Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Wojna, która ocaliła mi życie

Wojna, która ocaliła mi życie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63156-23-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wojna, która ocaliła mi życie

Osadzona w realiach II wojny światowej niezwykła historia, która łączy przygodę oraz poruszającą opowieść o rodzinie, tożsamości i poczuciu własnej wartości.

Dziesięcioletnia Ada całe swoje życie spędziła zamknięta w jednopokojowym mieszkaniu. Jej matka tak bardzo wstydzi się zdeformowanej stopy córki, że trzyma dziewczynkę w izolacji. Kiedy więc młodszy brat Ady, Jamie, ma zostać ewakuowany z Londynu, by schronić się przed wojną, dziewczynka nie zwleka ani chwili: ucieka z domu, by wyruszyć w podróż razem z nim.

Tak oto zaczyna się wielka przygoda Ady, a także Susan Smith – kobiety, która jest zmuszona przyjąć tych dwoje pod swój dach. Ada uczy się czytać i jeździć konno, patroluje też okolicę w poszukiwaniu niemieckich szpiegów. Z czasem zaufa Susan, a Susan pokocha ją i Jamiego. Czy jednak ich więź okaże się dość silna, by pozwolić im razem przetrwać wojnę? Czy może Ada i Jamie będą musieli wrócić do okrutnej matki?

 

 

 NAGRODY

 

 - PIERWSZA NAGRODA w XVI edycji konkursu Komitetu Ochrony Praw Dziecka  „Świat przyjazny dziecku" w kategorii książki dla dzieci starszych
- Bestseller New York Timesa
- Najlepsza Książka dla Dzieci 2015 roku według Wall Street Journal
- Najlepsza Książka 2015 roku według Publishers Weekly
- Najlepsza Książka 2015 roku według Kirkus

 

RECENZJE

Znakomita lektura, wielopoziomowa, zapadająca w pamięć, plastycznie opowiadająca o strachu, tęsknocie i potrzebie akceptacji. Celowałabym z nią w dzieci powyżej 10 roku życia, ale sama, blisko trzy dekady starsza, jestem całkowicie zadowolona z czasu spędzonego nad książką Bradley.
Olga Wróbel, magazyn Ryms

 

Większość osób zapewne  od-czyta z okładki przede wszystkim, obciążone rozmaitymi kontekstami, słowo „WOJNA”.  Jak napisać o tej książce, by pokazać, że zaprzecza ona schematom, dekonstruuje pewne oczywistości (zwłaszcza w naszej kulturze), by opowiedzieć o niezwykle istotnej sprawie – prawie do człowieczeństwa… ?! Prawie dziecka do godności i szacunku.  I mozole budowania świata, budowania „ja” - tożsamości, w sytuacji,  kiedy wszystkie oczywistości i relacje zostały zaburzone. To książka o rodzicielstwie bez więzów krwi. I jego braku pomimo biologicznego bycia matką.
Anna Mrozińska, blog Poza Rozkładem

 

Bardzo sprawnie napisana powieść, która wciąga od pierwszej strony. Wyraziste postacie, stałe, dość szybkie tempo akcji i rodzinny dramat z wielką historią w tle ułożyły się w naprawdę ciekawe i oryginalne puzzle skrojone na miarę czytelnika, który powoli wkracza w wiek nastoletni.
Karolina Obrzut, blog Dżin z tomikiem

 

Boleśnie piękna... Ta pełna subtelności, przejmująca i barwna opowieść, której akcja rozgrywa się w Anglii czasów wojny, sprawi, że czytelnicy w wieku od 10 do 14 lat będą martwić się potknięciami Ady i cieszyć się do łez z jej zwycięstw.
The Wall Street Journal

Ada opowiada wartko i szczerze; wnioski, do których dochodzi, są tym bardziej wzruszające w swej prostocie... Akcja osiąga – dosłownie i w przenośni – wybuchowy punkt kulminacyjny. Ignorancja i przemoc są tu pokazane w całej okazałości, podobnie jak uzdrawiająca moc troski, szacunku i miłości. Osobista walka Ady o wolność i jej ostateczne zwycięstwo ukazane na tle wojny i jej ofiar stają się powodem do świętowania.
Kirkus

W tej przejmującej opowieści Bradley celebruje odkrywanie przez Adę świata poza jej nędznym mieszkaniem. Ze wzruszeniem śledzi jej rosnące zaufanie do obcych oraz przywiązanie do panny Smith. Ada, udowadniając, że odwaga i współczucie są daleko mocniejsze niż niepełnosprawność, zyskuje szacunek dla samej siebie, staje się miejscową bohaterką i poznaje znaczenie słowa „dom”.
Publishers Weekly

 

Kimberly Brubaker Bradley (www.kimberlybrubakerbradley.com) – amerykańska pisarka i wielbicielka Anglii; zagadnieniem ewakuacji ludności w czasie II wojny światowej zainteresowała się jeszcze w dzieciństwie, kiedy matka czytywała jej książki na ten temat. Jej proza historyczna zyskała ogromne uznanie w Stanach Zjednoczonych i została przełożona na wiele języków.

 

Polecane książki

Seria repetytoriów językowych Wydawnictwa Lingo przeznaczona jest dla wszystkich uczących się języka angielskiego, a zwłaszcza uczniów, studentów, maturzystów i osób przygotowujących się do egzaminów językowych. Repetytorium Angielski. Phrasal Verbs. Słownik z ćwiczeniami to znakomita pomoc dla...
Pinokio napada na bank. W wiosce Smerfów narasta konflikt związany z wyścigiem o rękę Smerfetki, kryzys gospodarczy zmusza ekipę krasnoludków do pracy na kontrakcie w Kolumbii, a między Bolkiem i Lolkiem dochodzi do rękoczynów... W tym zbiorze bajek tylko dla dorosłych wszystko ...
Ostatni Raport został napisany przez ostatniego ministra spraw zagranicznych RP - Józefa Becka, podczas internowania w Rumunii i stanowi absolutnie podstawowe źródło historyczne dla każdego, kto choć w minimalnym stopniu zainteresowany jest historią polskiej dyplomacji w przededniu II Wojny Światowe...
Omówienie pięciu etapów prowadzenie projektów eliminacji przyczyn problemów w procesach Lean Six Sigma. Define, Measure, Analyse, Improve i Control. Będziesz po lel lekturze wiedział gdzie, kiedy i czy w ogóle należy stosować to narzędzie do poprawy jakości....
Prezentowane opracowanie pt. Współczesne wyzwania bioetyczne jest owocem konferencji naukowej, która odbyła się w dniach 28–29.4.2009 r. w Uniwersytecie Warszawskim. Autorzy nadesłanych referatów poddali analizie kwestię o szczególnej doniosłości – problem dylematów bioetycznych – która w świetle os...
Wincenty Łoś, Hrabia starosta: studium współczesne Utwór autorstwa Wincentego Łosia, wydany w 1885 roku. Wincenty Łoś (1857–1918) był polskim arystokratą, a także zapalonym literatem oraz kolekcjonerem. Reprezentował poglądy konserwatywne, które ujawniały się w jego twórczości literackiej. Był bar...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kimberly Brubaker Bradley

Tytuł oryginału: The war that saved my life

Copyright © 2015 by Kimberly Brubaker Bradley

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

Cover art © 2015 by Josie Portillo

Projekt okładki: Kristin Logsdon

Pismo ręczne: Maggie Olson

The moral rights of the author have been asserted.

© Copyright for the Polish translation by Marta Bręgiel-Pant, 2017

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Entliczek, 2017

Redakcja i korekta: Małgorzata Juda-Mieloch, Ewa Wilczyńska

Konsultacja historyczna: Andrzej Dusiewicz

Skład, liternictwo i przygotowanie do druku: Milena Leśniak

Wydawnictwo Entliczek

ul. Maszewska 33/14

01-925 Warszawa

www.entliczek.eu

Wydanie I 

Warszawa 2017

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN: 978-83-63156-35-0

Dla Kathleen Magliochetti,

która jako pierwsza pokazała mi Anglię

 

– Ada! Odejdź od okna!

Głos mamy, krzyczy. Ręka mamy chwyta moją, szarpie tak, że spadam z krzesła i uderzam ciężko o podłogę.

– Mówiłam tylko „Cześć!” Stephenowi White’owi.

Wiedziałam, że lepiej nie pyskować, ale czasami mój język był szybszy niż głowa. Tego lata miałam stać się wojowniczką.

Mama uderzyła mnie. Mocno. Huknęłam głową o nogę krzesła i przez chwilę zobaczyłam gwiazdy.

– Ani mi się waż z kimś gadać! – warknęła mama. – Pozwalam ci patrzeć przez okno, bo mam dobre serce, ale zabiję je deskami, jeżeli wytkniesz nos na zewnątrz, nie mówiąc już o gadaniu z kimkolwiek!

– Jamie tam jest – wymamrotałam.

– A dlaczego nie miałby tam być? – odparła. – Nie jest kaleką. Nie to, co ty.

Zacisnęłam usta, żeby nie powiedzieć nic więcej. Potrząsnęłam zamroczoną głową. Wtedy zobaczyłam smugę krwi na podłodze. O, rety! Nie wytarłam jej przez całe popołudnie. Jeśli mama ją zobaczy, szybko się zorientuje. Wtedy dopiero będzie bigos. Przesunęłam się tak, by zakryć pupą krwawą plamę, i podwinęłam pod siebie chorą nogę.

– Lepiej byś się wzięła za moją herbatę – powiedziała mama. Usiadła na brzegu łóżka i zdejmowała pończochy, przebierając palcami wielkich stóp tuż przed moim nosem. – Zaraz wychodzę do pracy.

– Tak, mamo – przesunęłam moje okienne krzesło tak, by zakryło krew. Przeszłam na czworakach przez pokój, trzymając pokrytą strupami chorą stopę poza zasięgiem wzroku mamy. Wspięłam się na nasze drugie krzesło, zapaliłam gaz i nastawiłam czajnik.

– Ukrój mi chleba ze smalcem – powiedziała mama – i przyszykuj też trochę dla brata – zaśmiała się. – A jeśli coś zostanie, możesz to wyrzucić przez okno. Zobaczysz, czy Stephenowi White’owi zasmakuje twoja kolacja. Co ty na to?

Nic nie odpowiedziałam. Ukroiłam dwie pajdy chleba, resztę bochenka schowałam. Jamie i tak nie wróci przed wyjściem mamy, a on zawsze dzieli się ze mną wszystkim, co jest do jedzenia.

Gdy herbata była gotowa, mama przyszła po kubek.

– Widzę ten twój wzrok, dziewczyno – rzuciła. – Niech ci się nie wydaje, że możesz mi się sprzeciwiać. Masz szczęście, że w ogóle cię znoszę. Nawet nie wiesz, jak źle mogłoby być.

Sobie też nalałam herbaty do kubka. Pociągnęłam duży łyk i poczułam, jak gorący płyn rozgrzewa mnie od środka niczym ogień. Mama nie żartowała. I ja też nie.

Są różne rodzaje wojen.

Historia, którą opowiadam, rozpoczyna się przed czterema laty, w pierwszych dniach lata 1939 roku. Anglia stała wtedy u progu kolejnej Wielkiej Wojny, tej, która nadal się toczy. Większość ludzi się bała. Ja miałam dziesięć lat (chociaż wtedy o tym nie wiedziałam) i mimo że słyszałam o Hitlerze – fragmenty rozmów i przekleństwa, które dolatywały z uliczki do mojego okna na trzecim piętrze – wcale nie przejmowałam się ani nim, ani żadną wojną między narodami. Po tym, co już wam powiedziałam, myślicie pewnie, że toczyłam wojnę z matką, ale tak naprawdę pierwszą wojnę rozpoczęłam w czerwcu tamtego roku z moim bratem.

Jamie miał czuprynę brudnych brązowych włosów, oczy anioła i duszę diablątka. Mama mówiła, że ma sześć lat i jesienią będzie musiał iść do szkoły. W przeciwieństwie do mnie miał silne nogi, każdą zakończoną zdrową stopą. Używał ich, żeby ode mnie uciekać.

Samotność mnie przerażała.

Nasze mieszkanie składało się z jednego pokoju na trzecim piętrze nad pubem, w którym mama pracowała nocami. Rano spała do późna, a moim zadaniem było dać Jamiemu coś do jedzenia i pilnować, żeby był cicho do czasu, aż ona raczy się obudzić. Wtedy zazwyczaj wychodziła po zakupy albo pogadać z kobietami z naszej ulicy. Czasami zabierała ze sobą Jamiego, ale najczęściej nie. Wieczorami wychodziła do pracy, a ja dawałam Jamiemu kolację, śpiewałam mu i kładłam go spać. Robiłam to wszystko, odkąd sięgam pamięcią, od czasów, gdy wciąż jeszcze nosił pieluchy i był zbyt mały, by używać nocnika.

Bawiliśmy się, śpiewaliśmy i oglądaliśmy świat za oknem – lodziarza i jego wózek, handlarza starzyzną i jego kudłatego kuca, mężczyzn wracających wieczorem z doków oraz kobiety wieszające pranie i rozprawiające na progu. Dzieci z naszej ulicy skaczące na skakance i grające w berka.

Nawet wtedy mogłam już przecież zejść ze schodów. Zeszłabym na kolanach albo ześliznęłabym się na pupie. Nie byłam bezradna. Jednak o tym jednym razie, kiedy rzeczywiście wyszłam z domu, mama dowiedziała się i zbiła mnie tak, że skóra na plecach krwawiła.

– Przynosisz tylko wstyd! – krzyczała. – Potwór z tą ohydną stopą! Myślisz, że chcę, żeby świat oglądał moje upokorzenie?

Zagroziła, że zabije moje okno deskami, jeśli jeszcze raz wyjdę z domu. Zawsze groziła mi właśnie tym.

Prawą stopę miałam małą i skręconą tak, że podeszwa była zwrócona ku niebu, palce sterczały w górę, a to, co powinno być wierzchem stopy, dotykało podłogi. Kostka, rzecz jasna, nie pracowała jak trzeba i bolała za każdym razem, gdy próbowałam ją obciążać, więc przez większość życia tego nie robiłam. Dobrze szło mi chodzenie na czworakach. Nie buntowałam się przeciwko siedzeniu w jednym pokoju, dopóki mogłam być w nim z Jamiem. Im jednak Jamie był starszy, tym bardziej chciał spędzać czas z innymi dziećmi, bawić się na ulicy.

– A dlaczego nie? – mówiła mama. – On jest przynajmniej normalny.

A do Jamiego:

– Ty nie jesteś taki jak Ada. Możesz chodzić, gdzie chcesz.

– Nie może – protestowałam. – Musi być tam, gdzie mogę go widzieć.

Na początku się tego trzymał, ale potem zaprzyjaźnił się z bandą chłopaków i całymi dniami biegał poza zasięgiem mojego wzroku. Wracał do domu z opowieściami o dokach nad Tamizą, gdzie z ogromnych statków rozładowywano towary z całego świata. Opowiadał mi o pociągach i magazynach większych niż cała nasza kamienica. Widział kościół St. Mary’s, którego dzwony pozwalały mi odmierzać czas. Letnie dni się wydłużały i Jamie biegał po mieście coraz dłużej, aż wreszcie zaczął wracać do domu wiele godzin po wyjściu mamy. Ciągle go nie było, a mama się tym nie przejmowała.

Pokój był moim więzieniem. Ledwie mogłam znieść upał, ciszę i pustkę.

Próbowałam wszystkiego, żeby zatrzymać Jamiego w domu. Ryglowałam drzwi, aby nie mógł wyjść, ale był już silniejszy ode mnie. Prosiłam, a nawet błagałam mamę. Groziłam Jamiemu, aż pewnej nocy, gdy spał, związałam mu ręce i nogi. Chciałam go zmusić, żeby ze mną został.

Obudził się. Nie krzyczał. Szarpnął się raz, a potem leżał bezradnie i patrzył na mnie.

Po policzkach spływały mu łzy.

Rozwiązałam go najszybciej, jak umiałam. Poczułam się jak potwór. Widziałam czerwony ślad na jego nadgarstku w miejscu, gdzie zbyt mocno zacisnęłam sznurek.

– Już więcej tak nie zrobię – powiedziałam. – Obiecuję. Już nigdy więcej tak nie zrobię.

Ale jego łzy wciąż płynęły. Zrozumiałam. Nigdy w życiu nie skrzywdziłam Jamiego. Nigdy go nie uderzyłam, ani razu.

Teraz stałam się taka jak mama.

– Zostanę w domu – wyszeptał.

– Nie – odparłam – nie, nie musisz. Tylko napij się herbaty, zanim wyjdziesz.

Podałam mu kubek, kawałek chleba i smalec. Tego ranka byliśmy tylko we dwoje, mama gdzieś sobie poszła. Pogłaskałam Jamiego po włosach i pocałowałam go w głowę. Zaśpiewałam mu piosenkę i zrobiłam wszystko, by go rozweselić.

– Już niedługo i tak będziesz chodził sam do szkoły – powiedziałam, zaskoczona, że dotąd w pełni sobie tego nie uświadamiałam. – Nie będzie cię całymi dniami, ale ja dam sobie radę. Załatwię wszystko tak, żeby dać sobie radę.

Nakłoniłam go, żeby poszedł się bawić, i pomachałam mu z okna.

A potem zrobiłam to, od czego powinnam była zacząć. Nauczyłam się chodzić.

Gdybym umiała chodzić, może mama nie wstydziłaby się mnie tak bardzo. Może mogłybyśmy ukryć moją kaleką stopę. Może mogłabym opuszczać pokój i być z Jamiem albo chociaż pójść do niego, kiedy będę mu potrzebna.

I tak się stało, choć w inny sposób, niż to sobie wyobrażałam. Ostatecznie to zakończenie mojej małej wojny z Jamiem oraz wybuch Wielkiej Wojny, wojny Hitlera, przyniosły mi wolność.

 

Zaczęłam natychmiast. Wspięłam się na krzesło i postawiłam obie stopy na podłodze. Zdrowa lewa stopa. Chora prawa. Wyprostowałam kolana i chwyciwszy oparcie krzesła, wstałam.

Chciałabym, żebyście zrozumieli, na czym polegał problem. Oczywiście potrafiłam stać. Umiałam też skakać – na jednej nodze – jeśli chciałam. Byłam jednak dużo szybsza na czworakach, a nasze mieszkanie było tak małe, że rzadko zadawałam sobie trud, żeby wstać. Mięśnie nóg, szczególnie prawej, nie przywykły do tego. Plecy miałam słabe. Ale to wszystko nie było najważniejsze. Gdyby chodziło tylko o wstawanie, nie byłoby problemu.

Żeby chodzić, musiałam postawić chorą nogę na podłodze. Musiałam przenieść na nią cały mój ciężar, oderwać od podłogi zdrową stopę i nie upaść z powodu braku równowagi lub rozdzierającego bólu.

Tego pierwszego dnia stałam przy krześle, chwiejąc się. Próbowałam powoli przenieść ciężar z lewej nogi na prawą. Gwałtownie wciągnęłam powietrze.

Może nie byłoby tak źle, gdybym chodziła od początku. Może małe, krzywe kostki w mojej stopie przywykłyby do tego. Może okrywająca je cienka skóra stałaby się twardsza. Może. Tego jednak nie wiedziałam i żadne tam stanie nie zbliżało mnie ani trochę do Jamiego. Puściłam krzesło. Wyrzuciłam do przodu chorą stopę. Wypchnęłam ciało naprzód. Ból przeszył mi kostkę niczym nóż. Upadłam.

W górę. Chwycić krzesło. Złapać równowagę. Krok do przodu. Upadek. Góra. Jeszcze raz. Tym razem zdrowa stopa naprzód. Szybki wdech, ruch chorej stopy, a potem – upadek.

Skóra na spodzie chorej stopy rozdarła się. Krew umazała podłogę. Po jakimś czasie nie mogłam już tego znieść. Drżąc, upadłam na kolana, znalazłam jakąś szmatę i posprzątałam ten bałagan.

Taki był pierwszy dzień. Drugi był gorszy. Drugiego dnia bolała także zdrowa stopa. Trudno mi było wyprostować obolałe nogi. Na kolanach miałam sińce od upadków, a rany na chorej stopie się nie goiły. Drugiego dnia tylko stałam, opierając się o krzesło. Stałam i wyglądałam przez okno. Ćwiczyłam przenoszenie ciężaru z nogi na nogę. A potem leżałam na łóżku, szlochając z bólu i wyczerpania.

Rzecz jasna, trzymałam to wszystko w tajemnicy. Nie chciałam, żeby mama wiedziała, dopóki nie będę chodzić całkiem dobrze, a nie ufałam Jamiemu, że jej o tym nie powie. Pewnie mogłabym wykrzyczeć moją nowinę całej ulicy na dole, ale na cóż to by się zdało? Każdego dnia przyglądałam się ludziom z okna i czasami rzeczywiście coś do nich mówiłam, ale o ile często machali do mnie czy nawet mówili: „Witaj, Ado!”, o tyle prawie nigdy nie próbowali naprawdę ze mną rozmawiać.

Może mama uśmiechnęłaby się do mnie. Może powiedziałaby: „A jednak jesteś bystra!”.

W wyobraźni posuwałam się jeszcze dalej. Kiedy po ciężkim dniu opierałam nogę na łóżku i drżałam z powstrzymywanego płaczu, wyobrażałam sobie mamę, jak bierze mnie za rękę i pomaga zejść po schodach, jak prowadzi mnie na ulicę i mówi do wszystkich: „To jest Ada. To jest moja córka. Spójrzcie, nie jest tak beznadziejna, jak myśleliśmy”.

Była przecież moją matką.

Wyobrażałam sobie, że pomagam w zakupach. Że chodzę do szkoły.

– Opowiedz mi o wszystkim – poprosiłam Jamiego późną nocą. Trzymałam go na kolanach, siedząc przy otwartym oknie. – Co dziś widziałeś? Czego się nauczyłeś?

– Poszedłem do sklepu, tak jak kazałaś – odparł Jamie. – Sklep z owocami. Wszędzie owoce. Całe góry na stołach, i wiesz…

– Jakie owoce?

– A, jabłka. I inne, podobne do jabłek, ale nie całkiem. I takie okrągłe, pomarańczowe i błyszczące, i inne zielone…

– Musisz się dowiedzieć, jak się nazywają – powiedziałam.

– Nie mogę – sprzeciwił się. – Kiedy sklepikarz mnie zobaczył, przepędził mnie. Powiedział, że nie pozwoli, żeby mu brudni żebracy kradli owoce, i wykurzył mnie miotłą.

– Oj, Jamie! Nie jesteś brudnym żebrakiem. – Czasami, kiedy mamie zaczynał przeszkadzać nasz zapach, braliśmy kąpiel. – I przecież nic byś nie ukradł.

– Pewnie, że bym ukradł – odparł. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął jedno z tych nie-całkiem-jabłek: grudkowate, żółte i miękkie. To była gruszka, choć wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Gdy wbijaliśmy w nią zęby, sok ciekł nam po brodach.

Nigdy nie jadłam czegoś tak pysznego.

Następnego dnia Jamie zwędził pomidora, ale dzień później przyłapali go, gdy próbował zwinąć kotlet ze sklepu rzeźnika. Rzeźnik sprał go zaraz na ulicy, a potem przyprowadził do mamy i zwymyślał ją. Mama capnęła Jamiego za szyję i sama złoiła mu skórę.

– Ty idioto! Kraść słodycze to co innego! Coś ty sobie myślał, żeby zwijać kotlet?

– Ada jest głodna – szlochał Jamie.

Naprawdę byłamgłodna. Chodzenie kosztowało mnie tyle energii, że teraz ciągle czułam głód. Ale to była zła odpowiedź i Jamie wiedział o tym. Widziałam, jak szeroko otworzył oczy. Bał się.

– Ada! Mogłam się domyślić! – mama zwróciła się w moją stronę. – Uczysz brata, żeby kradł dla ciebie? Nic niewarty kurdupel! – zamierzyła się na mnie wierzchem dłoni. Siedziałam na krześle. Bez zastanowienia skoczyłam na równe nogi, by uniknąć ciosu.

Wpadłam. Nie mogłam zrobić kroku, nie zdradzając swojego sekretu. Ale mama już wpatrywała się we mnie z błyskiem w oku.

– Czyżbyś zaczynała zadzierać nosa? – rzuciła. – Na kolana i właź do szafki!

– Mamo, nie – odparłam, padając na podłogę. – Nie. Proszę.

Szafka to była klitka pod zlewem. Czasami ciekła rura i dlatego szafka była zawsze wilgotna i cuchnąca. Co gorsza, mieszkały w niej karaluchy. Na otwartej przestrzeni nie przeszkadzały mi tak bardzo. Mogłam je zmiażdżyć kawałkiem papieru i wyrzucić przez okno. W szafce, w ciemności, nie byłam w stanie ich rozgnieść. Obłaziły mnie całą. Któregoś razu jeden wszedł mi do ucha.

– Do środka – powiedziała mama z uśmiechem.

– Ja pójdę – poprosił Jamie. – To ja zwędziłem kotlet.

– Ada pójdzie – odparła mama. Powoli zwróciła ku Jamiemu uśmiechniętą twarz. – Ada spędzi noc w szafce za każdym razem, kiedy przyłapię cię na kradzieży.

– Tylko nie całą noc – wyszeptałam, ale oczywiście to nic nie zmieniło.

Kiedy naprawdę źle się działo, potrafiłam odpłynąć w myślach. Umiałam to od zawsze. Mogłam być gdziekolwiek, na krześle albo w szafce, i niczego nie widzieć ani nie słyszeć, a nawet i nie czuć. Po prostu mnie nie było.

To było bardzo dobre, ale nie udawało się wystarczająco szybko. Pierwsze minuty w szafce były najgorsze. Nieco później poczułam ból w całym ciele, tak byłam ściśnięta. Urosłam w ostatnim czasie.

Kiedy rano mama mnie wypuściła, czułam się zamroczona i było mi niedobrze. Gdy rozprostowałam nogi, przeszył mnie ból, paraliżujący ból oraz mrowienie w rękach i nogach. Leżałam na podłodze. Mama patrzyła na mnie z góry.

– Niech to będzie dla ciebie nauczką – powiedziała. – Nie próbuj być kimś lepszym, niż jesteś, moja mała.

Wiedziałam, że mama odgadła przynajmniej część mojej tajemnicy. Nabierałam sił. To się jej nie spodobało. Gdy tylko wyszła, stanęłam na nogi i zmusiłam się do przejścia przez cały pokój.

Był już koniec sierpnia. Wiedziałam, że niebawem Jamie zacznie szkołę. Nie obawiałam się jego wyjścia tak bardzo jak dawniej, ale przerażało mnie spędzanie długich godzin sam na sam z mamą. Tego dnia Jamie wrócił jednak do domu wcześnie i wyglądał na zdenerwowanego.

– Billy White mówi, że wszystkie dzieciaki wyjeżdżają – oznajmił.

Billy White był młodszym bratem Stephena White’a i najlepszym przyjacielem Jamiego.

Mama szykowała się do pracy. Pochyliła się, by zawiązać buty, potem podniosła się, chrząkając.

– Tak mówią.

– Co to znaczy „wyjeżdżają”? – spytałam.

– Wyjeżdżają z Londynu – powiedziała mama – z powodu Hitlera i jego bomb – spojrzała na Jamiego, nie na mnie. – Z tego co mówią, miasto będzie zbombardowane, więc wszystkie dzieciaki powinno się odesłać na wieś, w bezpieczne miejsce. Jeszcze nie postanowiłam, czy cię wysłać. Pewnie mogłabym. Byłoby taniej, jedna gęba mniej do wyżywienia.

– Jakie bomby? – spytałam. – Jaka wieś?

Zignorowała mnie.

Jamie wdrapał się na krzesło i oparł nogi o szczebelki. Wydawał się bardzo mały.

– Billy mówi, że wyjeżdżają w sobotę, czyli za dwa dni, mama kupuje mu cały zestaw nowych ubrań.

– Nie stać mnie na nowe ubrania – odparła mama.

– A co ze mną? – mój głos zabrzmiał słabiej, niżbym sobie tego życzyła. – Czy ja też pojadę? Co ze mną?

Mama nadal nie patrzyła na mnie.

– Oczywiście, że nie. Wysyłają dzieciaki do miłych ludzi. Kto by cię tam zechciał? Nikt, ot co. Mili ludzie nie chcą patrzeć na taką stopę.

– Mogłabym mieszkać u wrednych ludzi – powiedziałam. – Nie odczułabym żadnej różnicy.

Wiedziałam, że nastąpi cios, ale nie zdążyłam uchylić się dość szybko.

– Dość pyskowania – rzuciła. Wykrzywiła twarz w uśmiechu, od którego ściskało mnie w żołądku. – Ty nie możesz wyjechać. Nigdy! Będziesz tkwić tutaj, w tym pokoju, z bombami czy bez!

Jamie zbladł. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale potrząsnęłam głową, bardzo mocno, więc zamknął je z powrotem. Gdy mama wyszła, rzucił mi się w ramiona.

– Nie martw się – powiedziałam, kołysząc go. Nie czułam strachu. Czułam tylko wdzięczność, że spędziłam lato właśnie tak, jak spędziłam. – Dowiedz się, gdzie mamy być i o której godzinie – poleciłam. – Wyjeżdżamy razem, na pewno.

 

W sobotę o świcie ukradłam mamie buty.

Musiałam. To były jedyne buty w naszym mieszkaniu, poza płóciennymi trzewikami Jamiego, a te były za małe nawet na moją chorą stopę. Buty mamy były za duże, ale wypchałam czubki papierem. Chorą stopę obwiązałam szmatą. Mocno zaciągnęłam sznurówki. Dziwnie się czułam w tych butach, ale wyglądało na to, że nie spadną.

Jamie przypatrywał mi się zaskoczony.

– Muszę je wziąć – wyszeptałam. – Inaczej ludzie zobaczą moją stopę.

A on odparł:

– Ty stoisz. Ty chodzisz.

To była moja wielka chwila, a jednak niewiele mnie wtedy obchodziła. Zbyt dużo było jeszcze przede mną.

– Tak – powiedziałam – chodzę.

Zerknęłam na mamę, która leżała na łóżku odwrócona plecami do nas i chrapała. Czy byłaby ze mnie dumna? Cholernie wątpliwe.

Ześliznęłam się po schodach na pupie. Na dole Jamie pomógł mi i razem ruszyliśmy ku cichym o poranku ulicom. „Krok za krokiem” – myślałam. Bez pośpiechu.

To było takie ciekawe, znaleźć się na poziomie ulicy. W różowawym świetle z dachów unosiła się nikła błękitna mgiełka, przez co wszystko wydawało się ładniejsze, niż było później w ciągu dnia. Zza rogu wybiegł kot, pewnie w pogoni za szczurem. Poza tym ulica była pusta.

Prawą ręką wspierałam się na ramieniu Jamiego. W lewej trzymałam papierową torbę ze śniadaniem. Jamie twierdził, że mamy być u niego w szkole o dziewiątej rano, czyli kilka godzin później, ale doszłam do wniosku, że im szybciej wymkniemy się z domu, tym lepiej. Nie wiedziałam, ile czasu zajmie mi droga do szkoły. Nie chciałam, żeby ludzie się gapili.

Ulica okazała się wyboista, z czego nie zdawałam sobie sprawy, patrząc z okna. Chodzenie sprawiało mi większą trudność niż w mieszkaniu. But pomagał, ale gdy dotarłam do końca ulicy, stopa bolała tak, że nieprawdopodobne wydawało się zrobić choćby krok więcej. A jednak szłam dalej.

– Skręć tutaj – wyszeptał Jamie. – To już niedaleko.

Przy następnym kroku chora noga wykręciła się. Upadłam, łapiąc oddech. Jamie ukląkł obok mnie.

– Możesz pójść na czworakach – powiedział. – Nikt nie patrzy.

– Jak daleko jeszcze? – spytałam.

– Trzy przecznice – odparł. A potem dodał: – Trzy odległości pomiędzy ulicami. Musimy minąć jeszcze trzy ulice.

Zmierzyłam odległość wzrokiem. Trzy ulice. Równie dobrze mogłyby to być trzy kilometry. Trzysta kilometrów.

– Chyba pójdę kawałek na kolanach – rzuciłam.

Tyle że chodzenie na czworakach ulicą było znacznie trudniejsze niż w naszym mieszkaniu. Rzecz jasna, kolana miałam stwardniałe, ale i tak kamienie je raniły, a śmieci i błoto nie były niczym przyjemnym. Przecznicę dalej wzięłam Jamiego za rękę i podciągnęłam się do pionu.

– Jak to możliwe, że nie chodziłaś, skoro potrafisz? – spytał Jamie.

– To świeża sprawa – odparłam. – Nauczyłam się tego lata, kiedy cię nie było.

Skinął głową.

– Nie powiem – zapewnił.

– To bez znaczenia – powiedziałam. Już teraz świat wydawał mi się ogromny. Kiedy spoglądałam na szczyty budynków, kręciło mi się w głowie. – Jedziemy na wieś. Tam nikomu nie będzie przeszkadzało, że chodzę.

Oczywiście nie było to prawdą. Nie miałam pojęcia, jak jest tam, dokąd jedziemy. Tak naprawdę nie wiedziałam nawet, co znaczy słowo „wieś”. Ale Jamie mocniej ścisnął moją dłoń i uśmiechnął się.

Szkoła była ceglanym budynkiem z pustym dziedzińcem okolonym żelaznym ogrodzeniem. Gdy wreszcie tam dotarliśmy, padłam na ziemię. Potem jedliśmy chleb, zanurzając go w cukrze. Był dobry.

– Wzięłaś cukier mamy? – spytał Jamie, otwierając szeroko oczy.

Pokiwałam głową.

– Cały – powiedziałam i wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.

Teraz, kiedy siedzieliśmy w bezruchu, powietrze było chłodne, a ziemia wydawała się wilgotna. Ostre rwanie w kostce wyciszyło się i przeszło w głęboki, pulsujący ból. Spoglądałam w górę na wszystkie te nieznane mi budynki, zawijasy i ozdobne fasady, gonty, ramy okienne, ptaki. Nie zauważyłam kobiety idącej przez dziedziniec, dopóki Jamie nie dźgnął mnie palcem.

Uśmiechnęła się do nas.

– Przyszliście wcześniej – powiedziała.

Prawdopodobnie jedna z nauczycielek. Skinęłam głową i odwzajemniłam się szerokim uśmiechem.

– Tata nas odwiózł, zanim poszedł do pracy – powiedziałam. – Mówił, że dobrze się pani nami zaopiekuje.

Kobieta skinęła głową.

– I tak właśnie zrobię – odparła. – Macie ochotę na herbatę?

Oczywiście, kiedy wstaliśmy, zauważyła, że kuleję. Kuleć to za mało powiedziane. Zataczałam się i miałam szczęście, że Jamie złapał mnie w porę.

– Biedactwo – powiedziała kobieta. – Co ci się stało?

– Zraniłam się właśnie dzisiaj rano – odparłam, co było w zasadzie prawdą.

– Pozwolisz, że to obejrzę? – zapytała.

– O, nie – odmówiłam, zmuszając się, by iść dalej – już jest zdecydowanie lepiej.

Potem poszło już gładko. To była najbardziej niemożliwa rzecz, jaką w życiu zrobiłam, ale jednocześnie poradziłam sobie nieźle. Trzymałam się Jamiego i po prostu posuwałam się naprzód. Dziedziniec wypełnił się dziećmi i nauczycielami, którzy ustawiali nas w szeregi. Nie byłabym w stanie dotrzeć do stacji położonej niemal kilometr dalej – byłam już naprawdę wykończona – ale oto pojawiła się przede mną znajoma twarz.

– To ty, Ada? – zapytał Stephen White.

Był najstarszym spośród dzieci White’ów, między nim i Billym były jeszcze trzy dziewczynki. Cała ich gromada zatrzymała się teraz i wpatrywała we mnie. Dotąd widywali mnie tylko w oknie.

– To ja – odparłam.

Stephen wydawał się zaskoczony.

– Nie sądziłem, że ty też przyjdziesz – rzekł. – To znaczy, oczywiście, musisz wyjechać z Londynu, ale nasza mama mówiła, że mają specjalne miejsca dla takich ludzi jak ty.

Moja mama nic nie mówiła o specjalnych miejscach.

– Co to niby znaczy: „tacy ludzie jak ja”? – zapytałam.

Stephen patrzył w ziemię. Był wyższy ode mnie i – jak się domyślałam – starszy, ale niewiele.

– No wiesz – powiedział.

Wiedziałam. – Kaleki? – rzuciłam.

Znów spojrzał mi w twarz, przestraszony.

– Nie – powiedział – niedorozwinięci. Nienormalni. Tak wszyscy mówią – i dodał – nawet nie wiedziałem, że umiesz mówić.

Pomyślałam o wszystkich tych dniach, które spędziłam przy oknie. Powiedziałam: – Przecież ciągle do ciebie mówię.

– Wiem, że machasz i coś mamroczesz, ale – wyglądał teraz na dość skrępowanego – my tak naprawdę nawet cię nie słyszymy, tam na ulicy. Nie rozumiemy, co mówisz. Nie wiedziałem, że potrafisz normalnie rozmawiać. I twoja mama opowiada, że musisz być zamknięta dla własnego dobra – po raz pierwszy spojrzał na moje stopy. – Jesteś kaleką?

Przytaknęłam.

– Jak się tu dostałaś?

– Przyszłam. Nie mogłam puścić Jamiego bez opieki.

– Trudno było? – zapytał.

– Tak – odpowiedziałam.

Dziwny grymas przebiegł mu po twarzy, mina, której zupełnie nie zrozumiałam.

– Wszyscy współczują twojej mamie – powiedział.

Na to nie miałam już żadnej odpowiedzi.

– Wie, że wyszłaś? – zapytał.

Skłamałabym, ale wtrącił się Jamie:

– Nie. Ona powiedziała, że Adę zbombardują.

Stephen pokiwał głową.

– Nie martw się o drogę na stację – powiedział. – Podwiozę cię.

Nie wiedziałam, co ma na myśli, ale jedna z jego małych sióstr uśmiechnęła się do mnie:

– Mnie też podwozi – powiedziała.

Odwzajemniłam uśmiech. Przypominała mi Jamiego.

– W takim razie w porządku – odparłam.

I tak Stephen White wziął mnie na plecy i zaniósł na stację. Nauczycielka, która poczęstowała nas herbatą, podziękowała mu za to. Maszerowaliśmy długim szeregiem, a nauczyciele kazali nam śpiewać „Zawsze będzie Anglia”. Wreszcie dotarliśmy na stację, gdzie tłoczyło się więcej dzieci, niż sądziłam, że w ogóle istnieje na świecie.

– Dasz radę wsiąść do pociągu? – zapytał Stephen, stawiając mnie na ziemi.

Chwyciłam ramię Jamiego. – Pewnie, że tak.

Stephen skinął głową. Zaczął już zaganiać swoje siostry i Billego w jedno miejsce, ale potem znów zwrócił się do mnie.

– Jak to możliwe, że trzyma cię w zamknięciu, skoro nie jesteś niedorozwinięta?

– Z powodu mojej stopy – odparłam.

Potrząsnął głową. – To jakiś obłęd – powiedział.

– To z powodu… z powodu tego czegoś, co widocznie zrobiłam, żeby mieć taką stopę…

Znów potrząsnął głową. – Obłęd.

Wpatrywałam się w niego. Obłęd?

Wtedy nauczyciele zaczęli pokrzykiwać i wszyscy wsiedliśmy do pociągu. Zanim dzwony kościoła rozdzwoniły się w południe, pociąg ruszył.

Uciekliśmy. Od mamy, bomb Hitlera, mojego jedno­pokojowego więzienia. Od wszystkiego. Obłęd czy nie, byłam wolna.

 

Pociąg był oczywiście okropny. Większość dzieci nie była zadowolona z wyjazdu tak jak ja. Niektóre płakały, a jedno zwymiotowało w rogu przedziału. Nauczycielka przydzielona do naszego wagonu uwijała się tam i z powrotem, próbując posprzątać ten bałagan, powstrzymać chłopców przed kolejną bójką i wyjaśnić po raz trzeci, dziesiąty czy setny, że nie, nie ma toalety w pociągu, będziemy musieli po prostu wstrzymywać, i nie, nie wie, jak długo jeszcze, nikt nie wiedział nawet, dokąd ten pociąg jedzie, a co dopiero, jak długo potrwa podróż.

Żadnej toalety, niczego do picia, a my zjedliśmy już cały chleb. Wysypałam Jamiemu cukier na rączkę, a on zlizywał go jak kot. W tym czasie świat za oknem przesuwał się coraz szybciej i szybciej. Kiedy przestawałam skupiać wzrok, widok rozmazywał się i przepływał obok mnie. Gdy zaś wpatrywałam się usilnie w jedną rzecz, tkwiła ona w miejscu, a ja obracałam głowę i wtedy stawało się jasne, że to pociąg jest w ruchu, a nie świat.

Nagle skończyły się zabudowania i nastała zieleń. Wszędzie zieleń. Jasna, intensywna, zdumiewająca zieleń unosząca się w powietrzu ku bardzo błękitnemu niebu. Wpatrywałam się w nią oczarowana.

– Co to takiego?

– Trawa – odparł Jamie.

– Trawa? – czyli on znał tę zieleń? Na naszej ulicy nie było trawy ani niczego podobnego, co bym kiedykolwiek widziała. Widywałam zieleń na ubraniach i kapuście, ale nie na polach.

Jamie skinął głową. – Rośnie na ziemi. Jest szpiczasta, ale miękka, nie kłuje. Na cmentarzu przy kościele jest trawa. Wokół nagrobków. I drzewa, jak to tam – wskazał za okno.

Drzewa były wysokie i cienkie jak łodygi selera, tyle że ogromnych rozmiarów. Na szczycie eksplozja zieleni.

– Kiedy byłeś na cmentarzu? – spytałam. „Co to jest «cmentarz»?” – mogłabym zapytać zaraz po tym. Nie było końca rzeczom, których nie wiedziałam.

Jamie wzruszył ramionami. – St. Mary’s. Bawiliśmy się w przeskakiwanie grobów. Wikary nas przepędził.

Wpatrywałam się w zieleń, dopóki nie zaczęła mi się rozpływać przed oczami. W domu nie spałam przez pół nocy, żeby mieć pewność, że nie zaśpimy, i teraz powieki opadały mi coraz niżej i niżej, gdy nagle Jamie szepnął:

– Ada. Ada, patrz.

Z pociągiem ścigała się dziewczyna na kucu. Naprawdę była na kucu, siedziała na jego grzbiecie, jej nogi zwieszały się po obu jego bokach. W dłoniach trzymała kawałki sznurka czy coś w tym rodzaju, a sznurek był przyczepiony do głowy konia. Dziewczyna śmiała się, jej twarz jaśniała radością i nawet dla mnie było jasne, że naprawdę chce być na tym kucu. Kierowała nim, mówiła mu, co ma robić. To ona go prowadziła. A on biegł z całych sił.

Znałam kuce z naszej ulicy, ale zawsze tylko ciągnęły wozy. Nie wiedziałam, że można na nich jeździć. Nie wiedziałam, że mogą biec tak szybko.

Dziewczyna pochyliła się ku rozwianej grzywie kuca. Jej usta poruszały się, jak gdyby coś wykrzykiwała, jakieś słowa. Nogami uderzała w boki konika, a on gnał naprzód, coraz szybciej. Brązowe nogi w locie, błyszczące oczy. Galopowali obok pociągu zataczającego łuk wzdłuż ich pola.

Nagle na ich drodze zobaczyłam kamienny mur. Stłumiłam okrzyk. Uderzą w mur. Poranią się. Dlaczego ona nie zatrzymuje konia?

Przeskoczyli go. Przeskoczyli kamienny mur i biegli dalej, a pociąg skręcił w bok, zostawiając za sobą pole.

I nagle poczułam to, ten galop, ten skok. Tę płynność, ten lot – rozpoznawałam je całym ciałem, jak gdyby było to coś, co robiłam już setki razy. Coś, co uwielbiałam robić. Stuknęłam palcami w szybę.

– Zrobię to – powiedziałam.

Jamie roześmiał się.

– Dlaczego nie? – rzuciłam.

– No, chodzisz całkiem nieźle – odparł.

Nie mówiłam mu, jak bardzo boli mnie stopa i że nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę chodzić.

– Tak – powiedziałam – chodzę.

 

Wkrótce jednak dzień się popsuł. To było nieuniknione. Pociąg zatrzymywał się, potem ruszał i znów stawał. Słoneczny żar lał się przez okna, aż powietrze stężało. Małe dzieci płakały. Starsze się biły.

Wreszcie zatrzymaliśmy się na peronie, ale władcza kobieta, która tam stała, nie chciała nas wypuścić. Kłóciła się z dyrektorką, potem ze wszystkimi innymi nauczycielami, w końcu nawet z maszynistą. Nauczyciele upierali się, że trzeba nas wypuścić, na miłość boską, ale ta kobieta, która miała twarz jak z żelaza i mundur niczym żołnierz, tyle że ze spódnicą, bębniła palcami po swoim notesie i odmawiała.

– Oczekiwałam siedemdziesięciu matek z niemowlętami – powiedziała. – A nie dwustu dzieci w wieku szkolnym. Tak tu jest napisane.

– Ani trochę mnie nie obchodzi, co ma pani tam napisane – odfuknęła dyrektorka.

Nauczycielka, która nadzorowała nasz wagon, potrząsnęła głową i otworzyła drzwi.

– Wszyscy wychodzić – poleciła nam. – Toalety są na stacji. Znajdziemy wam coś do picia i jedzenia. Wychodzić!

I wyszliśmy – całym grzmiącym stadem. Inni nauczyciele poszli za jej przykładem i także otworzyli drzwi wagonów. Kobieta o żelaznej twarzy krzywiła się i wykrzykiwała rozkazy, których nikt nie słuchał.

Nigdy nie widziałam takiego zamieszania i pośpiechu. To było lepsze niż fajerwerki.

Jamie pomógł mi wysiąść z pociągu. Cała zesztywniałam i rozpaczliwie potrzebowałam się załatwić.

– Pokaż mi, jak korzystać z toalety – poprosiłam. Brzmi zabawnie, ale to była moja pierwsza prawdziwa toaleta. W domu mieliśmy wraz z innymi wspólną ubikację na końcu korytarza, ale ja po prostu używałam wiadra, które mama lub Jamie opróżniali.

– Ja chyba muszę iść do chłopięcej – odparł Jamie.

– Co to znaczy „chłopięcej”?

– Widzisz? – wskazał dwoje drzwi. Rzeczywiście wszyscy chłopcy wchodzili jednymi, a dziewczynki drugimi, tyle że teraz przed drzwiami ciągnęły się kolejki.

– Powiedz mi chociaż, co mam robić.

– Siusiasz do niej, a potem spłukujesz – powiedział.

– Co to znaczy „spłukujesz”? Jak się spłukuje?

– Jest taki jakby uchwyt, musisz go nacisnąć.

Odczekałam na swoją kolej, a potem weszłam i poradziłam sobie, nawet ze spłuczką. Były tam umywalki, obmyłam wodą rozpaloną twarz. Dokładnie naprzeciw mnie jakaś dziewczynka – najbardziej obdarta, najszkaradniejsza dziewczynka, jaką w życiu widziałam – korzystała z umywalki przylegającej do mojej, co wydawało się dziwaczne. Skrzywiłam się na jej widok, a ona odpowiedziała tym samym.

I wtedy nagle zrozumiałam, że patrzę w lustro.

Mama miała lustro. Wisiało wysoko na ścianie i nigdy nie zawracałam sobie nim głowy. Teraz wpatrywałam się w to tutaj, przerażona. Zakładałam, że wyglądam tak samo jak wszystkie inne dziewczynki. Tylko że ja miałam włosy skołtunione, nie gładkie. Moja skóra była bledsza niż ich, biała jak mleko, tyle że wyglądała też dość szaro, szczególnie na szyi. Brudne odciski na kolanach wyzierały spod spranej spódnicy, która nagle wydała mi się niechlujna i za krótka.

Co mogłam zrobić? Wzięłam głęboki oddech i wyszłam, zataczając się. Jamie czekał. Obrzuciłam go nowym, krytycznym spojrzeniem. On też był bardziej brudny niż reszta chłopców. Koszula wyblakła do nieokreślonego koloru, paznokcie obramowane czernią.

– Powinniśmy byli wziąć kąpiel – rzuciłam.

Jamie wzruszył ramionami. – To nie ma znaczenia.

A jednak miało.

Kiedy w domu wyglądałam przez okno na ulicę, trzy budynki dalej na rogu po drugiej stronie widziałam sklep rybny. Każdego ranka była dostawa ryb, które wystawiano na sprzedaż na grubym i zimnym blacie z kamienia. W letnim skwarze ryba psuła się szybko, więc kobiety wiedziały, że trzeba uważnie przebierać towar i wybierać tylko najświeższe i najlepsze.

Oto, czym my, dzieci, byliśmy: rybami na kamiennej płycie. Nauczyciele zagonili nas na koniec ulicy do dużego budynku i tam ustawili pod ścianą w szeregu. Kobiety i mężczyźni z miasteczka przechodzili wzdłuż rzędów, przyglądając się, czy jesteśmy dość ładni i słodcy oraz wystarczająco zdrowi, by mogli wziąć nas do domu.

To, że nie uważali większości z nas za wartościowy towar, można było jasno wyczytać z wyrazu ich twarzy i z tego, co mówili.

– Dobry Boże… – powiedziała jedna z kobiet, której po powąchaniu włosów małej dziewczynki zakręciło się w głowie. – Są paskudni!

– Umyją się – odparła kobieta o żelaznej twarzy. Kierowała wszystkim, stojąc na środku sali wciąż z notesem w dłoni. – Musimy być wielkoduszni. Nie spodziewaliśmy się aż tylu. Musimy zrobić, co do nas należy.

– Nie do mnie należy zajmowanie się gromadą brudnych szczurów ulicznych – odparował jakiś starzec. – Ta banda wygląda, jakby miała nas pomordować w łóżkach.

– Przecież to dzieci – odparła kobieta o żelaznej twarzy. – To nie ich wina, że tak wyglądają.

Rozejrzałam się wokół. Dziewczyny z miasteczka, które rozdawały okrągłe filiżanki z herbatą, jaśniały kolorami. We włosach miały wstążki. Wydawało się, że ładnie pachną.

– Może i nie – rzuciła inna kobieta – ale one nie są takie, jak nasze dzieci, prawda?

Kobieta o żelaznej twarzy otworzyła usta, aby zaprzeczyć, a potem bez słowa je zamknęła. Jacykolwiek byliśmy, nie byliśmy jak ich dzieci, to było jasne.

– Ada – wyszeptał Jamie – nikt nie chce ciebie i mnie.

To była prawda. Tłum przerzedzał się. Zostawało coraz mniej dzieci. Nauczyciele zacieśniali naszą grupkę i mówili o nas miłe rzeczy. Kobieta o żelaznej twarzy przekonywała pozostałych mieszkańców miasteczka.

Stara kobieta o błękitnych włosach położyła dłoń na ramieniu Jamiego.

– Nie wezmę dziewczyny – powiedziała – ale myślę, że mogłabym dać sobie radę z tym małym chłopcem.

– Nie chce go pani – wtrąciłam się. – On kradnie. I gryzie. A bez mojej opieki mógłby znów zacząć mieć napady drgawek.

Usta kobiety otworzyły się w bezgłośnym „O”. Szybko ruszyła naprzód i wyszła z bratem kogoś innego.

I oto sala była pusta, jeśli nie liczyć nauczycieli, kobiety o żelaznej twarzy, Jamiego i mnie. Mama miała rację. Nikt nas nie weźmie. Tylko my nie zostaliśmy wybrani.

 

– Nie macie się czym martwić – powiedziała kobieta o żelaznej twarzy i było to chyba najbardziej niedorzeczne kłamstwo, jakie w życiu słyszałam. Zabębniła w notes. – Mam dla was idealne miejsce.

– Czy oni są mili? – zapytał Jamie.

– Ta pani mieszka sama – odparła kobieta. – Jest bardzo miła.

Jamie potrząsnął głową.

– Mama powiedziała, że mili ludzie nas nie zechcą.

Kącik ust na żelaznej twarzy drgnął.

– Ona nie jest aż tak miła – powiedziała. – Poza tym ja jestem funkcjonariuszką kwaterującą. Nie będzie miała nic do powiedzenia.

To znaczyło, że można zmusić tę panią, żeby nas wzięła. I dobrze. Zdjęłam ciężar z chorej stopy i sapnęłam. Mogłam przywyknąć do bólu, póki stałam spokojnie, ale poruszanie się pogarszało sprawę.

– Możesz chodzić? – zapytała kobieta o żelaznej twarzy. – Co ci się stało w nogę?

– Przejechał po niej wóz piwowara – odpowiedziałam – ale to nic.

– Dlaczego nie masz kul? – spytała.

Nie wiedziałam, co to kule, więc tylko wzruszyłam ramionami. Zaczęłam iść przez salę, ale ku mojemu przerażeniu noga odmówiła posłuszeństwa. Upadłam na deski. Przygryzłam wargę, żeby nie krzyczeć.

– Na miłość boską – powiedziała kobieta o żelaznej twarzy. Uklękła przy mnie. Spodziewałam się, że zacznie wrzeszczeć albo poderwie mnie z powrotem na nogi, ale zamiast tego – i to było jeszcze gorsze niż upadek – otoczyła mnie ramieniem i podniosła z podłogi. Niosła mnie.

– Pospiesz się! – rzuciła do Jamiego.

Umieściła mnie na tylnym siedzeniu automobilu. Prawdziwego automobilu. Jamie z szeroko otwartymi oczyma usadowił się obok mnie. Kobieta zatrzasnęła drzwi pasażera, usiadła na miejscu kierowcy i odpaliła silnik.

– To potrwa tylko minutę – powiedziała, patrząc na nas przez ramię. – To naprawdę niedaleko.

Jamie dotknął lśniącego drewna poniżej okna po jego stronie.

– W porządku – odparł, szczerząc się w uśmiechu. – Niech się pani nie spieszy. Nam nic nie przeszkadza.

Wydawało się, że dom śpi.

Usadowił się na samym końcu cichej piaszczystej uliczki. Po obu jej stronach rosły drzewa, których korony spotykały się w górze, tak że cały zaułek był pogrążony w zielonym cieniu. Dom stał w głębi za drzewami, w małej słonecznej plamie, winorośl oplatała czerwony ceglany komin, a krzewy bujnie obrastały okna. Niewielki daszek ocieniał drzwi pomalowane na czerwono tak jak komin, ale sam dom za krzakami był mdło szary i nudny. Zasłony były zaciągnięte, a drzwi wydawały się zamknięte na głucho.

Kobieta o żelaznej twarzy cmoknęła jakby zirytowana. Zatrzymała samochód i wyłączyła silnik.

– Zaczekajcie tu – rozkazała. Zabębniła pięścią w czerwone drzwi. Nic się nie wydarzyło, więc wrzasnęła: „Panno Smith!” i po kilku kolejnych chwilach ciszy obróciła gałkę w drzwiach i wkroczyła do środka.

Trąciłam Jamiego łokciem. – Idź, słuchaj!

Przez kilka minut stał przy otwartych drzwiach, a potem wrócił. – Kłócą się – powiedział. – Ta pani nas nie chce. Mówi, że nie wiedziała, że jest wojna.

Nie zdziwiło mnie, że panna Smith nas nie chce, ale jakoś nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek jeszcze nie słyszał o wojnie. Panna Smith albo kłamała, albo była głupia jak but.

Wzruszyłam ramionami. – Możemy iść gdzieś indziej.

W chwili gdy to powiedziałam, wszystko się zmieniło. Z krzaków po prawej stronie uśpionego domu wytknął łeb jasnożółty kucyk. Patrzył wprost na mnie.

Zobaczyłam, że stoi za niskim kamiennym murkiem. Miał białą strzałkę wzdłuż pyska i ciemnobrązowe oczy. Nadstawił uszu i zarżał nisko.

Dźgnęłam Jamiego palcem i wskazałam kuca. To było tak, jakby coś, co sobie wyobrażałam, właśnie stało się prawdziwe. W głębi duszy poczułam znów to samo, co wtedy, kiedy w pociągu zobaczyłam galopującego kuca i dziewczynę.

– Czy on tu mieszka? – wyszeptał Jamie.

Ja tymczasem już wysiadałam z samochodu. Nawet jeśli kucyk nie mieszkał z panną Smith, to przynajmniej w domu obok, a tam gdzie był on, tam zamierzałam zostać i ja. Spróbowałam zrobić krok, ale stopa mi na to nie pozwoliła. Przyciągnęłam do siebie Jamiego.

– Pomóż mi – rozkazałam.

– Do kucyka?

– Nie. Do domu.

Potykając się, weszliśmy po kamiennych stopniach i dalej przez czerwone drzwi. W środku dom wydał się ciemny i duszny. Powietrze pachniało kwaśno. Pokój, do którego weszliśmy, był pełen dziwnych, ciężkich mebli, a wszystkie pokryte ciemnofioletowym materiałem. Ściany w ciemne wzory, tak samo podłogi. Blada, chuda kobieta ubrana w czarną suknię siedziała na jednym z fioletowych krzeseł, bardzo wyprostowana i sztywna, a kobieta o żelaznej twarzy, równie nieugięta, siedziała naprzeciw niej. Blada kobieta – panna Smith – miała mocno zaczerwienione policzki. Włosy kłębiły się wokół jej wychudzonej twarzy jak napuszona, żółta chmura.

– … nic o nich nie wiem – mówiła.

– A oto i oni! – powiedziała kobieta o żelaznej twarzy. – Dziewczyna zraniła się w nogę. Dzieci, to jest panna Susan Smith. Panno Smith, to są… – zamilkła i spojrzała na nas zakłopotana. Inne dzieci z pociągu miały tabliczki z nazwiskami, ale nie my. – Jak się nazywacie?

Zawahałam się. Tutaj mogłabym mieć nowe imię. Mogłabym nazywać się Elżbieta, jak księżniczka[1]. A niech to, mogłabym nazywać się nawet Hitler. Nigdy by tego nie sprawdzili.

– Ada i Jamie – powiedział Jamie.

– Ada i Jamie i jak dalej? – zapytała żelazna kobieta. – Jak macie na nazwisko?

– Hitler – odparłam.

Jamie rzucił mi szybkie spojrzenie i nic nie powiedział.

– Nie bądź impertynencka – skarciła mnie żelazna kobieta.

– Nie mogę – odpaliłam. – Nawet nie wiem, co to znaczy.

– To znaczy, że nie nazywasz się Hitler – powiedziała kobieta. – Powiedz pannie Smith, jak się nazywasz.

– Smith – odparłam. – Ada i Jamie Smith.

Zirytowana żelazna kobieta syknęła: – Naprawdę? Zresztą, to bez znaczenia – zwróciła się do panny Smith – nauczyciele mają wszystkich w spisie. Dopytam ich. A tymczasem muszę już iść. To był bardzo długi dzień.

Wstała. Ja zdecydowanie usiadłam na krześle najbliżej drzwi. Jamie błyskawicznie rzucił się na kolejne.

– Do widzenia – powiedziała żelazna kobieta.

– Podoba mi się pani automobil – wyznał jej Jamie.

– Ależ doprawdy – powiedziała panna Smith. Wstała i ruszyła za żelazną kobietą na zewnątrz. Kłóciły się przez kolejne minuty, ale ja już wiedziałam, kto wygra. Kobieta o żelaznej twarzy nie zamierzała dać się pokonać dwa razy tego samego dnia.

Jak można się było domyślić, automobil odjechał z rykiem. Panna Smith wmaszerowała z powrotem do pokoju. Wyglądała na wściekłą.

– Nie mam zielonego pojęcia o opiece nad dziećmi – powiedziała.