Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wnętrza wypalone lodem

Wnętrza wypalone lodem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65223-91-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wnętrza wypalone lodem

Wnętrza wypalone lodem” to wnikliwe męskie spojrzenie na świat kobiecych dążeń i namiętności. Arek Borowik, bazując na motywach zaczerpniętych z baśni, buduje pasjonujące, pełne napięcia i emocji współczesne historie. Prowokuje do stawiania pytań o granice moralne w obliczu pragnień, żądz i miłości. Jak daleko jesteśmy w stanie je przesunąć i co potrafimy poświęcić, by osiągnąć cel?

 

Polecamy również „Z góry widać tylko nic”.

Polecane książki

Lord Ban utracił w wojennej pożodze w Nortumbrii wszystko, na czym mu zależało – zamek, rodzinę i przyjaciół. Teraz jako najemny wojownik stara się odbudować swoją pozycję i znaleźć sojuszników. Musi bowiem rozprawić się z dawnymi wrogami i znaleźć żonę, aby przedłużyć swó...
Ksiazka ta niesie ze sobą mądre przesłanie, że życie jest ulotne i tylko od nas zależy jak je wykorzystamy i co z nim zrobimy. Książka wywwołuje w nas różne uczucia, czytając ją raz się śmiejemy, a za chwilę znowu wzruszamy. Lektura ukazuje nam jak ważne jest, byśmy pamiętali, że każdy dzień ...
Malajkat, czyli kto? Człowiek o wielu twarzach. Książka krok po kroku odsłania każdą z nich: tę najlepiej znaną, znakomitego aktora, ale także czułego męża i ojca, lubianego pedagoga, świetnego dyrektora teatru, dozgonnego przyjaciela… Każda z nich jest autentyczna, w każdej z nich jest so...
W serii powołanej dla uczczenia 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. oraz utrwalenia w polskiej świadomości zbiorowej wiedzy historycznej o genezie i przebiegu odbudowy państwa polskiego ukażą się monografie, biografie i źródła, dla których tematyczną klamrą będzie idea pol...
Co wspólnego ma katastrofa finansowa Forda znana jako Edsel, niewiarygodnie szybki rozwój Xeroxa czy skandale w General Electric i Texas Gulf Sulphur? Każda z tych historii jest przykładem tego, jak chwila sławy i rozgłosu definiuje znaną firmę. Te naprawdę godne uwagi, fascynujące opowieści są do d...
Kajtuś jest zwyczajnym chłopcem - trochę psoci, trochę zmyśla i uwielbia słuchać historii opowiadanych przez babcię. Pewnego dnia odkrywa, że potrafi czarować. Początkowo wykorzystuje swoją nową umiejętność do zabawy: zamienia kredę w mydło, kanapkę klasowego łasucha w żabę, a przed odpowiedzią w sz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Arek Borowik

Copyright © by Arkadiusz Borowik

Copyright © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Agnieszka Brach, Jolanta Chrostowska-Sufa

Projekt okładki i stron tytułowych: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Na okładce wykorzystano fragmenty zdjęć: postać kobiety – Copyright © by Aliaksei Lasevich (fotolia.pl); ślady na śniegu – Copyright © by skeeze (pixabay.com)

ISBN: 978-83-65223-91-3

Słupsk/Warszawa 2017

Wydawnictwo Dobra Literatura

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

…Wtenczas przemówił doń sługa:

– Tak bardzo chciałbym wiedzieć to, o czym nie wiem,

a jednocześnie zapomnieć, czego się dowiedziałem…

I odrzekł mu na to Pan:

– Spierdalaj.

Wprowadzenie do opowieści, w którym bohaterowi jest zimno, a prezes sądzi, że jest inaczej

W nocy z czternastego na piętnastego listopada bieżącego roku o godzinie trzeciej czterdzieści siedem Strawiński zrozumiał, że marznie. Odkrycie to poruszyło go bardzo, bowiem od jakiegoś czasu odczuwał dziwny dyskomfort, którego nie umiał nazwać.

– Oto przewaga rozumu nad emocjami – powiedział, waląc ręką w ścianę.

Radość była krótkotrwała, bo zrozumienie, że marznie, nie sprawiło, że Strawiński przestał marznąć. Sprawdził kaloryfery. Były ciepłe. Okna – szczelne. Opatulił się kołdrami, kocami i czekał na nadejście ciepła. Nad ranem szczękał zębami tak głośno, że gdyby w ogóle mógł zasnąć, to nie mógłby zasnąć.

– Cholera – mruknął i wygrzebał się ze swojego leża, które przypominało teraz niedźwiedzią gawrę.

Popijał gorącą kawę, grał w bierki i słuchał wiadomości radiowych. Kiedy spod sterty oszczepów próbował wyciągnąć wiosło, jakiś facet z uśmiechniętym głosem oznajmił, że nadchodzi surowa zima. Strawiński się zmartwił, chociaż do tej pory zwykle sobie z nią radził.

Przez następne dni poczucie zimna nie opuszczało go ani na chwilę. Po tygodniu postanowił pójść do lekarza, ale wkrótce potem postanowił, że nie pójdzie. Bał się diagnozy. Jeżeli lekarz powie mu, że jest śmiertelnie chory albo wręcz umiera, nie będzie miał żadnego pola manewru. To znaczy będzie mógł nawymyślać lekarzowi od konowałów czy felczerów, ale Strawiński nie znosił agresji i poza wyjątkami kiedy jej używał, w zasadzie jej nie używał.

– Musisz iść do doktora – powiedziała mu dziewczyna, którą bardzo lubił. Pracowała na poczcie, na której Strawiński zaopatrywał się w artykuły papiernicze i broszurki kulinarne z przepisami benedyktynów. Dziewczyna nie chciała słuchać jego argumentów i Strawiński zaczął ją lubić mniej. Ponieważ jednak sypiali ze sobą od czasu do czasu, zważył wszystkie za i przeciw, po czym uznał, że się poświęci. Obiecał jej, że pójdzie do doktora. Strawiński rzadko łamał dane słowo, ale miał szatański plan.

Dwa piętra pod nim mieszkał Andrzej Drzazga. Zdarzało im się ucinać pogawędki w czasie spacerów z psami. Drzazga posiadał dwa psy, a Strawiński żadnego. Cała czwórka przepadała za spacerami. Podczas jednego z nich sąsiad przyznał mu się, że jest habilitowanym doktorem herpetologii.

Wieczorem Strawiński zaopatrzony w butelkę siedemdziesięciodwuprocentowej śliwowicy stanął przed drzwiami Andrzeja Drzazgi. Doktor, jak na naukowca przystało, nie dziwił się niczemu. Usiedli w przytulnym gabinecie, a pani doktorowa zrobiła im kanapki. Strawiński postanowił być szczery. Bez ogródek opisał Drzazdze swój problem.

– Cholera – powiedział Drzazga.

– Słyszał pan o czymś takim? – spytał Strawiński, delektując się wielowarstwową kanapką.

– Tak – przyznał Drzazga. – To przypadłość, na którą cierpią wszystkie gady.

– Niedobrze – zaryzykował Strawiński, chociaż żywił ogromny szacunek do zwierząt.

Uważał, że zwierzęta to ludzie, tyle że na wyższym stopniu rozwoju. Przewidywały własną śmierć, były szczere w uczuciach i z tego, co się orientował, żaden gatunek nie wykształcił systemu podatkowego.

– Gady nie są stałocieplne – zafrasował się naukowiec i Strawiński zadrżał teraz również ze strachu, bo doktor znał się na gadach jak mało kto.

– Myśli pan, że na drodze ewolucji nabyłem braku stałocieplności?

– To mało prawdopodobne – zamyślił się Drzazga. Jedną ręką wertował grube księgi, z których sypał się kurz, a drugą pieścił pełny kieliszek.

– No to już nie wiem – zniechęcił się Strawiński. Teraz dopiero się zorientował, że traktował Drzazgę jak ostatnią deskę ratunku.

Dopili resztę śliwowicy i Strawiński miał iść do domu, kiedy doktor wyciągnął z szafki butelkę koniaku. Jego żona przyniosła im słone paluszki i słodkie ciasteczka. Rozmawiało im się dobrze. Strawiński opowiedział doktorowi o problemach w swojej pracy, doktor uchylił mu rąbka tajemnicy, na czym polega znój bycia herpetologiem, i ani się obejrzeli, kiedy niebo za oknem zrezygnowało z bycia czarnym.

Kiedy żona Drzazgi weszła do gabinetu po raz trzeci, zastała ich w doskonałej komitywie. Małżonek zarykiwał się śmiechem, kiedy Strawiński demonstrował mu własną wersję bycia gadem. Leżał pod lampą z otworzoną jak krokodyl paszczą. Obaj żałowali, że Drzazgowie hodują psy, a nie kanarki, które mogłyby wydłubywać Strawińskiemu resztki pokarmu spomiędzy zębów. Potem panowie umówili się na wieczór i rozeszli do swoich zajęć.

Strawiński zjawił się w biurze pierwszy, czego zwykle nie praktykował, a nawet uważał za niepoważne. Tym razem jednak było to konieczne. Musiał zrobić to, co musiał zrobić, a nie chciał o tym z nikim dyskutować. Pomieszczenie, w którym pracował, miało wymiary średniej wielkości lotniska. Pod ścianami swoje żebra prezentowały kaloryfery. Strawiński metodycznie odkręcił wszystkie kurki na maksimum, ale to go nie zaspokoiło. Korzystając z nieobecności wszystkich, przyciągnął do swojego biurka cztery farelki, trzy przenośne kaloryfery olejowe i dziewięć biurowych lamp. Strawiński nie był elektrykiem, ale interesował się wiedzą i wyczytał kiedyś, że żarówki generują bardzo dużo energii cieplnej.

Włączył wszystkie urządzenia i poszedł do sklepu po spirytus. Kiedy wrócił, jego stanowisko pracy było lodowato zimne, a na jego krześle siedział Artur Marszałek. Stukał palcami po blacie, co było u niego oznaką zdenerwowania.

– Musimy porozmawiać – stwierdził Marszałek i Strawiński nie mógł nic na to poradzić. Marszałek był od niego znacznie młodszy wiekiem oraz znacznie starszy stopniem. Gdyby Strawiński miał pamięć do takich rzeczy, wiedziałby, że Artur Marszałek, pracujący w firmie od trzech lat, dochrapał się stopnia starszego lidera seniora koordynującego dyrektora kreatywnego ósmego (ostatniego) stopnia na prawach specjalisty do spraw opracowywania strategii struktury. Strawiński musiał przyznać, że Marszałek robi zawrotną karierę. Można było się tego spodziewać po tym, jak drugiego dnia po przyjęciu kupił talię kart i nauczył się grać w wojnę. Gra w wojnę była wielką namiętnością samego Wiktora Jędrzeja Maksymiuka, który twierdził, że jest to najlepsza alegoria życia. Często widywano ich dyskutujących o wyższości siódemki nad czwórką.

Strawiński przeczuwał, że pomysł obstawienia się urządzeniami grzewczymi nie przypadnie do gustu Marszałkowi. Przełożony był człowiekiem zasadniczym i do gustu przypadały mu tylko rzeczy, które przypadały do gustu wszystkim. Oczywiście Strawiński nie był idiotą, w dodatku zwykle starał się zapobiegać konfliktom. Wiedział, że odkąd Marszałek stał się bardzo ważny, był tak zajęty, że nie miał czasu na pracę. Dni w biurze upływały mu na wycieńczających debatach w sali konferencyjnej, w której razem z innymi najważniejszymi ludźmi zastanawiali się nad podejmowaniem kluczowych dla projektu decyzji. Według ostatnich przecieków mówiło się, że zbliżają się do ich podjęcia.

Niestety tego dnia Marszałek przyszedł na swoje miejsce, bo narady się opóźniły z powodu szkolenia na temat tego, co robić, żeby narady się nie opóźniały.

– Musimy porozmawiać – przypomniał Marszałek, wyrywając Strawińskiego z ponurych rozmyślań.

– Dobrze.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Co?

– Nie udawaj idioty.

– Dobrze.

– Ściągnąłeś wszystkie urządzenia grzewcze z biura i wpiąłeś do jednego przedłużacza. Przez ciebie wywaliło bezpieczniki!

– Nie pomyślałem o bezpiecznikach – zafrasował się Strawiński.

– A o czym myślałeś?

– O tym, że jest mi bardzo zimno.

– Jak zawsze myślisz tylko o sobie. – Marszałek wydął pogardliwie wargi różowe jak dwie parówki.

– Przepraszam – powiedział Strawiński, zastanawiając się, czy to, co usłyszał, jest prawdą, i wydawało mu się, że w dużej mierze jest.

Marszałek, który otworzył usta, żeby kontynuować tyradę, musiał je zamknąć, bo nie spodziewał się tak szybkiej kapitulacji podwładnego. Strawiński odniósł wrażenie, że Marszałek jest rozczarowany.

– Zanieś to wszystko na swoje miejsce. – Usłyszał polecenie służbowe.

Strawiński odniósł to, co wcześniej przyniósł. Pracownicy, których mijał, unikali jego wzroku, ponieważ dostał naganę od przełożonego, co oznaczało, że przez pewien czas będzie traktowany jak trędowaty. Nosząc ciężary, miał nadzieję, że się rozgrzeje, ale tylko się spocił.

Przez resztę dnia usiłował pracować, ale nie mógł się skupić, bo było mu zimno, więc poprosił Madzię z recepcji, żeby mu pomogła. Okazało się, że popełnił błąd. W dodatku musiał to być wielki błąd, ponieważ tym razem został wezwany na rozmowę nie ze zwykłym starszym liderem seniorem koordynującym dyrektorem kreatywnym ósmego stopnia na prawach specjalisty do spraw opracowywania strategii struktury, ale z samym prezesem. Z Wiktorem Jędrzejem Maksymiukiem…

Prezes czekał na niego w przeszklonym pokoiku, który pracownicy nazywali pokojem zwierzeń. Strawiński minął się w drzwiach z sekretarką, co mogło oznaczać, że sprawa jest poważna i ma charakter poufny albo że sprawa jest nieistotna i nikt nie musi robić z niej oficjalnej notatki.

Maksymiuk chodził wzdłuż ścian małego pomieszczenia i z powodu długiego nosa skojarzył się Strawińskiemu z tapirem chodzącym po klatce.

– Pewnie ci się kojarzę z tygrysem zamkniętym w klatce – powiedział Maksymiuk, a Strawiński skinął głową. – Ale zapewniam cię, że czuję się gorzej niż ten piękny, fascynujący kocur pozbawiony wolności.

– Może wezwijmy lekarza – zaproponował Strawiński, pocierając sobie ramiona. Miał gęsią skórę.

Nie jestem chory! – Maksymiuk zatrzymał się przed Strawińskim, prawie dotykając go nosem.

„Zdecydowanie mój tapir jest lepszy od jego tygrysa” – pomyślał Strawiński, zadowolony, że ma lepsze skojarzenia niż Maksymiuk.

– Czy ta firma przypomina ci burdel?

– Nie wiem. Nigdy nie byłem w burdelu – powiedział zgodnie z prawdą Strawiński, zastanawiając się, czy nie powinien skłamać dla swojego dobra. Martwiło go to, że odruchowo zawsze mówi prawdę.

– Myślisz, że ja byłem? – zdenerwował się Maksymiuk, chociaż wcześniej też był zdenerwowany.

– Myślę, że nie – zgadywał Strawiński.

– Właśnie. – Prezes pokiwał głową. Wydawał się mniej zdenerwowany niż przed chwilą, ale bardziej zdenerwowany niż na samym początku. Strawiński znał się na stopniach zdenerwowania Maksymiuka. Było ich prawie tyle, ile stopni funkcji pracowników firmy.

Maksymiuk zmarszczył brwi i próbował sobie coś przypomnieć.

– Straciłem wątek – przyznał się, czym bardzo Strawińskiemu zaimponował.

– Mówił pan, że wygląda jak tygrys i że nigdy nie był w burdelu – podsunął Strawiński i dodał: – Może byśmy tak kiedyś razem poszli?

– Zawsze chciałem cię wyrzucić. – Maksymiuk uśmiechnął się złowrogo, ale według Strawińskiego nawet teraz nie wyglądał jak tygrys, co najwyżej jak złowrogo uśmiechnięty tapir. – Cieszę się, że dałeś mi powód.

– Jestem niewinny – powiedział Strawiński, a prezes wybuchnął śmiechem. – Pół godziny temu twój przełożony Arek Marszałek powiedział mi, że…

– Artur – wtrącił Strawiński.

– Co Artur? – Maksymiuk przyglądał mu się podejrzliwie.

– Artur Marszałek jest moim przełożonym.

– A co z Arkiem?

– Nie wiem.

– Wyrzucili go?

– Nie.

– To są bracia czy zbieżność nazwisk? – spytał prezes, a jego pytanie do tego stopnia zaskoczyło Strawińskiego, że nie umiał na nie odpowiedzieć.

– Nieważne. Jeden z nich powiedział mi, że widział cię w jednym pokoju z recepcjonistką.

– To prawda – zgodził się Strawiński.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

Strawiński poczuł, że pytanie jest piekielnie podchwytliwe.

– Ma na imię Magda.

– Nie obchodzi mnie, jak ma na imię, tylko co tam robiliście! – Maksymiuk znów zaczął krzyczeć, a małe pomieszczenie potęgowało nieprzyjemne wrażenie.

– Ja leżałem – pospieszył z wyjaśnieniem Strawiński.

– Byłeś goły.

Tak. Poprosiłem Magdę, żeby natarła mnie spirytusem, który przez ubranie gorzej się wchłania.

– Dlaczego kazałeś nacierać się spirytusem?

Nie kazałem – obruszył się Strawiński. – Poprosiłem ją.

Co to za różnica? – Maksymiuk nie tylko znów zaczął krzyczeć, ale też znów zaczął chodzić, a siedzący Strawiński nie wiedział, czy ma wstać, więc nie wstał. – Odpowiadaj!

– Nacierała mnie spirytusem, ponieważ picie alkoholu w biurze nie jest mile widziane – powiedział Strawiński lekko urażonym tonem.

– Nie, nie jest mile widziane, tylko całkowicie zabronione!

– Tym bardziej postąpiłem właściwie.

Maksymiuk zatrzymał się w pół kroku z nogą uniesioną nad ziemią. „Tym razem przypomina marabuta” – pomyślał Strawiński, przekopując w pamięci listę ptaków brodzących. Marabut wydał mu się najwłaściwszy.

– W tej firmie nie wolno przyjmować alkoholu w żaden sposób – mówił cicho, ale przez zaciśnięte zęby prezes. – Ani doustnie, ani przez pory skóry.

– Słyszałem, że niektórzy degeneraci upijają się per rectum – wtrącił Strawiński, któremu bardzo zależało na złagodzeniu konfliktowego charakteru rozmowy.

– Co? – Noga Maksymiuka opadła na podłogę.

– Wlewają sobie alkohol do dupy. Wydaje mi się, że to strasznie szczypie. – Strawińskiego otrzęsło na samą myśl, chociaż i tak go trzęsło z zimna.

– Przestań – szepnął prezes. – Wynoś się stąd. – Strawiński był gotów przysiąc, że Maksymiuk ma łzy w oczach. – Nie ma nic na twoje usprawiedliwienie.

– Jest. Ja nie chciałem się napić, tylko rozgrzać.

– Kłamiesz.

– Od paru dni jest mi zimno.

– To nie możesz się ciepło ubrać albo przynieść sobie jakąś grzałkę?

– Zrobiłem to, ale dostałem upomnienie od Marszałka.

– Którego? – Groźnie zmarszczył brwi prezes.

– Jednego z nich. – Strawiński mimo wszystko nie chciał donosić na przełożonego, który wydawał mu się nudny.

– I ja mam w to uwierzyć?

– Tak.

– Dlaczego?

– Bo to prawda.

Strawiński złapał prezesa za rękę, a ten odsunął się jak oparzony.

– Jesteś zimny jak trup.

– Bardzo mnie to martwi, dlatego poprosiłem Magdę, żeby mi pomogła. – Położył nacisk na słowo „poprosiłem”.

– W takim razie dlaczego ona była nago?

– Nie wiem – przyznał Strawiński. – Może było jej gorąco? Mówiła, że tam jest gorąco.

– Czasami nienawidzę cię tak bardzo, że aż mi wstyd. – Maksymiuk ciężko usiadł na krześle i kręcił głową jak człowiek dokonujący wielkiego odkrycia.

– Współczuję – powiedział smutno Strawiński.

– Nie wiem, co by się musiało stać, żeby to się zmieniło. – Prezes spojrzał mu prosto w oczy, a w jego spojrzeniu nie było nienawiści, tylko jakaś troska zmieszana z zabobonnym lękiem.

– Może po prostu coś panu opowiem? – podsunął Strawiński, któremu zrobiło się szczerze żal prezesa.

– Mów – machnął ręką Maksymiuk. – Tylko przestań szczękać zębami.

– Obawiam się, że to niemożliwe.

– Trudno – mruknął prezes, usiadł na krześle i zapatrzył się w sufit.

Gerda kontra Regina, czyli odwieczny konflikt jajników

Obudził ją piętnaście po drugiej. Kiedy zasypiała, zegar ustawiony przy łóżku wskazywał pierwszą czterdzieści pięć. Usiadła, jakby miała sprężynę zamiast kręgosłupa. Kiedy otwierała oczy, trzymała go już w ramionach. Był ciepły i pachniał mlekiem. To nie był zapach jej mleka – myślała, tuląc dziecko do piersi.

– Kochanie… – szepnął Artur.

– Kładź się – warknęła, chociaż nie chciała, żeby tak to zabrzmiało.

Mały nie przestawał płakać, więc wstała i podrygiwała rytmicznie. Artur chciał odebrać niemowlę, ale odwróciła się do niego plecami.

– Ponoszę go – poprosił.

– Nie.

– Teraz moja kolej – przekonywał ją, chociaż wiedział, że jego kolej nie została uwzględniona od dwóch tygodni. Od momentu, kiedy dziecko zamieszkało z nimi.

– Poradzę sobie – powiedziała i wyszła z sypialni, przystając w progu, tak żeby małe ciałko nie zawadziło o futrynę.

Artur ruszył za nią, ale zrezygnował. Pójście za Gerdą oznaczało konflikt, a on nie chciał konfliktu. Byli małżeństwem od czterech lat i kłótnie zdarzały im się rzadko. Dopóki nie pojawił się Kajetan. Dziecko, o które starali się tak długo, zamiast połączyć, podzieliło ich skuteczniej niż oczekiwanie jego narodzin.

Artur usiadł na łóżku. Przetarł dłońmi zapuchnięte oczy i w otępieniu słuchał to słabnącego, to znowu narastającego płaczu.

Gerda chodziła po niewielkim salonie. Nie byli bogaci, a jej nigdy to nie przeszkadzało. Wychowała się w robotniczej rodzinie, w której nie było dostatku. Było za to pełno dzieci. Potem te dzieci porodziły własne dzieci. Wszystkie, tylko nie ona. Gerdzie ta sztuka się nie udała.

Człowiek jest narażony na wiele upokorzeń. Czyhają na niego wszędzie. Pęd do władzy, przekonanie o własnej wyższości, radość gardzenia i te wszystkie elementy sprawiają, że upokorzenie i upokarzanie są bardziej naturalne niż wyrozumiałość i przebaczenie. Najstraszniejszym upokorzeniem jest upokorzenie we własnych oczach. Utrata szacunku do samego siebie – owoc tak gorzki, że trudno przełykać jego sok, nie tracąc zmysłów.

Gerda była najmłodsza z rodzeństwa i zawsze marzyła o szczęśliwym domu. Pod tym względem nie różniła się od innych dziewczynek, może tylko tym, że jej marzenia były intensywniejsze i bardziej konkretne. W wieku sześciu lat miała w głowie wyraźny obraz swojego dorosłego życia, a potem krok po kroku realizowała dziecięce wizje.

Ukończyła studia pedagogiczne i została wychowawczynią w przedszkolu. Kochała dzieci, a dzieci kochały ją. Jeszcze na studiach poznała Artura. Nie wyglądał jak ten, którego sobie wymarzyła. Nie był wysokim blondynem o zagadkowym spojrzeniu, ale miał coś, o czym jako dziecko marzyć nie mogła – kochał ją tak bardzo, że przez długi czas uważała, że to tylko poza. Zbyt wyrazista, żeby mogła być prawdziwa. Kiedy się poznali, miała dwadzieścia trzy lata i już wiedziała, że w przyrodzie nie istnieją rzeczy idealne. Wystarczy odpowiednie szkło powiększające i wszystko staje się inne, niż się wydawało. Staje się prawdziwe.

Artur przez dwa lata starań o jej względy nie zawiódł jej nigdy, chociaż nie ułatwiała mu zadania. Kiedy poprosił ją o rękę, powiedziała mu „nie”, a on się rozpłakał. Nie ukrywał bólu, który przeszył również jej serce. Była zaskoczona i zrozumiała, że jej ból nie był spowodowany litością. Wkrótce później wzięli ślub, a Gerda miała szczęście przekonać się, że wspólna zwykłość nie tępi uczuć Artura. Jej ukochanym wspomnieniem było przebudzenie pewnego niedzielnego poranka. Jej mąż jeszcze spał, a dzień zapowiadał się obrzydliwie. Mimo szarości kłębiącej się za oknem, mimo nieprzyjemnych wrzasków srok tłukących się po parapecie spłynęło na nią uczucie szczęścia tak wielkiego, że przez chwilę przyduszona jego ciężarem nie mogła oddychać.

Potem radość życia zaczęła z niej wyciekać. Szczęście ma intensywny zapach, który źle przechowywany szybko się ulatnia. Przez cztery lata starali się o dziecko. Cztery długie lata zdobywania i tracenia nadziei rozchwiały ją psychicznie. Pogodna kobieta zamieniła się w neurasteniczkę skorą do płaczu i wybuchów agresji. Dzieci w przedszkolu przestały się do niej garnąć. Gerda przestała lubić swoją pracę. Pewnego razu uderzyła chłopca, który nie chciał jeść owsianki. Musiała odejść.

Kiedy się dowiedziała, że jest bezpłodna i nikt ani nic tego nie zmieni, pracowała już jako sekretarka w szkole. Licealiści jej nie drażnili. Chodziła do pracy, wracała do domu, zjadała byle co, zażywała proszki nasenne i kładła się do łóżka. Wiedziała, że rani Artura, ale wiedziała też, jak bardzo się stara, żeby nie zranić go bardziej. Trwali tak przez kilka miesięcy. Kilka najstraszniejszych miesięcy w ich życiu.

Kajetan przestał płakać, a ona znieruchomiała i czekała w napięciu. Chłopiec zaczerpnął oddech przerywanym westchnieniem, ale nie otworzył oczu. Oddychał coraz równiej, a Gerda trwała w bezruchu. Chciała poczekać, aż chłopiec głębiej zaśnie. Potem położy go do łóżka, modląc się, żeby się nie obudził. Kajetan cierpiał na niemowlęce bóle brzucha, których nie mogli uśmierzyć. Próbowali wszystkiego, ale ani farmakologiczne, ani domowe sposoby nie skutkowały. Lekarz twierdził, że w piątym miesiącu życia te kolki ustaną. Artur powiedział jej, że nie wytrzyma tyle czasu, sypiając po dwie godziny dziennie. Ale co on mógł wiedzieć? On był ojcem. Ona nie umiała urodzić dziecka, ale to nie znaczy, że nie potrafi go kochać. To wcale nie znaczy, że nie potrafi być jego matką. Będzie najlepszą matką, jaka stąpała po Ziemi. Da swojemu dziecku wszystko. Jeżeli będzie musiała podarować mu swoje życie, nie zawaha się ani przez moment. Bo teraz to już było jej dziecko. Rok później w zupełnie innym miejscu całkowicie inna kobieta również obudziła się w środku nocy. Regina zastanowiła się, dlaczego nie śpi. Wieczorem Robert przez kilka godzin pieprzył ją na wszystkie możliwe sposoby, a ona robiła wszystko, żeby nie ziewać. Traktowała seks jak ćwiczenia rozciągające, tyle że czerpała z tego mniej przyjemności. Robert nie miał o tym pojęcia. Był jej potrzebny, a ona potrafiła się poświęcić. Pod warunkiem że wiedziała po co. Zwykle wiedziała.

„Obudziła mnie cisza” – pomyślała, kiedy uświadomiła sobie, że mężczyzna obejmujący ją ramieniem przestał chrapać.

Zmęczony Robert chrapał, a zmęczona Regina zasypiała tak mocno, że jej to nie przeszkadzało. „Co za wspaniała symbioza” – parsknęła śmiechem.

Robert uniósł się na łokciu i rozglądał się jak człowiek, który nie wie, gdzie jest. Jak mały chłopiec, który wyjechał na kolonie i któremu przyśnił się koszmar.

– Z czego się śmiejesz? – spytał, oblizując spierzchnięte wargi. Poprzedniego wieczoru wypił sporo alkoholu, więc kac zaczynał meliorować jego organizm.

– Z ciebie. – Wbiła w jego opalony tors palec z długim paznokciem. – Z siebie – dodała, odrzucając do tyłu swoje długie białe włosy. Farbowała je od osiemnastego roku życia. Były jej znakiem rozpoznawczym. Jak dowód osobisty. W słabym świetle lampki nocnej skrzyły się jak śnieg w księżycową noc.

– Chętnie pośmieję się z tobą. – Chwycił jej dłoń i odsunął paznokieć od skóry, na której zostało wgłębienie.

– Może kiedyś przyjdzie na to czas.

– Dlaczego nie dzisiaj?

– Dzisiaj byś tego nie zrozumiał.

Patrzył na nią z mieszaniną pożądania i niechęci.

– Po co zadajesz się z idiotą? – próbował sprowokować.

– Kocham cię – powiedziała, patrząc mu w oczy.

Kłamała od dziecka. Lubiła to robić i robiła to dobrze.

Złapał ją za pierś.

– Jesteś niesamowita, wiesz?

Pokiwała głową, zdjęła jego dłoń z piersi i odrzuciła kołdrę.

– Nie zabieraj mi jej – poprosił.

– Idę do łazienki.

Wstała i przeciągnęła się bez skrępowania. Uważała się za atrakcyjną kobietę. Czuła, jak przebiega wzrokiem po całym jej ciele. Zatrzymał się na bliźnie w dolnej części brzucha, więc uderzyła go w twarz. To był odruch.

– Ile razy mam ci mówić, żebyś się na to nie gapił? – szepnęła przez zaciśnięte zęby.

– Przepraszam – powiedział, rozcierając policzek. – Dowiem się kiedyś, dlaczego blizna po wyrostku doprowadza cię do szału?

– Nie.

– Lubię konkretne odpowiedzi.

– Muszę być dla ciebie tajemnicza, żebyś nie przestał mnie kochać. – Mrugnęła do niego.

Zależało jej na nim, a nie potrafiła powstrzymać agresji w tej sprawie. W tej jednej sprawie nie była sobą i doprowadzało ją to do wściekłości. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że tylko w tej sprawie jest sobą.

– To ci nie grozi – powiedział z czułością, której nie rozumiała.

Weszła do łazienki i starannie zamknęła za sobą drzwi. Usiadła na rogu wanny i patrzyła w swoje odbicie w białych płytkach. „Co się z nim teraz dzieje?” Po raz pierwszy ośmieliła się zadać sobie to pytanie. Wiedziała, że pozostanie bez odpowiedzi. Życie traktowała jak walkę, a przegrane ją frustrowały. W tym przypadku nie miała szans. Nie wiedziała, kto je wychowuje. Nie wiedziała, gdzie mieszka. Nie wiedziała nawet, czy jest chłopcem, czy dziewczynką. Taka była umowa. Pieniądze, które za nie dostała, uratowały ją. Teraz wszystko szło zgodnie z planem. Tylko ta blizna. Gdyby nie ona, wszystko byłoby w idealnym porządku.

– Nie bierzesz wózka?

Artur stał przed lustrem i wiązał krawat.

– Idziemy na plac zabaw, to tylko kawałek. Będzie nam tylko zawadzał.

Gerda kucnęła przed Kajetanem i wsunęła mu nóżki w nowe buty.

– Popatrz, synku, to twoje pierwsze prawdziwe trampki.

– Tlamki – powtórzył dzieciak, podnosząc w górę długą sznurówkę.

Roześmiali się. Uwielbiali, kiedy Kajetan przekręcał nowo poznane słowa. Jak na dwuipółletnie dziecko mówił całkiem nieźle.

– Trampki – powtórzyła przesadnie wyraźnie Gerda.

– Daj mu spokój, ja w jego wieku potrafiłem mówić „mama”, „tata” i „piciu”.

– Co mi chcesz przez to powiedzieć? – Jej twarz stężała w napięciu.

– Nic poza tym, że miałem ciężką mowę.

– Widocznie Kajetan wdał się we mnie, bo ja szybko zaczęłam mówić.

Nie spuszczała z niego wzroku.

– Wspominałaś o tym. – Artur stłumił ciężkie westchnienie i podszedł do Kajetana, który podniósł do góry obie sznurówki tak, że jego stopa wyglądała jak chrząszcz z długimi czułkami.

– To są bardzo wygodne butki, wiesz? – Artur zmierzwił chłopcu włosy. To był jego ulubiony odruch czułości w stosunku do dziecka.

– Tak – odpowiedział Kajetan i wyszczerzył w uśmiechu małe ząbki.

– Tata idzie do pracy. Bądź grzeczny.

– Pa, pa.

Artur pocałował go w głowę, po czym pochylił się nad żoną sznurującą chłopcu trampki.

– Do zobaczenia, kochanie.

Gerda się podniosła.

– Przepraszam – powiedziała cicho.

– Nie żartuj. – Pocałował ją w usta.

– Nie umiem się od tego uwolnić – mówiła, mijając go wzrokiem. Czekał, bo wiedział, że jeszcze nie skończyła. Cieszył się, że chce o tym mówić, bo zwykle nie chciała. – Nie wiem, kim ona jest. Czy jest mądra, czy głupia? Czy umie ładnie śpiewać, rysować?

– To takie ważne? – zaryzykował pytanie.

– Tak. Nie wiem, co w nim śpi. Chciałabym, żeby był dobrym człowiekiem.

– Patrzyła na niego błagalnie, chociaż o nic nie poprosiła. Przytulił ją.

– Będzie dobrym człowiekiem, bo go tak wychowamy.

– Nie wierzysz w geny? – odsunęła się od niego.

– Wierzę, że można odziedziczyć talent. Skłonność do bycia dobrym albo złym można wypracować. Nazywamy to wychowaniem.

Długo rozważała jego słowa, aż wreszcie zaczęła twierdząco kiwać głową. Artur odetchnął z ulgą. Nigdy nie przyznałby się Gerdzie, że kiedyś próbował się dowiedzieć, kim jest biologiczna matka Kajetana. Bezskutecznie.

– No idziemy? – Chłopiec zsunął się z fotela i wszedł między nich, zadzierając głowę, aż otworzyła mu się buzia.

– Idziemy – powiedziała Gerda i wzięła go za rękę.

Mieszkali na nowym osiedlu, na którym młode drzewka były rachityczne i podtrzymywały je paliki. Brak zieleni rekompensowała mnogość placów zabaw, za którymi przepadał Kajetan. Miał bardzo żywe usposobienie, co było powodem ciągłych pytań zadawanych Gerdzie przez Gerdę. Artur twierdził, że on był spokojnym dzieckiem.

– Mamo – zagadnął Kajetan, przeciągając samogłoski.

– Słucham, Kajtusiu.

Rozmawiali, idąc.

– Kiedy będzie zima?

– Jeszcze nie zaczęło się lato, a ty już pytasz o zimę? – zdumiała się.

– Bo ja bym chciał ukleić bałwana – powiedział i przeskoczył kałużę. W nocy spadł deszcz i ciepłe powietrze dźwigało dużo wilgoci.

– Nie mówi się ukleić, tylko ulepić. I uważaj, bo zamoczysz nowe trampki.

– To kiedy będzie ta zima?

– Za siedem miesięcy.

Była ciekawa, co zrobi z tą wiedzą. Namyślał się długo. Kiedy uznała, że zostawił temat, zapytał ponownie.

– Siedem miesięcy to dużo czy mało?

– Dla ciebie dużo, dla mnie mało – roześmiała się, a Kajetan do niej dołączył, chociaż nie wiedział, dlaczego się śmieje. Śmiał się zawsze wtedy, kiedy śmiała się Gerda. „Pod tym względem wdał się we mnie” – pomyślała i przystanęła. Kajtek nie był na to przygotowany i szedł dalej, a ręka, za którą go trzymała, została z tyłu. Szarpnięcie zatrzymało chłopca.

– Co ty obisz? – zapytał. Nie radził sobie z literą „r” i kiedy występowała na początku wyrazu, zwykle ją ignorował.

– Jesteś moim największym skarbem, wiesz?

– No wiem. – Kajtek poczuł się zażenowany i uciekł wzrokiem. – Idziemy się husiać czy nie?

Plac zabaw był tuż za rogiem. Zanim skręcili, chłopiec krzyknął:

– Choly wóbelek!

Wyrwał się Gerdzie i rzucił biegiem przed siebie. Na ulicy przy krawężniku leżało martwe pisklę. Musiało wypaść z gniazda tuż po wykluciu, bo sine powieki zasłaniające za duże oczy nie zdążyły się jeszcze rozkleić.

Kajetan przykucnął przy pisklęciu i z fascynacją przyglądał się śmierci. Zza rogu wyjechał rowerzysta. Jechał szybko i Gerda wiedziała, że nie zdąży zahamować. Krzyknęła i skoczyła w stronę Kaja, odpychając go na bok. Chłopiec zawadził nogą o krawężnik i upadł. Chwilę później poczuła mocne uderzenie. Była pochylona i łokieć rowerzysty trafił ją prosto w twarz. Słyszała trzask łamanego nosa i poczuła potworny ból. Rowerzysta stracił równowagę, ale nie upadł. Kawałek przejechał zygzakiem, po czym opanował jazdę i odjechał, nie oglądając się za siebie.

Gerda szła na czworakach. Na chodniku gramolił się Kajetan. Był zbyt oszołomiony, żeby płakać. Osiedlowa uliczka była pusta i nikt nie widział zdarzenia.

– Kaj… Nic ci nie jest? – Objęła go drżącymi ramionami.

Pociągała nosem, zasysając krew, którą łykała. Chłopczyk skulił się w jej ramionach. Uspokajał się.

– Nic.

Trwali tak spleceni uściskiem, który zastępował im pępowinę. Wreszcie nie potrafiła dłużej tamować krwotoku i chłopiec poczuł ciepłą wilgoć na włosach. Kiedy zobaczył gęstą krew na ręce, dostał histerii.

– Mama, krew! – krzyczał, a Gerda usłyszała, jak jej syn po raz pierwszy wymówił literę „r”.

Bruno Sztencel, zwany Magikiem, przewrócił na patelni kawałek bekonu. Tłuszcz zaskwierczał, wznosząc szarą mgiełkę zapachu, który napuścił mu śliny do ust. Rozbijał jajka o kant patelni, a ich chrobot kojarzył mu się z pękającymi czaszkami małych zwierząt, które łatwo podeptać.

Usiadł przy pustym stole i uderzył w blat, aż podskoczyły sztućce. Z naprzeciwka patrzyło na niego krzesło. Jego drewniany spokój wydał się Sztenclowi nieznośny. Na twarzy trzydziestoletniego informatyka zachodziły zmiany. Oczy skurczyły się jak u człowieka patrzącego w ogień, a żuchwa ruszała się, jakby tuż pod skórą zalęgły się jakieś twarde robaki.

Ze wstrętem odsunął talerz z nieruszoną jajecznicą, chociaż jeszcze przed chwilą był głodny. W najnowocześniejszym modelu iPhone’a z pokrowcem w trupie główki sprawdził zlecenia na ten dzień. Na dziesiątą był umówiony w klinice. Od dwóch lat obsługiwał tam system informatyczny. Nic skomplikowanego, ale wzywano go często, bo pracownicy kliniki nie mieli pojęcia, jak działają komputery. Teraz też pewnie skończy się na defragmentacji dysków, chociaż bywało i tak, że cała naprawa polegała na włączeniu i wyłączeniu systemu sieciowego. „Suki” – pomyślał Bruno Sztencel o personelu kliniki, bo od pół roku tak myślał o wszystkich kobietach.

Jednoosobową firmę otworzył zaraz po tym, gdy został wyrzucony z korporacji produkującej gry komputerowe. Pracował tam w dziale IT i bardzo się starał, bo to była jego pierwsza praca. Po roku tyrania po dziesięć godzin na dobę dowiedział się, że nie otrzyma awansu na specjalistę. Pewność, że na to zasłużył, była tak wielka jak agresja wynikająca z rozczarowania. Jeszcze tego samego wieczoru wpuścił wirusa, który ominął systemy zabezpieczeń. Nie było to trudne, bo Sztencel sam je wprowadzał. Był zdolnym informatykiem. Przydomka „Magik” dorobił się jeszcze na studiach. Straty były ogromne, ale Sztencel dowiedział się o tym już z internetu, ponieważ złożył wymówienie.

Potem zaczął się jego Dobry Czas. Założył jednoosobową firmę i świadczył usługi mobilne. Reklamował się w gazecie, a poczta pantoflowa małych przedsiębiorców zaczęła rozprzestrzeniać wieści, że Bruno Sztencel to niedrogi fachowiec. Tak było. Miał dużo pracy, ale lubił ją. W wieku dwudziestu ośmiu lat był dobrym człowiekiem. Okoliczności sprawiły, że łatwo było mu być dobrym człowiekiem. Wtedy poznał kobietę, która dała mu szczęście. Przez rok nie mogli bez siebie żyć. W czasie następnego roku on nadal nie mógł bez niej żyć, ale ona miała więcej pracy. Znikała z domu na długie godziny, chociaż zawsze wracała na noc.

Pewnego dnia został wezwany do naprawy komputera, w którym szwankował program obróbki fotografii. Zlecenie było prywatne. Na miejscu okazało się, że uszkodzony komputer należy do ekscentrycznej dziewczyny mieszkającej na poddaszu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że zastał tam również kobietę swojego życia. Miała na sobie tylko szlafrok, a pościel na łóżku była rozrzucona. Wtedy Bruno Sztencel dostał napadu szału. Kiedy wychodził, pomieszczenie na poddaszu wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun. Meble były połamane i poprzewracane, wybebeszony komputer spoczywał w roztrzaskanej umywalce. Na środku pokoju leżały dwie kobiety. Pobite i odarte z ubrań, cieszyły się, że Bruno Sztencel, zwany Magikiem, skończył i sobie poszedł. Tamtego dnia skończył się też jego Dobry Czas.

Klinika leczenia bezpłodności Matrix znajdowała się w willowej dzielnicy i była prowadzona przez doktor Stryjewską. Sztencel wiedział, że klinika poza legalną działalnością prowadzi też praktyki zakazane. W czasie jednej z napraw natrafił na ukryte foldery. Złamanie kodu zajęło mu niespełna minutę, bo zabezpieczenie było banalne. Z wielkim zainteresowaniem prześledził spis par, które zdecydowały się na wynajęcie kobiet, które urodzą im dzieci. Najbardziej zaintrygował go formularz, w którym jasno określono zasady postępowania. Jedną z nich był zapis, że ani para, ani surogatka nigdy się nie dowiedzą, kim są. Zapobiegało to ewentualnym późniejszym komplikacjom, i Bruno uznał, że to rozsądny zapis. Tyle że tamten Bruno był dobrym człowiekiem.

Tym razem awaria również nie była poważna. Naprawa zajęła mu pół godziny, a potem zrobił coś, co doprowadziło go do ataku śmiechu. Doktor Stryjewska przyglądała mu się podejrzliwie, bo kiedy odbierał fakturę, ciągle jeszcze miał załzawione oczy.

Jeszcze poprzedniego dnia opracował prosty program, który nazwał pieszczotliwie „Sprawdź, co u twojego dzidziusia, mamuniu”. Program po zainstalowaniu w głównym komputerze kliniki rozsyłał do wynajętych kobiet informacje o rodzinach, które wychowywały ich biologiczne dzieci. W jednej sekundzie adresy poczt elektronicznych surogatek zapełniły się dokumentacją dotyczącą transakcji, o których większość z nich chciała zapomnieć. Najbardziej bawiło go to, że rodziny wychowujące dzieci nie miały pojęcia o tym, że gdzieś tam pękło wielkie lustro, którego czterdzieści osiem odłamków wbiło się w czterdzieści osiem serc.

Zły Czas zdolnego informatyka Brunona Sztencla, zwanego Magikiem, miał trwać do końca jego życia, ponieważ takie były okoliczności.

Nie wszystkie surogatki otrzymały informacje. Siedem zmieniło adresy elektroniczne, a jedna zginęła w wypadku samochodowym.

Regina wraz z mężem prowadziła interes i w czasie dnia rzadko sprawdzała prywatną pocztę. Dla siebie znajdowała czas w nocy. Sypiała źle, ale za to sypiała sama. W swojej sypialni. Teraz już nie musiała niczego udawać.

Tamtego wieczoru była zmęczona. Podpisali bardzo dobry kontrakt z dużym producentem lodów i mrożonek. W dużej mierze podpisali go dzięki niej. Prezes firmy gapił się na nią, a ona dawała mu do zrozumienia, że nie tylko jej to nie przeszkadza, ale nawet jej się podoba. W rzeczywistości było to dla niej obrzydliwe doznanie. Kiedy ktoś patrzył na nią w ten sposób, czuła się jak opluta. Zupełnie jakby lepka ślina wolno sunęła i stygła na jej skórze.

W sypialni miała wielkie lustro, przed którym piętrzyła się sterta kosmetyków. Ścierała makijaż i przyglądała się swojemu odbiciu. Włosy u nasady zaczęły już brązowieć. Nienawidziła odrostów. Nie umiała sobie przypomnieć, jak to było w czasach, kiedy nie farbowała włosów na biało. W bieli było coś nieskazitelnego. Coś nieodgadnionego. Jak biała kartka, na której można zapisać wszystko. Można na niej zawrzeć piękno i brzydotę. Można kochać i nienawidzić. Biel była dla niej symbolem pytania. Wielką niewiedzą, na którą można znaleźć odpowiedź. Niejedną odpowiedź. Czystość bieli sprawiała, że odpowiedzi mogą być różne. Dobre albo złe. W zależności od tego, kim w danej chwili jest człowiek.

Regina była spokojna. Wszystko poszło zgodnie z planem, a ten powiódł się w dużej mierze dlatego, że była spokojna. Jeszcze jako dziecko zauważyła, że spokojny człowiek wygrywa. Hodowała swój spokój, który był jej znakiem rozpoznawczym tak samo jak kolor włosów. Ona była Spokojem, a Spokój był nią.

Nałożyła krem pod oczy, zdjęła szlafrok i zanurkowała pod przyjemnie zimną pościel. Oparła poduszkę o ścianę i w pozycji półleżącej otworzyła laptop. Sprawdzenie poczty spowodowane było odruchem, a nie ciekawością. Odkąd stali się właścicielami chłodni, ważne wiadomości przychodziły na adres firmowy.

Na ekranie wyświetliła się informacja, że ma dwanaście nowych wiadomości. Jedenaście reklamowych spamów wyrzuciła do kosza bez otwierania. Najechała kursorem na dwunastą wiadomość. Nadawcą była klinika Matrix. Strzałka znieruchomiała na tytule listu: „To ja, mamusiu”.

Z głowy Reginy zniknęły myśli, oddech przyspieszył, a suchy język błądził po wargach. Potem otworzyła plik. Czytała, wolno przesuwając wzrokiem po literach. Formularz zgłoszeniowy. Klauzula poufności. Państwo Janeczkowie. Artur Janeczek – ojciec. Człowiek, którego nasienie wpompowano w nią jak karmę w gęś tuczoną dla wątroby. Gerda Janeczek – matka. Po przeczytaniu tego akapitu z gardła Reginy wyszedł stłumiony odgłos przypominający wycharczaną literę „k”. Na twarzy wykwitł dziwny uśmiech, którego na niej nigdy wcześniej nie było. Na samym dole napisano: Płeć dziecka – chłopiec. Waga 3600 g, wzrost 51 cm.

Nieprzyjemne pulsowanie blizny na podbrzuszu przywróciło ją do rzeczywistości. Zamknęła komputer i wyszła z sypialni. Dom, który kupili kilka miesięcy wcześniej, tonął w ciemnościach. Z pokoju Roberta dobiegały dźwięki jakiejś smętnej muzyki. Robił się coraz nudniejszy. Regina nałożyła biały płaszcz na koszulę nocną, wzięła pęk kluczy i wyszła.

Chłodnie znajdowały się dziesięć kilometrów od ich domu. Postawione w szczerym polu, żeby zmniejszyć koszty gruntów. Zostawiła samochód na żwirowym klepisku i zanurzyła się w noc. Powietrze było rześkie i wypełnione cykaniem świerszczy. Rosa szybko przesiąkła przez bambosze. Weszła na teren firmy „Pałac Lodowy”, a fotokomórka włączyła reflektor, który nałożył swoje białe światło na biel Reginy. Zza rogu najbliższej hali wyszedł stróż. Uśmiechnął się na widok właścicielki. Jej nocne wizyty w chłodni nie były niczym nadzwyczajnym. Pracownicy zapewne dyskutowali na ten temat między sobą, ale ich hipotezy jej nie interesowały. Regina przychodziła tu studzić myśli, żeby zachować spokój.

Nie włączyła górnych świateł. Na ścianach co kilka metrów zamontowano oświetlenie awaryjne. Regina szła po oszronionej podłodze. Po obu stronach piętrzyły się pojemniki, w których przechowywali lody. Cała pierwsza hala była magazynem słodyczy. W drugiej trzymano mrożone warzywa i owoce. Trzecia, najmniej przez nią lubiana, była zarezerwowana dla ryb, a w ostatniej z sufitów zwieszały się półtusze dojrzewającego mięsa.

„Ona nie jest matką” – to była pierwsza nazwana myśl, która zrodziła się w głowie Reginy po otwarciu listu. Była tak silna, że zdominowała mózg i nie pozwoliła na powstawanie innych myśli. Kiedy Regina dotarła do przeciwległych drzwi hali deserowej, jak ją nazywali, przystanęła.

– Ja jestem matką – szepnęła bezdźwięcznie, a z ust wysnuł się obłok pary. Temperatura powietrza w hali deserów wahała się od pięciu do siedmiu stopni Celsjusza.

Zaryglowała drzwi i przeszła ścieżką oddzielającą sąsiadujące ze sobą hale owocowo-warzywną i rybną. Na samym końcu pola stała hala mięsna. O jej wysokie metalowe drzwi opierał się stróż. Palił papierosa i patrzył na sierp księżyca w centrum srebrnej aureoli światła. Kiedy usłyszał kroki, wyprostował się, a rękę z papierosem zwiesił wzdłuż tułowia jak uczeń przyłapany w szkolnej ubikacji.

– Ładna noc. – Uśmiechnął się do niej głupkowato.

– Ma pan dzieci? – spytała.

– Dwoje. – Zrobił zdziwioną minę.

Wolno kiwała głową, jakby zrozumienie tego jednego słowa przychodziło jej z trudnością.

– Chłopca i dziewczynkę – dodał, ale tylko lekceważąco machnęła ręką.

W ciszy nocy trzask klucza w zamku wydał się złowieszczy. Regina weszła do hali numer cztery.

Jej oczom ukazała się kolumnada półtusz. Najbliżej drzwi wisiała wołowina. W słabym świetle mięso wydawało się czarne. Po kilkunastu metrach na hakach pojawiły się bledsze świnie. Regina minęła szpaler haków i podeszła do zamrażalników. W samym kącie spoczywały zamrożone prosięta mleczne. Ich ciała wyglądały tak jak przed śmiercią. Uchylone ryjki z powyrywanymi ozorami czekały, aż ktoś wetknie w nie jabłka. Tylko otwory po oczach zdradzały śmierć. Regina stała przed gablotą i patrzyła na świńskie niemowlęta. Wreszcie rozsunęła drzwi i wyciągnęła twarde jak kamień truchło. Ciekawe, ile waży – pomyślała. Może trzy kilogramy i sześćset gramów? Nie zdążył nacieszyć się życiem. Poznał tylko smak mleka. Nie – zaprotestował głos w jej głowie. Poznał również swoją matkę. Nie zdążyli się sobą nacieszyć, ale widzieli swoje oczy. Czuli swój zapach, dotyk. Co jest gorsze, strata czy brak?

Regina poczuła, że brodawki jej sutków twardnieją. Po urodzeniu dziecka musiała odciągać mleko. Tabletki, które zażywała, nie były wystarczające.

Wzięła prosiaka pod pachę i ruszyła w stronę wyjścia. Mięso było zimne jak lód, ale Regina tego nie czuła. Strażnik nie zauważył, że wraca do domu z prosiakiem.

– Mama, ja chcę loda.

Mały Kajetan zatrzymał się przed małą budką. Oparł się o ścianę na wyprostowanej ręce i wyglądał zupełnie jak dorosły. Gerda powstrzymała śmiech.

– Kupię ci, jeśli obiecasz, że zjesz obiad.

– Zjem obiad.

Chłopiec wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste, chociaż po słodyczach często grymasił przy jedzeniu. Lody były jego wielką namiętnością i kiedyś Artur zażartował, że dzieciak za gałkę straciatelli sprzedałby własną matkę. Było jej wtedy bardzo przykro.

Kupiła mu loda na patyku. Po zdjęciu opakowania czekoladowa polewa pokryła się szronem. Lód był mocno zmrożony, a Kajetan zbyt niecierpliwy, żeby czekać, toteż odgryzł duży kawał i połknął. Szok był tak wielki, że chłopiec stracił oddech. Oczy wyszły mu na wierzch.

– Kaj! – krzyknęła przerażona Gerda.

Błyskawicznie wyciągnęła z siatki sok, którego nie zdążył wypić, i przytknęła mu do ust. Kajetan wziął łyk, a płyn przepchnął zmrożony kawałek do żołądka. Chłopiec zakrztusił się, ale po chwili oddech wrócił mu do normy. Starła mu łzy z twarzy.

– Co ty wyprawiasz? – Starała się zapanować nad drżeniem w głosie.

– Nic.

Chłopiec opuścił wzrok i niezdecydowanie patrzył na smakołyk.

– Lodów się nie gryzie.

– Wiem. – Jakby na potwierdzenie swojej wiedzy polizał czekoladę.

– Nie można być takim łapczywym.

Ruszyli w stronę bloku, w którym mieszkali.

– Co to jest „łapczywy”? – spytał chłopiec, ciesząc się zmianą tematu.

– Łapczywy człowiek to jest taki ktoś, któremu zawsze jest wszystkiego za mało.

– Mnie jeden lód wystarczy – zaprotestował Kajetan, bo wiedział, że drugiego nie dostanie.

– Łapczywy człowiek jest niecierpliwy i chytry. Chce mieć wszystko dla siebie. Od razu. Nie lubi czekać.

– No to ja nie jestem łapczywy – zapewnił chłopiec.

– Wiem, że masz dobre serduszko – pogłaskała go po włosach. – Tylko gdy jesz loda, to czasem dostajesz małpiego rozumu.

Kajetan wybuchnął śmiechem.

– Jak to małpiego rozumu?

– Tak się mówi o ludziach, którzy nie potrafią się opanować.

Kajetan skończył trzy lata i był ciekawskim dzieckiem. Gerda całymi dniami odpowiadała na pytania, ale cieszyło ją to. Im więcej dowie się od niej, tym mniej dowie się od świata. A do świata zaufania nie miała. Nie był mądry, a już na pewno nie delikatny. W czasie ostatnich kilku miesięcy kilkakrotnie pokłóciła się z Arturem, który uważał, że mały powinien pójść do przedszkola. Gerda nie chciała o tym słyszeć. Po zakończeniu urlopu macierzyńskiego nie wróciła do pracy. Według niej pierwsze pięć lat zadecyduje o tym, kim będzie Kajetan. Nie mogła się zdać na nikogo, dlatego spędzała z synem prawie cały czas. Kiedy Artur zabierał go na spacery, czuła ukłucie zazdrości, którą skrywała głęboko. Nawet przed sobą. A może przede wszystkim przed sobą.

– Mamusia, kłuje mnie – jęknął Kajetan.

– Gdzie?

– Tutaj, w serduszku. – Chłopiec wskazał palcem.