
Winda czasu
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Fantastyka i sci-fi
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-929666-7-8
- Rok wydania:
- 2010
- Słowa kluczowe:
- aleksandrii
- czasu
- epoki
- koleinami
- nawet
- oferuje
- planecie
- sensie
- toczy
- winda
- ziemi
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Winda czasu”
Ta powieść jest w jakimś sensie wehikułem czasu. Oferuje czytelnikowi wyprawę koleinami dziejów od epoki jurajskiej po przyszłe tysiąclecia Ziemi i zajmujące towarzystwo neogeneran, tajemniczych przybyszy z nieznanych stron kosmosu. Obok historycznych ma ona również swe walory geograficzne. Jej akcja toczy się na Pustyni Libijskiej, w Dolnym Egipcie, w Aleksandrii, Rzymie Nerona, Paryżu Ludwika XIII, na Tahiti, nad Wielkim Kanionem w Arizonie, w Kenii, w Himalajach i w innych urokliwych zakątkach globu. Nie tylko zresztą na Ziemi, ale i na Czerwonej Planecie, na księżycach Jowisza, a nawet na orbicie Plutona...
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz
Edward GuziakiewiczWinda czasupowieść science fiction
Copyright © 2015 Edward Guziakiewicz
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
ISBN 978-83-64865-29-9 (EPUB)
Obraz na okładce licencjonowany przezDepositphotos.com/Drukarnia Chroma
Tytułem wprowadzenia
Ta powieść jest w jakimś sensie wehikułem czasu. Oferuje czytelnikowi wyprawę koleinami dziejów od epoki jurajskiej po przyszłe tysiąclecia Ziemi i zajmujące towarzystwo neogeneran, tajemniczych przybyszy z nieznanych stron kosmosu. Obok historycznych ma ona również swe walory geograficzne. Jej akcja toczy się na Pustyni Libijskiej, w Dolnym Egipcie, w Aleksandrii, Rzymie Nerona, Paryżu Ludwika XIII, na Tahiti, nad Wielkim Kanionem w Arizonie, w Kenii, w Himalajach i w innych urokliwych zakątkach globu. Nie tylko zresztą na Ziemi, ale i na Czerwonej Planecie, na księżycach Jowisza, a nawet na orbicie Plutona…
Rozdział pierwszy
Nawiedziły go koszmary i niespokojnie rzucał się po posłaniu, ściskając dłonią wymiętoszone prześcieradło. Szarpał się, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. W męczącym półśnie widział naznaczoną lękiem twarz młodziutkiej Satarii, którą oddzielał od niego posępny szaman w szczerzącej kły masce. Siłą sennej woli mocował się ze złowrogim przeciwnikiem, nie chcąc stracić z oczu jej oblicza. Byli w buszu. Czarny mrok spowijał dżunglę, a dookoła uwiązanej u pala dziewczyny, oświetlonej płomieniami strzelającego w górę ogniska, tańczyli wojownicy w jaskrawych barwach wojennych. Przytupywali co rusz, złowieszczo wymachując włóczniami.
Ocknął się, zlany potem i zerwał się z łoża, nie mogąc złapać tchu. Wsparł się na łokciach.
— Okropność. Nieee! — zacharczał przez ściśnięte gardło.
Otworzył nieprzytomne oczy, a to przywróciło go do rzeczywistości. Dławiący lęk ustępował i ponure widziadła powoli go opuszczały. Tamten upiorny świat rozmywał się w dali, nikt przeraźliwie nie krzyczał, a nienawistni tubylcy nie uwijali się przed chatami. Głuche dźwięki tam-tamów były omamem słuchowym, zaś torturowani jeńcy wydawali jęki tylko w jego rozhuśtanej wyobraźni.
— Nie bój się — wychrypiał do siebie, łapiąc oddech. — To tylko złudzenia. Miraże… Chciałeś być na nie podatny… Były ci potrzebne… Bo takie ludzkie…
Tubylcza dziewka przy ognisku, którą ujrzał we śnie z twarzą Satarii, nie była chorobliwym wytworem jego wyobraźni. Doskonale ją pamiętał. Zamęczono ją, z sadyzmem wysyłając na tamten świat. Wydawała się górować inteligencją nad nierozgarniętymi pobratymcami. Lgnęła do niego, radośnie pokazywała białe zęby na jego widok, z uśmiechem na gładkim obliczu ujmowała go za rękę i ciągnęła na pełną ważek i motyli polanę za wioską, przeganiała węże, a potem siadała przy nim w kucki i cierpliwie go uczyła plemiennych słów i zwrotów. Sprawiała, że ginął chłód z jego twarzy. Po każdej kolejnej niby-lekcji kąpali się razem w strumieniu, z dala od nieopuszczających koryta rzeki wygłodniałych krokodyli, zaś rozgrzane słońce suszyło ich skórę. Niosła ze sobą zapach świeżo zerwanych kwiatów, suszonych ziół i wonnych korzeni. I nie wstydziła się tego, że jest naga. W tym raju golizna nie była naganna. Dziewczyna nie była jeszcze zdolna do uniesień zmysłowych, choć już je w sobie przeczuwała. Chichotała, kurcząc się jakby ją łaskotał, kiedy delikatnie pieścił jej twarz, ramiona i ledwo co rozwinięte piersi. Dawała mu odczuć, że jego dotyk jest dla niej przyjemny. Przytrzymywała jego dłonie, kiedy ją obejmował lub zsuwał je na jej biodra.
Pamiętnego ranka o świcie znaleźli ją martwą. Na jej umęczonym ciele znaczyły się krwawe rany. Z ogromnym zdziwieniem w oczach wodził po tych śladach palcem i trudno mu było uwierzyć, że jego plemienna ulubienica nie żyje. Ostrym sztyletem bestialsko poorano jej piersi i rozpłatano płaski brzuch. Zapewne wiła się z bólu i rozpaczliwie krzyczała, dopóki nie uciszono jej na zawsze, podcinając jej krtań. Poderżnięto ją od ucha do ucha. Uczcił swoją małą madonnę, obsypując jej rany płatkami kwiatów. Zrosiłby jej zwłoki swymi łzami, gdyby umiał płakać.
Westchnął, wracając myślami do tamtych chwil. Działo się to jak w baśni — dawno, dawno temu… Dali się podstępnie podejść wodzowi wrogo nastawionego szczepu i pewnej bezksiężycowej nocy ten, ulegając woli zdeprawowanego szamana, kazał wymordować wszystkich mieszkańców z goszczącej ich wioski, zaś słomiane chaty puścić z dymem. Gdy wrócili, ze zgrozą oglądali zgliszcza i nadpalone zwłoki. Takie brutalne sceny wyzwalały najgorsze instynkty. Nie mieli jeszcze wtedy wystarczającego doświadczenia, gromadzili dopiero wiedzę o naturze ludzkiej i jej pokracznych skłonnościach, więc nie ogarniali pobudek, którymi kierowali się ogarnięci szałem tubylcy. Uznali, że powinni się zemścić. Dopadli wodza i sadystycznie umieścili go nad płomieniami. Odcinali mu kolejno palce u rąk i u nóg. Piekli go żywcem jak upolowaną antylopę, wsłuchując się z występną rozkoszą w jego przejmujące zwierzęce wycie. Nim zginął, przeszedł gehennę. Inni zresztą też. Jednak występny szaman zapadł się pod ziemię. Dobrze znał wszystkie ścieżki, zniknął w gąszczach i nie odważył się wyściubić z nich nosa. Połknęła go strzegąca zazdrośnie swych tajemnic dżungla i chociaż za nim niuchali, nie natrafili na jego ślad. Pewnie jeszcze z ukrycia długo obrzucał ich budzącymi grozę klątwami, nienawistnie marząc o ich spełnieniu.
Przenieśli się stamtąd do nieco bardziej cywilizowanej epoki, w której do takich potworności rzadziej dochodziło. Karano wprawdzie niewolników za różne przewinienia, jednak z pewnym umiarem, nie chcąc tracić taniej siły roboczej. Krwawe wojny toczyły się na peryferiach imperium. Oszczędniej szafowano śmiercią, chociaż nie zawsze, bo przecież niekiedy czyniono z zabijania prawdziwy rytuał — jak to było w dużych rzymskich miastach, cieszących się posiadaniem amfiteatrów, cyrków i hipodromów.
— Było i nie wróci… — mruknął z odrazą.
Z uporem główkował nad tym, dlaczego dopadły go koszmarne wspomnienia. Nigdy ich nie odgrzebywał i niechętnie wracał do nich myślami. Musiało dojść do czegoś niepokojącego i czuł, że powinien rozwiązać tę zagadkę. Nadeszła parna noc, a księżyc w pełni ciekawie zaglądał do cichej sypialni, wydobywając z mroku niewyraźne kontury sprzętów. Za oknem spał Rzym, zmęczony igrzyskami, zarządzonymi przez władcę imperium. Bojaźliwy cesarz Neron zezwalał na nie częściej niż niegdyś August, gdyż zależało mu na przychylności tłumu. Może to dusze dopiero co uśmierconych gladiatorów — dumał z rozwagą — krążyły gdzieś w pobliżu i łkały w zaułkach miasta, nie mogąc pożegnać nielicho poranionych ciał? Nie tak łatwo było trafić z przepełnionego gawiedzią cyrku na Polach Marsowych do Hadesu. Czy ponury przewoźnik, Charon, mógł szybko uporać się z przeprawą na drugą stronę Styksu z taką ilością wyczekujących?
Odrzucił ten domysł jako bezpłodny i niedorzeczny. Nie był prostakiem i nie wierzył w mity, chociaż nie ujmował im wagi. Ciężko się dźwignął, nagi podszedł do okna i podejrzliwie przyjrzał się gwiazdom, połyskującym jak diamenty na firmamencie niebieskim. Po omacku szukał źródła lęku. Gdyż nadal się bał. Dławiący strach tylko na chwilę ustąpił. Powracał falami, wypełniał trzewia i sięgał gardła. Z góry jednak nic mu nie groziło. Żadna złowroga bestia nie czaiła się posępnie w przestworzach i nie zaglądała tu ze skutych wiecznym mrozem przestrzeni, by go dopaść i roznieść na strzępy.
— To nie to — stęknął rozczarowany. — Nie w tym rzecz. Muszę znaleźć… eee… Mam na końcu języka…
Na palcach przekroczył próg pozbawionej otworu okiennego sąsiedniej komnaty, w której skrywał swoje niezwykłe skarby, nieposiadające ziemskich odpowiedników i nazw. Nikomu ich nie pokazywał i chronił je przed oczyma postronnych. Odsunął ręką kilka zwiniętych papirusów. Ożył czarny posążek bóstwa fenickiego, a jego ślepia zajarzyły się rubinowo. Zapachniało magią. Był jednak daleki od tego, by bawić się czarami. Półprzytomny wziął figurę do ręki, z wysiłkiem marszcząc brwi.
Dopiero tam, w kącie, przy ścianie, wyłożonej wyblakłym dywanem z egipskimi wzorami, zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Pojął to, kiedy całą uwagę skierował ku opuszczonej ojczyźnie. Przeszył go straszliwy chłód, a na jego twarz wypełzło niebotyczne zdumienie.
— Na Jowisza, więc to tak? Niemożliwe! Nie płynie energia… — wyszeptał zbielałymi z przerażenia wargami. Zamilkł na dłuższą chwilę, skupiając całą uwagę na tym odkryciu. — Przecież to absurd — wygęgał. — Tylko dlaczego, o nieba? — jęknął, gdy dotarło do niego, że się nie myli. — O, bogowie, dlaczego? — rzucił trwożne pytanie w głęboką ciemność, dobrze wiedząc, że nikt go nie może usłyszeć ani mu odpowiedzieć.
Odstawił posążek i ślepia przestały się jarzyć. Jego dłonie drżały. Doszło do najgorszego — do czegoś, czego w ogóle nie brali pod uwagę, planując tę wyprawę. Tylko moc z macierzystej Bettatari mogła zagwarantować im przetrwanie. Bez niej zupełnie się nie liczyli i zamieniali się w łatwy łup dla każdego, kto miałby ochotę dobrać się im do skóry.
Ze stojącej pod ścianą okutej skrzyni wydobył po omacku przeźroczystą kulę. Potrząsnął nią delikatnie, jakby niepewny tego, czy sekretne urządzenie będzie działać. Zajaśniała w jego rękach. Skupił się, a następnie przy jej pomocy spróbował nawiązać kontakt z przybyszami, goszczącymi w innych epokach globu. Świetlista strzała przedarła się przez wiekowe pokłady czasu i Ran odetchnął z niejaką ulgą, czując roziskrzony napływ informacji. Niestety, tamci byli w podobnych opałach. Życiodajna energia nie docierała do żadnego z temporalnych wędrowców. Odłożył więc kulę, która przez krótką chwilę falowała zmieniającymi się kształtami, częstując go na koniec odrażającym uśmiechem kryształowej ludzkiej czaszki.
— Ta świńska katastrofa nadeszła bez uprzedzenia… — chrypnął z bólem. Przygarbiony wrócił do sypialni, usiadł na łożu i znieruchomiał. Chciał oswoić się z tym bolesnym odkryciem, choć obawiał się, że to go nie pokrzepi. Nie opuszczały go posępne myśli. Usiłował dociec, kto przeciął energetyczną pępowinę, łączącą ich ze światem, z którego przybyli, ale nic mądrego mu nie przychodziło do głowy.
Żałował teraz w głębi ducha, że dał się przekonać do awanturniczej wyprawy do nieznanego wymiaru kosmosu. Tu wszystko było obce, albo prawie obce, zmuszając kroczących po chyboczącej się kładce do niesłychanej rozwagi i ostrożności, a niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku. Długo uczyli się poruszać po tym eonie, w którym ciała miały gęstość większą od gęstości atmosfery, a kiedy się okazało, że jako tako sobie radzą, zatrzęsła się pod nimi ziemia. Opuściło ich zafajdane szczęście.
Erw, który zaokrętował się w dwudziestym wieku, licząc według przyjętego w tym eonie kalendarza, chyba najlepiej zdawał sobie sprawę z zasięgu fatalnego wstrząsu, ale i on operował tylko mglistymi hipotezami. Osunęła się raptem niewidoczna dla Ziemian lawina i zablokowała subtelną linię transferową. Z wirtuozerią tworzył różne zgrabne teorie, miał ich zawsze pod ręką bez liku, więc i teraz szybko sobie z tym poradził. Po mistrzowsku założył, że doszło do strukturalnego pęknięcia w obrębie głównego nurtu czasoprzestrzeni i że ta niewielka część wszechświata, w której się znaleźli, niespodziewanie odprysła od macierzy. O ile można było czynić porównania do niby-dali, z której przybyli. Trudno było przewidzieć, co się jeszcze stanie i mimochodem wskazał im jedyną w tej sytuacji drogę ucieczki. Należało sprytnie wymknąć się ze strefy zagrożenia. W tym celu musieliby porzucić wymodelowane z dużym nakładem sił kształtne cielesne powłoki, co byłoby dla nich niepowetowaną stratą i zabrać się jednym z najbliższych kanałów windy czasu, zaś płynąc z jej nurtem przedostać się przez to koszmarne pęknięcie. Przy całym tym ambarasie nie wydawał się jednak specjalnie przerażony i przejęty. A może próbował ich pocieszyć i wlać w nich odrobinę otuchy? „Róbcie swoje!” — zdawały się ich instruować wysyłane przez zwały czasu jego ciche myśli.
— Asekuracja — w zadumie szepnął Ran. — Tyle zachodu na nic. Tak długo stawaliśmy na głowach, zabiegając o to, żeby się do nich perfekcyjnie upodobnić. Zmykać jak szczury, żeby przeżyć? To nie w naszym stylu… — usiłował się pokrzepić, odwołując się do intuicji tamtego i jego rzadkiej pewności siebie, która dla pozostałych stanowiła oparcie. Erw nie wpadał tak szybko w histerię jak jego ziomek, goszczący w czasach Nerona i niekiedy lękający się własnego cienia.
Sięgnął po eunometr, żeby znaleźć współrzędne. Przyrząd był wmontowany w zapisaną pismem klinowym glinianą tabliczkę — jedną z tych, które swego czasu przytargał ze sobą drogą morską z Egiptu. W skupieniu odczytał wynik i odetchnął z ulgą. Nie było aż tak źle i ohydny lęk znowu ustąpił. Musiał w odpowiedniej chwili znaleźć się w jednym z węzłów utajonej windy, której niewidoczne dla tutejszych istot rozumnych przesmyki pokrywały całą czasoprzestrzeń. Subtelne linie krzyżowały się u stóp Olimpu, góry na północy Hellady, zgodnie z wierzeniami Achajów zamieszkałej przez obdarowanych nieśmiertelnością bogów. Czy to była winda? Erw bezwiednie zaproponował tę nazwę, w zasadzie przypadkową i banalną, ale był nominalistą i nie przywiązywał do takich rzeczy wielkiej wagi. Jednak zdaniem Rana lepiej byłoby porównać te niby-kanały do delikatnego unerwienia rośliny. Utajonymi żyłkami czasoprzestrzeni nieustannie płynęły świeże soki. Żarłoczna przyszłość karmiła się tym, co jej wspaniałomyślnie składała w ofierze pokorna przeszłość. Stanowiła przecież jej poniekąd naturalne przedłużenie.
— Gdybym nie zdążył, o losie — lękliwie mruknął do siebie, powracając na posłanie. — O, losie wieczny!
Wolał sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby nadeszły silniejsze wstrząsy, a jakiś czający się w pobliżu złośliwy demiurg uniemożliwił mu ucieczkę. Położył się i zaczął się wpatrywać w blady krąg księżyca, główkując nad strategią, na którą powinien był się zdecydować. Jak to wszystko rozegrać, punkt po punkcie? Miał twardy orzech do zgryzienia.
Pomyślał o pięknej i młodej Satarii, która adorowała go niemal od dnia przybycia do Rzymu, a potem o towarzyszących mu w wyprawie współbraciach neogeneranach. Tubylcze pisklę było blisko, na wyciągnięcie ręki, tamci — daleko. Mająca śledzić dzieje Europy Festa podjęła się najpierw penetracji arcyciekawych wieków średnich, ale gdy znalazła się w Paryżu, utknęła tam na dobre. Przykuł jej uwagę intrygujący siedemnasty wiek. Na tamto stulecie nakładał się okres baroku i zarazem absolutyzmu francuskiego. Olbrom ugrzązł w zamierzchłej przeszłości na terenach rozległego kontynentu afrykańskiego. Pierwotnie miał badać początki ludzkiej kultury i odsyłali go do Jerycha, osady, która powstała kilka tysięcy lat przed Chrystusem, oraz do sumeryjskich miast nad Tygrysem i Eufratem, ale zabierał się do tego bardzo niemrawo. Bardziej go zaciekawiały powolne procesy geologiczne — cofnął się więc w czasie o blisko sto milionów lat. Umknął drań, hen, poza horyzont najważniejszych zdarzeń i nic nie wskazywało na to, żeby miał szybko pojawić się z powrotem.
Położony na pagórkowatej równinie Rzym był ruchliwym miastem i zbiegały się tu trakty, prowadzące z różnych stron potężnego imperium. O drogi lądowe pieczołowicie dbano, jednak te wodne były wciąż ważniejsze. Pojawił się w stolicy jako kupiec z Aleksandrii. Dostarczył morzem towary, które następnie trafiły na rzymskie bazary. Nie bawił go jednak handel i nie miał ochoty znowu płynąć do Egiptu po zboże, które w stolicy imperium zawsze było w cenie. Port w Puteoli go nie pociągał, ani ten nowy w Ostii. Pozbył się więc galer. Sprzedał je i wynajął piętro przytulnego patrycjuszowskiego domu, tam postanawiając oddać się — jak głosił wszem i wobec — studiowaniu nauk tajemnych. Ta wydumana legenda nie miała niczego wspólnego z tym, czym się faktycznie zamierzał zajmować w mieście nad Tybrem. Widział Antiochię i Aleksandrię, więc Rzym nie zrobił na nim wrażenia. Chociaż był wielki i malowniczo rozciągał się na wzgórzach, to nie mógł się równać z cudami architektury świetnych stolic Wschodu. Bezładne skupisko budowli z różnych epok, wznoszących się wzdłuż Świętej Drogi, wiodącej ze wzgórza Palatyn na Kapitol, też nie zwalało go z nóg. Świątynia Jowisza na Kapitolu była za skromna jak na przybytek głównego bóstwa stolicy tak potężnego imperium. Dlaczego więc tu się zatrzymał? Odpowiedź nie była trudna. Intrygowały go meandry władzy i zaciekawiał go Neron. Na nim skupił swoją uwagę. Ukradkiem przedostawał się do jego pałacu, omijając czujne straże pretoriańskie. Mógł stawać się na pewien czas niewidzialny, znikał tak skutecznie, że w słońcu nie rzucał cienia. Umiał swobodnie przenikać ciałem przez omszałe ściany i szerokie solidnie postawione mury. A wcieliwszy się w postać sporawego niby-ptaszyska, potrafił pokonywać podniebne przestrzenie. Żadna forteczna brama nie była więc dla niego przeszkodą. Posiadaniem takich umiejętności cieszyli się też pozostali przybysze. Jednak rzadko kiedy z nich korzystali i starali się nie ulegać chwilowym kaprysom, bowiem takie niezwykłe popisy pochłaniały mnóstwo energii. Nie miał kłopotów z zainstalowaniem w domu cesarza umożliwiających mu inwigilację wyrafinowanych elektronicznych urządzeń, które za pośrednictwem Erwa ściągnął z dwudziestego wieku, nieco je potem doskonaląc. Miniaturowe cacka dla mieszkańców pałacu były niewidoczne, bo tak je porozmieszczał, by nikomu nie wpadały w oczy. Jakiś czas fascynował się nimi, ale szybko zaczęły go nudzić. Obraz był jakiś marny. Uruchomił je teraz, nie mogąc zasnąć i na bladym ekranie pojawiły się słabo oświetlone wnętrza. Tu i ówdzie na ścianach płonęły pochodnie, a w części zamieszkałej — lampy oliwne. Z pilotem w ręku cierpliwie szukał Nerona, przerzucając się z kamery na kamerę, ale go nie znalazł. Widocznie władca świata w przebraniu i peruce buszował po mieście w towarzystwie kilku kompanów, młokosów ze znanych rzymskich rodzin, zaczepiając przechodniów i dopuszczając się poufałości wobec kobiet i chłopców oraz wdając się w winiarniach w awantury i burdy pijackie. Był młody i podobno to uwielbiał, a jego najbliżsi doradcy, Seneka i Burrus, przymykali na to oczy. A może uczestniczył w gorszących orgiach w labiryntach podziemi? Potrafił odziać się w skóry zwierzęce, wyskoczyć z klatki i targnąć się na uwiązanych łańcuchami nagich niewolników obu płci, by nasycić swe niskie żądze. Szukano dla niego dziewcząt o wyjątkowo delikatnej skórze. Gwałcił je, kąsał i rozrywał ciało zębami. Uwielbiał rzucać się na szyję i przegryzać tętnicę, a potem pławić się w morzu krwi. Podobała się Ranowi młodziutka żona Nerona, Oktawia — zajrzał więc do niej, by przez chwilę zamyślić się nad jej słodką twarzą. Kamera dawała przyzwoite przybliżenie. Jak dziecko spała z rozrzuconymi rękami, a u jej stóp czuwały wierne niewolnice. Któregoś dnia przybrał postać cesarza i usiłował do niej się zbliżyć. Jednakże źle to rozegrał. Nieszczęściem w pobliżu był Neron i przerażeni strażnicy pognali za sobowtórem, chcąc go pochwycić. Uciekał i kluczył, by wreszcie tuż przed ich nosami wtopić się w napotkaną ścianę. To pewnie było straszne dla władcy Rzymu. Od tamtego wieczora musiał żyć ze świadomością tego, że ma kręcącego się niewidzialnie w pobliżu brata bliźniaka, łasego na jego tron i władzę.
Nie pojmował, dlaczego ta przemiła córka Klaudiusza nie pociągała imperatora, a ten bywał rzadkim gościem w jej sypialni.
— Ech, gusta… Na bogów, gdzie tu dobry smak?
Władza cesarska dawała Neronowi wprost nieograniczone możliwości zaspokajania wyrafinowanych upodobań zmysłowych — i ten skwapliwie z tego korzystał, choć nie obnosił się z tym, co wyczyniał. Nie było się czym chwalić. Jednak nie sypiał ze swoją matką, jak to skrycie dawali do zrozumienia rzymscy prześmiewcy i złośliwcy, a przynajmniej Ran nie natrafił na ślad takiej ułomności. Co nie znaczy, że Neron jej nie adorował. Jednak wszystko do czasu. Neogeneranin to i owo wiedział o przyszłych losach cesarza, bo Erw podrzucił mu z dwudziestego wieku jego fachowo napisaną biografię. Agrypinę miała zgubić ślepa miłość macierzyńska. Zabrakło jej nosa. Nie przewidziała ta okrutnica, że kiedy jej ukochany synalek usamodzielni się i okrzepnie, despotyczna matka stanie się dla niego zawadą i że podniesie na nią rękę, bezlitośnie usuwając ją z drogi. Nie uczył się przecież od niej wybaczania win, stosowania łaski i miłosierdzia, ale zimnego egoizmu, przebiegłości i okrucieństwa. Czyż dzieci nie były podobne do swoich rodziców?
— Żałosny koniec — zgrzytnął zębami.
No, ale nie należało uprzedzać faktów. Póki co jego matka miała się dobrze i nic nie zapowiadało jej sromotnej klęski.
Natknął się wreszcie na znudzonego cesarza. Ten w gronie przyjaciół przysłuchiwał się w jednej z sal grze na kitarze. Nieopodal czekało kilku tancerzy, a wśród nich słynny Parys, którym Neron lubił się popisywać przed władcami ze Wschodu. Nie działo się nic niepokojącego i Ran z ulgą wyłączył zasilanie.
Do świtu było jeszcze daleko, nadal nie mógł zasnąć, więc postanowił wyrwać się z czterech ścian. Niby w jakiejś baśni zamienił się przy oknie w nieforemne spore ptaszysko i odfrunął, niknąc w ciemnościach. Trzepocząc skrzydłami, dotarł aż do świątyni Jowisza na Kapitolu, a tam zawrócił. Znał tę trasę na pamięć, pokonywał ją wiele razy, więc bezbłędnie trafił do swojego okna. Tu przyjął znowu ludzką postać. Zmęczył go ten przelot i uznał, że teraz już nie będą go dręczyć urojenia. Wyciągnął się na łożu, przykrył prześcieradłem i przymknął oczy. Zapadł w głęboki sen, tym razem bez majaków i zwid, z którego ocknął się dopiero około południa.
Obudziła go nieśmiała, ale przeurocza Sataria. Usłyszał jej cichutkie kroki, szeroko się przeciągnął, ziewnął i przetarł oczy. Podciągnął okrycie, nie chcąc, by oglądała go nagiego. Dziewczyna usposobienie miała pogodne, a spojrzenie czyste i szczere. Była córką Marka Sylanusa, straconego na rozkaz Agrypiny zaraz po tym, jak Neron wstąpił na tron. Zdobywała zasępionego Rana jak warowną twierdzę, każdego ranka ciekawie zaglądając do jego komnat na piętrze i figlarnie dzieląc się z nim plotkami, które krążyły po hałaśliwym mieście. Marek Sylanus był praprawnukiem Augusta i to pokrewieństwo przesądziło o jego losie. Uchodził za poczciwego i nieszkodliwego, a z tej racji zwano go nawet Złotą Owcą, lecz to go nie uratowało przed śmiercią. Podła Agrypina od dawna pozbywała się krewnych, pretendentów do tronu cesarskiego, rezerwując to miejsce dla swego ukochanego synalka, a potem starając się zręcznie umocnić jego pozycję. Podobne nieszczęście spotkało innych członków znamienitego rodu Satarii. Ona sama dziwnym trafem się ostała. Była jeszcze dzieckiem, a poza tym uratowało ją kalectwo, szpetnie zniekształcające rysy jej twarzy. Usiłowano ją kurować miksturami z ziół i zabrano ją nawet do świątyni Eskulapa na Tybrze, ale to nie pomogło. Dopiero Ran ją wyleczył, zdejmując liszaja z jej skóry. Zasłonił się wiedzą lekarzy aleksandryjskich, jednak w rzeczywistości posłużył się umiejętnościami, które na tej planecie miały być znane dopiero za dwa tysiące lat. Pomijając jego osobistą nieziemską biegłość na tym polu, graniczącą z cudotwórstwem. Ale jeśli było się tym, kim się było, to potrafiło się znacznie więcej niż…
— Witaj, nauczycielu z Aleksandrii — szepnęła, lekko się przy tym rumieniąc. — Dzień już pełny, zapewne długo dumałeś nocą nad tajemnymi rzeczami, co przystoi mędrcom, więc wcześniej nie chciałam cię budzić. Sen to słodki przyjaciel, we śnie odwiedzają wybrańców muzy.
Z cicha się roześmiał, słysząc te słowa. Mimowolnie wrócił myślami do tego, co działo się ostatniej nocy. Ślicznie jej było z pąsem na twarzy. Podniósł się, by się odziać, dał jej umówiony znak i skromnie się odwróciła, spuszczając wzrok. Miała na sobie tunikę z cienkiej wełny, a na przedramieniu srebrną bransoletę, tę, którą jej swego czasu podarował. Umiała z wdziękiem okazywać, że ceni jego szczodrobliwość. Ostatnio nabył dla niej dwie pary greckich sandałów z barwnej skóry, jedną — złoconą, drugą — zdobioną blaszkami. Po domu jednak najczęściej biegała boso. Drobne loki opadały jej na czoło. Nie zaplatała kunsztownie włosów, jak to czyniły zamożne kobiety, ale na modłę z czasów Klaudiusza rozczesywała je na boki z przedziałkiem na środku, z tyłu je tylko spinając. Kiedy wychodziła na miasto, splatała je w warkocz i kryła pod szalem.
Gdy już doprowadził się do porządku, odchrząknął i ujął delikatnie jej szczupłą dłoń, zaglądając w piękne ciemnobrązowe oczy.
— Muzą ty mi jesteś, Satario, tu, w mieście Romulusa, gdzie nie mam przyjaciół, znajomych ani krewnych — żartobliwie się zrewanżował. — Wiodę żywot samotnika, bez sług, niewolników i niewolnic. Tylko więc twój słodki śmiech leczy mnie z melancholii.
Zajął się przyniesionym przez nią śniadaniem, było to już bardziej prandium niż ientaculum, a ona w tym czasie obejrzała pożółkłe pergaminowe mapy, na które naniesiono szlaki przez morza, wiodące do krain na południu i na wschodzie. Była pilna i zdolna, miała już za sobą kilka udanych lekcji geografii, więc orientowała się, gdzie znajdują się Galia i Brytania, Dalmacja, Macedonia, Tracja, Egipt, Azja, Galacja, Kapadocja i inne krainy.
— Obiecałeś mi, nauczycielu, że pokażesz mi podobne szlaki, biegnące po nieboskłonie — rzekła ze skrywanym wyrzutem, gdy już uporał się z posiłkiem. — Chciałabym je ujrzeć w pogodną noc, gdy niebo jest czyste, bez chmur. Ponoć gołym okiem ich nie dostrzeże. A i przy tym trzeba wiedzieć, gdzie ich szukać.
W pierwszej chwili nie odpowiedział, dobrze pojmując, o co chodzi zadurzonej w nim dziewczynie, mającej ponadto niewymowny dług wdzięczności. Wodziła go na pokuszenie. Po obiedzie, który w towarzystwie jej ciotki późno spożywał w atrium, raczej już nie zaglądała do jego komnat. Brakowało jej pretekstu. Najpierw, kiedy ją poznał, było mu jej żal, wstydliwie chowała się po kątach, nie chcąc pokazywać swojej zeszpeconej twarzy, później jednak, gdy jej olśniewająca uroda dawała już o sobie znać, zaczął powoli ulegać jej urokowi. Jego myśli pobiegły w stronę Bettatarii i przeszyło go bolesne uczucie osamotnienia. Nie był pewny tego, czy kiedykolwiek tam wróci. Potem skierował wzrok na Satarię. Potrzebował tej ślicznej małej nie tylko w dzień, ale również w nocy, kiedy dopadały go koszmary, aby wypełniła pustkę u jego boku.
— Ładnie dzisiaj, słonecznie, wiatr nie gna chmur i po zmierzchu będzie pogodnie — ugiął się, zwijając bez pośpiechu pergaminowe mapy. — Możesz wdrapać się na górę. Po cichu podejrzymy gwiazdy. Może odsłonią przed nami swoje tajemnice? I zdradzą nam więcej niż innym?
Przekrzywiła głowę, a jej ciemne oczy pojaśniały. Klasnęła uradowana w dłonie, jak mała dziewczynka, którą starsze od niej urwisy dopuściły wreszcie do zabawy. Jednak od dawna nie była dzieckiem. Podała mu usłużnie gliniany dzban, do którego ostrożnie włożył cenny zwój. Sięgnął potem po rulony z utworami Wergiliusza, Owidiusza i Horacego, ale po namyśle pozostawił je tam, gdzie leżały.
— Wybornym jesteś nauczycielem, Klemensie — z ożywieniem rzekła, po raz pierwszy wymawiając jego imię. Wcześniej nie miała odwagi tego czynić, mimo że ją kilkakrotnie zachęcał. A potem zadumana z cicha dorzuciła, bardziej do siebie niż do niego: — Chciałabym, żebyś zabrał mnie kiedyś ze sobą do Aleksandrii…
To były kaprysy. Skupił myśli na drodze, którą miał pokonać. Biegła dużo dalej niż do Egiptu czy nawet do jaśniejących na nocnym niebie gwiazd. Obrzucił smutnawym wzrokiem jej zgrabną dziewczęcą sylwetkę. Wyzierające kusząco spod cienkiej materii tuniki jędrne piersi zachęcały do niewinnych pieszczot. Gdyby to dziecię starożytnego Rzymu studiowało fizykę w dwudziestym lub w dwudziestym pierwszym wieku w jednym z miast europejskich lub amerykańskich, pewnie pojęłoby, skąd naprawdę przybył. Wyobraził sobie, że wystaje w towarzystwie Satarii w zaciszu gotyckiego dziedzińca uniwersyteckiego, a tam tłumaczy jej, że po wyrwaniu się z czasoprzestrzeni można się przebić do posiadającego ujemną energię świata, zwanego potomnym.
— Wybieram się w znacznie dłuższą podróż niż do Aleksandrii — zdradził młodziutkiej przyjaciółce. Dostrzegł w jej ślicznych oczach błysk przerażenia, więc szybko dorzucił: — No, nie, może nie dłuższą, ale inną. Mam udać się do Koryntu — śpiesznie objaśnił — a stamtąd dalej, na północ, w góry.
Mimowolnie odepchnął ją od siebie tą wiadomością i wprawił w zakłopotanie. Chwilę milczała, a potem rzekła naburmuszona, usiłując wbić mu ostrą szpilę:
— Podobno cesarz przypomniał sobie, że nieodżałowany Marek Sylanus pozostawił córkę. Odzianą w bogate szaty, usilnie pragnie ujrzeć ją u siebie w pałacu i przyjąć jak siostrę…
Zabrzmiało to buńczucznie, nieomal jak wyzwanie i pod nosem Rana nieoczekiwanie zaigrał półuśmiech. Dwór Nerona był ostatnim miejscem w Rzymie, gdzie Sataria mogłaby się pojawić, nie ryzykując życiem. I pewnie dobrze o tym wiedziała.
Przełamał się i ujął ją znowu za rękę.
— Jeżeli czujesz się znudzona tym miastem, mogę cię zabrać w morze. O ile zgodzi się na to twoja ciotka i o ile nie odstraszą cię niewygody podróży…
Udobruchał ją tą złudną obietnicą.
— Naprawdę? — klasnęła z radością w dłonie, a jej oczy pojaśniały. — Jesteś dla mnie taki dobry! — szybciutko skwitowała.
Uległ jej niby to niewinnej strategii, więc promienna przysiadła przy nim, skwapliwie zabierając się do podanego jej rękopisu.
Przez plątaninę rozrosłych skrzypów, widłaków i paproci gigantyczny gad przedarł się na oświetloną porannym słońcem podmokłą polanę. Olbrom był więźniem roślinożernego brachiozaura, który cieszył się znakomitym apetytem i nieustannie poszukiwał pokarmu. Stwór miał ze dwadzieścia pięć metrów długości i ważył z pięćdziesiąt ton. Był zdrowym okazem, a jego gruba, z lekka cętkowana skóra po obfitym nocnym deszczu jeszcze błyszczała. Posiadał sporą szyję, przednie kończyny dłuższe od tylnych, a nozdrza na czubku głowy. Pochłonięty zdobywaniem pożywienia olbrzym nie zwracał uwagi na otoczenie, rychło mógł więc paść ofiarą mniejszych, ale uzbrojonych w ostre zęby dinozaurów, których na zalesionej równinie nie brakowało. Neogeneranin nie próbował sobie wyobrażać, co by się z nim stało, gdyby tułów jego nosiciela został rozerwany na strzępy przez wygłodniałych mięsożerców. Prawdopodobnie utraciłby tworzywo, z którego zbudował sobie ludzkie ciało. Poprzedniego dnia w pobliżu kręciły się dwa młode tyranozaury, a ich obecność nie wróżyła niczego dobrego. Bezradny klął na czym świat stoi, ale niczemu nie mógł zaradzić. Znalazł się w pułapce.
Nagły odpływ energii odczuł podobnie jak pozostali podróżnicy w czasie. Pozbawiło go to zupełnie możliwości manewru. Nawet gdyby bardzo chciał, nie mógł się wydostać z majestatycznie krążącej po okolicy góry mięsa. Ran, Festa i Erw badali cywilizowane okresy życia na Ziemi — byli więc w lepszej sytuacji niż on, skazany na ograniczone gady, z którymi nie mógł się porozumieć. Ogarniał go wstyd, gdyż zgodnie z przyjętym na wstępie planem działania powinien był kręcić się wśród prymitywnych tubylców, żyjących około pięciu tysięcy lat przed Chrystusem. Gdyby pozostał u dzikusów z dzidami, zapewne bez wysiłku poradziłby sobie z nagle wyrosłą przeszkodą. Jakiś chichoczący głos złośliwie mu doradził, by zainstalował się w odległych pradziejach, a on jak ostatni głupiec posłuchał idiotycznej szeptanej podpowiedzi. A w rezultacie tego nieostrożnie wylądował w epoce, którą szerokim łukiem omijała winda czasu. Czym zaś się tam zajmował? Lepiej nie mówić. Niczym. Jego ambitne plany spaliły na panewce, bo ogarnęło go straszliwe lenistwo. Miał zamiar sprawdzić — między innymi — czy Ziemia faktycznie podlega tajemniczemu cyklowi globalnych katastrof, ale w ogóle do tego się nie zabrał. Zgodnie z wysuniętą przez ziemskich badaczy hipotezą co dwadzieścia pięć tysięcy lat miało dochodzić do raptownego osunięcia się osi planety i wznowienia ruchu obrotowego pod innym kątem. Siłą rzeczy pociągałoby to za sobą gwałtowne zmiany na jej powierzchni. Hipotezę tę ponoć odrzucono w dwudziestym wieku, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby ją zweryfikować. Czy ci, którzy się z nią rozprawili, mieli całkowitą rację? Erw mu ponadto sugerował, by ustalił, dlaczego wyginęły dinozaury. Tego dociekliwego wędrowca interesowały też inne rzeczy z mniej zamierzchłej przeszłości. Zarzucał Olbroma swoimi pomysłami. Był ciekawy, jak powstało na smaganym wiatrami wrzosowisku na północ od Salisbury sanktuarium Stonehenge. Ten tajemniczy kultyczny krąg z epoki kamiennej stanowił w dwudziestym wieku pasjonującą zagadkę. Ponadto dopytywał się o autorów widocznych z powietrza tajemniczych naziemnych rysunków, rozciągniętych na powierzchni pięciuset kilometrów kwadratowych między miastami Nazca i Ica w południowo-zachodniej części Peru. O tajemniczą Atlantydę go nie indagował, bo pewnie uznał, że nie warto.
Ciężki brachiozaur wyciągał leniwie długą szyję, karmiąc się liśćmi z koron wysokich drzew, a Olbrom trwał w bolesnej zadumie, medytując nad tym, jak wyrwać się z pułapki. Puszczał wodze fantazji. Przychodziło mu do głowy, że najbliższym dostępnym źródłem energii było rozgrzane do wysokich temperatur i plujące lawą wulkaniczną wnętrze planety.
— Dostać się do środka Ziemi! — pomrukiwał.
Marzył o zanurzeniu się w ciekłej magmie. Musiałby dotrzeć w ciele dinozaura do najbliższego czynnego wulkanu, wdrapać się na jego stromy skraj i stoczyć się do otchłannego krateru. Gdyby powiodło mu się to z pozoru niedorzeczne przedsięwzięcie, bez przeszkód opuściłby paskudną epokę. Innej drogi ucieczki z sennego parku jurajskiego nie widział. Utrwalona w jego przepastnej pamięci mapa tych stron podpowiadała mu, że do celu nie ma wcale tak daleko. Jednakże był to za duży dystans jak na nędzne możliwości ruchowe wrednej góry tuszy i jego brachiozaur nie podołałby tej trasie. Zwierz nie nadawał się do takich wypraw i skazany na jego przebrzydłe towarzystwo obcy nie miał zadatków na jurajskiego globtrotera. Terapia odchudzająca? Nie! Przydałby mu się inny środek lokomocji. Korzystając z oczu gada Olbrom śledził łakomym wzrokiem tnące przestworza pterozaury, mające za nic siłę przyciągania ziemskiego. Straszliwie im zazdrościł i głowił się nad tym, co powinien zrobić, żeby dopaść jednego z nich i go ujarzmić.
Rozdział drugi
Natarczywe pukanie nie ustępowało, a krzyki dowodziły, że pewni siebie faceci, którzy bez uprzedzenia pojawili się rankiem przed ocienionym cisami uroczym pawilonem, wcześniej czy później bezceremonialnie wtargną do jego numeru. Byli górą, chociaż pewnie nadużywali swoich uprawnień. Któryś z nich zaczął bezczelnie walić pięścią w drzwi. Zapowiadał się szturm.
— Co za chamy — mruknął do rozbieganych myśli. Nie pojmował, dlaczego tak nachalnie dobierali mu się do skóry agenci FBI. Bo to oni byli, nie miał co do tego ani cienia wątpliwości. Zeskoczył z łóżka, migiem narzucając na siebie odzienie. Szybko się ogarnął, założył koszulę, wciągnął spodnie i wyjrzał przez okno, odsuwając zasłonkę w drobną kratkę. — O co chodzi? — krzyknął przez szybę, starając się, by jego głos wyrażał bezbrzeżne zdumienie. Męczyła go poranna chrypka. Miał do perfekcji opanowane ludzkie odruchy, więc nie lękał się nagłej dekonspiracji. Mógł rozpłynąć się w powietrzu, dać z bagażem dyla przez ścianę, krótko mówiąc: bezpowrotnie zniknąć im z oczu, ale uznał, że nie ma powodu, by tchórzyć. Do diaska, nie musiał się niczego obawiać.
Murzyn w garniturze w prążki pokazał mu przez aż do przesady czystą szybę wyciągniętą z kieszeni legitymację służbową. To ten drań walił pięścią. Straszył lekką nadwagą. W drugiej dłoni trzymał odbezpieczony pistolet. Wsparty o latarnię rosły blondyn z króciutko przystrzyżonymi włosami przyglądał się chłodno tej scenie. Pewnie nieźle się bawił. Jego wydatne szczęki rytmicznie się poruszały. Beznamiętnie żuł gumę i nie zamierzał wyjąć rąk z kieszeni.
Nie miał innego wyjścia, musiał intruzom otworzyć drzwi.
— David O’Connor? — zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie niż jak pytanie. Nie mieli wątpliwości, komu włażą na odciski.
Milcząco przytaknął. Błyskawicznie przebiegł w pamięci zdarzenia z ostatnich kilku dni, ale nie znalazł niczego, co dowodziłoby, że wszedł w kolizję z amerykańskim prawem stanowym lub federalnym. Głęboko odetchnął i wpuścił obu filujących agentów do środka.
Blondyn przeparadował bezczelnie przez salon i zaszył się w niewielkiej kuchni, lustrując tam wścibskim wzrokiem wszystkie kąty. Nawet zajrzał do lodówki, w której stały butelki z wodą mineralną. Potem bez pytania wparował do łazienki. Murzyn poprosił hotelowego gościa o prawo jazdy. Niedokładnie obejrzał dokument i niedbałym ruchem odrzucił na łóżko. Poprawił krawat przy śnieżnobiałej koszuli, z niezadowoleniem kręcąc szyją. Było widać, że zaczyna się pocić.
— I co?!
Blondyn ze wzgardą wzruszył ramionami.
— I nic!
Porozumieli się oczami. Nie byli zachwyceni jego spokojem. Nawet nie ich spytał, czy mają nakaz. Liczyli zapewne na to, że Erw się przestraszy i że popełni jakiś błąd, który go zdradzi. Może rzuci się do ucieczki lub skoczy na nich z rozdartą mordą i zacznie im wygrażać pięściami? Albo wyciągnie spluwę i wymierzy w ich stronę, próbując ich nastraszyć? Ten jednak nie usiłował się wcale bronić. Naprawdę nie miał przed czym.
— Pewnie jakaś pomyłka? — układnie zauważył, spoglądając na nich nieco z góry. Wcielił się w rolę dystyngowanego dżentelmena, który rozmawia z kelnerem lub hotelowym chłopcem na posyłki.
Murzyn zatrzymał się w wyjściowych drzwiach. Przez ułamek sekundy wahał się nad odpowiedzią.
— Chyba tak — gładko wyłgał się kłamstwem. — Mylnie nam podano ten adres — wystękał na pożegnanie.
Wyszedł za blondynem, usatysfakcjonowany widocznie tym, co powiedział. Słowo „przepraszam” nie przeszło mu przez usta.
Erw wyjrzał jeszcze za agentami przez okno, a następnie powolutku przysiadł na łóżku. Niespiesznie założył kremowe skarpetki, najpierw lewą, potem prawą, a wreszcie sznurowane jasnobrązowe półbuty. Z przyzwyczajenia włączył odbiornik telewizyjny. Leciała powtórka meczu rugby. Nie miał jednak ochoty na oglądanie żadnej stacji. Tu program był zajmujący dopiero wieczorem. Zamarł, koncentrując myśli na czymś nieuchwytnym, na co zatonięci w jazgocie życia ludzie na tej planecie zwykle nie zwracali uwagi, a potem podniósł się i ostrożnie zapuścił żurawia do kuchni bungalowu. Miniaturowy mikrofon był umieszczony pod spodem wiszącego na ścianie aparatu telefonicznego. Skrzywił się z odrazą, odrywając elektroniczną pluskwę i wynosząc ją do łazienki. Miewał już w rękach podobne szkaradztwa. Spłynęła rurą kanalizacyjną w głośnych strugach wody.
— Co za idioci? — podsumował półgłosem nieproszonych gości. Wynieśli się i przyjął to z nieskrywaną ulgą. Miał teraz coś ważniejszego na głowie.
Wyciągnął ze skórzanej torby podróżnej składaną mapę, rzucił się na łóżko, rozłożył ją i po raz kolejny przyjrzał się zaplanowanej trasie. Nie zamierzał z powodu tych dwóch szemranych agentów rezygnować z zadania, które przed sobą postawił, ani zmieniać przyjętej strategii. Wbił sobie drogę w pamięć, potem podniósł się, stanął z założonymi rękami i z iście filozoficzną zadumą zapatrzył się w okno.
Z Paryża przyleciał do Waszyngtonu jako parający się na Sorbonie starożytną i średniowieczną filozofią trzydziestoletni naukowiec francuski, Yves Duquoc. W dwa dni później był już jednakże czterdziestopięcioletnim Amerykaninem, Davidem O’Connorem, tuzinkowym kasjerem jednego z licznych nowojorskich banków. W przypadkowej toalecie w niespełna dziesięć minut uporał się z przedziwną nieziemską transformacją. Była ona daleka od pompatycznej i powierzchownej charakteryzacji teatralnej. Przemodelował po prostu własne ciało, świadomie decydując się na inną fizys. Mógł sobie na to pozwolić, bazując na resztkach mocy z Bettatarii. Energia z niby-dali już wprawdzie nie płynęła, a to na skutek podejrzanych zawirowań i pęknięć w nurcie czasoprzestrzeni, ale tym się nie zamartwiał. Uznał, że to przejściowe. Już wcześniej brał pod uwagę taką przykrą ewentualność i wpadł na to, jak sobie z tym poradzić. Nie było to wcale trudne. Należało umiejętnie sięgać do tutejszych źródeł, chociaż te nie były akurat za obfite. Zdążył na czas, odbywając niespieszną podróż po wybranych stanach USA i zatrzymując się na krótko przy dużych elektrowniach. Im większe, tym lepsze. Zakumulował w sobie spory zapas przetworzonej energii elektrycznej, którą mógł się teraz swobodnie posługiwać. Wprawdzie ta ziemska różniła się trochę od bettatariańskiej, przypominała wymłócone ziarno z dodatkiem plew, ale przecież na bezrybiu i rak był rybą. Zaznaczył w myślach na mapie trzy ostatnie obiekty, jakie mu jeszcze zostały — zgodnie z planem — do odwiedzenia, a potem ponownie skupił uwagę na dociekliwych agentach FBI.
Zmarszczył brwi, usiłując dociec, o co im poszło.
— Czego ci dwaj szukali? — żonglował niepokojącym pytaniem, które po osobliwym zajściu tego poranka było najzupełniej na miejscu. — Właśnie. Czego?!
Ci dranie nie powinni byli wpaść na jego trop. Czy też odkryć, że jest wrednym kosmitą. To ostatnie w ogóle nie wchodziło w grę. Zresztą, gdyby uznali, że jest obcym z kosmosu, nie pchaliby się do niego bezmyślnie tylko we dwójkę. Przyciągnęliby ze sobą uzbrojoną po zęby armię.
Spakował bez pośpiechu swoje rzeczy, z flegmą przygotowując się do wyjazdu. Przypomniał sobie, że dwa dni wcześniej w sąsiednim stanie zapłacił mandat za niefrasobliwe parkowanie w niedozwolonym miejscu. Wyrównał gotówką, której miał pod dostatkiem. Czy jednak było prawdopodobne, by w policyjnym komputerze dostrzeżono nieścisłości, związane z jego prawem jazdy? O to, żeby wszystko zgadzało się z kartotekami, zadbał zaraz po przylocie do USA. A może w tym samym czasie prawdziwy O’Connor spowodował wypadek w Nowym Jorku? Rozdrażniony wzruszył ramionami, czując, że agenci FBI nie wynieśli się na dobre i że warują gdzieś w pobliżu jak charty, gotowe pognać za umykającą im zdobyczą.
— Czego ci skurwiele szukali? — niespokojnie powtórzył pytanie.
Zamknął cicho drzwi apartamentu, wsiadł do trochę już sfatygowanego chryslera i podjechał wąską asfaltową szosą między drzewami do recepcji, aby oddać klucz. Siedząca za kontuarem miła brunetka z krótko przyciętymi włosami posłała za nim tęskne spojrzenie. Właśnie poprawiała sobie makijaż. Nie wstąpił jednak do hotelowej restauracji, żeby zjeść śniadanie.
— A może nakryli mnie przez satelitę? — mruknął, zapuszczając znowu silnik wozu. — Jeżeli tak, to będzie nieciekawie.
Skręcił przy wyjeździe w stronę miasta, włączając się w sznur jadących samochodów, a potem przeskoczył na szybszy pas ruchu i dodał gazu. Analizował swój przypadek i od tej strony, lecz i tu nie znalazł możliwości dekonspiracji. Energia, którą w sobie zmagazynował, była dokładnie wyzerowana, innymi słowy wyczyszczona z plew, a jej cały zapas bezpiecznie zredukowany do poziomu subkwantowego. Nie emitował więc niczym takim, co mogłyby wychwycić i zarejestrować czułe oka okołoziemskich szperaczy. Z ulgą odsapnął, odrzucając to przypuszczenie. Potem skupił się na szosie. We wstecznym lusterku ujrzał ścigający go wóz. Tamci dwaj nie próżnowali. Zmienił kilka razy pasmo ruchu, ale bez widocznego skutku. Dranie bez przerwy wisieli mu na ogonie. A może umieścili mu maleńki nadajnik w samochodzie? Przed odjazdem powinien był obejść dookoła wóz i sprawdzić podwozie. Z pewnością coś mu przyczepili.
— Nie mandat, nie dane z satelity — eliminował półszeptem możliwe przyczyny. — Zatem co?! — Szukał dalej wyjaśnienia i doznał raptownego olśnienia. Przed oczyma przesunęły mu się kadry z filmu sensacyjnego, który poprzedniego wieczora z wypiekami na twarzy oglądał w telewizji. — A gdyby doszli do mnie jakoś drogą dedukcji? — zmagał się z kolejną hipotezą. Puścił wodze fantazji, próbując sobie uzmysłowić, jak mogłoby to wyglądać. Wyobraził sobie zwołany naprędce w Białym Domu sztab antykryzysowy. I cały tabun agentów nieźle się trudzących, by poprzez ostrą selekcję dojść do sprawcy. Musieliby jakimś cudem odkryć, że węszy w pobliżu wielkich elektrowni zawsze wtedy, kiedy w nich coś nawala. Skrzywił się, brzydko zaklął i odrzucił tę supozycję jako zupełnie niedorzeczną. Straty, które wywołał, nie były przecież horrendalne. O niegroźnych awariach elektrowni trąbiły lokalne środki przekazu, radio i telewizja, ale reporterzy przypisywali zazwyczaj wykryte usterki niesprawnej aparaturze, w jednym przypadku wykazując brak należytego nadzoru.
Zatrzymał się przed garażami, oglądając się za siebie, a potem wolno skręcił na opadający w dół betonowy podjazd. Oddał wypożyczonego chryslera, regulując należność. Zapłacił kartą kredytową, podziękował i wydostał się na powierzchnię, mrużąc oczy od słońca. Torbę zostawił w samochodzie niby to przez zapomnienie, zabierając z niej tylko mapę, dokumenty i pieniądze. Tamci sterczeli w swoim wozie po przeciwnej stronie jezdni. Założyli okulary przeciwsłoneczne, jakby licząc na to, że utrudnią w ten sposób identyfikację. Ostentacja czy głupota? Udawał, że ich nie widzi. Pod jego nosem zaigrał filuterny półuśmiech. Wiedział, że spłata im teraz figla. Należało tym ważniakom dać nauczkę.
Mieszczący się przecznicę dalej hotel zapowiadał nie lada luksusy i kiedy tam wszedł, musiał stłumić w sobie żal, że nie zatrzymał się w nim na nocleg. Jego starannie opracowana strategia nie pozwalała mu za często pokazywać się w takich miejscach. Nie powinien był zwracać na siebie uwagi. Im mniej osób go pamiętało, tym lepiej. Opadł na jedną z miękkich skórzanych sof, biorąc do rąk przypadkową gazetę. Nieuważnie ją przeglądał, przebiegając wzrokiem jedynie duże nagłówki. Gdy wyczuł, że śledzący go agenci weszli za nim do środka i znaleźli się gdzieś za jego plecami, podniósł się ociężale i niemal defiladowym krokiem udał się w stronę wind. Powinni byli widzieć, że pcha się na górę. Na chybił trafił wybrał jedno z wysokich pięter. Tam kierując się intuicją wtargnął w zakamarkach długiego korytarza do pokoiku służbowego, w którym akurat nikogo nie było.
— Zatem do dzieła! — szepnął z przejęciem. — Uda się, nie może się nie udać! — pokrzepił się tą myślą.
Chwilę trwało, nim półplastyczny surowiec, z którego zostały utworzone jego organy wewnętrzne, muskulatura, skóra, włosy i kości, sprostał rzuconemu mu wyzwaniu. Podstawą sukcesu była doskonała wierność oryginałowi. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że stoi przed nim zwyczajny człowiek, nie jakaś niewydarzona maszyna gadająca czy plastikowy android z filmu fantastyczno-naukowego. Obejrzał w dużym lustrze wynik metamorfozy i omal nie gwizdnął z uznaniem. Był z siebie dumny. Miał naprawdę świetną pamięć, a przecież tę nie pozbawioną seksapilu babkę widział bardzo krótko. Otarł się o nią w sąsiednim stanie i musiał uznać, że go zachwyciła swą niepospolitą urodą.
— Witaj, słodki cukiereczku! — cmoknął do swojego nowego odbicia. — Nie jesteś już tym wstrętnym facetem z owłosionym dupskiem.
Uzmysłowił sobie, że tajnikom budowy organizmu ludzkiego poświęcili więcej uwagi niż osławiony Włoch, Leonardo da Vinci. Ten renesansowy myśliciel i wynalazca wykonał tysiące rysunków, przedstawiających ludzkie ciało i poszli jego śladami, doprowadzając znajomość szczegółów anatomicznych oraz złożonej motoryki kości i mięśni do niespotykanej perfekcji. Musieli oprzeć się na niedościgłym artyzmie w kreacji ludzkiego wizerunku i sporo ich to kosztowało. Bez tego nie mogliby się wtopić w ludzki tłum. Ale warto było…
Odbicie ukazywało całkiem atrakcyjną dwudziestokilkuletnią blondynkę. Tej nie brakowało powabu i czaru, a poza tym naprawdę miała czym oddychać. Dla pewności obmacał dłońmi twarz i poprawił długie włosy. Z uznaniem pogłaskał wydatne i pełne, ale nie opadające piersi oraz lekko wklęsły brzuch z ładnie zarysowanym pępuszkiem. Nieznacznie wymięta z tyłu u dołu, jednak czysta czerwona sukienka mini, którą wyciągnął ze służbowej szafki, była odrobinę za ciasna, więc nim się zdecydował w nią wbić, pokusił się jeszcze na przyspieszoną kurację odchudzającą. Bez żadnej diety cud w okamgnieniu ubyło mu w biodrach ze trzy cale. Przyszło mu raptem do głowy, że o czymś takim marzyły całe tabuny kobiet, męczących się z nadwagą. Pożyczył sobie również kilka drobiazgów, których się doszukał, grzebiąc po półkach. Przebierająca się tam młoda sprzątaczka lub pokojówka pozostawiła pantofle wyjściowe, pasek, zegarek na rękę i torebkę. Tak uszykowany chwilę się jeszcze certolił ze swoim prawem jazdy.
I wtedy stała się rzecz straszna. Uchyliły się drzwi i do służbówki niespodziewanie zajrzała garderobiana. Dziewczyna wyglądała na krewką osóbkę. Zrobiła wielkie oczy i zabulgotała ze złości.