Strona główna » Poradniki » Wojowniczki. Jak być nieperfekcyjną i szczęśliwą kobietą

Wojowniczki. Jak być nieperfekcyjną i szczęśliwą kobietą

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65170-12-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wojowniczki. Jak być nieperfekcyjną i szczęśliwą kobietą

Książka okrzyknięta najlepszym poradnikiem parentingowym dla współczesnych kobiet!

Kobiety, przestańcie na siłę dążyć do zachowania podyktowanej społecznie i kulturowo nieosiągalnej doskonałości. Kiedy zaakceptujecie życie takim, jakim ono naprawdę jest, i kiedy przejrzycie na oczy, że macie prawo do własnych wyborów, które niekoniecznie podobają się innym, to wtedy w końcu same się przekonacie, że dopiero po zmianie nastawienia do życia ono samo ulegnie niesamowitej zmianie – na lepsze, rzecz jasna.

Oto przesłanie skierowane do wszystkich kobiet przez Glennon Doyle Melton, mężatkę z 12-letnim stażem, matkę trojga dzieci i autorkę jednego z najsłynniejszych blogów parentingowych w USA – Momastery.com. Glennon przez wiele lat budowała wokół siebie wysoki i potężny mur skutecznie oddzielający ją od najbliższych i przyjaciół. Walcząc z nałogami i trudami dnia codziennego, skryła się w wypełnionym poczuciem winy i wstydu bunkrze, z którego bardzo długo nie chciała wyjść. Pewnego dnia wszystko się zmieniło: Glennon się przebudziła i otworzyła na nowe życie. Zaczęła tworzyć niezwykle inspirujące teksty opisujące jej trudną walkę z codziennością, pomagając w ten sposób milionom kobiet  na całym świecie.

Ten rewelacyjny, błyskotliwie napisany poradnik - stanowiący zbiór osobistych zapisków autorki dotyczących jej codziennych przeżyć i problemów rodzinnych - zawiera mnóstwo skutecznych porad dotyczących tego, jak wyrwać się z pułapki feminizmu i wizji doskonałej pani domu. To także książka dla wszystkich kobiet, które codziennie godzą to, co wydaje się niemożliwe do pogodzenia: życie rodzinne z pracą zawodową.

NAUCZ SIĘ AKCEPTOWAĆ TO, CO NIESIE ŻYCIE, NAWET JEŚLI WYDAJE SIĘ ONO CHAOTYCZNE

Polecane książki

Wypracowania F. H. Burnett „Mały lord”Opisy wypracowań:Charakterystyka Minny Tipton. Poniższe wypracowanie z języka polskiego stanowi charakterystykę Minny Tipton, jednej z bohaterek powieści „Mały lord” autorstwa F. H. Burnett. Minna była żoną Bena Tiptona, z którym m...
Poradnik zawiera cenne wskazówki dla niezależnych autorów dotyczące wydania i skutecznej promocji książki. Dzięki niemu przekonasz się, że wydanie własnej książki to rzecz łatwa i przyjemna!...
Postać Frankensteina znają chyba wszyscy. Potwór siejący grozę i spustoszenie na stałe zadomowił się w kulturze światowej. Do zbiorowej świadomości trafił on jednak nie z książki, ale z licznych filmów jemu poświęconych. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak bardzo kino zniekształciło pierwowzór. Dzisiaj...
Pomysł do napisania tej książki zrodził się w wyniku przemyśleń i obserwacji życia na emigracji. Przedstawia inne oblicze życia i perypetii naszych rodaków na obczyźnie, niż te, które znaliśmy do tej pory z przekoloryzowanych opowieści i miejskich legend, a które funkcjonują wśród rodaków w kraju. C...
Dynamiczny rozwój rynku zmusza przedsiębiorstwa do działania przy nasilającej się konkurencji. W gospodarce rynkowej nie wystarcza zbadanie i poznanie potrzeb nabywcy, wytworzenie zaspokajającego je produktu i ustalenie konkurencyjnej ceny. Należy jeszcze dotrzeć do konsumenta z informacją o tym pro...
Klasyczne warszawskie legendy opowiedziane piórem Artura Oppmana, wybitnego poety okresu Młodej Polski. Ich wkład w kształtowanie się naszej narodowej tożsamości jest niepodważalny, a znać je powinni nie tylko mieszkańcy Warszawy, ale i wszyscy Polacy. Ciężko jest bowiem dzisiaj mówić o rodzimej kul...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Glennon Doyle Melton

Glennon Doyle Melton

WOJOWNICZKI

Jak być nieperfekcyjną i szczęśliwą kobietą

Wydawnictwo Kobiece

Słowa uznania

Glennon Doyle Melton – niech Bóg ma ją w swojej opiece – miała w sobie wystarczająco dużo odwagi, ale i swoistego sprytu, by pokazać samą siebie w całej kobiecej złożoności. To „królowa” słów, za pomocą których sprawia, że świat staje się lepszym miejscem.

— „CHICAGO TRIBUNE”

Inspirujący przewodnik. Dopiero gdy Glennon poddała się losowi i otworzyła na to, co niesie każdy dzień, była w stanie spełnić swoje najskrytsze pragnienia: dotrzeć do innych i pozwolić, by inni dotarli do niej. Ta książka to ucieleśnienie łagodnych słów mądrości napisanych przez kobietę dręczoną przez irracjonalną, acz niesłabnącą nadzieję.

— „KIRKUS REVIEWS”

LekturaWojowniczek przypomina rozmowę przy kawie z najbliższą przyjaciółką, z którą dzielimy wszystkie swoje lęki, nadzieje i pragnienia. Z takiego spotkania wychodzi się wypoczętą, pełną energii i z poczuciem, że nie jesteśmy same. Nie jest to z całą pewnością książka, którą po przeczytaniu odkłada się i mówi: „Jest dobra”. To taki rodzaj książki, którą po lekturze wprawdzie się odkłada, ale potem idzie się do księgarni i kupuje więcej egzemplarzy, ponieważ już wiesz, że będzie jej potrzebować któraś z Twoich znajomych.

— EXAMINER.COM

Szczera do bólu. Pisanie – czy, jak określa je Glennon Melton, „wywnętrznianie się” – to dla autorki swoista terapia i walka z samotnością, a także nauka pokory oraz akceptacji siebie takim, jakim się jest naprawdę – bez retuszu.

— „PUBLISHERS WEEKLY”

Wojowniczki to dokładnie taki rodzaj książki, którą, mam nadzieję, przeczytają wszyscy rodzice z mojego zgromadzenia. Glennon Doyle Melton to utalentowana gawędziarka. Jej otwartość i skłonność do opowiadania o swoich problemach bez żadnych zahamowań mają swoje źródło w głębokiej wierze w to, że sama jest ukochanym dzieckiem Boga.

— KATHERINE WILLIS PERSHEY, zastępca pastora Pierwszego Kościoła Kongregacjonalnego w Western Springs, Illinois, USA, czasopismo „The Christian Century”

Dedykacja

Któregoś wieczoru odwiedziła mnie moja mama, Tisha, i poprosiła o rozmowę na osobności. Wyglądała na zdenerwowaną. Poszłyśmy do sypialni i usiadłyśmy, opierając się o leżące na łóżku poduszki. Rozmawiałyśmy o moim pisaniu. Powiedziała mi, że bardzo jej się podoba, choć była to dla niej niezmiernie trudna lektura. Opisała ból, jaki czuła, czytając o moim sekretnym życiu, i zakłopotanie spowodowane tym, że wszystko to wydarzyło się wtedy, gdy dokładałyśmy największych starań, aby okazywać sobie miłość. Rozmawiałyśmy o tym, jak straszne jest dzielenie się takimi historiami z przyjaciółmi i nieznajomymi.

Trochę popłakałyśmy i trochę się pośmiałyśmy przez łzy.

Rozmawiałyśmy długo. Gdy wydawało się, że już prawie skończyłyśmy, było mi smutno, ponieważ chciałam na zawsze zostać z mamą na tym łóżku. Przez chwilę myślałam o tym w ciszy. Zastanawiałam się, co chodzi jej po głowie. Potem spojrzała na mnie – jej warga drżała. Choć była naprawdę przestraszona, powiedziała: „Jestem z ciebie bardzo dumna. Jestem pełna podziwu dla tego, czego ty i Bóg razem dokonaliście. Musisz opowiedzieć swoją historię. To twoje przeznaczenie. Nie przestawaj opowiadać, kochanie”.

Przypominało to moment, gdy oznajmiłam jej, że jestem w ciąży. Bardzo się wtedy bała, lecz spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała: „Glennon, nie musisz za niego wychodzić, jeśli nie chcesz. Możemy wychować dziecko razem. Damy sobie radę”.

Podobnie było, gdy moja młodsza siostra, Amanda, obwieściła, że przeprowadza się do Afryki, aby ratować małe dziewczynki przed falą gwałtów. Mimo że mama była naprawdę przerażona, powiedziała w końcu: „To coś, co musisz zrobić. Jedź”.

Ludzie zawsze nazywają moją mamę aniołem, lecz ja uważam ją za wojowniczkę.

I chcę, aby wiedziała, że ta książka i każde słowo, które piszę, są dla niej.

Bądź życzliwy, bo każdy, kogo spotykasz,prowadzi trudną walkę.

— PASTOR JOHN WATSON

Łącznie z Tobą.

— GLENNON

Bohaterowie

Moją historię, podobnie jak Twoją, trudno zaszufladkować. Moje życie to tragedia, komedia, romans, opowieść o przygodach lub odkupieniu – w zależności od dekady, pory dnia i ilości snu. Tym, co stałe w mojej historii – rzeką, która przez nią przepływa – są ludzie.

Mój mąż, Craig, oferuje przyjaciołom pomoc przy przeprowadzce, zanim o to poproszą. Podryguje w kuchni, łazience i na zakupach. Bawi się w chowanego z naszym psem Theo, gdy dzieci zmęczą się zabawą. Zawsze zachowuje spokój. Kiedy nasze pociechy są chore, budzi się co dwie godziny, aby sprawdzić, czy mają gorączkę. Trzyma język na wodzy i zajmuje się płaczącymi dziećmi moich przyjaciół. Jest cudowny. I rozbity. Tak jak ja.

Mój pierworodny, Chase, zmienił wszystko przez sam fakt swoich narodzin.

Moje córki – Tish i Amma – na ogół mnie przerażają. Jak mogę wychować dwie córeczki, kiedy we mnie samej nadal tkwi mała dziewczynka?

Moja siostra Amanda to moje drugie „ja”. Jak udało mi się przeżyć bez niej pierwsze trzy lata życia, pozostaje dla mnie tajemnicą. Jej mąż – John – to moja „skrytka bankowa”. Powierzam mu opiekę nad swoim najcenniejszym skarbem.

Mój tata, Bubba, tak jak ja, przekłada na słowa swoją miłość i mądrość, podczas gdy mama przekłada je na działanie, jak Craig.

Do listy bohaterów dodaję Boga. Zupełnie nie umiem Jego lub Jej wyjaśnić, ponieważ nie rozumiem Jego lub Jej działania. Wiem tylko, że to właśnie Bóg umieścił wszystkich tych ludzi w mojej historii. Jestem mu za to wdzięczna.

Budowanie życia

Kilka lat temu dziwne rzeczy zaczęły mi się przytrafiać w kościele. Podczas beztroskiej rozmowy kobieta, którą dopiero co poznałam, chciała zażartować, sugerując, że nasza rodzina jest tak „idealna”, że ona w swojej własnej czuje się źle. Powtórzyło się to trzy czy cztery razy w ciągu dwóch tygodni. Pewnego razu inna kobieta powiedziała: „Jesteście tak zgodni. Czuję się przez to tak samotna”(*).

Mój mąż stał wówczas obok. Spojrzałam na niego zmieszana, a on popatrzył na mnie równie skonsternowany. To typowe dla nas zachowanie.

W drodze do domu dyskutowałam z Craigiem o tym, co usłyszeliśmy. Byliśmy zdumieni. Uwielbiamy się nawzajem, lecz żadne z nas nie opisałoby swojego partnera jako „zgodnego”. Kobiety te równie dobrze mogłyby powiedzieć: „Jestem zazdrosna o Twój wzrost i talent kulinarny”. Mierzę jakieś sto pięćdziesiąt sześć centymetrów, a wszystko, co wiem na temat gotowania, to jak wykonać telefon skutkujący dostawą obiadu. Podczas rozmowy opracowaliśmy z Craigiem teorię, według której, jeśli masz szczupłą sylwetkę i dużo się uśmiechasz, ludzie zwykle uważają, że jesteś w posiadaniu tajemnic wszechświata i że kropla deszczu nigdy nie spadła Ci na głowę. A jeśli do tego masz na sobie modne dżinsy, to już z pewnością wszystko jest w porządku.

Bardzo mnie to zaniepokoiło. Nie chcę, aby inne kobiety czuły się przeze mnie gorsze. I chciałam, aby moje wnętrze i sposób, w jaki ludzie mnie postrzegają, były ze sobą zgodne. Bałam się jednak, że będę musiała wyglądać jak Pig-Pen* lub Courtney Love, żeby tak było. Dochodzę do siebie po bulimii i alkoholizmie. Przez dwadzieścia lat władzę nade mną miały jedzenie, alkohol, nieszczęśliwa miłość i narkotyki. Cierpiałam, a wraz ze mną cierpiała moja rodzina.

Miałam stosunkowo szczęśliwe dzieciństwo, więc do mojego bólu i dezorientacji dochodziło jeszcze poczucie winy. Glennon, dlaczego tak się pogubiłaś, skoro nie masz ku temu powodu? Przypuszczałam, że już taka się urodziłam – podłamana i nadwrażliwa. Kiedy dorastałam, czułam, że brakowało mi warstwy ochronnej, potrzebnej do wystawiania się na życiowe ryzyko – ryzyko przyjaźni, miłości i odrzucenia. Czułam się zakłopotana, niewiele warta i bezbronna. Przejście przez życie z takim poczuciem wydawało mi się niewyobrażalne. Myślałam, że nie przetrwam. Stworzyłam zatem swój mały świat zwany nałogiem i w nim się ukryłam. Czułam się bezpieczna. Nikt nie mógł mnie dotknąć.

A potem wszystko się zmieniło. W Dzień Matki w 2002 roku ja – niezamężna narkomanka – odkryłam, że jestem w ciąży. Na przemian wpatrywałam się w test trzymany w trzęsącej się ręce i w przekrwione oczy w odbiciu łazienkowego lustra. Usiłowałam połączyć ze sobą fakty: jestem pijana, jestem sama, jestem w ciąży.

Nie miałam pojęcia, co jeszcze mogę zrobić, więc się modliłam. Modliłam się w jedyny sposób, jaki znałam – narzekając, oskarżając i przepraszając, ze łzami w oczach i niemożliwymi do spełnienia obietnicami na ustach. Gdy w końcu wstałam z podłogi w łazience, postanowiłam, że urodzę i zostanę matką. Przysięgłam sobie, że nigdy już się nie napiję, nie zapalę, nie wezmę narkotyków, nie wejdę w niezdrowy związek i nie będę się obżerać. Trudno było dotrzymać słowa. Nagle zostałam żoną człowieka, którego znałam przez zaledwie dziesięć trzeźwych dni. Poślubienie Craiga okazało się jednak najlepszym, co mi się przytrafiło, mimo że nie była to tak naprawdę moja decyzja.

W tamtym czasie odkryłam, że jestem silna. Była to pierwsza rzecz, jakiej się o sobie dowiedziałam. Nauczyłam się też, że bycie żoną i matką oraz życie w trzeźwości są dość trudne. Zawsze zastanawiałam się, czy inne kobiety też tak to postrzegają.

Któregoś dnia byłam na placu zabaw z Tess, nową znajomą z kościoła. Podejrzewałam, że ma problemy w małżeństwie, jednak nie wspominałyśmy o tym (byłyśmy zajęte rozmową o ważniejszych rzeczach, takich jak treningi piłki nożnej i pasemka). Byłam sfrustrowana tym, że nasza rozmowa nigdy nie zeszła na głębsze tematy. Zdawało się, że nie potrafimy mówić o najważniejszych sprawach.

Pogrążona we frustracji zaczęłam myśleć o czasie i wysiłku, jaki niegdyś wkładałam w budowanie warstw ochronnych między moim złamanym sercem a połamanym światem. Zastanawiałam się nad tym, jak oddaliłam się od innych ludzi – ludzi, którzy mogli zadać mi ból większy niż ten, którego już doświadczałam. Ludzi, którzy mogliby być zniesmaczeni, gdyby zobaczyli moje prawdziwe „ja”. Strach, że ujrzy ono światło dzienne, doprowadził mnie do ukrycia się w nałogu na wiele lat. Gdy się w końcu od niego uwolniłam, okryłam się tajemnicami i wstydem jak zbroją, a z obojętności uczyniłam broń. Życie zawsze wydawało mi się walką o przetrwanie. Ale tam, na placu zabaw, dotarło do mnie, że przetrwanie już nie wystarczy. Zdałam sobie sprawę, że choć siedziałyśmy obok siebie, oddzielały nas warstwy naszych zbroi. I nawet gdybyśmy chciały, nie mogłybyśmy się zbliżyć, ponieważ karmiłyśmy się nawzajem opowieściami o naszym „doskonałym” życiu.

Nagle to wszystko wydało mi się totalnie żałosne. Byłam, oczywiście, trzeźwa i poza kryjówką, lecz ukrywając swoją przeszłość przed innymi, chroniąc się za tarczą tajemnic i wstydu, odizolowałam się. Byłam samotna i nieco znudzona. Życie bez bliskości innych ludzi jest okropnie nudne. Olśniło mnie, że życiowe bitwy być może najlepiej jest toczyć bez zbroi i bez broni. Może życie staje się prawdziwe, dobre i ciekawe dopiero, gdy zdejmiemy wszelkie warstwy ochronne, które zbudowaliśmy wokół naszych serc, i staniemy do walki nadzy. Zastanawiałam się: Jeśli złożę broń, czy Tess zrobi to samo? Doszłam do wniosku, że warto spróbować.

Zrzuciłam zbroję i pomachałam białą flagą. Nagle usłyszałam siebie mówiącą do Tess:

– Posłuchaj mnie. Chcę, żebyś wiedziała, że dochodzę do siebie po nałogach: alkoholizmie, narkomanii i uzależnieniu od jedzenia. Miałam przez nie problemy z prawem. Craig i ja wpadliśmy i pobraliśmy się rok po tym, jak zaczęliśmy się spotykać. Kochamy się szalenie, lecz w duchu strasznie się boję, że nasze problemy z seksem i złością w końcu wszystko popsują. Czasem jest mi przykro, gdy innym ludziom przytrafiają się dobre rzeczy. Co rusz warczę na pracowników z biura obsługi klienta, na moje dzieci i męża. Nieustannie jestem na granicy wściekłości. A teraz zmagam się z depresją poporodową. Przez większość dnia marzę, aby moje dzieci po prostu zostawiły mnie w spokoju. Któregoś poranka Chase przyniósł mi karteczkę, na której było napisane: „Mam nadzieję, że mama będzie dzisiaj miła”. To przygnębiające i przerażające, ponieważ zastanawiam się, co się stanie, jeśli to nigdy nie minie. Może nie potrafię poradzić sobie z macierzyństwem. W każdym razie chciałam, żebyś o tym wiedziała.

Tess wpatrywała się we mnie tak długo, że zaczęłam się zastanawiać się, czy chce zadzwonić do naszego pastora albo na pogotowie, po czym ujrzałam łzy płynące po jej policzku. Siedziałyśmy tam, a ona powiedziała mi wszystko. Nie układało się między nią a jej mężem. Było naprawdę źle. Ogarniało ją przerażenie i czuła się osamotniona. Ale tamtego dnia na placu zabaw uznała, że potrzebuje pomocy i miłości bardziej niż mojego przekonania o jej doskonałości.

Prawie się nie znałyśmy, lecz obie zdawałyśmy sobie sprawę, że znalazłyśmy się w tym razem. W ciągu kilku następnych miesięcy przeszłyśmy trudne chwile. Terapia, separacja, złość, strach i mnóstwo łez. Ale mała armia miłości otoczyła Tess i jej rodzinę i nie dopuściła nikogo zbyt blisko. I w końcu wszystko zaczęło się układać. Tess, jej mąż i ich piękne dzieci są razem – teraz dochodzą do siebie i mają się doskonale. Miałam okazję zobaczyć, jak prawda wyzwala rodzinę.

W tamtym momencie mojego życia pragnęłam zrobić coś sensownego i pomocnego poza dbaniem o własny dom, lecz nikt mnie nie chciał. Wielokrotnie odrzucano nasze wnioski o adopcję dziecka. Później próbowałam zostać wolontariuszką w miejscowym domu spokojnej starości. Wydawali się mną zachwyceni do czasu, gdy sprawdzili informacje o mojej przeszłości. Nigdy nie oddzwonili. Może myśleli, że mam ukryty motyw i chcę zabić te wszystkie starsze osoby? Następnie chciałam pracować społecznie w miejscowym schronisku dla ofiar przemocy domowej. Zapowiadało się na to, że mnie przyjmą, do czasu ostatniej rozmowy kwalifikacyjnej, podczas której zapytano mnie: „Gwoli formalności, czy kiedykolwiek była pani aresztowana?”. Trudno było wyjaśnić, że tylko pięć razy. Też już nigdy nie oddzwonili.

Wpadłam w depresję.

I wtedy przydarzyła się ta sprawa z Tess. Pomyślałam, że mogłabym zajmować się właśnie tym – mówieniem ludziom prawdy o moich przeżyciach. Dotarło do mnie, że w tej konkretnej misji moja kryminalna przeszłość była atutem, dawała mi przewagę. Pomyślałam, że może dary, jakie otrzymałam od Boga, to umiejętność opowiadania historii i brak poczucia wstydu. Co do tego drugiego, to jest mi prawie wstyd, że mam tak niewielkie poczucie wstydu. Prawie, ale nie całkiem.

Uznałam zatem, że jest to coś, czym Bóg chce, abym się zajęła. Chce, abym mówiła prawdę ludziom wokół mnie. Bez maski, bez ukrywania się, bez udawania. To miało być moim zadaniem. Miałam sprawiać, że ludzie zaakceptują swoje wnętrze, prezentując im swoje własne, pokazując moje prawdziwe „ja”.

Kilka dni po tym, jak oznajmiłam Craigowi, że mam zamiar na ochotnika zostać „brawurowym mówcą prawdy”, zadzwonił do mnie mój pastor. W pierwszej chwili pomyślałam, że Tess się wygadała, ale pastor powiedział: „Wiem, że jest Ci trudno z dzieckiem i może to się wydać złym pomysłem, lecz musisz opowiedzieć swoją historię wiernym. Wszystkim wiernym. Na forum. Na żywo”. Craig pocił się i sprawdzał, czy mogą wyrzucić go z pracy z powodu żony, która siedziała w więzieniu. Ja planowałam, w co się ubiorę.

Następnie spisałam moją historię, nie pomijając niczego. Przeczytałam ją w swoim kościele – poszło naprawdę dobrze. Ludzie byli zszokowani. Bardzo fajnie jest szokować. Wielu chciało płakać wraz ze mną i opowiadać mi swoje historie. A ja pomyślałam: Widzicie, wy, z domu spokojnej starości? I tak nie chciałam podawać u was głupiej lemoniady. Czy ktoś za podawanie lemoniady dostaje owacje na stojąco i łzy radości? Nie sądzę.

Znalazłam to, w czym jestem dobra: otwartość. Uznałam – w oparciu o własne doświadczenia – że przyjemniej jest mówić coś, dzięki czemu kobiety dobrze się czują z sobą i z Bogiem, niż mówić lub pomijać coś, aby ludzie mi zazdrościli. Było to także łatwiejsze, bo wymagało mniej pamiętania i pilnowania się.

Pisać zaczęłam kilka miesięcy później, aby móc odważnie przedstawić swoją prawdę większej liczbie ludzi. Po przeczytaniu kilku moich esejów mój tata – Bubba – zadzwonił do mnie i zapytał: „Glennon. Nie sądzisz, że niektóre sprawy powinnaś zabrać ze sobą do grobu?”. Przez moment głęboko się zastanowiłam, po czym odpowiedziałam: „Nie, nie sądzę. Moim zdaniem brzmi to okropnie. Nie chcę zabierać czegokolwiek do grobu. Nie chcę nosić ze sobą niczego, czego nie muszę. Chcę podróżować bez bagażu”.

Gdy wytrzeźwiałam, obudziłam się i po raz pierwszy wkroczyłam w prawdziwe życie, miałam dwadzieścia sześć lat, ale zważywszy na to, że ukrywałam się od ósmego roku życia, patrzyłam na świat oczami dziecka. Byłam pełna podziwu i obaw. Moje serce otworzyło się na piękno i brutalność świata. Przyjrzałam się ludzkości i całej jej niedoskonałości, i postanowiłam wybaczyć zarówno jej, jak i sobie. Ponieważ niedoskonałość jest rzeczą ludzką, jedynym sposobem, w jaki ludzie mogą żyć w pokoju, jest ciągłe wybaczanie wszystkim, w tym także sobie. Uznałam, że nie ma niczego, czego musiałabym się wstydzić. Zrobiłam to, co mogłam najlepszego, biorąc pod uwagę to, co miałam. Teraz poszłoby mi lepiej. Przynajmniej w większości przypadków.

Ten nowo odkryty stan wybaczania i nadziei pozwolił mi zaufać drugiemu człowiekowi całym sercem, więc wyszłam za mąż. Stało się jasne, że małżeństwo jest ciężką i świętą pracą. Nauczyłam się jednak, że umiem robić to, co trudne, że jestem osobą wartościową i potrafię stworzyć stabilny związek. Ta pewność pomogła mi poszerzyć swoje kręgi. Urodziłam Chase’a, Tish i Ammę, stałam się aktywnym członkiem społeczności i zwróciłam się do Boga – najważniejszego kręgu – tego, który scala nas wszystkich razem.

Zdałam sobie sprawę, że te poszerzające się kręgi(*) – zaakceptowanie samej siebie, mojego partnera, dzieci, społeczności i wiary – były jedynymi warstwami ochronnymi, jakich potrzebowałam. Kręgi te były moim życiem, a ja byłam w samym środku: naga, szczera, trzeźwa, złamana i doskonała w swojej niedoskonałości. Nieustannie rozwijające się dzieło sztuki.

Im bardziej otwierałam serce na osoby znajdujące się w moich kręgach, tym mocniej przekonywałam się, że życie jest okropnie piękne – zarówno okropne, jak i piękne(*), jak gwiazdy na ciemnym niebie. Dzieląc się tym, co w życiu okropne i piękne, czujemy się mniej osamotnieni i bojaźliwi. Prawdy nie można zapchać jedzeniem, alkoholem, ćwiczeniami, pracą czy zakupami. Ukrywanie się przed prawdą wywołuje swoisty ból, ból samotności. Życie jest po prostu trudne i to wcale nie dlatego, że przeżywamy je źle. Dobrze jest na ten temat mówić, pisać, malować czy płakać. To pomaga.

Ta książka to moja historia. Mam nadzieję, że Twoja także. Opowiada o tym, jak budowałam swoje kręgi – jak zbudowałam życie – i co dla mnie znaczy, aby iść dalej i się nie poddawać.

* Pig-Pen to bohater komiksu Peanuts Charlesa M. Schulza – młody chłopak, który – z wyjątkiem niebywale rzadkich okazji – jest bardzo brudny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza, chyba że podano inaczej). Siostry

Moja decyzja o wytrzeźwieniu była bardziej kapitulacją spowodowaną zmęczeniem niż odważnym marszem do walki. Po tym, jak dopuściłam, aby moje życie po raz tysięczny rozpadło się w drobny mak, motywowani miłością Bubba i Tisha zaplanowali interwencję. Potem odkryłam, że jestem w ciąży z Chasem, i zdałam sobie sprawę, że kończą mi się ludzie i możliwości. W tamtej chwili najprostszym rozwiązaniem wydawała się trzeźwość.

To nie ktoś, kto ujrzał światło

To zmarznięte i przerywane Alleluja.

Zadzwoniłam do siostry i powiedziałam: „Zrób to, co zawsze”, czyli: dowiedz się, jaki jest kolejny krok, i spraw, aby nastąpił. Po kilku godzinach pozbierałam swoje pogruchotane ego i pojechałyśmy na pierwsze spotkanie anonimowych alkoholików.

Siostra trzymała moją spoconą, trzęsącą się rękę i szła przodem, upewniając się, czy nie ma problemów lub ludzi, przed którymi trzeba byłoby mnie ochronić. Zawsze strzeże mnie w ten sposób. Wzięła broszurę AA ze stołu, abyśmy miały na co patrzeć, gdy usiądziemy i dołączymy do kręgu. Na pierwszej stronie znajdowała się lista pytań służących do zdiagnozowania alkoholizmu:

Czy pijesz więcej niż cztery porcje przy jednej okazji?

Raz nie piłam.

Czy kiedykolwiek pijesz rano?

Tylko w weekendy.

Czy kiedykolwiek tracisz przytomność?

Nie pamiętam.

Czy doświadczyłaś negatywnych skutków picia?

Obecność tutaj wydaje się dość negatywnym skutkiem.

Żadna z nas nie odezwała się słowem, aż moja siostra pochyliła się i wyszeptała: „Nie wiem, czy AA wystarczy. Możemy potrzebować trzech »A«”.

Po spotkaniu wróciłyśmy do domu, usiadłyśmy na moim łóżku i wpatrywałyśmy się w bałagan na podłodze. W trakcie pijackich ciągów mieszkałam jak świnia. W moim pokoju niebezpiecznie piętrzył się stos butów na szpilkach, obcisłych topów bez ramiączek, butelek po winie, popielniczek i starych czasopism. Nic nie przedstawiało dla mnie wartości. Wszystko, co znalazło się w moim życiu, było jednorazowego użytku: ubrania, możliwości, ludzie. Sypialnia wyglądała tak, jakby na podłogę wylały się moje wnętrzności.

Po kilku minutach ciszy moja siostra wstała i zaczęła sprzątać. Wyrzuciła butelki po winie i papierosy, złożyła topy i łagodnym ruchem ręki wyrzuciła czasopisma. Obserwowałam ją przez chwilę, po czym do niej dołączyłam. Powiesiłyśmy każde ubranie, wytarłyśmy każdą zabrudzoną powierzchnię, wylałyśmy alkohol z każdej schowanej butelki. Pracowałyśmy w ciszy obok siebie przez dwie godziny. Następnie znów usiadłyśmy na łóżku i chwyciłyśmy się za ręce. Mój pokój wyglądał zupełnie inaczej. Wyglądał jak miejsce, w którym dziewczyna mogłaby chcieć zamieszkać. Zastanawiałam się, czy moja głowa i moje serce też mogłyby któregoś dnia stać się miejscami, w których chciałabym zamieszkać.

Tak wyglądał początek.

Święte dziury

Życie to poszukiwanie czegoś, czego nie można znaleźć. Problem tkwi w tym, że życie jest poniekąd „ustawione”. Odczuwamy brak czegoś, co nie istnieje na tym świecie. A to, jak mówi moja przyjaciółka Adrianne, jest nieco porąbane.

Pisarka Anne Lamott nazywa to niezaspokojone pragnienie „dziurą w rozmiarze Boga”. Ludzie wierzący uważają, że Bóg umieścił nas tutaj tęskniących za czymś, co zostanie znalezione dopiero w niebie – za Nim. W pewnym sensie to rozumiem, lecz nadal wydaje mi się to nieco skomplikowane. Co się stanie, jeśli włożę moją córkę Ammę do kojca, kładąc smoczek poza jej zasięgiem? Jaki jest sens życia, jeśli nie możemy mieć tego, czego potrzebujemy? Co mamy zrobić z naszymi „dziurami w rozmiarze Boga”, zanim umrzemy? Jak mamy w ogóle czuć się komfortowo z wielką dziurą w środku serca? Ponieważ wolno się uczę, przez dwadzieścia lat próbowałam wypełnić tę lukę trującymi substancjami.

Gdy byłam bardzo młoda, zaczęłam wypełniać się jedzeniem, które było moim pocieszeniem, schronieniem i radością. Było Bogiem. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że moja pustka była także potrzebą piękna, które oznaczało dla mnie bycie szczupłą i odpowiednio ubraną. Rzeczy te oczywiście nie mają zbyt wiele wspólnego z prawdziwym pięknem, lecz – tak jak powiedziałam – byłam młoda.

Ponieważ nie wierzyłam, że jestem piękna, chciałam się ukryć, jednak gdy jesteś dzieckiem, nie masz takiej możliwości. Musisz iść tam, dokąd ci każą, wyglądać, jak wyglądasz, ubierać się w to, w co się ubierasz. Zatem każdego dnia byłam wypychana z domu, niedoskonała i tłusta – pulpet, który każdy mógł zobaczyć. Oczekiwanie od kogoś tak młodego, że będzie pokazywać się takim, jakim jest, wydawało się absurdalne. Zdecydowałam więc, że skoro muszę być widoczna, powinnam się skurczyć.

Ale jak schudnąć, gdy czujesz potrzebę wypełniania się jedzeniem?

Gdy miałam osiem lat, usłyszałam odpowiedź na to pytanie w filmie o bulimii emitowanym w telewizji. Program, który w założeniu miał być ostrzeżeniem, odebrałam jako dar. Oto pokazano, jak się wypełnić, pozwolić sobie na jedzenie będące pocieszeniem i nie ponieść żadnych konsekwencji. Po filmie objadłam się i przeczyściłam po raz pierwszy. Bulimia dawała mi wrażenie bezpieczeństwa, ponieważ wypełniona pokarmem traciłam poczucie dyskomfortu i pustki, jednak po przeczyszczaniu leżałam wyczerpana na podłodze w łazience, a moja dziura wydawała się jeszcze większa. W ten oto sposób można dojść do tego, że wypełnia się siebie nie tym, co właściwe. Zużywa się na to dużo energii, a na końcu odczuwa większą pustkę i mniejszy komfort niż kiedykolwiek wcześniej.

Bulimia była ciężka, lecz łatwiejsza niż prawdziwe życie. Czułam się bezpieczniej w swoim własnym, małym, dramatycznym świecie jedzenia. Wycofałam się więc z życia i wpadłam w obżarstwo. Przez prawie dwadzieścia lat objadałam się i przeczyszczałam kilka razy dziennie. Wypełniałam dziurę, opróżniałam dziurę. Nie wróciłam do życia, nim nie ukończyłam dwudziestu sześciu lat. Ale świat i tak posuwał się do przodu, jak to ma w zwyczaju.

Gdy byłam w siódmej klasie, spałam którejś nocy u mojej koleżanki Susie. Wymknęłyśmy się na imprezę dla uczniów szkoły średniej, na której po raz pierwszy napiłam się piwa i wypiłam go tyle, że straciłam przytomność. Nie pamiętam tamtych wydarzeń, ale później powiedziano mi, że jacyś uczniowie z ostatniej klasy próbowali podgrzać moje ręce w mikrofalówce. Po imprezie spałam u Susie i wymiotowałam przez całą noc. Następnego dnia zadzwoniłam do mamy – powiedziałam, że mam grypę i że musi mnie odebrać. Współczuła mi. Byłam uzależniona. Piwo: kolejny sposób na wprowadzenie się w stan nieświadomości, na nieco większe wycofanie się z życia. Szybko zostałam alkoholiczką z powodu złych genów, a także dlatego, że nigdy nie ma się dość tego, czego się tak naprawdę nie potrzebuje.

W ostatniej klasie szkoły średniej spędziłam jakiś czas w szpitalu dla psychicznie chorych. Byłam bulimiczką przez dziewięć lat, a leczenie nie pomagało, głównie dlatego, że na sesjach opowiadałam, jak to wszystko ze mną w porządku. Potem, w którąś środę, zjadłam za dużo na lunch i myślałam, że umrę. Bycie najedzoną było dla mnie bowiem równoznaczne ze śmiercią. Nie mogłam jednak znaleźć miejsca, w którym mogłabym zwymiotować. W końcu, stojąc na środku korytarza, doszłam do wniosku, że muszę coś zrobić. Weszłam do gabinetu szkolnego psychologia i powiedziałam: „Proszę zadzwonić do moich rodziców. Muszę iść do szpitala. Nie mogę sobie z niczym poradzić i ktoś musi mi pomóc”.

Działałam w samorządzie uczniowskim, uprawiałam sport, byłam stosunkowo ładna i elegancka, na pozór pewna siebie. W ostatniej klasie szkoły średniej nazywano mnie „liderką liderów”. Zostałam nominowana do tytułu absolwentki roku. Udzielałam się także jako gospodyni imprez dla kibiców dla czterech tysięcy uczniów szkolnych drużyn. Ludzie potrzebujący pomocy czasem wyglądają bardzo podobnie do tych, którzy pomocy nie potrzebują.

Psycholog zadzwonił do moich rodziców, a ci zjawili się natychmiast. Znaleźli dla mnie miejsce, w którym uzyskałam pomoc. Często zastanawiam się, jaki był dla nich tamten dzień. Może desperacko chcieli powiedzieć: „Nie, będzie dobrze! Nie potrzeba szpitala! Jesteśmy twoimi rodzicami! Możemy to naprawić!”. Ale tego nie zrobili. W chwili, gdy zebrałam się na odwagę, aby przyznać, że potrzebuję pomocy, uwierzyli mi i – mimo szoku, bólu i piętna – zapewnili mi dokładnie to, o co prosiłam.

W tamtych czasach nie było wielu klinik zajmujących się zaburzeniami jedzenia, więc trafiłam do zwykłego szpitala dla psychicznie chorych. Tylko jedna osoba na oddziale miała problemy podobne do moich. Pozostali byli tam z powodu schizofrenii, uzależnienia od narkotyków, depresji i skłonności samobójczych. Wielu pacjentów miało tendencje do agresywnego zachowania, ale nie pamiętam, żebym bała się któregokolwiek z nich. Pamiętam za to, że z takiego czy innego powodu obawiałam się każdego w mojej szkole.

Przechodziliśmy terapię przez sztukę, terapię tańcem i grupową. To, co mówili inni pacjenci, miało dla mnie sens, choć nie były to rzeczy, o których rozmawialiby moi rówieśnicy w prawdziwym życiu. Obowiązywały zasady dotyczące właściwego sposobu słuchania i odpowiadania. Uczyliśmy się, jak się wczuwać w drugą osobę i jak znaleźć odwagę do rozmowy. Te zajęcia podobały mi się znacznie bardziej niż lekcje w szkole. Wydawały się ważne. Zaczęliśmy rozumieć, jak dbać o siebie samych i o siebie nawzajem.

W dniu, w którym zostałam wypisana, cała drżałam. Wiedziałam, że muszę wyjść, choć nigdy tak naprawdę nie będę na to gotowa. W szpitalu wszystko było znacznie łatwiejsze, bezpieczniejsze i pewniejsze niż poza nim. Tam życie miało dla mnie znaczenie. Na zewnątrz wydawało się, że każdy człowiek żył dla siebie.

Mimo to wyszłam. Wszyscy musieliśmy wyjść.

Ukończyłam szkołę średnią i poszłam do college’u, gdzie do strategii zapychających dziury dodałam trawkę. To też nie działało. Gdy siadałam ze znajomymi i zaczynaliśmy palić, wszyscy chichotali i się relaksowali, a ja momentalnie panikowałam. Mój wzrok biegał jak oszalały po pokoju i co chwilę wyglądałam za drzwi, pewna, że policja lub moi rodzice są już w drodze. Każdy się śmiał i pytał: „Co z tobą NIE TAK?”, a ja płakałam, ponieważ nie rozumiałam, dlaczego jestem obiektem żartów.

Objadałam się, piłam i ćpałam, aby przestać myśleć. Palenie jednak powodowało, że myślałam w sposób intensywny i szalony. Co więcej, odurzanie się z innymi ludźmi jest nieznośne dla urodzonych paranoików o wysokim stopniu samokontroli, takich jak ja. Zawsze przykładałam wagę do tego, aby postępować właściwie. Staram się zadowalać ludzi. Zawsze przejmuję się tym, co inni o mnie myślą. Jednak gdy byłam naćpana, nie pamiętałam, jak mam się zachowywać. Myślę, że sens bycia na haju polega na tym, aby przestać dbać o swój wizerunek i po prostu dobrze się bawić. Dla mnie było to jednak niemożliwe. Miałam paranoję na punkcie tego, co powinnam robić w porównaniu z tym, co rzeczywiście robiłam. Kazałam więc przyjaciołom bacznie mi się przyglądać i mówić, co się dzieje, kiedy byłam na haju.

„Pociągnij się za ucho, jeśli mówię za głośno. Sprawdzaj co dziesięć minut, czy nie zasikałam spodni. Czy powinnam powiedzieć »cześć« do tamtej osoby? Co bym normalne zrobiła w takiej sytuacji? Wstałabym? Uścisnęłabym jej rękę? Uściskałabym ją? Siedziałabym dalej? Czy lubię tę osobę? Czy ona mnie lubi? Po tych preclach chce mi się pić!”.

Trawka nie wypełniła dziury, która powiększyła się jeszcze bardziej. Nadszedł czas na środki halucynogenne, na magiczne grzybki.

Podczas gdy trawka robiła ze mnie paranoiczkę, grzybki zrobiły ze mnie kompletnie obłąkaną. Którejś nocy wzięłam je i spędziłam cały wieczór na rozmowie z Carmen Electrą. Wyskoczyła z plakatu wiszącego na ścianie pokoju mojego chłopaka i usiadła w swoich seksownych spodniach, aby dotrzymać mi towarzystwa. Obie byłyśmy zatroskane naszymi życiowymi wyborami, ale pewne co do naszych wyborów modowych, więc znalazłyśmy wspólny język. Miła dziewczyna z tej Carmen. I choć naprawdę ją polubiłam tamtej nocy, nazajutrz stało się jasne, że nie była Bogiem.

Potem któregoś dnia, niczym zły książę na białym koniu, w moim nie-życiu pojawiło się to, na co czekałam. Kokaina. Była marzeniem. Była tak cholernie blisko. Na kilka godzin wymazywała moje niepewności, rozweselała mnie, dodawała energii i uroku. W dodatku podobało mi się, że wiedziałam coś, czego inni nie wiedzieli. Gdy kokaina była dostępna, czyli zawsze, w kilkunastoosobowej grupie spotykaliśmy się podczas imprezy w pokoju na zapleczu i wciągaliśmy działki przez całą noc. Za drzwiami zabawa szalała na całego, lecz my z tego pomieszczenia nie wychodziliśmy dopóty, dopóki nie zużyliśmy wszystkiego. Potem wymykałam się z moim kolegą i wciągaliśmy pokruszone tabletki na ADD* wydawane na receptę. Nie mam pojęcia, jaki to dawało efekt oprócz skupienia naszej uwagi na tym, jak naćpani i niesamowicie głupi byliśmy.

Zrobiłabym wszystko, aby utrzymać to DOBRE samopoczucie, bo gdy mnie opuszczało, przypominałam sobie o wciąż powiększającej się dziurze. Niezależnie jednak od tego, jak rozpaczliwie wypełniałam się czymkolwiek, co było dostępne – alkoholem, narkotykami, chłopakami – nadchodził kolejny dzień. Nienawidziłam przeklętego wschodu słońca. Bóg przystawał każdego ranka, aby rzucić światło na moje życie, a światło było ostatnią rzeczą, jakiej chciałam. Zasuwałam więc żaluzje i próbowałam przespać świt. Kładłam się z gwałtownym biciem serca. Kręciło mi się w głowie od wypitego alkoholu, gapiłam się w sufit i myślałam. O rodzicach wstających do pracy, aby zarobić na szkołę, którą olewałam. O rozpadających się przyjaźniach. O siostrze, z którą nie rozmawiałam, ponieważ nie umiałam odpowiedzieć na proste pytanie: „Jak leci?”. O tym, że nie mam pieniędzy ani planów na przyszłość, a moje ciało, umysł i dusza są w coraz gorszym stanie. Mój mózg torturował mnie godzinami, podczas gdy słońce wstawało, a reszta świata zaczynała swój dzień. Swój dzień. Ja nie miałam dnia. Miałam tylko noc. To były najgorsze chwile mojego życia – te wschody słońca w łóżku mojego chłopaka z college’u.

Podczas jednego z takich poranków siedziałam sama na kanapie i rozglądałam się po brudnym, ciemnym pokoju. Moi znajomi ukończyli studia, zaczęli pracować i żyć. Ich świat był wypełniony światłem, podczas gdy ja zostałam w ciemnej suterenie. Tamtego ranka poważnie rozważałam samobójstwo. Takie myśli to wyraźny znak, że używasz złego wypełniacza dziury.

Lubię porównywać miłość Boga do wschodu słońca. Słońce wstaje każdego ranka, niezależnie od tego, jak niedobrym było się poprzedniej nocy. Świeci i nie ocenia. Nigdy się nie powstrzymuje. Ogrzewa grzeszników, świętych, narkomanów, cheerleaderki – zarówno zbawionych, jak i pogan. Możesz się przed nim ukrywać, lecz ono nie weźmie tego do siebie, nigdy cię za to nie ukarze. Możesz przebywać w ciemności przez lata, a gdy w końcu postanowisz wyjść, ono nadal będzie świecić. Świeciło przez cały czas i dalej będzie świecić – stabilne i jasne jak zawsze – czekając, abyś zauważyła, wyszła i ogrzała się. Przez te wszystkie lata myślałam, że Bóg, światło i słońce oceniają, lecz to nieprawda. Wschód słońca był zaproszeniem, jakie codziennie otrzymywałam od Boga, aby powrócić do życia.

Ale nie byłam gotowa. Jeszcze nie. Zatem Bóg i słońce nadal czuwali, podczas gdy ja przez blisko dziesięć lat wciąż się objadałam, piłam alkohol i brałam narkotyki. Skończyłam naukę w college’u, przez co jednocześnie nabrałam wdzięczności i nabyłam podejrzliwości wobec swojej Alma Mater. Zostałam nauczycielką. Miłość do moich uczniów wypełniała mnie przez osiem godzin dziennie i zdobywałam nagrody za pracę nauczycielską. Byłam – jak to nazywają – „alkoholikiem wysokofunkcjonującym”. Warto powtórzyć, że czasem ludzie potrzebujący pomocy nie wyglądają na takich. Poza szkołą nadal dokonywałam autodestrukcji. Podniosłam limity na kartach kredytowych, próbując znaleźć satysfakcję w centrach handlowych, myliłam seks z miłością i zaszłam w ciążę. Znalazłam się w domu sama po wprawiającym w osłupienie dniu w klinice aborcyjnej. Dziura robiła się coraz większa, a ja w niej znikałam. Spotkałam Craiga, lecz po kilku miesiącach zaczęłam się zastanawiać, czy nie sprowadzamy się nawzajem na dno. Oboje ciągle piliśmy i ćpaliśmy.

Któregoś dnia, gdy byliśmy ze sobą już od kilku miesięcy, obudziłam się strasznie chora. To był Dzień Matki 2002 roku, a ja miałam dwadzieścia pięć lat. Znów poszłam do apteki i kupiłam test ciążowy. Wróciłam do domu i oddałam mocz na pasek. Przez trzy długie minuty patrzyłam na swoje trzęsące się ręce i pomyślałam: Nic. Nie myślałam o niczym.

Spojrzałam na dodatni wynik. Dodatni. Byłam w ciąży. Byłam beznadziejną bulimiczką, alkoholiczką i narkomanką, która miała zostać matką. Modliłam się o coś, ale nie wiem o co. Po prostu modliłam się na podłodze. Pomóż mi. Boże, pomóż mi.

Widzisz: dziura się powiększała, aż wypełnił ją Bóg, który wkroczył w nią idealnie.

Gdy cała jesteś dziurą, Bóg się wpasowuje.

Tamtego popołudnia przestałam palić, brać narkotyki, pić i się objadać.

Przebudziłam się, poślubiłam Craiga, urodziłam dziecko, potem drugie i trzecie. Zostałam przedszkolanką. I pisarką. Stałam się dobrą siostrą, córką i przyjaciółką. Bez objadania się i przeczyszczania wróciłam do swojej naturalnej wagi i poczułam się piękna. Dość marnowania czasu i niszczenia szkliwa zębów. Wzmocniłam swoją wiarę – chwiejną, pełną wątpliwości i pogmatwaną, ale jednak wiarę.

Wciąż jednak mam dziurę wielkości Boga.

Wypełniam ją teraz rzeczami mniej trującymi, lecz tak samo nieefektywnymi. Za dużo kupuję. Bubba nazywa to moimi „bulimicznymi zakupami”. Robię się nerwowa i mam poczucie dyskomfortu, lecz zamiast przysiąść i zastanowić się, jak przekuć tę potrzebę w coś pozytywnego, idę do centrum handlowego i czerpię przyjemność ze wzrostu adrenaliny podczas zakupowego szaleństwa. Potem czuję się winna, więc wracam do sklepu, aby „się przeczyścić” i zwrócić towar. Pod koniec dnia jestem zmęczona i sfrustrowana, że zużyłam mnóstwo energii tylko po to, by zyskać zero trwałej satysfakcji.

Dużo się także przemieszczam. Zaczynam odczuwać pustkę i niepokój, lecz zamiast pamiętać, że czasem życie wszędzie jest puste i niekomfortowe, dochodzę do wniosku, że szczęście jest o jeden nowy dom, miasto lub stan ode mnie. Dokądkolwiek się udasz, będziesz tam ty. Twoja pustka idzie z tobą. Okropne.

Zakupy i przemieszczanie się niczego nie ułatwiają, lecz odkryłam kilka rzeczy, które są pomocne: pisanie, czytanie, woda, spacery, nieustanne wybaczanie sobie, ćwiczenie jogi, głębokie oddechy i pieszczenie moich psów. Te rzeczy nie wypełniają mnie całkowicie, ale przypominają, że nie na tym polega moje zadanie; jest nim dostrzeżenie swojej pustki i znalezienie zgrabnych sposobów, aby żyć jako niedoskonały, niespełniony człowiek – i może pomóc sobie i innym poczuć się odrobinę lepiej. Niektórzy wierzący ludzie przysięgają, że ich dziura została zapełniona, gdy odnaleźli Boga, Jezusa, medytacje lub jeszcze coś innego. Ufam im, lecz moje doświadczenie było inne. Przekonałam się, że nawet z Bogiem życie jest trudne, ponieważ niełatwo jest być „dziurawym”.

Musimy z tym żyć.

Jeśli dziura ma jakiś pozytywny aspekt, oto on: niemożliwa do zapełnienia dziura w rozmiarze Boga to coś, co zbliża ludzi do siebie(*). Nigdy nie znalazłam przyjaciela, przechwalając się swoimi mocnymi stronami, lecz zdobyłam ich mnóstwo, mówiąc o swojej słabości, pustce i życiu będącym poszukiwaniem tego, czego nie można odnaleźć.

Dziury dobrze się sprawdzają przy zawieraniu przyjaźni, a przyjaciele są najlepszymi „zapychaczami”, jakich dotąd znalazłam. Może dlatego, że na tym świecie do Boga zbliżyć się możemy właśnie dzięki ludziom. Gdy zatem znajdujemy Go w sobie nawzajem, stajemy się święci.

* ADD (ang. Attention Deficit Disorder) – zespół nadpobudliwości psychoruchowej.
O pisaniu i tańczeniu

Przyjaciółka powiedziała mi niedawno, że chciałaby pisać, lecz nie robi tego, ponieważ nie jest w tym dobra. Mam na ten temat pewne przemyślenia.

Gdy wytrzeźwiałam, bałam się wesel. Byłam nimi tak przerażona, że płakałam, gdy otrzymywałam zaproszenia. Na tych weselach, na których musiałam być, siedziałam wyprostowana na krześle, sztucznie uśmiechałam się do bawiących się ludzi i modliłam, aby nikt nie poprosił mnie do tańca. Próbowałam wyglądać na bardzo zajętą żuciem gumy lub nakładaniem błyszczyka do ust i robiłam sporo niepotrzebnych wycieczek do toalety. Gdy byłam trzeźwa, parkiet stawał się przerażającym miejscem, którego należało unikać za wszelką cenę.

W czasach, kiedy balowałam, byłam pierwsza na parkiecie i ostatnia z niego schodziłam. Trzynaście kieliszków chardonnay nie czyni z danej osoby pewnej siebie i seksownej dziewczyny, ale niewątpliwie pomaga jej tak o sobie myśleć. Jednak w stanie trzeźwości byłam zbyt skrępowana, aby tańczyć. Taniec na weselu przypomina publiczne obnażanie się. Jest jak test pewności siebie. Ludzie tańczą w grupach, więc to także test na przynależność. Jest to też, przyznajmy, test tańca. Nigdy nie byłam ekspertem od żadnej z tych trzech rzeczy. Co więcej, gdy obserwowałam, jak inne pary tracą zahamowania i dają się ponieść, robiło mi się przykro. Odnosiłam wrażenie, że Craigowi i mnie umyka coś ważnego – jakbyśmy tak naprawdę nie umieli bawić się razem. To wszystko sprawiało, że czułam się jak nieudacznik i cierpiałam na klaustrofobię we własnej skórze.

Kilka lat temu, na weselu mojej kuzynki Natalii usiadłam przy stole sama i uśmiechałam się do flirtujących par zaciągających się na parkiet. Było mi smutno z powodu samej siebie. Tęskniłam za piciem. Po chwili zastanowienia stało się jednak dla mnie jasne, że tak naprawdę nie brakowało mi alkoholu, lecz tańca, a nikt mnie przecież przed nim nie powstrzymywał. Wstałam więc i dołączyłam do siostry, męża i wszystkich moich kuzynów.

Tamtej nocy tańczyłam jak nigdy wcześniej. Dziko, okropnie, żenująco, bez zahamowań. Siostra i mąż rozumieli, że było to dla mnie przełomowe doświadczenie duchowe, więc pozostawali blisko, czym bardzo mi pomogli. Tańczyłam przez trzy godziny bez przerwy. Moje włosy się zmierzwiły, sukienka była cała pokryta plamami potu i dwa razy o mało nie skręciłam kostki, bo nie chciałam zdjąć szpilek. Mimo starań siostry wiele razy znalazłam się w przerażającej sytuacji, gdy nagle zostawałam sama, ponieważ koła tańczących ludzi zamknęły się beze mnie. Musiałam więc niezdarnie wepchnąć się z powrotem między nich lub po prostu zamknąć oczy i kołysać się tak, jakbym zatraciła się w muzyce i bycie samą było mi obojętne, jakby to była chwila, w której chciałam być sama przez chwilę. Czasem tak trzeba. Tańczyłam jednak nadal, a taniec ten był darem dla mnie samej.

Nie robiłam tego dlatego, że byłam w tym dobra. Robiłam to, bo chciałam, bo nikt inny nie może tańczyć za mnie, niezależnie od tego, jak jest „dobry”. Jeśli tęsknię za tańcem – tańczę. Nie chodzi o moje zdolności, poczucie bezpieczeństwa czy przynależności. Intuicja mówi mi, że nikt nie jest bezpieczny i nikt nie ma poczucia pełnej przynależności. Ta niepewność to zwykłe ryzyko związane z człowieczeństwem. Niektórzy ludzie tańczą mimo to i to oni właśnie doświadczają więcej radości. Na łożu śmierci nie zamierzam żałować, że nie tańczyłam jak Jennifer Lopez – będę żałować, że nie tańczyłam więcej.