Strona główna » Obyczajowe i romanse » Władca pustyni

Władca pustyni

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-7697-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Władca pustyni

Gretchen Brannon nie oczekuje zbyt wiele od losu. Dla tej dziewczyny z małego miasteczka wakacje w Maroku mają być jedynie miłym urozmaiceniem nieco monotonnej egzystencji. Tym bardziej nie spodziewa się, że właśnie tu spotka mężczyznę swego życia. Szejk Philippe Sabon, władca Qawi, nie ukrywa, że Gretchen obudziła jego zmysły. Choć pochodzą z tak różnych światów, są pokrewnymi duszami. Wspólny wyjazd do Qawi ma scementować ich związek. Tam jednak porywa ich wir dramatycznych wydarzeń. W kraju trwa wojna domowa, a Gretchen wpada w ręce najzagorzalszych przeciwników szejka Philippe'a...

Polecane książki

Bohaterem książki jest piętnastoletni Will, wychowanek sierocińca. Jego ojciec poniósł bohaterską śmierć w trakcie ostatniego starcia ze złym baronem Morgarathem. Syn chciałby kontynuować rodzinną tradycję. Może niekoniecznie dać się zabić, ale zostać rycerzem.Honor! Chwała! Odwaga! Problem w tym, ż...
Postęp cywilizacyjny, przemiany gospodarcze i społeczne spowodowały, ze podstawową formą ochrony ryzyka starości tj. ochrony ludzi przed niedostatkiem, gdy po osiagnięciu okreslonego wieku zaprzestają aktywności zawodowej i tracą podstawowe źródło dochodów, jakim było wynagrodzenie za pracę, jest w ...
Conall Devlin wiele zawdzięcza Ambrose’owi Carterowi, który w młodości uratował go przed więzieniem. Teraz Conall ma szansę się odwdzięczyć. Carter prosi, by przemówił jego córce Amber do rozsądku. Amber całe noce spędza w nocnych klubach i zdaniem ojca marnuje sobie życie...
Pierwsza biografia "Taty Kazika"- Stanisława Staszewskiego, autorstwa Kazika Staszewskiego i Jarosława Dusia. Ojciec, architekt, bard - autor znanych piosenek, takich jak: "Celina" czy "Baranek". Książka wzbogacona licznymi zdjęciami, rysunkami i listami....
Dlaczego ciąża w Japonii trwa dziesięć miesięcy? Jak smakuje i na co wpływa napój zrobiony z gniazd jaskółek, który piją chińskie mamy? Po co w Armenii niespokojnym małym dzieciom wkłada się pod poduszkę ostry nóż? Czemu Litwinki nie kąpią noworodków w niedzielę? W książce Ofelii Grzelińskiej matki ...
Czerwcowa panna młoda Marybeth Whalen Wynne Hardy nigdy by nie przypuszczała, że zaręczy się podczas udziału w telewizyjnym reality show, ale kiedy poznała Andy’ego, oboje od razu przypadli sobie do gustu. Para przygotowuje się do ceremonii ślubnej na plaży, która będzie transmitowana na cały kraj. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Diana Palmer

Tytuł oryginału:

Lord of the Desert

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 2000

Redaktor prowadzący:

Małgorzata Pogoda

Korekta:

Katarzyna Nowak

© 2000 by Diana Palmer

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2002, 2008

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak graficzny BESTSELLERS jest zastrzeżony.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie:

COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 978-83-238-5174-5

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tłumy podróżnych przelewały się przez brukselskie lotnisko, mijając bar, w którym dwie Amerykanki zastanawiały się bezradnie, co dalej robić. Szczupła blondynka, ubrana w beżowy kostium, uśmiechała się histerycznie, spoglądając na zniecierpliwioną brunetkę, która miała na sobie żakiet i spodnie z zielonego jedwabiu.

– Cóż za ironia losu. Umrzemy z głodu, choć wokół są góry jedzenia! – powiedziała Gretchen Brannon.

– Och, przestań! – odparła Maggie Barton, pochylając się nad przyjaciółką, która zaniosła się ponurym chichotem. – Śmierć głodowa nam nie grozi. Zaraz postaram się o franki belgijskie. Na pewno jest tutaj bankomat albo kantor. – Zatoczyła ręką szeroki łuk, wskazując okoliczne sklepy.

– Naprawdę? Gdzie? – W zielonych oczach Gretchen pojawiły się złośliwe iskierki. Maggie westchnęła, daremnie próbując przypomnieć sobie francuskie słówka, żeby rozszyfrować napisy ponad drzwiami sklepów. Gretchen obserwowała ją spod ciężkich, spuchniętych powiek. Od trzydziestu sześciu godzin obywała się bez snu, w przeciwieństwie do przyjaciółki, która podczas lotu wyspała się za wszystkie czasy. – Już widzę nagłówki: Zwłoki zagubionych turystek z Teksasu w pięciogwiazdkowej restauracji!… – Znów zachichotała, chociaż wcale nie było jej do śmiechu.

– Czekaj tu na mnie, nie ruszaj się na krok – rozkazująco rzuciła Maggie.

Gretchen oddała salut należny wyższej szarży. Starsza od niej o trzy lata dwudziestosześcioletnia Maggie, pracownica i udziałowiec biura maklerskiego w Houston, miała przywódcze skłonności, co w trudnych sytuacjach okazywało się zbawienne. Na pewno znajdzie sposób, żeby wymienić dolary na miejscową walutę, i wkrótce zjawi się z prowiantem oraz napojami.

Gdy Meggie wróciła, kieszenie miała pełne monet i banknotów. Ułożyła je według nominałów i marszcząc brwi, próbowała sobie przypomnieć wyjaśnienia kasjera na temat bilonu.

– Mamy dość czasu, żeby coś zjeść, a potem zwiedzić Brukselę. Samolot do Casablanki startuje dopiero po południu.

– Zwiedzanie? Wspaniały pomysł! – powiedziała senna Gretchen. – Postaraj się tylko o krzepkiego przewodnika, by wziął mnie na barana, bo ja po prostu padam z nóg.

– Najpierw posiłek i kawa. No już, idziemy.

Gdy przyjaciółka chwyciła ją za rękę, Gretchen posłusznie wstała. Zabawnie razem wyglądały: Maggie wysoka i ponętna, Gretchen szczuplutka, średniego wzrostu, o jasnej cerze i długich blond włosach w odcieniu platyny. Zabrały ze sobą tylko niewielkie walizki jako bagaż podręczny, ograniczając liczbę rzeczy do niezbędnego minimum. Dzięki temu nie musiały godzinami tkwić na lotnisku przy bagażowej karuzeli. Zdarza się, że takie oczekiwanie okazuje się daremne, bo walizki trafiły do innego samolotu i pasażerowie muszą obyć się bez nich.

– Wszyscy tu palą – burknęła Maggie i zaniosła się kaszlem. – Nie widzę sali dla niepalących.

– Właśnie w niej jesteśmy, ale dym rozchodzi się po wszystkich pomieszczeniach – odparła z uśmiechem Gretchen.

– Może zjemy w tym barze – zaproponowała Maggie z kwaśną miną i wskazała najbliższą witrynę. – Jest prawie pusty i nie ma palaczy.

– Szczerze mówiąc, dla mnie takie drobiazgi są teraz bez znaczenia. Smakowałby mi nawet suchy chleb – odparła Gretchen. – Jeśli zabraknie nam pieniędzy, gotowa jestem zmywać naczynia!

Usiadły przy barze i zamówiły solidny posiłek: makaron z sosem pomidorowym i świeże pieczywo. Talerze były porcelanowe, sztućce prawdziwe, żadne tam plastiki do jednorazowego użytku. Gdy dopijały drugą kawę, Gretchen poczuła się jak nowo narodzona.

– Trzeba teraz załapać się na szybki objazd po mieście – oznajmiła pogodnie Maggie. – Zadzwonię do biura podróży i poproszę, żeby pilot po nas przyjechał.

Gretchen westchnęła bez słowa i przymknęła oczy. Najchętniej wskoczyłaby do łóżka i przespała co najmniej dziesięć godzin, lecz od hotelu w marokańskim Tangerze dzielił ich jeszcze długi lot. Kwadrans później zirytowana Maggie odwiesiła słuchawkę. Mamrocząc przekleństwa, trąciła drzemiącą Gretchen.

– Nie mogę znaleźć właściwego numeru, bo nie znam francuskiego. Z tego samego powodu nie wiem, jakie monety wrzucić do aparatu, i nie jestem w stanie dogadać się z tubylcami, którzy odbierają telefony. Przyczyna jest zawsze ta sama: ni w ząb nie mówię ich językiem!

– Czemu tak na mnie patrzysz? – spytała przyjaźnie Gretchen. – Mam ten sam problem. Nie potrafię zrozumieć nawet menu.

– Znam hiszpański, ale tutaj jest zupełnie bezużyteczny – odparła zirytowana Maggie. – Mam pomysł! Wyjdziemy na zewnątrz i złapiemy taksówkę. To najłatwiejsze wyjście, prawda?

Gretchen wstała bez słowa i ruszyła, ciągnąc za sobą walizkę jak opornego szczeniaka. Hala przylotów brukselskiego lotniska była duża, nowoczesna i dobrze oznakowana. Po kilku niepowodzeniach znalazły taksówkę. Kierowca był sympatyczny i przyjacielski. Mówił łamanym angielskim, nie lepszym od francuskiego Maggie. Mimo językowych kłopotów dziewczyny postawiły na swoim i zobaczyły wiele pięknych zabytków. Odbyły długą i ciekawą przejażdżkę, w końcu jednak musiały wrócić na lotnisko, żeby nie spóźnić się na samolot.

Gretchen, całkiem rozbudzona po smacznym posiłku, kawie i miłej wycieczce, z niecierpliwością myślała o Maroku, czyli właściwym celu podróży. Była to dla niej starożytna, pustynna kraina wielbłądów, saharyjskich piasków i słynnych Berberów z gór Rif. Po kilku godzinach lotu urozmaiconego smacznymi przekąskami, typowymi dla kuchni śródziemnomorskiej, i lekturą gratisowych anglojęzycznych dzienników samolot wylądował w Casablance, gdzie dziewczyny miały się przesiąść na pokład maszyny lecącej do Tangeru. Po szczęśliwym lądowaniu Maggie i Gretchen przyłączyły się do głośnych oklasków dla załogi, a potem ruszyły do wyjścia i znalazły się w innym świecie, którego mieszkańcy paradowali w długich fałdzistych szatach, a kobiety okrywały głowy ciasno zawiązanymi chustami i zasłaniały twarze. Wokół pełno było dzieci podróżujących z rodzicami.

Na lotnisku w Casablance, mniejszym, niż przypuszczały, uzbrojeni strażnicy w panterkach doprowadzili pasażerów lotów tranzytowych do stanowisk odprawy celnej, a potem do poczekalni, gdzie podróżni mieli spędzić dzielący ich od star – tu maszyny czas. Toaleta była staromodna, ale pobierający drobne opłaty Marokańczyk mówił po angielsku, okazał się więc niewyczerpanym źródłem informacji na temat miasta i jego mieszkańców. Po kolejnej odprawie celnej i kontroli wykrywaczami metalu Gretchen i Maggie wymieniły amerykańskie dolary na miejscowe dirhamy. Wkrótce znalazły się w samolocie lecącym do Tangeru.

Casablankę oglądały z lotu ptaka. Ich uwagę zwróciły tradycyjne białe gmachy, nowoczesne wieżowce oraz typowe dla wszystkich dużych miast korki uliczne. Gdy niewielki samolot wzniósł się wyżej, z zachwytem patrzyły na piękne miasto u wybrzeży Atlantyku. Lot trwał trzy i pół godziny. Tym razem na pokładzie wolno było palić, więc gdy maszyna gładko podeszła do lądowania, były już lekko podduszone.

Pasażerowie wysiedli, ich paszporty opatrzono stemplem, a bagaże znowu skontrolowano. Gdy wszystkim formalnościom stało się zadość, Gretchen i Maggie opuściły halę przylotów. Otoczyło je wilgotne, niemal gorące powietrze marokańskiej nocy. Były w Tangerze nad Morzem Śródziemnym. Na ulicy przed portem lotniczym zobaczyły długi rząd taksówek. Kierowcy cierpliwie czekali na nielicznych pasażerów. Jeden z nich z przyjaznym uśmiechem skłonił głowę i włożył ich walizki do bagażnika mercedesa. Nareszcie były w drodze do pięciogwiazdkowego hotelu Minzah, wzniesionego na wzgórzu górującym nad portem. Ulice były jasno oświetlone, a prawie wszyscy przechodnie nosili długie szaty. Miasto wabiło egzotyką, starodawnym urokiem i tradycyjnymi zwyczajami. Wszędzie rosły palmy. Mimo późnej pory na ulicach kręciło się wielu ludzi. Od czasu do czasu widziało się europejskie stroje. Z bocznych uliczek, hałasując klaksonami, z dużą szybkością wyjeżdżały auta. Głowy wysuwały się przez stale uchylone okna, dłonie gestykulowały z ożywieniem, słyszało się dialekt Berberów, gdy kierowcy pokrzykiwali dobrodusznie, próbując włączyć się do ruchu. W powietrzu unosiła się dyskretna piżmowa woń: słodka, obca i w pełni marokańska.

Dla Gretchen i Maggie był to prawdziwy skok na głęboką wodę. Zanurzyły się chętnie w nieznanej rzeczywistości. Kiedy planowały podróż, nie znalazły bezpośredniego połączenia z Tangerem, postanowiły więc lecieć do Afryki przez Brukselę, a w drodze powrotnej zahaczyć o Amsterdam, żeby poczuć specyfikę Europy. Przeczuwały, że czeka je wspaniała wyprawa, a teraz, kiedy znalazły się w Maroku, rozbudzona wyobraźnia dostrzegała wszędzie ślady dawnych wieków, kiedy dosiadający białych wierzchowców Berberowie walczyli z Europejczykami o panowanie nad świętą krainą swych przodków.

– Ten wyj azd to wspaniała przygoda – stwierdziła Gretchen, choć była ledwie żywa ze zmęczenia, ponieważ w czasie długiej podróży prawie w ogóle nie zmrużyła oka.

– No pewnie, od początku tak mówiłam – przytaknęła Maggie. – Biedactwo, ledwie trzymasz się na nogach, prawda?

– Owszem. – Gretchen kiwnęła głową. – Ale warto było się pomęczyć, żeby wreszcie tutaj dotrzeć. – Zmarszczyła brwi, wyglądając przez okno. – Nie widać Sahary.

– Pustynia zaczyna się siedem kilometrów stąd – wyjaśnił kierowca, zerkając w lusterko wsteczne.

– Tanger jest nadmorskim portem, mesdemoiselles.

– A my zamierzałyśmy przespacerować się na pustynię – zachichotała Gretchen.

– Zapewniam, że w najbliższej okolicy jest wiele miejsc wartych odwiedzenia – odparł kierowca. – Muzeum Forbesa, Grota Herkulesa, nie mówiąc już o naszym suku…

– Bazar! – przypomniała sobie Maggie. – W folderze biura podróży było napisane, że to prawdziwa rewelacja!

– Oczywiście – potwierdził kierowca i dodał:

– Mogą też panie wynająć samochód i w dzień targowy pojechać do Asilah na wybrzeżu Atlantyku. Naprawdę warto zobaczyć bazar. Ludzie z całego kraju zwożą tam produkty i wystawiają na sprzedaż.

– Chcemy też zobaczyć słynny Kasbah – rozmarzyła się Gretchen.

– Mamy ich tu sporo – odparł kierowca.

– Jak to? – zdziwiła się Gretchen.

– Aha, to amerykańskie kino. Wszystkiemu winien Humphrey Bogart. – Taksówkarz zachichotał. – Wyraz kasbah oznacza miasto otoczone murami, mesdemoiselles. W Tangerze na obwarowanej starówce są głównie sklepy. Na pewno obejrzycie nasze mury. Są bardzo stare. Tanger był zamieszkany już cztery tysiące lat przed Chrystusem, a jako pierwsi osiedli tu Berberowie.

Po drodze wskazał jeszcze kilka zabytków. W końcu wjechał na niskie wzgórze, zatrzymał się przed budynkiem o skromnej fasadzie, otoczonym niewielkimi sklepikami, i wyłączył silnik.

– Wasz hotel, mesdemoiselles.

Otworzył im drzwi auta i podał walizki młodzieńcowi, który z powitalnym uśmiechem podbiegł do taksówki. Dziewczyny były zaskoczone, bo z zewnątrz hotel nie wyglądał zachęcająco, ale gdy weszły do środka, otoczył je wschodni przepych. Siedzący przy biurku recepcjonista w białej marynarce miał na głowie czerwony fez. Rozmawiał z innym gościem, więc czekając z bagażami na swoją kolej, rozglądały się wokół. W sali przylegającej do holu na podłodze leżał kosztowny dywan, kanapy i fotele były z ciemnego, kunsztownie rzeźbionego drewna, na ścianach wisiały mozaiki oprawione w ramy. Obok znajdowała się winda, która właśnie ruszała.

Recepcjonista załatwił sprawy z poprzednim gościem i uśmiechnął się do dziewcząt. Maggie podeszła do biurka, ponieważ rezerwacja została zrobiona na jej nazwisko. Wkrótce zmierzały do swego pokoju. Boy zajął się ich bagażami.

Z okien pokoju roztaczał się widok na Morze Śródziemne. Hotel otaczały ukwiecone klomby, był także basen i mnóstwo przyjemnych zakątków w cieniu palm, skąd, nie będąc widzianym z ulicy, można było patrzeć na morskie fale. Otoczenie przypominało wspaniałe pejzaże wysp karaibskich, a powietrze miało cudowny zapach. Pokój był ogromny, o egzotycznym wystroju, z telefonem, osobną łazienką i toaletą oraz małym barkiem, w którym znalazły orzeźwiające napoje, wodę mineralną, piwo i przekąski.

– Na pewno nie umrzemy z głodu – stwierdziła półgłosem Maggie, krążąc po pokoju.

Gretchem wyjęła z walizki koszulę nocną, zrzuciła podróżne ciuchy, wskoczyła pod kołdrę i zasnęła, a Maggie zaczęła się głośno zastanawiać, jak się wzywa hotelową obsługę.

Wprawdzie dziewczęta przekroczyły kilka stref czasowych, ale następnego ranka o ósmej rano obudziły się wypoczęte i głodne. Ubrane w spodnie i koszule zeszły na dół, chcąc jak najszybciej zjeść śniadanie i zwiedzić starożytne miasto, które kiedyś było częścią rzymskiego imperium. Recepcjonista wskazał im salę jadalną i bufet z wystaw – nym śniadaniem, a także przedstawił im dyplomowanego przewodnika, który za dwie godziny miał je zabrać na wycieczkę po Tangerze. Obaj mężczyźni kilkakrotnie ostrzegali je, aby pod żadnym pozorem nie wypuszczały się na samotne wyprawy po mieście. Doszły do wniosku, że to rozsądna zasada, więc obiecały jej przestrzegać i czekać w hotelu na swego opiekuna.

– Widziałaś ceny w bufecie? – spytała Maggie, gdy jadły śniadanie. – Za to wszystko zapłaciłyśmy niecałego dolara. – Zmarszczyła brwi. – Gretchen, może byś zamieszkała w Tangerze?

– To piękne miejsce, ale Callie Kirby nie poradziłaby sobie beze mnie. – Gretchen wybuchła śmiechem, a Maggie długo przyglądała się jej w milczeniu.

– Zestarzejesz się w tej kancelarii adwokackiej i w końcu umrzesz tam, samotna i opuszczona – powiedziała cicho. – Postępek Deryla był dla ciebie okropnym przeżyciem, zwłaszcza że nie doszłaś jeszcze do siebie po śmierci matki.

– Zrobiłam z siebie idiotkę. – Zielone oczy Gretchen posmutniały. – Wszyscy prócz mnie natychmiast go przejrzeli.

– Przed nim nie miałaś żadnego chłopaka – przypomniała Maggie. – Nic dziwnego, że oszalałaś na punkcie pierwszego faceta, który dostrzegł w tobie kobietę.

– Prawda jest taka, że zależało mu wyłącznie na pieniądzach z polisy ubezpieczeniowej. Nie miał pojęcia, że ranczo było poważnie zadłużone, więc niemal cała suma poszła na spłatę należności. Stracilibyśmy naszą ziemię, gdyby nie oszczędności Marka, które wystarczyły na pokrycie najpilniejszych płatności.

– Szkoda, że Deryl zdążył wyjechać z miasta, nim dopadł go twój brat – rzekła groźnie Maggie.

– Gdy Mark wpada w złość, ludzie zazwyczaj trzęsą się ze strachu – przyznała z uśmiechem Gretchen. – Już jako teksański strażnik był lokalnym bohaterem, a potem wstąpił do FBI.

– On cię bardzo kocha. Ja również. – Maggie poklepała jej dłoń. – Obie znalazłyśmy się w sytuacji bez wyjścia. Postanowiłam zaryzykować i odważyłam się na wielką przygodę, żeby skończyć z dotychczasowym marazmem. No i proszę! Jestem w drodze do pustynnego księstwa Qawi, gdzie zostanę osobistą sekretarką władcy tego państwa.

– Po chwili zastanowienia dodała: – Postawiłam wszystko na jedną kartę, prawda?

– Rzeczywiście. I grasz o wysoką stawkę.

– Gretchen wybuchła śmiechem. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – ciągnęła. – Słyszałam okropne rzeczy o krajach Bliskiego Wschodu. Można tam zostać skróconym o głowę.

– W Qawi to się nie zdarza – zapewniła Maggie. – To księstwo jest niezwykle cywilizowanym i postępowym krajem. Ludność wyznaje rozmaite religie, więc Qawi to prawdziwy wyjątek wśród państw Zatoki Perskiej. Dzięki pieniądzom ze sprzedaży ropy naftowej szybko się bogaci i zarazem otwiera na wpływy Zachodu. Szejk ma dalekosiężne plany.

– Jest samotny, prawda? – rzuciła Gretchen z przebiegłym uśmieszkiem, a Maggie zmarszczyła brwi.

– Tak. Chyba pamiętasz, że przed dwoma laty napadnięto na jego kraj. Tamtej agresji towarzyszył wielki skandal dyplomatyczny. Oglądałam w telewizji kilka reportaży. Chodziły też plotki, że szejk jest nałogowym uwodzicielem, ale jego rząd zdementował wszystkie pogłoski.

– Może okaże się zabójczo przystojny i zmysłowy jak Rudolf Valentino? Widziałaś niemy film pod tytułem Szejk z udziałem tego aktora? – ciągnęła rozmarzona Gretchen, popijając kawę. – Wyobraź sobie, Maggie, że nasze fantazje nagle się urzeczywistniają i oto amerykańska branka przystojnego szejka, galopującego na białym wierzchowcu, podbija nieczułe serce, a książę pustyni zakochuje się w niej jak szalony! Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki. – Skrzywiła się.

– Chyba nie mam zadatków na nowoczesną kobietę. Powinnam raczej śnić, że sama rzucam miejscowego przystojniaka na koński grzbiet i uwożę go w siną dal jako swego jeńca. – Westchnęła przeciągle. – Zresztą to tylko sny na jawie. Rzeczywistość nie może być tak barwna, przynajmniej dla mnie, ale nie zdziwiłabym się, gdybyś ty poznała tutaj cudownego i namiętnego mężczyznę.

– Nie mam szczęścia do przystojniaków – odparła Maggie z wymuszonym uśmiechem. Gretchen od razu wiedziała, że była to aluzja do mężczyzny, który nazywał się Cord Romero.

– Nie patrz na mnie takim wzrokiem – rzuciła żartobliwie, próbując zbagatelizować sprawę.

– Wiadomo, że przyciągam wyłącznie żigolaków.

– Deryl nie był żigolakiem, tylko obrzydliwym pasożytem. Na przyszłość umawiaj się wyłącznie z facetami, którzy cenią takie same wartości jak ty – radziła żarliwie Maggie, ale Gretchen roześmiała się.

– Och, przy tobie czuję się taka odważna i niezależna – przyznała szczerze. – Wierz mi, strasznie się cieszę, że zaproponowałaś te wakacje i zapłaciłaś za mnie więcej niż połowę sumy. Jedynie dzięki twojej hojności stać mnie na ten wyjazd – powiedziała z wdzięcznością. – Szkoda tylko, że wracam sama. Będzie mi ciebie brakować – dodała cicho. – Smutno mi, że skończyły się nasze wspólne zakupy i sobotnio-niedzielne rozmowy przez telefon.

Maggie z powagą kiwnęła głową. Z Tangeru miała polecieć do Qawi. Jako prywatna sekretarka panującego szejka i specjalistka od public relations będzie także zajmować się jego gośćmi, dbać o reprezentację, zarządzać dworem i pełnić obowiązki pałacowej ochmistrzyni. Z pewnością czeka ją mnóstwo pracy, ale kto wie, czy nieraz nie zatęskni za Teksasem. Z drugiej jednak strony Gretchen miała rację: lepiej harować do upadłego, niż znosić humory Corda Romera, który jasno i wyraźnie dał do zrozumienia, że w przyszłości nie chce mieć z Maggie nic wspólnego.

Oboje byli sierotami adoptowanymi przez damę z wyższych sfer Houston. Choć nie łączyło ich żadne pokrewieństwo, Cord traktował Maggie jak prawdziwą siostrę. Przed kilku laty ożenił się, ale jego żona, Patrycja, popełniła samobójstwo, gdy został ciężko ranny, a mimo to nie zrezygnował z pracy w rządowych służbach specjalnych. Wkrótce po jej śmierci złożył wymówienie, został najemnikiem i jako zawodowy saper zajmował się rozbrajaniem bomb. Tak wyglądało teraz jego życie. Maggie trzymała się od niego z daleka, ale jakiś czas temu spotkali się, bo niespodziewanie zmarła ich przybrana matka.

Kilka tygodni później Maggie poślubiła znacznie starszego, mocno schorowanego mężczyznę, który umarł po sześciu miesiącach. Od tamtej pory ona i Cord wyraźnie się unikali. Gretchen była ciekawa, co między nimi zaszło, ale Maggie milczała jak zaklęta.

Gdy Cord niespodziewanie wrócił do Houston i w przerwie między kolejnymi zleceniami zaczął obracać się w tych samych kręgach, Maggie postanowiła znaleźć pracę za granicą i natychmiast wysłała komplet dokumentów. Jak na ironię wybrała kraj, o którym usłyszała właśnie od Corda. Wrócił niedawno z Qawi, gdzie rozbrajał bomby pozostałe po inwazji wrogich rebeliantów. Starannie przeanalizowała ofertę szejka. Pensja była znacznie wyższa niż jej obecne wynagrodzenie w biurze maklerskim, a poza tym wyjazd na Bliski Wschód oznaczał ostateczne rozstanie z Cordem.

Przed rozpoczęciem pracy postanowiła zafundować sobie krótkie wakacje. Zachęciła do wyjazdu Gretchen, która była bardzo przygnębiona po śmierci matki i przykrym rozstaniu z wiarołomnym narzeczonym, jak dotąd jedyną miłością w jej życiu. Wspólna podróż zapowiadała się wspaniale. Potem jednak Maggie odleci do Qawi, a Gretchen wsiądzie do samolotu zmierzającego do Amsterdamu i stamtąd wróci do Teksasu. Biedactwo, z pewnością poczuje się osamotniona, lecz taka wyprawa dobrze jej zrobi. Mała Gretchen zobaczy kawał świata, a właśnie tego teraz potrzebowała. W ciągu ostatnich sześciu lat jej matka dwukrotnie zapadała na raka, a córka pielęgnowała ją w chorobie.

Skończyła dwadzieścia trzy lata, lecz była niedoświadczona jak pensjonarka z klasztornej pensji. Nie miała wielu sposobności, żeby umawiać się z chłopcami. Matka wymagała starannej opieki, była też ogromnie zaborcza wobec jedynej córki. Gretchen straciła ojca w wieku dziesięciu lat, gdy jej brat Mark już stawał się mężczyzną, bo dobiegał osiemnastki. Dla osieroconego rodzeństwa życie stało się bardzo trudne. Ilekroć Markowi udawało się wykroić trochę czasu, mieszkał z matką, siostrą, zarządcą i jego najbliższymi na rodzinnym ranczu w teksańskim Jacobsville. Jednak gdy zaczął pracować w FBI, większą część roku spędzał wmieście, ponieważ tego wymagała służba, i dlatego nie mógł pomóc Gretchen w opiece nad chorą matką, choć zawsze służył finansowym wsparciem.

– Maroko – rozmarzyła się znowu Gretchen.

– Nie sądziłam, że kiedykolwiek znajdę się w mieście tak odległym i egzotycznym jak Tanger.

– Z uśmiechem spojrzała na milczącą, ale pogodną Maggie. – Czemu przycichłaś? – zapytała nagle, zdziwiona osobliwym zachowaniem przyjaciółki, która zwykle gadała za dwoje.

– Zastanawiałam się… co słychać w domu.

– Maggie wzruszyła ramionami i ujęła filiżankę w obie dłonie.

– Przestań się wygłupiać. Mamy wakacje, dopiero przyjechałyśmy. Za wcześnie na atak nostalgii.

– Wcale nie tęsknię za domem – odparła Maggie z wymuszonym uśmiechem. – Chciałabym tylko, żeby moje sprawy ułożyły się lepiej.

– Wciąż chodzi ci o Corda – powiedziała domyślnie Gretchen.

– I tak by się nie udało. – Maggie znowu wzruszyła ramionami. – Nigdy nie przeboleje śmierci Pat i zawsze będzie szukać guza na wojnie. Podoba mu się ta robota.

– Z wiekiem ludzie się zmieniają – próbowała pocieszyć ją Gretchen.

– On jest wyjątkiem. – W glosie Maggie pobrzmiewał żal. – Za długo łudziłam się, że pewnego dnia po przebudzeniu uświadomi sobie, jak bardzo mnie kocha. Nic z tego nie będzie. Skoro nie można inaczej, nauczę się żyć bez niego.

– Może za tobą zatęskni, wsiądzie do pierwszego samolotu i zabierze cię do domu.

– Niemożliwe!

– Wszystko j est możliwe! Kto by przypuszczał, że znajdę się w Maroku? – odparła rezolutnie Gretchen, kończąc pyszną jajecznicę.

Maggie uśmiechnęła się mimo woli.

– Właśnie. Szejk jest całkiem młody i czarujący. To kawaler, a zatem wszystko może się zdarzyć.

– Kto wie… – Gretchen z przykrością myślała o postanowieniu Maggie. Wiedziała, że będzie za nią tęsknić. Callie Kirby, współpracowniczka z kancelarii adwokackiej, była wspaniałą koleżanką, ale przyjaźń z Maggie trwała od dzieciństwa. Gretchen bardzo narzekała, gdy przyjaciółka zamieszkała w Houston, a teraz musiała przyjąć do wiadomości jej przeprowadzkę do innego kraju.

– Możesz do mnie przyjeżdżać. Wolno mi przyjmować gości. Spróbujemy znaleźć ci przystojnego księcia.

– Nie dla mnie arystokraci – odparła rozchichotana Gretchen. – Zadowolę się miłym kowbojem, byle miał własnego konia i dobre serce.

– Dobre serce to rzadki towar – stwierdziła Maggie – a jednak mam nadzieję, że w końcu spotkasz takiego faceta.

– Może wrócisz ze mną? – spytała ponuro Gretchen. – Jeszcze nie jest za późno na zmianę decyzji. A jeśli Cord pewnego ranka otworzy oczy i odkryje, że oszalał na twoim punkcie? I co wtedy zrobi? Będą was dzielić tysiące kilometrów!

– Sama wspomniałaś, że potrafi wsiąść do samolotu – odparła stanowczo Maggie. – Zmieńmy temat i porozmawiajmy o czymś przyjemnym.

Gretchen posłuchała i nie robiła już żadnych uwag. Miała nadzieję, że Maggie naprawdę wie, co robi. Krótkie wakacje to jedno, ale praca w obcym kraju i zależność od tamtejszego zwierzchnika to całkiem inna sprawa. Oferta była tak dobra, że budziła pewną nieufność. Qawi jest przecież krajem, gdzie dominują mężczyźni, natomiast kobiety we własnym gronie przebywają w osobnych pomieszczeniach. Wydawało się dziwne, że szejk postanowił zatrudnić zagranicznego speca od public relations, a na dodatek uznał za stosowne przyjąć niezależną kobietę. Czyżby w Qawi nastąpiła obyczajowa rewolucja? Gretchen miała nadzieję, że tak rzeczywiście jest. Obawiała się niebezpieczeństw, które mogłyby zagrażać jej najlepszej przyjaciółce. Wkrótce jednak poweselała, bo pomyślała o wakacyjnym tygodniu w Tangerze. Z pewnością czeka je wspaniały urlop.

ROZDZIAŁ DRUGI

Niestety zarówno wakacyjne plany, jak i marzenia o zagranicznej posadzie, rozwiały się jak poranna mgła, a wszystko za sprawą jednego telefonu. Z Jacobsville w Teksasie zadzwonił Eb Scott, znajomy Maggie:

– Okropnie mi przykro, ale mam złe nowiny – powiedział cicho. – Cord został ranny. Przed tygodniem dostał zlecenie i pojechał na Florydę. Kiedy umieszczał w metalowym pojemniku niewielki ładunek z zapalnikiem, umożliwiający zdalną detonację, nastąpił wybuch… prosto w twarz.

Maggie śmiertelnie zbladła i zacisnęła palce wokół słuchawki.

– Zginął? – spytała ochrypłym szeptem.

Po chwili milczenia, która ciągnęła się w nieskończoność, Eb odpowiedział:

– Nie, ale sam żałuje, że tak się nie stało. Maggie, on stracił wzrok.

Zacisnęła powieki, próbując sobie wyobrazić dumnego, niezależnego mężczyznę, który chodzi z białą laską albo psem przewodnikiem i rozpaczliwie próbuje w samotności na nowo ułożyć sobie życie.

– Gdzie jest? – zapytała.

– Mark, brat Gretchen, był w Miami, kiedy doszło do wypadku, a gdy Cord został wypisany ze szpitala, przywiózł go na ranczo pod Houston. Zapewne wiesz, że Cord kupił tam małą posiadłość. – Eb zawahał się na moment i dodał: – Nie miałem pojęcia, co się wydarzyło, póki Mark nie zadzwonił do mnie.

– Cord jest sam?

– Jak palec – odparł zirytowany Eb. – Nie chciał zatrzymać się w Jacobsville. Ja i Sally, a także Cy Parks, chcieliśmy się nim zająć. Nie ma przecież żadnej rodziny, prawda?

– Tylko mnie. – Maggie roześmiała się z goryczą.

– Nie wiem jednak, czy zasługuję na takie miano.

– Błyskawicznie przeanalizowała fakty i po chwili wahania zapytała: – Pewnie zostałabym wyrzucona za drzwi, gdybym wróciła, żeby u niego zamieszkać?

– Trudno powiedzieć – odparł z namysłem Eb, starannie dobierając słowa. – Wiem od Marka, że kilka razy wykrzyknął twoje imię, kiedy go zabierali do szpitala. Jakby oczekiwał, że przyjedziesz po niego.

Serce Maggie uderzyło mocniej. To był pierwszy krok. Dotąd jeszcze się nie zdarzyło, aby była Cordowi potrzebna. Pragnął jej, ale tylko raz. Zresztą, nie był wtedy całkiem trzeźwy…

– Zadzwoniłem do Corda, gdy tylko Mark dal mi znać, że zabiera go do domu. Cord stwierdził ze złością, że na pewno nie będziesz chciała nim się opiekować, ale zgodził się, bym cię o wszystkim powiadomił, o ile oczywiście sam uznam, że powinnaś wiedzieć – mruknął z przekąsem Eb. – No to dzwonię.

– W samą porę – odparła zdenerwowana Maggie. – Wkrótce miałam podjąć nową pracę, a wcześniej planowałam tygodniowe wakacje. – Zerknęła na Gretchen, która bez skrupułów przysłuchiwała się rozmowie, i wykrzywiła twarz. – Nie wiem, jak to zrobię, ale jeszcze dziś po południu wsiądę do samolotu lecącego do kraju, jeśli tylko uda mi się dostać bilet z przesiadką w Brukseli.

– Wiedziałem, że się zdecydujesz – odparł cicho Eb. – Zawiadomię Corda.

– Dzięki – odparła szczerze.

– Dla ciebie wszystko. Szczęśliwej podróży. Mark kazał powiedzieć Gretchen, żeby sama nie włóczyła się po mieście.

– Przekażę. Cord… ta jego ślepota… On nie odzyska wzroku? – zapytała.

– Na razie trudno powiedzieć.

Odłożyła słuchawkę i powiedziała bez żadnych wstępów:

– Cord został ranny. Muszę natychmiast wrócić do domu. Wybacz, że wystawiam cię do wiatru…

– Nie bój się o mnie, poradzę sobie – zapewniła Gretchen, nadrabiając miną. Wiedziała, co Maggie czuje do Corda, więc prędzej dałaby się pokroić na kawałki, niż zdradziła, że z obawą myśli o samotnym urlopie w obcym kraju. – Ale co z twoją pracą?

Maggie popatrzyła na przyjaciółkę, a w jej umyśle kiełkował już śmiały plan…

– Przejmiesz pałeczkę.

– Co?! – Gretchen wytrzeszczyła oczy.

– Polecisz do Qawi zamiast mnie. Posłuchaj uważnie – dodała, gdy Gretchen próbowała zaprotestować. – Tego ci właśnie potrzeba. Wegetujesz w Jacobsville jako sekretarka prowincjonalnych prawników, a wcześniej przez kilka lat pielęgnowałaś chorą matkę. Najwyższy czas wyjść z izolacji i zmierzyć się z losem. Przed tobą życiowa szansa!

– Ależ ja jestem zwykłą sekretarką! – krzyknęła przerażona Gretchen. – Nie umiem organizować przyjęć i pisać komunikatów dla prasy. Zresztą szejk oczekuje ciemnowłosej wdowy…

– Powiedz mu, że zmieniłaś kolor i unikaj rozmów o swojej przeszłości – przerwała Maggie, wyciągając z szafy walizkę. Pobiegła do garderoby, gdzie wisiały jej ubrania. – Dam ci bilet na samolot i całą gotówkę, która mi została.

– To nie jest dobry pomysł.

– Przeciwnie – zaprotestowała Maggie. – Znalazłyśmy idealne wyjście. Kto wie, może poznasz w Qawi odpowiedniego faceta?

– Oho, tego mi tylko brakowało – mruknęła ponuro Gretehen. – Zostałabym pewnie żoną numer cztery, musiałabym zasłaniać twarz, owijać się burką od stóp do głów i mieszkać w haremie jakiegoś despoty!

– Co ty wiesz o kobietach islamu! – Maggie spojrzała na nią z politowaniem. – Wyobraź sobie, że ich życie opiera się na wartościach, które nam kiedyś były bliskie. Mają też spore wpływy. W Qawi i kilku innych krajach przyznano im prawo wyborcze. Mogą posiadać własny majątek. Poza tym w Qawi mieszka sporo chrześcijan. Podobno nawet stanowią większość, a również szejk jest naszego wyznania. Jego rodzice wyznawali różne religie i gdy dorósł, dokonał wyboru.

– O ile dobrze pamiętam, mówi się nie tylko o jego praktykach religijnych, ale również o tym, że jest erotomanem – z sarkazmem przypomniała Gretehen. – Zresztą sama mi o tym wspominałaś.

– Wywiad udzielony międzynarodowej stacji telewizyjnej dowiódł, że to wierutne bzdury – odparła z roztargnieniem Maggie. – Senator Holden ujawnił, że szejk celowo rozpuszczał takie plotki, aby zapewnić bezpieczeństwo żonie Pierca Huttona i udaremnić wrogie posunięcia jej ojczyma. Podobno nadal coś czuje do tej Brianne Hutton. – Maggie zdejmowała ubrania z wieszaków. – Trudno powiedzieć, żeby była ładna, ale ma śliczny uśmiech i gustownie się ubiera. Może wpadła w oko szejkowi, bo jest jasną blondynką.

– A on to smagły brunet, tak? – zapytała Gretchen.

– Nie mam pojęcia. Ani razu go nie widziałam, rzadko pozwala się fotografować. Nawet podczas intronizacji na ceremonialne szaty narzucił bisht, nosił też chustę na głowie oraz igal, więc jego twarz była ledwie widoczna. Na zdjęciach zagranicznych reporterów widać głównie bogaty strój. – Maggie skończyła się pakować. Przejrzała dokumenty i zawartość portfela, nieustannie myśląc o Cordzie.

– Pewnie ma pryszcze – stwierdziła złośliwie Gretchen, ale roztargniona przyjaciółka nie zwracała na nią uwagi.

– Jeśli coś tu zostawię, wyślij mi pocztą, dobrze? Proszę. – Wręczyła jej garść marokańskich banknotów i trochę monet. – Tych pieniędzy i tak nie zdążę już wymienić. Wypocznij sobie tu do końca tygodnia, a potem leć do Qawi. Nim szejk zorientuje się, że przyjechałaś zamiast mnie, wyrobisz sobie mocną pozycję, więc nie pozwoli ci odejść. Może w ogóle się nie zorientuje, co jest grane?

– Optymistka. – Gretchen uściskała przyjaciółkę, która uśmiechnęła się, podniosła słuchawkę i szybko wytłumaczyła uprzejmemu recepcjoniście, co się stało.

– Dzięki. Zaraz schodzę – dodała po chwili. Zbierając ostatnie drobiazgi, odwróciła głowę i powiedziała do Gretchen: – Obiecał załatwić mi bilet.

Hotelowe auto będzie czekać przed wejściem, a Mustafa odwiezie mnie na lotnisko. Pamiętaj, nie wolno ci chodzić samej po mieście. Obiecaj mi, że nie będziesz ryzykować.

– Przyrzekam. Maggie, ty również uważaj na siebie. Mam nadzieję, że Cord się pozbiera.

– Boję się, że o ile nie odzyska wzroku, nigdy nie dojdzie do równowagi psychicznej – odparła ponuro Maggie. – Najgorsze w tym wszystkim jest to, że będę mogła mu pomóc tylko wówczas, gdy mi na to pozwoli, co wcale nie jest pewne… Czeka mnie trudne zadanie, mam jednak nadzieję, że w mojej obecności łatwiej dostosuje się do sytuacji. Po raz pierwszy w życiu przyznał, że jestem mu potrzebna, a to już coś. Oby nie był to chwilowy impuls…

– Nigdy nie wiemy, kiedy zdarzy się cud, ale jeśli będziesz mocno wierzyć…

– Wiary mi nie zabraknie, bo Cordowi naprawdę potrzebny jest cud. Pisz do mnie! – zawołała, chwytając pospiesznie spakowaną walizkę, i pobiegła do drzwi.

– Oczywiście.

Po wyjściu Maggie w pokoju zapanowała cisza, której Gretchen nie była w stanie znieść. Telewizor odbierał zaledwie kilka programów, w większości nadawanych po arabsku albo po francusku. Jedyny anglojęzyczny kanał prezentował tylko wiadomości. Pokój był wprawdzie duży, ale teraz czuła się w nim jak w klatce. Potrzebowała zmiany, więc postanowiła zejść nad basen i wygrzać się na słońcu.

Popołudnie spędziła samotnie, chociaż rozpoznawała już hotelowych gości, którzy odpoczywali nad wodą. W czasie obiadu i kolacji nie szukała towarzystwa, samotnie siedząc przy stoliku. Maggie doleciała już pewnie do Brukseli. Powinna wsiadać do samolotu zmierzającego bezpośrednio do kraju. Pewnie też czuła się osamotniona.

Gretchen myślała o planowanej na dziś wycieczce, która rzecz jasna nie doszła do skutku. Postanowiła następnego dnia rano poprosić Mustafę, żeby zawiózł ją do Groty Herkulesa, którą wraz z Maggie zamierzała dzisiaj zwiedzić. Następnego dnia można by pojechać do nadmorskiego miasteczka Asilah. Z pewnością warte jest obejrzenia.

Spała niespokojnie, ale rano obudziła się wypoczęta. Włożyła długą sukienkę bez rękawów w biało-żółty deseń, narzuciła biały kardigan robiony na drutach, a włosy zostawiła rozpuszczone. Zbiegła do holu, zamierzając poprosić recepcjonistę, żeby jej pomógł znaleźć Mustafę. Tak się spieszyła, że prawie wpadła na eleganckiego mężczyznę w szarym, markowym garniturze. Nieznajomy chwycił ją za ramiona, chroniąc przed upadkiem. Roześmiane czarne oczy przyglądały się jej uważnie.

– Och, przepraszam najmocniej – rzuciła bez tchu. Popatrzyła na mężczyznę, który wyglądał na Francuza, i dodała pospiesznie: – To znaczy excusez-moi, monsieur. – Dobrze się ubierał i mógłby uchodzić za urodziwego, gdyby nie głębokie blizny na wąskim, gładko wygolonym policzku. Proste włosy były czarne, tak samo jak oczy. Poruszał się z wdziękiem rzadkim u ludzi wysokiego wzrostu. Cerę miał ciemniejszą niż większość białych Amerykanów i zarazem dużo jaśniejszą od Arabów i Berberów, których widywała w Maroku. Wzrostem przewyższał większość mężczyzn. Czubek głowy Gretchen sięgał jego podbródka.

– Il n ’ya pas de quois, mademoiselle – życzliwie odparł niskim, łagodnym głosem. – Na szczęście nie ucierpiałem.

– Na przyszłość obiecuję bardziej uważać – odparła, uśmiechając się do niego, ujęta blaskiem czarnych oczu.

– Mieszka pani w tym hotelu? – zapytał pogodnie.

Kiwnęła głową.

– Zatrzymałam się tutaj na kilka dni. Wkrótce zacznę pracować w szejkanacie Qawi, ale najpierw postanowiłam zrobić sobie krótkie wakacje. Tu jest przepięknie.

– Posada w Qawi? – rzucił z nagłym zainteresowaniem.

– Tak, zatrudniłam się jako osobista sekretarka szej ka oraz specj alistka od public relations – wyj aśniła. – Już nie mogę się doczekać, kiedy tam pojadę.

Milczał przez chwilę, mierząc ją bystrym, mądrym spojrzeniem.

– Dobrze zna pani Bliski Wschód?

– Tak się składa, że pierwszy raz wyjechałam ze Stanów Zjednoczonych – odparła i znowu się uśmiechnęła. – Czuję się jak kompletna idiotka. Wszyscy tu mówią co najmniej czterema językami, a ja znam tylko angielski i trochę hiszpański.

– Zadziwiające – mruknął, unosząc brwi.

– Proszę?

– Samokrytyczna Amerykanka.

– Większość moich rodaków to ludzie skromni i samokrytyczni – odparła rezolutnie. – Jest wśród nas trochę zarozumiałych pyszałków, lecz zachowania mniejszości nie mogą wpływać na ocenę całego społeczeństwa. A Teksańczyczy stanowią prawdziwy wzór umiarkowania i skromności, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że nasz stan zdecydowanie góruje nad innymi.

– Pochodzi pani z Teksasu? – Nieznajomy wybuchł śmiechem.

– Owszem – przytaknęła z naciskiem. – Jestem dyplomowaną kowbojką. Jeśli ma pan wątpliwości, chętnie na pańskich oczach spętam cielę. Znam też inne sztuczki.

Uradowany mężczyzna znowu się roześmiał. Od dawna nie spotkał równie interesującej dziewczyny. Raz tylko, przed laty… Wydął ładnie wykrojone usta i przyglądał się jej uważnie.

– O ile mi wiadomo, pani stan jest znacznie większy od szejkanatu Qawi.

– Zgadza się – przyznała, rozglądając się wokół z nieukrywaną ciekawością. – Problem w tym, że cala Ameryka jest właściwie taka sama – tłumaczyła. – Tutaj słyszy się niezwykłą muzykę, potrawy są inne, stroje odmienne. Na każdym kroku spotykam zabytki… Życia by mi nie starczyło, aby się o nich wszystkiego dowiedzieć.

– Lubi pani historię?

– Uwielbiam – powiedziała. – Szkoda, że nie mogłam zapisać się na uniwersytet i studiować. Moja matka chorowała na raka, więc nie chciałam zostawić jej samej. Rzecz jasna pracowałam, więc przed południem musiałam wychodzić, ale o dalszej nauce nie było mowy, bo brakowało na nią czasu i pieniędzy. Mama umarła przed czterema miesiącami, a wciąż mi jej brakuje. No cóż, być może teraz będę mogła zrealizować moje marzenia… – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Okropnie się rozgadałam. Niech mi pan wybaczy.

– Słucham z ciekawością – odparł, najwyraźniej szczerze.

– Mademoiselle Barton! – zawołał recepcjonista.

Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, że pomylił nazwiska i wziął ją za Maggie. Uznała, że to bez znaczenia, więc obeszła wysokiego mężczyznę i podbiegła do biurka. Marokańczyk oznajmił przepraszającym tonem: – Mustafa już pojechał do Groty Herkulesa z grupą turystów, ale jeśli pani sobie życzy, podstawimy auto i poprosimy innego przewodnika, żeby tam panią zawiózł.

– Sama nie wiem… – zaczęła z wahaniem. Miała poważne wątpliwości, czy samotnie potrafi się cieszyć wyprawą.

– Przepraszam – wtrącił wysoki mężczyzna, podchodząc do biurka. – Zamierzałem właśnie zwiedzić tę słynną grotę. Może pojedziemy razem?

– Och, cudowny pomysł! – zawołała, spoglądając na niego z wdzięcznością. – Naprawdę pan się tam wybiera?

– Oczywiście. – Popatrzył na recepcjonistę i dodał coś pospiesznie w języku, z którego Gretchen nie rozumiała ani słowa. Przez kilka chwil rozmawiali z ożywieniem, a recepcjonista zaczął chichotać. Zaniepokojona uznała, że chyba zbyt pochopnie przyjęła zaproszenie nieznajomego. A jeśli wynikną z tego poważne kłopoty?

– Ten pan jest człowiekiem godnym zaufania, mademoiselle – zapewnił recepcjonista, widząc niepokój na jej twarzy. – Czy mam powiedzieć Bojo…? To nasz drugi przewodnik. Chce pani, żeby podstawił auto pod drzwi hotelu?

– No dobrze. – Gretchen zerknęła na nieznajomego i spytała z wahaniem: – A pańska teczka?

Mężczyzna podał ją recepcjoniście i ponownie zamienił z nimi kilka słów w melodyjnym, tajemniczym języku, a potem z uśmiechem odwrócił się do odrobinę skonfundowanej Gretchen.

– Jedziemy?

Za kierownicą eleganckiego hotelowego mercedesa siedział inteligentny, wysoki mężczyzna z plemienia Berberów, co można było poznać po charakterystycznych wąsach i brodzie. Zręcznie lawirował między samochodami. Tak samo jak kierowca taksówki, który wiózł Gretchen i Maggie pierwszego dnia ich pobytu w Tangerze, szybę miał opuszczoną i żywo dyskutował z innymi kierowcami oraz przechodniami, energicznie przy tym gestykulując. Wysoki mężczyzna powiedział jej, że kazał jechać od razu do Groty Herkulesa, którą chciała najpierw zobaczyć. Potem mieli się udać do Asilah.

– Bojo urodził się w Tangerze. Połowa mieszkańców to jego znajomi, a pozostali są krewnymi – tłumaczył, sadowiąc się wygodnie na tylnej kanapie auta. Skrzyżował ramiona i z uwagą obserwował Gretchen.

– Zupełnie jak u nas w Jacobsville – powiedziała ze zrozumieniem. – Małe miasteczka są urocze. Wszyscy znają tam wszystkich. Nie sądzę, żebym mogła być szczęśliwa w wielkim mieście, mając wokół samych obcych ludzi.

– A jednak opuściła pani rodzinne strony, żeby pracować w dalekim i zupełnie obcym kraju – odparł. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu.

– Moja matka umarła, nie mam żadnych krewnych. – Uśmiechnęła się z roztargnieniem, spoglądając ponad głową kierowcy na wąskie uliczki obramowane palmami. Na chodnikach tłoczyli się przechodnie w barwnych ubraniach.

– Mam rozumieć, że nie jest pani mężatką?

– Ja? Och, nie! Dotąd nie wyszłam za mąż – odparła mimochodem. – Miałam narzeczonego.

– Skrzywiła się. – Myślał, że w spadku po matce otrzymam duży majątek i sporo pieniędzy, ale nasza posiadłość była okropnie zadłużona, a forsa z polisy ubezpieczeniowej wystarczyła jedynie na opędzenie licznych wierzycieli. Po pogrzebie mamy narzeczony znikł. Teraz chodzi z córką bankiera.

– Rozumiem. – Twarz mu stężała. Przyglądał się Gretchen z zainteresowaniem, ale tego nie spostrzegła.

Wzruszyła ramionami.

– Okazywał mi wiele życzliwości, a poza tym ktoś przy mnie był w najtrudniejszych chwilach, gdy mama czuła się coraz gorzej. – Błądziła spojrzeniem po wybrzeżu. – Przedtem nie chodziłam na randki. Widzi pan, mama od dawna chorowała i tylko ja mogłam ją pielęgnować. Brat pomagał w miarę możliwości, ale ponieważ pracuje dla agencji rządowej, więc stale jest w rozjazdach.

– Nie było nikogo, kto by panią wyręczył? A znajomi?

– Mam tylko jedną przyjaciółkę, Maggie, ale mieszkała… mieszka w Houston – zająknęła się.

– Ja zostałam na ranczu, które mamie i bratu udało się zachować jako rodzinną własność. Mieszka tam nasz zarządca, który pracuje za udział w zyskach.

– Czy przyjaciółka towarzyszyła pani w zagranicznej wyprawie? – zapytał mężczyzna, z pozoru od niechcenia.

– Tak, ale dostała pilną wiadomość i musiała wrócić do kraju. – Gretchen zmarszczyła brwi, ponieważ doszła do wniosku, że jest przesadnie szczera. Nic przecież nie wie o tym mężczyźnie.

– Zostawiła panią zupełnie samą na łasce obcych ludzi? – zapytał, kpiąc z niej dobrotliwie.

– A powinnam się bać? Poczęstuje mnie pan czekoladką i zaprosi do swego domu? – Niespodziewanie spojrzała na niego z ironicznym uśmiechem.

Zachichotał cicho.

– Tak się składa, że nienawidzę słodyczy – odparł, zakładając nogę na nogę i wygładzając eleganckie spodnie. – Poza tym jest pani bardzo inteligentna, więc podrywanie starymi metodami na nic się nie zda.

– Chyba mi pan pochlebia – mruknęła. – Nawiasem mówiąc, jestem uzależniona od czekolady. Ofiarodawca bombonierki zawierającej beczułki z likierem natychmiast zawróciłby mi w głowie.

– Będę o tym pamiętać, mademoiselle… Barton – zapewnił tak serdecznie, że nie zwróciła uwagi na leciutkie wahanie w jego głosie. Spojrzała w czarne oczy i uznała, że ta znajomość nie powinna być zbudowana na kłamstwie.

– Mademoiselle Brannon – poprawiła. – Gretchen Brannon.

Uśmiechnęła się, gdy ujął podaną dłoń i podniósł ją do ust.

– Mademoiselle Brannon – powtórzył. – Enchanté. Czuję się oczarowany. – Zmrużył oczy.

– O ile dobrze pamiętam, recepcjonista wymienił inne nazwisko.

– Maggie Barton to moja przyjaciółka. Jej przybrany brat miał poważny wypadek i został ranny. Dlatego dziś rano odleciała do kraju. – Przygryzła wargi. – Chyba nie powinnam tyle o tym gadać, ale jestem w kropce, ponieważ Maggie namówiła mnie do postępku, który jest niezgodny z moimi zasadami, więc mam wyrzuty sumienia.

– Proszę mi się zwierzyć. Często bywa, że rozmowa z nieznajomym człowiekiem, nieznającym sprawy i obiektywnym, pomaga uporać się z problemem – namawiał, zachęcająco gestykulując smukłą dłonią. Opadł na oparcie, spoglądając na nią łagodnymi, nieco rozbawionymi oczyma. Zawahała się, więc wybuchnął śmiechem. – Właściwie jesteśmy sobie obcy, n’est pasł

– Owszem. Mam nadzieję, że nie ma pana żadnych związków z szejkanatem Qawi? – zapytała. Bez słowa uniósł brwi. Wzruszyła ramionami.

– To Maggie chciała zatrudnić się u szejka. Okazało się, że nie może podjąć pracy, więc namówiła mnie, żebym zajęła jej miejsce, nie informując nikogo, co zaszło.

– Pani się nie podoba takie podejście do sprawy? – Oczy nieznajomego zabłysły.

– Maggie nie była w stanie rozumować logicznie, kiedy wpadła na ten pomysł. W przeciwnym razie nie nalegałaby, żebym zrobiła takie głupstwo. Nie lubię i nie umiem kłamać – tłumaczyła cicho Gretchen. – Zresztą wystarczy rzut oka, aby się zorientować, że nie jestem typem szefowej. Nie wyglądam także na wdowę. Brak mi towarzyskiego obycia, więc jak mam organizować uroczyste bankiety i witać znane osobistości? Jako sekretarka w kancelarii adwokackiej w Jacobsville liznęłam trochę prawa i to wszystko.

– Zdumiewające – mruknął. Słuchał z uwagą i namysłem, lekko mrużąc oczy. Na szerokich, ale wąskich ustach pojawił się lekki uśmiech.

– Proszę? – spojrzała na niego szeroko otwartymi, zielonymi oczami.

– Mniejsza z tym. Boi się pani, że wymagania pracodawcy będą zbyt wysokie? – Spojrzał jej prosto w oczy.

– Naturalnie – przytaknęła. – Gdy skończy się wakacyjny tydzień, polecę do Amsterdamu i stamtąd wrócę do Stanów – dodała, w tym momencie podejmując decyzję. Mężczyzna uniósł ciemne brwi.

– Panno Brannon, proszę mi powiedzieć, czy wierzy pani w przeznaczenie?

– Sama nie wiem.

– Ja wierzę. Moim zdaniem musi pani jechać do Qawi.

– I wszystkich oszukiwać? – mruknęła ponuro.

– Nie. Trzeba powiedzieć szefowi całą prawdę.

– Wyprostował się, postawił obie nogi na podłodze i niespodziewanie pochylił się w jej stronę. – Znam szejka… to znaczy sporo o nim wiem – dodał pospiesznie. – To uczciwy człowiek i ogromnie ceni szczerość. Proszę wykorzystać bilet lotniczy przyjaciółki i przyjąć tę posadę…

– On mnie nie zatrudni – przerwała. – Bardzo mu zależało na asystentce o kwalifikacjach, które posiada Maggie. Poza tym istotne znaczenie ma dla niego fakt, że ona była mężatką…

– Proszę wyznać szejkowi prawdę i wziąć się do pracy – powtórzył z naciskiem. – Ten człowiek potrafi być elastyczny, więc znajdzie wyjście z sytuacji. Wiem, że bardzo potrzebuje asystentki, i to natychmiast. Szkoda mu będzie czasu na szukanie kolejnej osoby z umiejętnościami panny Barton.

– Aleja nic nie umiem! – odparła z naciskiem Gretchen.

– Chyba potrafi pani rozmawiać z ludźmi, prawda? – stwierdził z życzliwą kpiną. – Byliśmy sobie obcy, ale udało się pani nawiązać ze mną kontakt i teraz jedziemy razem na wycieczkę.

– Udało się, bo na pana wpadłam – przypomniała, a kąciki jej ładnie wykrojonych ust lekko uniosły się w uśmiechu. – To nie jest właściwa metoda nawiązywania znajomości.

– Z pewnością będzie pani znakomitą asystentką – zapewnił, lekceważąco machając ręką.

– Już wspomniałam, że poza hiszpańskim nie znam żadnego obcego języka.

– Nauczy się pani arabskiego.

– Co gorsza, nie jestem muzułmanką – dodała zmartwiona.

– Podobnie jak szejk. – Znowu pochylił się w jej stronę. – Qawi stanowi wyjątkową mieszankę wielu kultur. Mieszkają tam żydzi, chrześcijanie i muzułmanie. To scheda po epoce kolonialnej. Niewątpliwie poczuje się tam pani jak w domu – zapewnił. – W ciągu ostatnich dwu lat tamten szejkanat stał się sojusznikiem zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Wielkiej Brytanii.

– Uśmiechnął się ironicznie. – Korzystne umowy, zapewniające stałą dostawę ropy naftowej, to wielka pokusa dla demokratycznych państw. Nowo odkryte złoża przysporzyły Qawi wielu przyjaciół!

– Dzięki panu zaczynam myśleć, że bez trudu dam sobie radę – odparła ze śmiechem.

– I tak się stanie. – Zmarszczył brwi i uważnie przyglądał się owalnej buzi.

Gretchen z całą pewnością mogła się podobać, chociaż trudno było ją nazwać prawdziwą piękno – ścią. Miała regularne rysy, duże oczy o miłym wyrazie oraz śliczne usta. Patrząc na nie, spochmumiał, pomyślał bowiem o doznaniach, które na zawsze zostały mu odebrane. Zachwyciły go jasne włosy, z pewnością bardzo długie. Podziwiał ich naturalny platynowy kolor. Ta dziewczyna była podobna do Brianne Martin…

Gretchen także mu się przyglądała. Ciekawe, skąd te blizny na jego twarzy. Dostrzegła je również na dłoni. Zauważył ukradkowe spojrzenie i dotknął policzka.

– W młodości miałem wypadek – wyjaśnił spokojnie. – Pod ubraniem też są blizny. Lepiej, że ich nie widać – dodał cichym, chrapliwym głosem, zdradzając, że był to dla niego drażliwy temat.

– Proszę wybaczyć, że się panu tak przyglądam – odparła przepraszająco. – Wcale pana nie szpecą, raczej upodabniają do pirata.

– Ależ, mademoiselle! – Zdziwiony, zamrugał powiekami.

– Trzeba by tylko zasłonić oko przepaską, dodać szablę i gadającą papugę – ciągnęła żartobliwie. – No i ubrać pana w białą koszulę z żabotem, zmysłowo rozpiętą do pasa.

Czarne oczy rozjaśniła szczera radość. Mężczyzna wybuchł śmiechem, który w uszach Gretchen zabrzmiał jak muzyka. Odniosła wrażenie, że rzadko bywa równie pogodny.

– Aha, jeszcze statek z czarnymi żaglami – dorzuciła.

– Do swoich przodków zaliczam Riffiana Berbera – wyjaśnił. – Nie można go jednak nazwać piratem, raczej korsarzem i buntownikiem.

– Wiedziałam! – tryumfowała, spoglądając w ciemne oczy. Wstrzymała oddech, pierwszy raz w życiu ogarnęło ją dziwne oszołomienie. Przy tym mężczyźnie wreszcie poczuła się jak prawdziwa kobieta. – Umie pan jeździć na wielbłądzie? – spytała nagle z zaciekawieniem.

– Czemu to panią interesuje? – odparł, więc bez słowa wskazała mężczyznę ze stadkiem wielbłądów, który stał przed jednym z nadmorskich hoteli.

– Chciałabym odbyć małą przejażdżkę, skoro nadarza się sposobność.

– Nie ma siodeł – uprzedził, gdy kierowca zaparkował i wysiadł, żeby otworzyć im drzwi. Popatrzyła na swoje szare spodnie i sandały.

– Brak także strzemion, prawda?

– Racja.

– Jakie śliczne! – Spojrzała tęsknie na wielbłądy. – Przypominają konie na szczudłach.

– Świętokradztwo! – oburzył się. – Jak pani może porównywać zwykłe juczne zwierzę do naszych cudownych koni rasy arabskiej!

– Jeździ pan konno? – spytała, unosząc brwi i spoglądając na niego.

– Naturalnie. – Z lekceważeniem popatrzył na garbate okręty pustyni. – Rzecz jasna, nie w garniturze. – Ten był od Armaniego, ale nie warto było o tym dyskutować.

Gretchen położyła dłoń na jego ramieniu. Rzadko czuła potrzebę, żeby kogoś dotknąć, ale tym razem odniosła wrażenie, że chce i może sobie na to pozwolić. Ten mężczyzna nie był już obcy, chociaż poznali się całkiem niedawno.

– Bardzo proszę. Nie chodzi mi o długą przejażdżkę. Po prostu chcę wiedzieć, jak to jest.

Utkwiła w nim błagalne spojrzenie zielonych oczu, które było dla niego jak rozkoszna pieszczota. Dłoń Gretchen dotykała tylko ubrania, a nie skóry, lecz mimo to gdy przez materiał poczuł miłe ciepło, zabrakło mu tchu i przez całą jego potężną, wysoką postać przebiegło osobliwe drżenie.

– Zgoda – powiedział nagle i cofnął się przed jej dotknięciem. Odsunęła dłoń, jakby się oparzyła. Domyśliła się, że tamten gest był mu niemiły. Powinna o tym pamiętać. Obserwowała go z uśmiechem, gdy ruszyli w stronę poganiacza wielbłądów.

– Dzięki! – powiedziała.

– Spadnie pani i złamie sobie kark – zaczął zrzędzić z posępną miną, ale Gretchen tylko machnęła ręką.

Przez chwilę tłumaczył coś wielbłądnikowi w dziwnym, niezrozumiałym dla niej j ęzyku, uśmiechając się i gestykulując z równym ożywieniem jak tamten. Obaj spoglądali na nią z rozbawieniem.

– Proszę tutaj podejść – zwrócił się do Gretchen wysoki mężczyzna, ruchem głowy wskazując niewielki drewniany stopień obok dobrze utrzymanego wielbłąda. Pojedynczy garb okryty był derką, na którą zarzucono cienkie plecione sznury, służące jako wodze.

– Zastanawiam się, czy… Ojej!

Towarzysz podróży chwycił ją w objęcia i uśmiechnął się, widząc jej zdumienie. Posadził ją na wielbłądzie, a w dłonie wsunął plecione wodze.

– Proszę mocno ścisnąć nogami garb – tłumaczył. – Poleciłem poganiaczowi, żeby poprowadził wielbłąda tą stromą uliczką tam i z powrotem… Żadnego galopu – zapewnił.

Gretchen wyjęła z przymocowanego do paska futerału aparat fotograficzny i podała wysokiemu mężczyźnie.

– Mógłby pan…

– Naturalnie – odparł z uśmiechem.

Zachichotała, gdy wielbłąd ruszył, bo zabawnie kołysał się na boki. Pomachała motocyklistom, którzy ją minęli, gdy poganiacz wolno prowadził wielbłąda tam i z powrotem wąską, brukowaną ulicą. Wysoki mężczyzna obserwował ich przez cały czas i robił zdjęcia. Nie wyglądał na człowieka pracującego w terenie. Trudno wyobrazić go sobie na wielbłądzie. Sprawiał wrażenie biznesmena. Na pewno obawiał się, że uliczny pył i niezbyt czysta sierść wielbłąda ubrudzą elegancki garnitur. Gretchen marzyła o dzielnym mężczyźnie, przemierzającym bezkresną pustynię na ognistym rumaku. Jej towarzysz podróży był wprawdzie przemiły i bardzo opiekuńczy, ale nie wytrzymywał porównania z bohaterskim szejkiem, postacią z powieści wydanej w roku 1920, której ekranizacją był film z Rudolfem Valentino. Ogarnęło ją rozczarowanie, więc skarciła się za te marzenia i ścisnęła mocniej wodze, podskakując rytmicznie na grzbiecie wielbłąda.

Gdy wrócili przed hotel, poganiacz zachęcił wielbłąda, aby ukląkł, a wysoki mężczyzna podał mu aparat i powiedział cicho kilka słów. Pomógł Gretchen zsiąść i nie wypuszczając jej z objęć, wskazał na obiektyw.

– Proszę o uśmiech – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu i zajrzał w ogromne, zdziwione oczy.

Rozpromieniła się natychmiast. Serce biło jej mocno, usta były rozchylone, a ich kąciki lekko uniosły się w górę. Ogarnęła ją dziwna tęsknota.

– Udana przejażdżka? – zapytał.

– Cudowna – odparła zdyszana, a potem z ociąganiem spojrzała mu w oczy. Wyczuwała pod palcami aksamitną gładkość tkaniny garnituru. Czarne oczy wpatrywały się w nią uporczywie. Objęta mocnymi ramionami, oddychała z trudem.

Poczuł jej oddech na policzku i zachmurzył się, mocno zmieszany. Puścił ją i podszedł do wielbłądnika, żeby odebrać aparat fotograficzny. Speszona Gretchen obserwowała go uważnie. Miała wrażenie, że popełniła straszliwą gafę, ale nie miała pojęcia, czym zawiniła. Wkrótce podszedł do niej i oddal aparat z uprzejmym uśmiechem, jakby nic nie zakłóciło radości, którą sprawiła jej pierwsza w życiu przejażdżka na wielbłądzie.

– Ta uliczka prowadzi do groty. Chodźmy.

Ruszyła przodem, a wysoki mężczyzna szedł za nią. Przed wejściem do Groty Herkulesa stal niewielki stragan. Przystanęła, żeby popatrzeć na płaski kamienny krążek, pewnie wycięty z jakiejś skamieliny. Zaciekawiona, wzięła do ręki to aksamitne w dotyku cudo.

– Pierwsza pamiątka? Czy mógłbym… – wymamrotał.

– Ale…

– Drobiazg. – Wymownym gestem przerwał j ej protesty, ruchem głowy wskazując wejście do jaskini. – Proszę się nie spieszyć, bo jest na co popatrzeć. Jaskinia kiedyś była zamieszkana, a miej scowy wapień służył do wytwarzania kamieni młyńskich i żaren. Zachowały się ślady wyrobisk.

Weszła do groty, w której powietrze było chłodne i wilgotne. Stąpając po kamiennej podłodze, wmieszała się w tłum turystów. Otwór w skale, wychodzący na Morze Śródziemne, kształtem przypominał Afrykę, a ściana miała okrągłe zagłębienia. Gretchen przypomniała sobie o kamieniach młyńskich. Nie wypuszczając z rąk pierwszej pamiątki, sięgnęła po aparat i fotografowała osobliwości groty, a gdy przystojny towarzysz podróży akurat nie zwracał na nią uwagi, także jemu zrobiła kilka zdjęć. Od razu go polubiła, i to dużo bardziej niż kogokolwiek do tej pory. Tylko pomyśleć, że nie znała nawet jego imienia!

Podeszła bliżej. Wpatrzony w fale, stał u wejścia do jaskini, z rękoma wciśniętymi w kieszenie. Twarz miał zamyśloną i ponurą. Kiedy stanęła obok niego, odwrócił się z uprzejmym uśmiechem.

– Nie wiem, jak się pan nazywa – powiedziała cicho. Zupełnie się rozpogodził, a w jego oczach błysnęły wesołe iskierki.

– Proszę się do mnie zwracać monsieur Souverain – odparł cichym, głębokim głosem.

– Pan Władca? – Roześmiała się. – A czy pan Władca ma jakieś imię? A może to pilnie strzeżona imperialna tajemnica? – wypytywała żartobliwie.

Zachichotał, szczerze rozbawiony, a potem powiedział z lekkim ukłonem:

– Philippe.

– Philippe – powtórzyła z uśmiechem, a czarne oczy jeszcze bardziej poweselały.

Wydął usta i zaproponował, energicznie ruszając w stronę wyjścia:

– Jedźmy dalej. Chce pani dzisiaj zwiedzić Asilah, prawda?

– Oczywiście – odparła skwapliwie, a potem dodała z wahaniem i obawą: – Mam nadzieję, że nie odciągnęłam pana od ważnych zajęć.

– Na dziś i jutro nie zaplanowałem żadnych ważnych zajęć – zapewnił i wybuchł śmiechem. – Tak samo jak pani, mam teraz krótkie wakacje.

– Domyślam się, że bardzo rzadko pozwala pan sobie na taki luksus – oznajmiła, spoglądając pod nogi, kiedy wąską, kamienistą ścieżką ruszyli pod górę, gdzie na parkingu czekało auto.

– Czemu pani tak sądzi?

– Zachowuje się pan jak typowy człowiek interesu – odparła, nie podnosząc wzroku. – Moim zdaniem przyjechał pan do Tangeru, żeby spotkać się z ważnymi osobistościami i sfinalizować dochodową transakcję.

– Zgadza się – przyznał – lecz sprawa upadła, zanim wysiadłem z samolotu. Oczywiście pracuję już nad kolejnym projektem i mam nadzieję, że tym razem szczęście mi dopisze.

Nie spostrzegła, że Philippe obserwuje ją ukradkiem oczyma rozświetlonymi szczerą radością. Nim wsiedli do hotelowego mercedesa, rozejrzała się wokół i na moment wstrzymała oddech.

– Kiedy opuszczałam Teksas, nie miałam pojęcia, czego się spodziewać – wyznała szczerze. – Tu jest wspaniale. Ludzie są serdeczni i uprzejmi. Czuję się jak u siebie w domu, choć stroje są inne, a wokół słychać głównie arabski lub berberyjski.

– Popatrzyła na niego, nie zamykając drzwi auta.

– Niewiele pani wie o Maroku, prawda? – spytał uprzejmie, a Gretchen znów się roześmiała.

– W telewizji mówi się wyłącznie o rozmaitych skandalach i aferach politycznych. Najlepszym pretekstem, żeby podać kilka ciekawostek dotyczących innego państwa, jest udany zamach na ważną osobistość.

– Tak przypuszczałem – mruknął, więc dodała z uśmiechem:

– Właśnie dlatego Maggie i ja postanowiłyśmy spędzić wakacje w Maroku. Chciałyśmy zobaczyć, jak tu się żyje. – Umilkła na chwilę, a potem dorzuciła, wyciągając rękę: – Skoro mamy już za sobą oficjalną prezentację, muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę z naszego spotkania, panie Souverain.

– Cała przyjemność po mojej stronie, droga Gretchen. – Ujął jej dłoń, całując delikatnie i czule, uporczywie przy tym spoglądając w zielone oczy.

W jego ustach pospolite imię zabrzmiało dziwnie tajemniczo i obco. Gdy musnął ustami ciepłą skórę, ogarnęło ją zakłopotanie, ale było to przyjemne uczucie, chociaż pod wpływem łagodnej pieszczoty przebiegł ją dreszcz. Trochę zbyt pospiesznie cofnęła dłoń, wybuchając śmiechem, aby pokryć zmieszanie. Philippe milczał, póki nie wsiedli do auta, obserwując ją z coraz większym zainteresowaniem. Wydawała się spłoszona, więc uznał, że trzeba rozładować atmosferę. Uśmiechnął się niefrasobliwie.

– Chce pani poznać historię Tangeru?

– Z przyjemnością – odparła.

– Pierwsi zjawili się tutaj Berberowie – zaczął z ożywieniem, zakładając nogę na nogę. – Ten dzielny koczowniczy lud…

Jechali szosą do Asilah, mijając wytwórnie korka i gaje oliwne. Gretchen wybuchła śmiechem na widok figlujących wielbłądów, które bawiły się w falach nad brzegiem oceanu.

– Chętnie pływają i wygrzewają się w słońcu – tłumaczył cierpliwie Philippe – niczym turyści podczas wakacji.

– Są miękkie i tłuściutkie, ale mniejsze, niż sądziłam. W filmach wyglądają inaczej.

– Widziała pani film Wicher i lewi – zapytał niespodziewanie. – Jedną z głównych ról gra Sean Connery.

– O tak, wiele razy – przytaknęła.

– Pałac, w którym mieszkał Raissouli, stoi właśnie w Asilah.

– A zatem to autentyczna postać? – Gretchen wstrzymała oddech.

– Zgadza się. Był słynnym rewolucjonistą, próbował obalić monarchię, ale mu się nie udało – wyjaśnił Philippe trochę ironicznie.

– Naprawdę? Byłam przekonana, że opowieść została wymyślona.

– Wiele wątków to istotnie fikcja – odparł – ale film bardzo mi się podobał. W moim kraju zagraniczna kinematografia święci prawdziwe tryumfy.

– Nie byłam we Francji – powiedziała Gretchen, przekonana, że rozmawia z Francuzem. – Na pewno jest tam bardzo pięknie.

– Cudowny kraj z bogatą historią – zgodził się, umyślnie nie wyprowadzając jej z błędu – jak większość europejskich państw. Kasbah Tanger jest warownią z czasu rzymskich podbojów. Już wcześniej była tam ważna twierdza.

– Jakie to pasjonujące – odparła z uniesieniem.

– Ciekawi mnie każdy stary kamień, zabytkowy dom, sklepik, no i ludzie tłoczący się w ciasnych zaułkach. To naprawdę baśniowa kraina.

– Bardzo panią interesują odległe terytoria.

– Zmrużył czarne oczy.

Gretchen spojrzała na niego i wyznała szczerze:

– Pewnie dlatego, że dotąd nie opuszczałam Teksasu. Nawet do Meksyku nie udało mi się pojechać. Nigdzie nie byłam i nagle podróż do Afryki! – Oczy jej zabłysły. – Mam wrażenie, że to sen.

– Muszę przyznać, że czuję tak samo – odparł z roztargnieniem, a potem uśmiechnął się i utkwił wzrok w szybie auta, obserwując nadmorski krajobraz.

ROZDZIAŁ TRZECI

Asilah kipiało życiem. Gretchen i Philippe dowiedzieli się od przewodnika, że dopiero po roku 1972 miasto wyszło poza stare mury. Teraz było za nimi wiele sklepów, wznoszono nowe budynki. Gdy krążyli, szukając parkingu, widzieli niewielkie wózki zaprzężone w osły, którymi ludzie przemieszczali się z jednej strony miasta na drugą. Obok kasbah, nad zatoką, biegła trzypasmowa arteria, a na chodniku rozlokowały się uliczne kawiarenki. Bojo objaśnił, że muszą okrążyć starówkę i pójść ku szosie. Tam właśnie znajdował się słynny jarmark pod gołym niebem, który dawniej odbywał się raz w tygodniu.

– Dzień targowy – powiedział Philippe, delikatnie biorąc Gretchen pod rękę, gdy szli zatłoczoną ulicą. Roiło się tam od wózków i aut. – Niezapomniane przeżycie.

Miał rację. Na targu z zachwytem podziwiała wspaniałe owoce i warzywa, zioła i przyprawy, wszystko znakomitej jakości i prześlicznie wy – eksponowane. Zachwycała się egzotycznymi specjałami, napojami, strojami i nakryciami głowy. Widziała też sporo wyrobów ze skóry, a ponadto żywe kurczęta i króliki wystawione na sprzedaż. Przy skraju targowiska, wśród bezładnie ustawionych namiotów, ludzie, osły i wielbłądy czekali, aż przyjdzie czas, by powrócić do maleńkich wiosek.

– Co za jakość! – zawołała Gretchen. – Mój Boże, nawet w naszych hipermarketach nie ma takiego wyboru. Brak jedynie lad chłodniczych.

– Racja. – Philippe wybuchł śmiechem. – Ale okoliczni mieszkańcy na pewno szybko wykupią cały przywieziony towar.

Tłumaczył cierpliwie, jak się nazywają i do czego są używane rozmaite przyprawy oraz różne gatunki oliwy. Potem Bojo poszedł z nimi w stronę miasta.

– Może coś do picia? – zaproponował Philippe.

– Wiele bym dała za ogromną butlę zwykłej wody – odparła zdyszana, sięgając do kieszeni po chusteczkę, żeby wytrzeć spocone czoło.

– Ja również – wyznał pogodnie.

Naradził się z przewodnikiem i obaj zaprowadzili ją do kawiarenki, gdzie zamówił dla niej wodę mineralną, a dla siebie miętową herbatę. Zapytał, czy się na nią nie skusi, ale odmówiła, zostając przy wodzie. Trochę się bała próbować napoju, który nie jest podawany w szczelnie zamkniętej butelce.

– Przed wyjazdem z Maroka koniecznie powinna pani zamówić napar z mięty – poradził. – To miejscowa specjalność.

– Obiecuję, ale teraz wolę się napić zimnej wody.

– Doskonale panią rozumiem. – Podał jej chłodną butelkę i sięgnął po swoją filiżankę. Podeszli do stolików umieszczonych pod miejskimi murami w cieniu rozłożystego drzewa. Przewodnik rozmawiał z właścicielem, który był jego znajomym. – Ten placyk należy do kawiarni – wyjaśnił Philippe. – Stali bywalcy płacą przy kasie i siadają tutaj.

– Urocze miejsce – przyznała Gretchen, obserwując przechodzących obok ludzi w sportowych ubraniach. – Widzę tu sporo turystów.

– Owszem. W Asilah trwa właśnie festiwal kulturalny. Sklepy na starówce mają wielu klientów, a miasto stara się pokazać z jak najlepszej strony. Impreza przyciąga turystów z całej Europy, Afryki… praktycznie z całego świata.

– Mówił pan, że znajduje się tu pałac słynnego rewolucjonisty – przypomniała.

Kiwnął głową, dopił miętową herbatę i podszedł do baru, żeby oddać filiżankę oraz spodek. Gretchen była zdziwiona, ponieważ większość turystów dostawała zwykłe naczynia jednorazowego użytku. Obserwując Philippe’a, stwierdziła, że właściciel lokalu odnosi się do niego z wyjątkową kurtuazją. Gdy zaczęła się rozglądać, dostrzegła stojących niedaleko mężczyzn, z wyglądu obcokrajowców. Nosili okulary przeciwsłoneczne i ciemne garnitury. Gdy Bojo zaparkował, zatrzymali się tuż za hotelowym mercedesem. Ciekawe, co ich tu sprowadziło. Puściła wodze fantazji i uznała, że to ochroniarze ważnej osobistości, podróżującej incognito. Obiecała sobie, że po powrocie do kraju dowie się od brata, jak funkcjonują agencje ochrony. Nagle przypomniała sobie, że nie wraca do domu, bo postanowiła lecieć do Qawi, i posmutniała.

– Pani się martwi – usłyszała nagle głos Philippe’a, który stał obok i uważnie ją obserwował.

– Przepraszam. – Zdobyła się na wymuszony uśmiech i wstała, sięgając po butelkę z niedopitą wodą. – Myślałam o nowej posadzie. Jestem bardzo ciekawa, czy ją dostanę.

– I oczywiście martwi się pani na zapas – powiedział z naciskiem, a Gretchen skrzywiła twarz.

– Nie lubię używać cudzych biletów lotniczych i podawać się za kogoś innego, nawet gdybym miała dzięki temu przekonać szejka, żeby mnie zatrudnił.

– Moim zdaniem niepotrzebnie się pani denerwuje. Co do biletów, recepcjonista chętnie zmieni rezerwację, a bilet zostanie wystawiony na właściwe nazwisko. Mustafa albo nasz Bojo… – Wskazał na przewodnika, który nadal był pogrążony w rozmowie z właścicielem lokalu. – Jeden z nich na pewno zawiezie panią na lotnisko i odprowadzi do poczekalni.

– Naprawdę?

– W Stanach obyczaje są inne? – Uśmiechnął się, widząc na jej twarzy ogromne zdziwienie.

– Raczej tak – odparła bez przekonania.

– Co kraj to obyczaj – odparł rzeczowo. – Przekona się pani, że tutaj życie codzienne wygląda inaczej niż w innych częściach świata.

– Już wiem – odparła i roześmiała się cicho. – Nie jestem pewna, czy to rozpieszczanie wyjdzie mi na dobre. Zwykła sekretarka z kancelarii adwokackiej nie zasługuje na takie względy.

– Moim zdaniem Gretchen Brannon wcale nie jest zwyczajna.

– Cóż pan wie o kobietach z Teksasu?