyby zdzierać w postaci opłat. Zapytałem: „Czy zainteresował się tym jakiś urząd?”. „Nie”, odparł Sandler. Wtedy uznałem, że motto, które przyświeca naszemu systemowi, tak naprawdę brzmi: chrzanić biednych.

W młodości Eisman był zapalonym republikaninem. Należał do prawicowych organizacji, dwa razy głosował na Reagana, a Roberta Borka prawie kochał. O dziwo, na polityczną lewą stronę zniosła go dopiero praca na Wall Street. Pierwsze kroki w stronę centrum politycznego spektrum przypisywał zakończeniu zimnej wojny.

— Przestałem być taki prawicowy, bo nie było już ku temu powodów. — Gdy prezes Household zgarnął swoje 100 milionów, Eisman był na najlepszej drodze do zostania pierwszym socjalistą na rynku finansowym. — Będąc konserwatywnym republikaninem, nie uważa się, że ludzie bogacą się, ograbiając innych — powiedział. Ale teraz jego umysł w pełni dopuszczał taką możliwość. — Uświadomiłem sobie, że istnieje branża, o nazwie finanse konsumenckie, która zasadniczo po to właśnie istnieje.

Skoro pracodawca, fundusz hedgingowy, nie pozwalał mu zarządzać pieniędzmi, zrezygnował i postanowił założyć własny fundusz. Firma nazywała się FrontPoint Partners, szybko stała się własnością Morgan Stanley i stanowiła kolekcję funduszy hedgingowych. W początkach 2004 roku Morgan Stanley zgodził się, żeby Eisman założył fundusz skupiający się wyłącznie na firmach finansowych: bankach z Wall Street, deweloperach, kredytodawcach hipotecznych, przedsiębiorstwach z dużym udziałem usług finansowych – jak na przykład General Electric (GE) – i wszelkich innych maczających palce w finansach. Właściciel zaoszczędził mu początkowych wydatków i zapewnił powierzchnię biurową, meble i personel biurowy. Jedyne, w co go nie zaopatrzyli, to pieniądze. Eisman sam musiał się o nie zatroszczyć. Podróżował po całym świecie, spotykając się z setkami wielkich inwestorów.

— Próbowaliśmy zdobyć kapitał, ale się nie udało — mówi. — Wszyscy odpowiadali mniej więcej tak samo: „Miło było pana poznać. Zobaczymy, jak panu pójdzie”.

Wiosna 2004 zastała go w fatalnym stanie. Nie zdobył kapitału; nie wiedział, czy zdobędzie; nawet nie wiedział, czy ma szanse. Wtedy już na pewno nie wierzył, że na świecie panuje sprawiedliwość, że wszystko skończy się dobrze, że jest jakoś specjalnie chroniony przed życiowymi porażkami. Budził się o czwartej rano zlany potem. Zaczął uczęszczać na zajęcia terapeutyczne. Ale ponieważ wciąż był Eismanem, nie była to konwencjonalna terapia. Nazywała się „grupa robocza”. Garstka profesjonalistów zbierała się u wykwalifikowanego psychoterapeuty, żeby w bezpiecznym środowisku podzielić się swoimi problemami. Eisman wpadał na te spotkania spóźniony, wyrzucał z siebie swoje zmartwienia, po czym uciekał, zanim inni mieli szansę opowiedzieć mu o swoich. Gdy postąpił tak kilka razy, terapeutka powiedziała mu co nieco do słuchu, ale się nie przejął. Zadzwoniła więc do żony Eismana, którą znała, i poprosiła, żeby zamieniła z mężem kilka słów. To też nie poskutkowało.

— Zawsze wiedziałam, kiedy był na spotkaniu — powiedziała Valerie — bo za każdym razem dzwoniła i mówiła: „Znów zrobił to samo!”.

Valerie była wyraźnie zmęczona wyścigiem szczurów. Powiedziała Eismanowi, że jeśli jego najnowszy pomysł nie wypali, wyniosą się z Nowego Jorku na Rhode Island i otworzą pensjonat. Zaczęła jeździć na zwiady i coraz częściej napomykała, że powinni więcej czasu spędzać z bliźniętami, wymsknęło jej się nawet coś o hodowaniu kurczaków. Zarówno Eismanowi, jak ludziom, którzy go znali, z trudem przychodziło wyobrażenie go sobie w roli hodowcy kur, ale zgodził się.

— Ten pomysł brzmiał dla niego tak niewiarygodnie mało zachęcająco — mówi żona — że przyłożył się mocniej.

Podróżował po całej Europie i Stanach Zjednoczonych, szukając chętnego inwestora i znalazł tylko jednego: towarzystwo ubezpieczeniowe, które dało mu 50 milionów. Nie było to dość, żeby stworzyć stabilny fundusz, ale była to już kwota, z którą można było zacząć.

Zamiast pieniędzy Eisman przyciągał ludzi, którzy mieli podobnie mroczne jak on poglądy na świat. Vinny, który niedawno został jednym z autorów posępnego raportu zatytułowanego „Dom zastawiony to jak dom wynajęty plus dług”, zgłosił się od razu.

Zjawił się też Porter Collins, dwukrotny wioślarz olimpijski, który pracował z Eismanem w Chilton Investment i nigdy do końca nie zrozumiał, dlaczego tak bystremu facetowi nie dano większych uprawnień. Trzeci był Danny Moses, który został głównym traderem Eismana. Danny pracował jako sprzedawca w Oppenheimer and Co. i zachował żywe wspomnienie o Eismanie, bo robił i mówił rzeczy, które nawet w przypadku analityka strony sprzedażowej byłyby nietypowe. Na przykład w trakcie jednej sesji podszedł do podium na parkiecie, poprosił o uwagę i ogłosił, że: „Następujące akcje idą na dno…”, po czym wymienił osiem firm, które rzeczywiście potem zbankrutowały. Danny dorastał w Georgii, był synem profesora finansów. Nie prezentował równie otwarcie fatalistycznego podejścia jak Vinny czy Steve, ale podzielał ich ogólne przeczucie, że złe rzeczy mogą się wydarzyć i wydarzają się, zwłaszcza na Wall Street. Gdy któregoś razu firma z Wall Street namawiała go na transakcję, która pod każdym względem zdawała się doskonała, spytał sprzedawcę: „Ciekawa propozycja, ale powiedzcie mi jedno: na czym mnie wyrolujecie?”.

— Cha, cha, cha, niech pan da spokój, nigdy byśmy tego nie zrobili — zaczął zapewniać go trader, ale Danny jak najuprzejmiej nalegał.

— Obydwaj wiemy, że tak perfekcyjnie korzystne transakcje nie zdarzają się między małymi funduszami hedgingowymi a dużymi firmami z Wall Street. Zawrę ją, ale tylko pod warunkiem, że najpierw wyjaśni mi pan, jak mnie okantujecie.

I sprzedawca mu wyjaśnił. A Danny dotrzymał słowa.

Całej trójce bardzo podobał się pomysł zarabiania pieniędzy ze Stevenem Eismanem. Pracując dla Eismana, nigdy nie miało się poczucia, że pracuje się dla Eismana. Uczył ludzi, ale ich nie nadzorował. Był mistrzem w dostrzeganiu absurdów otaczającego świata.

— Steve uwielbia chodzić na spotkania Wall Street — mówi Vinny. — Prosi na nich po kilkadziesiąt razy: „Może mi pan to wyjaśnić?”. Albo: „Mógłby pan wyjaśnić to szczegółowiej i po angielsku?”. Dzięki temu można się dowiedzieć kilku rzeczy. Przede wszystkim zaś przekonać się, czy mówca w ogóle wie, o czym mówi. Bo często zdarza się, że nie bardzo ma pojęcie!

W początkach 2005 grupka Eismana coraz częściej miała poczucie, że wiele osób pracujących na Wall Street chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Uruchomiona na nowo maszyna kredytów hipotecznych subprime pracowała, jakby nigdy się nie zacięła. Jeśli pierwszy akt pożyczek subprime był dziwaczny, to drugi przerażał. W połowie lat 90. dobry rok oznaczał trzydzieści miliardów dolarów udzielonych kredytów. W roku 2000 udzielono ich na kwotę 130 miliardów, z czego 55 miliardów przepakowano w obligacje hipoteczne. W roku 2005 kredytów subprime było już 625 miliardów, z czego do obligacji trafiło 507 miliardów. Pół biliona dolarów w obligacjach subprime opartych na kredytach hipotecznych w jednym roku. Biznes rozwijał się jak szalony i nie przeszkadzały mu nawet rosnące stopy procentowe, co było dziwne. Jeszcze bardziej wstrząsające było to, że warunki umów kredytowych ulegały zmianie, i to w sposób zwiększający ryzyko ich niewypłacalności. W 1996 roku 65 procent udzielonych kredytów subprime stanowiły kredyty ze stałą stopą oprocentowania, co znaczyło, że wprawdzie typowy pożyczkobiorca mógł się czuć wykorzystywany, ale przynajmniej wiedział, ile będzie musiał bulić co miesiąc przez cały okres spłaty kredytu.

W 2005 roku 75 procent kredytów subprime stanowiły kredyty ze stopą zmienną, zazwyczaj ustaloną w stałej wysokości w okresie pierwszych dwóch lat spłaty.

Pierwsze