Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza

Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-194-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza

Ta autobiograficzna powieść Dave’a Eggersa opowiada o jego życiu po stracie rodziców, którzy w niewielkim odstępie czasu zmarli na raka. Osierocony dwudziestojednoletni chłopak szybko musiał dorosnąć i zaopiekować się ośmioletnim bratem, Tophem. Ich wspólne zwariowane życie przepełnione jest braterską miłością. Dave wypróbowuje przeróżne metody wychowawcze, wszystkie wyjątkowo kuriozalne. Raz w tygodniu pozwala sobie spędzić wieczór poza domem, co wiąże się z katastroficznymi wizjami śmierci brata z rąk wynajętych opiekunów. Aby związać koniec z końcem, ima się różnych zajęć: maluje meble, przygotowuje szatę graficzną i ilustracje dla pewnego tygodnika, ale nie bez znaczenia dla domowego budżetu jest również zapomoga z opieki społecznej. Wreszcie wraz z przyjaciółmi zakłada awangardowe czasopismo „Might”, które ma być wyrazem buntu tzw. Generacji X… „Porywająca… Głęboko poruszająca, niekiedy pełna gniewu, a nierzadko komizmu… Ogromny sukces autora. Siła prozy Eggersa często wynika z jej prostoty, z niemodnego już mówienia wprost”. – The New York Times Book Review „Wstrząsające? Zdecydowanie. Kulejący? W istocie, tak bym go określił. A jeśli geniusz to ten, który ma świeże i zapadające w pamięć podejście do prawd uniwersalnych, to miano jest również słuszne”. Sunday Times „Eggers zabiera nas w podróż do miejsca gdzieś między autobiografią a fikcją, gdzie teren jest wyboisty, ale prawda może łatwiejsza do przyjęcia”. – The Globe and Mail

Polecane książki

Kolejny numer kwartalnika „Kronos”, który poświęcony jest sile mitu, końcowi chrześcijaństwa, ostatniemu papieżowi, proroctwom i niepokojom okresu przejściowego.   Wiarę w rzeczywistość pozaempiryczną nasza epoka wymieniła na zmieniające się opinie, narastające wahania, sceptycyzm, obojętność, nieki...
Wypracowania - A. Conan Doyle „Pies Baskerville'ów” Opisy wypracowań:   Charakterystyka Laury Lyons.  Poniższe wypracowanie z języka polskiego zawiera charakterystykę Laury Lyons, jednej z bohaterek występujących w powieści A. Conan Doyle`a pod tytułem „Pies...
Księżniczka Catalina de Monte Cleure przez całe życie robiła dokładnie to, czego od niej oczekiwano – przestrzegała etykiety i dbała o reputację. Aż do dnia, kiedy na przyjęciu poznała znanego architekta Nataniela Giraud. To miała być jedna noc, o której nikt się nigdy nie dowie, poniew...
Okręty króla Ajetesa, a było ich trzy, zbliżały się coraz bardziej. Coraz wyraźniej też dochodziły wołania króla:– Medeo, wyrodna córko, biada tobie i Argonautom!Medea stanęła na rufie i też zaczęła wołać głośno:– Ojcze, pozwól nam odpłynąć spokojnie, bo będziesz żałował.– Biada tobie, mówię. Wszysc...
The Council of Lithuanian Jews (Lithuanian Vaad) was the central representative organ of the Jews in the Grand Duchy of Lithuania. It operated for nearly one and a half centuries (1623-1764), touching all spheres of the Jewish community's life. It undertook important initiatives for the benefit of i...
Michał Czajkowski, potem Sadyk Pasza (1804-1886). Wołynianin. Prozaik, polityk, żołnierz. Uczestniczył w powstaniu listopadowym, po jego upadku wyemigrował do Francji. Związawszy się z obozem A. J. Czartoryskiego, wyjechał na jego polecenie najpierw do Rzymu, a potem - w 1841 - do Konstantynopola...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dave Eggers

Tytuł oryginału:

A HEARTBREAKING WORK OF STAGGERING GENIUS

Copyright © 2000, 2001, David (“Dave”) K. Eggers

All rights reserved

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Korekta: Aneta Iwan, Emilia Grzeszczak, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8110-194-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

ZASADY I SUGESTIE MAJĄCE UŁATWIĆ

KORZYSTANIE Z TEJ KSIĄŻKI

1 Nie ma jakiejś strasznej potrzeby, żeby czytać przedmowę. Naprawdę. Powstała głównie dla autora i tych, którym jest jakoś nieswojo, że skończywszy książkę, nie mają już nic do czytania. Jeśli przeczytaliście przedmowę i teraz tego żałujecie, przepraszamy. Powinniśmy chyba powiedzieć o tym wcześniej.

2 Nie ma także potrzeby, żeby czytać podziękowania i oświadczenia. Wielu z pierwszych czytelników książki sugerowało, by je skrócić lub w ogóle wyrzucić, nie poszliśmy jednak na to. W każdym razie bez tych partii bez problemu można połapać się w akcji, podobnie więc jak z przedmową – jeśli już je przeczytaliście i teraz żałujecie, przepraszamy. Powinniśmy byli chyba coś powiedzieć.

3 Jeśli nie macie czasu, możecie też pominąć spis treści.

4 W rzeczy samej wielu z was spokojnie może opuścić sporą partię środkową, dokładnie od strony 282 do 394, gdzie opisuje się życie dwudziestolatków, a to trudno uczynić interesującym, nawet jeśli wydaje się ono interesujące osobom w tym wieku.

5 W istocie pierwsze trzy lub cztery części to wszystko, na co niektórzy z was chcieliby poświęcić czas. W ten sposób lądujemy w okolicach strony 168, sympatyczna wielkość, nieco dłuższa nowela. Owe cztery pierwsze rozdziały trzymają się jednego tematu i są dość poskładane, czego nie można powiedzieć o dalszych partiach książki.

6 W dalszej swej części książka jest jakby nierówna.

Przedmowa do niniejszego wydania

Na przekór wygłaszanym przez autora przy różnych okazjach przechwałkom nie jest to w istocie dzieło całkowicie obywające się bez fikcji. Liczne jego sekcje zostały do pewnego stopnia wymyślone, w różnych skądinąd celach.

DIALOGI. Te, rzecz jasna, zostały niemal w całości zrekonstruowane. Chociaż zasadniczo prawdziwe – z wyjątkiem miejsc, gdzie są w sposób oczywisty nieprawdziwe, gdy, na przykład, pewne osoby naruszają czasoprzestrzenne kontinuum narracji, by wtrącić swój trzy po trzy komentarz na temat książki – zostały spisane z pamięci i odcisnęły się na nich zarówno ograniczenia pamięci autora, jak i natarczywość jego wyobraźni. Wszystkie słowa i zdania przeszły proces obróbki składający się z następujących etapów: 1) przypomnienie; 2) zapisanie; 3) przepisanie, żeby brzmiały lepiej; 4) wpisanie w większą całość, tak aby zachowując zasadniczą prawdziwość, do niej się dopasowały; 5) ponowne przepisanie, aby autorowi i innym postaciom oszczędzić wstydu, który nieuchronnie by ich czekał, gdyby zabrzmieli równie chropawo, jak niezmiennie brzmią czy też brzmieliby, gdyby po prostu biernie odtworzono zdania, które niemal niezmiennie zaczynają się od „Kurde” (jak np. „Kurde, koleś”). Niemniej cechą szczególną tej książki – co warto podkreślić – jest to, że nawet najbardziej surrealistyczne dialogi – jak z latynoskim szczeniakiem czy nabieraną Jenną – oddają najgłębszą prawdę życia.

POSTACIE I ICH UPOSTACIOWANIE. Autor, chociaż z niechęcią, musiał zmienić kilka imion i nazwisk, a nawet dodatkowo jeszcze zamaskować owe utajnione już postacie. Pierwszy z brzegu przykład to postać imieniem John, która w rzeczywistości nazywa się inaczej, gdyż rzeczywisty odpowiednik Johna nie chciał – co nietrudno zrozumieć – aby pewne ciemne aspekty jego życia zostały zarejestrowane, aczkolwiek przeczytawszy rękopis, nie miał nic przeciwko temu, by jego czyny i słowa odegrała inna osoba. Szczególnie gdyby w mniejszym stopniu była zwierciadlaną odbitką, a bardziej – amalgamatem. Jak istotnie się stało. Otóż aby John funkcjonował i nie zakłócał narracji, zmiana w nim dokonana wyzwoliła coś na kształt efektu domina i wymusiła kilka dalszych fikcji. Na przykład: w prawdziwym życiu Meredith Weiss – postać jak najbardziej rzeczywista – wcale nie zna Johna aż tak dobrze. Osobą, która faktycznie wystąpiła jako pośrednik, wcale nie była Meredith, lecz ktoś inny, czyje personalia ujawniłyby powiązania, a ostatecznie i samego Johna, a do tego nie chcieliśmy dopuścić. Autor zadzwonił przeto do Meredith.

– Cześć.

– Cześć.

– Masz coś przeciwko temu, że zrobisz (to i to) oraz powiesz (to i to), chociaż naprawdę ani niczego takiego nie zrobiłaś, ani nie powiedziałaś?

– Ani trochę.

I tak to było. Warto zaznaczyć, że jednak główna scena z Meredith, rozgrywająca się w rozdziale V, nie zawiera żadnych wymysłów. Możecie spytać ją sami. Mieszka w południowej Kalifornii.

Inne zmiany personaliów zostały odnotowane w tekście.

Dalej:

MIEJSCE I CZAS. Po pierwsze, w kilku przypadkach miejsca zostały zmienione, szczególnie dwa w części V. Rozmowa z Jenną, kiedy narrator informuje ją, że Toph zrobił w szkole strzelaninę, a potem zniknął, nie wydarzyła się w tym miejscu, lecz na tylnym siedzeniu samochodu, który w sylwestrową noc 1995/1996 przemieszczał się z jednej imprezy na drugą. Dalej w tymże rozdziale narrator ze wspomnianą Meredith spotyka kilka młodych osób na plaży w San Francisco. Epizod ten, skądinąd jak najbardziej prawdziwy, zdarzył się w Los Angeles. W rozdziale tym, podobnie jak w kilku innych, dokonano niejakiej kompresji czasu. Przyczyna tego została wskazana w samej książce, ale i tutaj powtórzymy, że w ostatniej jednej trzeciej książki wiele dzieje się w dość krótkim okresie. Chociaż istotnie większość ze wspomnianych wypadków rozegrała się bardzo szybko, to jednak nie wszystkie. Warto jednak podkreślić, że żadnych skrótów czasowych nie dokonano w rozdziałach: I, II, IV, VII.

TYTUŁ. No tak, tytuł. Ojciec autora bardzo lubił frazy w tym stylu. Na przykład wpadał po pracy do pokoju z okrzykiem: „No i kto jest największym prawnikiem na świecie?”. Najpewniej nie był najlepszym prawnikiem nas świecie, ale miał za sobą dobry dzień, a taka praktyka wychwalania czyichś nie tak wielkich osiągnięć nieproporcjonalnie panegirycznym językiem stała się tradycją rodzinną. Aby ją honorować i rozszerzyć, niniejsza książka, popis samobiczowania, została tak właśnie nazwana.

UWAGA W SPRAWIE COLUMBINE1. Książka została napisana – a więc i przedstawione w niej dialogi rozegrały się – kilka lat przed straszliwymi wydarzeniami w tej szkole i gdzie indziej. Z rzeczy takich nie żartujemy pod żadnym pozorem.

OPUSZCZENIA. Pominięto kilka wielkich scen erotycznych, a to na prośbę kawalerów, panien i w ogóle osób samotnych. Usunięta też została fantastyczna scena – w stu procentach prawdziwa – w której występuje większość głównych postaci książki i wieloryb. Co więcej, w niniejszej edycji zostały też pominięte pewne zdania, akapity i strony.

Między innymi:

STR. 83. Kiedy leżymy na łóżku, jest tylko kilka długich godzin, gdy śpi Beth, śpi Toph i śpi matka. Przez większość tego czasu ja leżę czujny. Lubię tę ciemną część nocy między dwunastą i czwartą trzydzieści, kiedy jest pustka, a sufity twardnieją i się oddalają. Mogę wtedy oddychać, rozmyślać, podczas gdy inni śpią, a nawet mogę w jakimś sensie zatrzymać czas, tak trochę – zawsze o tym marzyłem – jakby inni zastygli, a ja krzątałbym się wokół nich, robiąc to, co trzeba zrobić – niczym elfy szyjące buty w trakcie snu dzieci.

Kiedy tak leżę zatopiony w bursztynowym pokoju, zastanawiam się, czy zdrzemnę się nad ranem. Chyba tak, mam nadzieję, że uda mi się pospać od piątej do dziesiątej, zanim pojawią się pielęgniarki, poprawiając wszystko i sprzątając, a ja z zadowoleniem będę chciał wstać.

Ale sofa uwiera mnie, materac jest szorstki, poręcz wbija się w plecy, torturuje kręgosłup. Toph przewraca się i kopie. I po drugiej stronie pokoju jej nierówny oddech.

STR. 171. Jak to załatwisz? Bill przyjechał z wizytą, razem z nim i Tophem jadę na Bay Bridge i rozmawiamy o giełdzie. O tym, że Toph po weekendzie spędzonym na Manhattan Beach z Billem i jego dwoma lokatorami, którzy są maklerami, też chce zostać maklerem. Bill jest tak podniecony, że ledwie może zapanować nad sobą; zaraz chce kupować szelki i aparat na bieżąco rejestrujący notowania.

– Przypuszczamy, że przy jego pamięci do liczb i w ogóle to będzie… no, po prostu, kariera…

Omal nie zjechałem z mostu.

STR. 240. Dlaczego rusztowanie?

Rozumiecie, ja lubię rusztowania. Lubię rusztowania tak jak budynki. Szczególnie gdy rusztowanie jest na swój sposób piękne.

STR. 251. Alkoholizm i śmierć czynią nas wszystkożernymi, stajemy się nieostrożni, przerażeni, amoralni i zdesperowani. Naprawdę tak sądzisz?

Czasami, jasne. Tak. Nie.

STR. 261. Ale, widzisz, w szkole machnąłem kilka portretów rodzinie. Pierwszy Tophowi, z fotografii, którą mu kiedyś zrobiłem. Aby portret był dokładny, kazano nam powiększyć zdjęcie; obraz w temperze był martwy, po prostu Toph i tyle. Inaczej z resztą, tą, którą malowałem już bez pomocy powiększonego zdjęcia. Namalowałem też Billa, ale twarz wyszła za koścista, oczy za ciemne, włosy zbyt matowe, jak u Cezara, zupełnie inaczej niż w życiu. Niedobry był też portret Beth z fotografii na zakończenie szkoły: krwiste ciało pod różową taftą; niemal natychmiast po skończeniu wyrzuciłem go. Ze starego slajdu namalowałem także mamę i tatę, jak w szary dzień siedzą w łódce. Mama jest na pierwszym planie, patrzy w obiektyw, a ojciec za jej ramieniem, na dziobie, patrzy w bok, nie wie o zdjęciu albo udaje. Także ten portret spieprzyłem – nie mogłem uchwycić podobieństwa. Ilekroć go widzieli, krzywili się z niechęcią. Bill był oburzony, kiedy jego portret wywieszono w bibliotece publicznej. „Czy to legalne?”, pytał ojca, prawnika. „Wolno mu to robić? Wyglądam jak potwór”. I rzeczywiście tak wyglądał. Kiedy więc na trzecim roku Ricky Storr zaproponował, żebym zrobił portret jego ojcu, wahałem się, gdyż bardzo mnie frustrowały moje braki, nieumiejętność wiernego przedstawienia żadnej osoby, pewność nieudolności. Zgodziłem się jednak, gdyż czułem i szacunek, i zaszczyt, że to mnie uhonorował prośbą o uwiecznienie jego ojca. Tak więc Ricky dostarczył czarno-białą fotografię, a ja na całe tygodnie zasiadłem przed sztalugami z cienkimi pędzlami. Kiedy skończyłem, podobieństwo było moim zdaniem bez zarzutu, powiedziałem więc Ricky’emu, żeby zajrzał do szkolnej pracowni plastycznej, bo obraz jest już gotów. Któregoś dnia skończył wcześniej lunch i przyszedł. Rozpromieniony odwróciłem malunek z dumą, pewny, że obaj teraz spojrzymy nań w zachwycie.

Zapadła cisza, a potem Ricky wybąkał:

– O. Inaczej to sobie wyobrażałem. To… to nie tak.

I zostawił mnie z obrazem.

STR. 261. Ilekroć mijaliśmy jakiś cmentarz, zawsze zgodnie milkliśmy pełni jakiegoś niesmaku. Szczególną niechęć budziły te duże, zatłoczone, gdzie nieliczne drzewa sterczały z dominującej szarości, a wszystko przypominało monstrualną popielniczkę. Toph w ogóle odwracał oczy, a ja zerkałem, aby tylko ponowić przyrzeczenie, że nigdy nie spocznę na takim miejscu, że nikogo w takim miejscu nie pochowam – czemu służyły te groby, komu dawały pocieszenie? – że nigdy nie pozwolę się tu pochować i albo zniknę bez śladu…

Miałem wizję swojego odejścia. Kiedy będę wiedział, że zostało mi już tylko niewiele czasu – bo na przykład się okaże, że istotnie mam AIDS, jak przypuszczam, że pewnie mam, jeśli już, to pewnie raczej ja, czemu nie – kiedy dojdzie do tego, pożegnam się, powiem „Cześć” i pojadę, aby rzucić się w głąb wulkanu.

Nie chodzi o to, że jakieś inne miejsca są lepsze na pochówek, ale cmentarze miejskie, czy w ogóle cmentarze, przy szosie lub w środku miasteczka, ze wszystkimi tymi ciałami i kamieniami nagrobnymi – jakież to jednak wulgarne i prymitywne, prawda? Dziura, pudło, kamień w trawie? A my to jeszcze uświetniamy, cała ceremonia wydaje się godna, dramatyczna, surowo piękna, my zaś wokół dołu patrzymy, jak skrzynia zjeżdża w dół. Nie do wiary, coś tak barbarzyńskiego i lichego.

Chociaż muszę przyznać, że raz widziałem odpowiednie miejsce. Szliśmy kiedyś – gdyby chodziło o coś innego, powiedziałbym „wędrowaliśmy”, ale my po prostu mozolnie szliśmy i dlatego nie użyję słowa „wędrować”, którego czują się w obowiązku użyć wszyscy, gdy jest się na zewnątrz, a teren jest nierówny – przez dżunglę nad Carapa, dopływem Amazonki, gdzie znalazłem się razem z kilkoma innymi dziennikarzami – dwóch z „Reptile” – grupą herpetologów oraz zgrają zbrojnych w kamery, pulchnych amerykańskich miłośników węży. Przedzieraliśmy się przez las, wąską ścieżką idąc w górę zbocza, i rozglądaliśmy się za boa dusicielami i jaszczurami. Po mniej więcej trzech kwadransach spędzonych w ciemnej gęstwinie nagle wyszliśmy z lasu i stanęliśmy na szczycie wzgórza, w dole płynęła rzeka, a widok rozciągał się na – nie przesadzę – setki mil. Słońce zachodziło, ogromne amazońskie niebo pokryte było niebieskimi i pomarańczowymi pasmami, tak postrzępionymi, jak gdyby nałożono je palcem umoczonym w farbie. Wolno płynąca woda miała barwę karmelu, a dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się dżungla koloru brokułów. Tuż przed nami stało ze dwadzieścia prostych białych krzyży bez żadnych oznaczeń. Tutaj chowano miejscowych.

Myśl, że zostałbym tutaj, że złożone do ziemi ciało rozkładałoby się pod kopcem ziemi, nie budziła odrazy. Z tym widokiem i całą resztą.

Chwila była zresztą całkiem odpowiednia, gdyż jakiś czas wcześniej byłem przekonany, że rozstaję się już ze światem, a to za sprawą piranii.

Zacumowaliśmy naszą trójpokładową łódeczkę w małym zakolu rzeki, a przewodnicy zaczęli łowić piranie, używając tylko kijów i sznurków, na których zawieszali kurczaki. Zawrzało, wskakiwały na łódkę i miotały się z rozwartymi, pełnymi furii małymi paszczękami.

Po drugiej stronie łodzi pływał nasz amerykański przewodnik, brodaty Bill. W herbacianej wodzie jego nogi wydawały się czerwone, co tym bardziej przypominało, iż hasa sobie w stadzie piranii.

– Chodźcie! – zawołał.

Mowy nie ma, pomyślałem.

I nagle wszyscy byli w wodzie, pyzaci herpetologowie zanurzyli kończyny w krwistej herbacie. Powiedzieli mi, że piranie atakują bardzo rzadko (choć zdarza się) i że nie ma czego się bać, po chwili więc skoczyłem z łodzi między pływających, względnie spokojny, bo nawet gdyby ryby napadła jakaś żarłoczna furia, szanse miałem większe, niż gdybym w wodzie znalazł się sam, podczas bowiem gdy obrabiałyby kogoś innego, ja miałbym czas dopłynąć do brzegu. Jednak po trzech czy czterech minutach – każda pełna paniki – starając się nie dotykać gruntu i w ogóle wykonywać ruchy jak najbardziej minimalne, wyszedłem z wody.

Potem spróbowałem wsiąść do jednego z wydrążonych w drewnie czółen przewodników. Po tym, jak paru miłośnikom węży nie udało się tam utrzymać, byłem przekonany, że ja na pewno nie dam mu się przewrócić. Wsiadłem do czółna, złapałem równowagę i zacząłem wiosłować. Przez jakiś czas wszystko szło świetnie. Odbiłem od łódki i popłynąłem w dół rzeki, zręcznie zmieniając kierunek miękkimi uderzeniami wioseł: popis lekkości i zręczności.

Ale jakieś dwieście jardów niżej czółno zaczęło tonąć. Byłem za ciężki, nabierałem wody.

Spojrzałem za siebie. Wszyscy peruwiańscy przewodnicy patrzyli na mnie i nie posiadali się z radości. Pogrążałem się w brązowej wodzie, porwał mnie prąd, a ci zginali się wpół ze śmiechu. Byli zachwyceni.

Czółno przechyliło się, wleciałem do wody, na środku rzeki bez porównania głębszej i ciemnobrązowej. Nie widziałem swoich nóg. W panice wdrapałem się na przewrócone czółno.

Byłem pewien, że już po mnie. Tam, koło głównej łodzi, piranie nas nie tknęły, ale skąd miałem mieć pewność, że tutaj nie odgryzą mi końca palca? Tak robią nierzadko, a wtedy pojawia się krew i…

O Boże, Toph!

Siedziałem na czółnie, które pod moim ciężarem jeszcze szybciej nabierało wody, już za chwilę będę cały w rzece, rzece pełnej piranii, a moja szamotanina przyciągnie ich uwagę – starałem się poruszać jak najmniej, tylko nogi utrzymywały mnie nad powierzchnią – i powolutku zaczną mnie ogryzać, najpierw łydki i brzuch, a kiedy ciało będzie już rozdarte i krew będzie z niego waliła strumieniem, zaroi się od nich, całe setki, spojrzę w dół i zobaczę swoje wnętrzności unoszące się między błyskającymi zębami i w chmurze krwi, a obrobią mnie na czysto, do kości – i dlaczego? Bo chciałem całej wyprawie pokazać, że potrafię robić to co peruwiańscy przewodnicy…

Pomyślałem o biednym Tophie, biednym chłopcu, który trzy tysiące mil stąd został z moją siostrą…

Jak mogłem tak go porzucić?

STR. 262. Każdego wieczoru matka czytała jakiś horror. Przeczytała wszystkie, jakie były w bibliotece. Kiedy nadchodziły urodziny i Gwiazdka, powinienem kupić jej jakiegoś nowego Deana R. Koontza czy Stephena Kinga, czy kogo tam jeszcze, ale nie mogłem. Nie chciałem jej zachęcać. Nie mogłem dotknąć papierosów ojca, nie mogłem patrzeć na kartony Pall Malli w schowku. Byłem dzieciakiem, który nie może oglądać nawet zwiastunów horrorów; zapowiedź w „Magic”, na której lalka morduje ludzi, przyprawiła mnie o trwające pół roku koszmary senne. Nie mogłem więc patrzeć na jej książki, przewracałem je okładką do dołu, tak żeby nie widzieć kolczastych liter i kapiącej krwi, a najbardziej nie mogłem oglądać książek V.C. Andrews z ich straszliwie niebieskimi okładkami, na których potworne dzieci stały nieruchome, spokojne.

STR. 455. Bill, Beth, Toph i ja oglądaliśmy wiadomości. Była króciutka informacja o babce George’a Busha, zdaje się, że jej urodziny.

Zastanawiamy się, ile lat może mieć babka faceta, który sam jest po sześćdziesiątce? Wydaje się niemożliwe, że jeszcze oddycha.

Beth zmienia kanał.

– To obrzydliwe – mówi.

STR. 468. Żyła jakby w ciągłej teraźniejszości. Ciągle trzeba było wyjaśniać jej kontekst, jak się tu znalazła, podawać przyczyny i parametry obecnej sytuacji. Po kilkanaście razy dziennie trzeba jej było wszystko wyjaśniać od nowa – Co mi się stało? Kto zawinił? Jak się tu dostałam? Kim są ci ludzie? – opowieść o wypadku grubymi kreskami, ciągle przypominana i nieustannie zapominana…

Nie, nie zapominana. Utraciła zdolność przyjmowania informacji…

Ale kto to właściwie potrafi? Do cholery, żyła i wiedziała o tym. Miała głos taki jak przedtem, wytrzeszczała oczy na każdą nowość, najdrobniejszą, na moje obcięte włosy. Tak, nadal miała dostęp do tego, co było z nią od lat – ta część pamięci pozostała nietknięta – a chociaż pragnąłem ukarać sprawców – rozkoszowałem się tą myślą i miałem nadzieję, że nigdy nie zbraknie mi na to sił – to kiedy byłem tak blisko jej skóry i pulsującej pod nią krwi, nienawiść gdzieś odpływała.

Zmieniła się muzyka z głośnika.

– O, lubię tę piosenkę – powiedziała i wykonała zygzakowaty ruch szyją.

I wreszcie, z obecnej edycji wszystkie motta – włącznie z: „Niewygasające pragnienie serca, by wszystko poznać i wszystko zapomnieć” (H. Van Dyke); „[Moje wiersze] krzywdzą może zmarłego, ale on należy do mnie” (A. Sexton); „Nie każdy chłopiec podrzucony wilkom zostaje bohaterem” (J. Barth); „Wszystko zostanie zapomniane i nic nie zostanie naprawione” (M. Kundera); „Czemu nie napisać po prostu, co się zdarzyło?” (R. Lowell); „Ach, spójrzcie tylko na mnie, jestem Dave, piszę książkę! Wpakuję tam wszystkie swoje myśli! La la la!” (Christopher Eggers) – usunięto na życzenie autora, gdyż nigdy nie uważał się on za osobę, która stosuje motta.

SIERPIEŃ 1999

Podziękowania

Autor po pierwsze chciałby podziękować przyjaciołom z NASA i Piechoty Morskiej USA za duchowe wsparcie i nieocenioną pomoc, jeśli chodzi o techniczne aspekty tej opowieści. ¡Les saludo, muchachos! Chcę także podziękować wielu osobom, które wielkodusznie zgodziły się wystąpić w tej książce pod autentycznymi imionami i w autentycznych zdarzeniach. W dwójnasób odnosi się to do rodzeństwa autora, a zwłaszcza siostry, Beth, której pamięć w wielu miejscach okazała się o wiele żywsza, a w trójnasób do Topha (wymowa: Tofi – z wydłużonym „o”) – z przyczyn oczywistych. Starszy brat Bill nie zostaje w tym miejscu wspomniany, ponieważ jest republikaninem. Autor chciałby oświadczyć tutaj także, iż nie do twarzy mu w czerwonym. Podobnie jak w różowym, pomarańczowym i żółtym – ostatecznie nie jest wiosennym ptaszkiem. Na dodatek aż do zeszłego roku sądził, że Evelyn Waugh to kobieta, a George Eliot – mężczyzna. Ponadto autor i osoby związane z powstaniem tej książki gotowe są przyznać, że tak, być może za wiele ukazuje się obecnie książek o charakterze pamiętników i że książki takie, traktujące o rzeczywistych sprawach i ludziach, zamiast o wymyślonych sprawach i ludziach, są z zasady podłe, szkodliwe, niesłuszne, wredne i złe, chcielibyśmy jednak przypomnieć wszystkim, że mogłoby z nami – czytelnikami i autorami – być jeszcze gorzej.

ANEGDOTA. W trakcie pisania tego… tego… pamiętnika pewien znajomy natknął się na autora w utrzymanej w zachodnim stylu restauracji/barze, gdzie ten spożywał bogaty talerz żeberek z ziemniakami smażonymi na modłę francuską. Natręt siadł naprzeciwko i zaczął się dopytywać, jak leci, co nowego, nad czym autor pracuje itd. No cóż, odpowiedział autor, trochę jakbym pisał jakąś książkę mru-mru. Ach, świetnie, mówi na to znajomy, który ma na sobie sportową bluzę zrobioną z (chociaż może to kwestia oświetlenia) różowego weluru. Co to za książka, dopytuje się znajomy. (Nazwijmy go, na przykład, „Oswaldem”). No cóż, mówi autor, nadal z ociąganiem, to nie tak łatwo wyjaśnić, w każdym razie to trochę w stylu pamiętnika… „No nie!”, głośno przerywa mu Oswald. (Włosy Oswalda, jeśli chcecie wiedzieć, są nastroszone). „Tylko mi nie mów, że i ty w to wpadłeś!” (Ramiona mu nagle obwisają w stylu gry Dungeons & Dragons). „Pamiętnik! Nie, słuchaj, nie pakuj się w takie starocie, mówię ci!” Przez chwilę rozwija temat, używając kolokwialnego języka, aż wreszcie autor zaczyna odczuwać pewną skruchę. Koniec końców może Oswald ze swoim różowym welurem na górze i brązowymi sztruksami na dole ma jednak rację – może pamiętniki to istotnie coś Złego. Może istotnie, jeśli pisze się o aktualnych zdarzeniach, a nie dotyczą one Irlandii, autor zaś nie przekroczył siedemdziesiątki, jest to Zło. Trafił w sedno. Aby zmienić temat, autor pyta znajomego, który ma na imię tak, jak na nazwisko miał morderca prezydenta, nad czym on pracuje. (Oswald jest kimś w rodzaju zawodowego pisarza). Autor rzecz jasna z trwogą oczekiwał, iż zostanie przed nim roztoczona jakaś zawrotna i niezwykle ważna perspektywa: obalenie ekonomii keynesowskiej czy historia Grendela tym razem przedstawiona z punktu widzenia miejscowych świerków, coś w tym rodzaju. A tymczasem wiecie, co on odpowiedział? Wiecie, co odpowiedział facet w różowym welurze i z nastroszonymi włosami? Scenariusz. W mowie nie podkreślił tego kursywą, więc musimy to zrobić teraz: scenariusz. A jaki scenariusz, spytał autor, który nie ma nic przeciwko temu gatunkowi, a generalnie lubi kino i w ogóle, jako zwierciadło dla naszego okrutnego społeczeństwa i w ogóle, w tej jednak chwili poczuł się odrobinę lepiej. Oto odpowiedź: scenariusz „o Williamie S. Burroughsie i kulturze narkotykowej”. No i tak, chmury się nagle rozeszły, zaświeciło słońce, autor zaś znowu wiedział swoje: nawet jeśli pomysł, by opowiadać prawdziwe historie, jest zły, i nawet jeśli pomysł, by pisać o śmierci w rodzinie i płynącej stąd utracie złudzeń, może zainteresować tylko kilku kolegów szkolnych i kilku uzdolnionych studentów literatury kreatywnej w Nowym Meksyku, to jednak są pomysły o wiele, wiele gorsze. Poza tym jeśli macie jakieś problemy z prawdziwą opowieścią, bądźcie łaskawi zrobić to, co powinien był zrobić autor, a co autorzy i czytelnicy czynią od początków czasu:

UDAWAJCIE, ŻE TO FIKCJA

W gruncie rzeczy autor ma pewną propozycję. Dla osób, które stoją po stronie Oswalda, gotów jest zrobić, co następuje: jeśli przyślecie mu egzemplarz tej książki w twardej lub miękkiej oprawie, za opłatą 10,00 $ (czeki na D. Eggersa) wyśle dyskietkę 3,5 cala, na której znajdzie się pełen tekst w wersji cyfrowej, tyle że wszystkie imiona i miejsca będą tak zmienione, iż stwierdzić, kto jest kim, będą mogli jedynie ci, których żywoty zostały tu opisane, aczkolwiek z delikatnymi makijażami. Voilà! Fikcja! Co więcej, wersja cyfrowa będzie interaktywna, jak się tego dziś oczekuje od rzeczy cyfrowych. (Ej, a słyszeliście o tych molekularnych mikroprocesorach? Co to wszystkie funkcje, wykonane dotąd przez wszystkie komputery od początku czasu, załatwią w jedną sekundę? Uwierzycie? I to jest właśnie odwieczna najprawdziwsza prawda: technika zmienia nasze życie). Mała próbka tego, czego możecie się spodziewać po wersji cyfrowej: będziecie mogli nazwać sobie protagonistą. Przedstawimy listę sugestii – a więc: „Pisarz”, „Autor”, „dziennikarz”, „Paul Theroux” – ale możecie też zrobić to zupełnie na własną rękę. Prawdę mówiąc, korzystając z funkcji „Znajdź i zamień wszystkie”, którą na pewno macie w swoich komputerach, jako czytelnicy będziecie mogli zmienić w jednej chwili wszystkie imiona, od głównych bohaterów po postacie zupełnie epizodyczne. (To może być książka o tobie! O tobie i twoich znajomych!) Osoby zainteresowane fikcyjną wersją tej książki niechaj swoje teksty wyślą na adres A.H.W.O.S.G. Oferta Specjalna dla Miłośników Fikcji, c/o Vintage Books, 299 Park Avenue, New York, NY 10171. UWAGA: propozycja jest serio. CHOCIAŻ: książek nadesłanych niestety nie zwracamy. NATOMIAST: zostaną dołożone do innych. Dalej: autor chciałby oznajmić istnienie planety tuż za Plutonem, a także na podstawie swych dorywczych badań i wiary pragnie potwierdzić zasadniczą planetowość Plutona. Dlaczego mu to zrobiliśmy? Czy nie było dobrze z Plutonem na skraju? Autor chce oświadczyć, że ponieważ niniejsza książka robi sobie od czasu do czasu ha, ha, możecie śmiało ją zlekceważyć. Autor uznaje wasze wątpliwości co do tytułu. Także on miał zastrzeżenia. Tytuł, który widzicie na okładce, wygrał w swego rodzaju plebiscycie, który odbył się podczas długiego weekendu w grudniu 1998 roku niedaleko Phoenix w Arizonie. Oto współzawodnicy, a także przyczyna ich porażki: Wstrząsające dzieło o śmierci i niepokoju (prawdziwe, ale mało porywające); Zdumiewające dzieło o odwadze i sile (Stephen Ambrose miałby powód do procesu); Wspomnienia z lat katolickiej młodości (też już było, chociaż z innych pozycji płciowych); Stary i czarny w Ameryce (zdaniem niektórych ryzykowne). Nam podobał się ten ostatni projekt, nawiązywał bowiem naraz i do starości, i do typowo amerykańskiego poczucia inności, ale z miejsca został odrzucony przez wydawcę, tak więc zostaliśmy ze Wstrząsającym dziełem kulejącego geniusza. Jasne, ściągnął wasz wzrok. W pierwszej chwili spojrzeliście i natychmiast złapaliście do ręki: „Takiej właśnie książki szukałem!”. Na niektórych z was, szczególnie tych, którzy szukają rzeczy łzawych i melodramatycznych, wrażenie zrobił wyraz Wstrząsające. Dla innych dobrą rekomendacją wydał się kulejący geniusz. Potem przyszła chwila namysłu. Czy te dwie części mogą korelować? Czy czasem nie jest z nimi tak jak z masłem orzechowym i czekoladą, kratką i paskami: nigdy dobrze nie idą w parze? Na przykład jeśli książka jest istotnie wzruszająca, to po co ta ostentacja? Albo: jeśli to jakiś wysmakowany żart, to skąd po temu skłonność? By już nie wspomnieć o fałszywej (naprawdę? Nie, błagacie, nie) chełpliwości tytułu w całości. Koniec końców dochodzicie do wniosku, że jedyne logiczne wyjaśnienie, dlaczego tytuł jest taki, a nie inny, to: a) kiepski żart; b) marne zabieganie o oryginalność (tytuł wybrano, zaczynacie podejrzewać, tylko po to, żeby zaszokować), co oczywiście jest c) udaremnione przez istotnie kiepski dowcip i d) zaciemnione przez niemiłe przeczucie, że autor bardzo serio uważa, iż tytuł dokładnie oddaje zawartość, otwartość i wartość książki. Chociaż, co tam… czy to teraz ważne? Kurczę, nie. Zjawiliście się, właźcie, jest impreza! Autor chciałby obwieścić, że w roku 1996 istotnie głosował na Rossa Perota i nie odczuwa najmniejszej skruchy z tego powodu, ponieważ jest gorącym zwolennikiem ludzi bogatych i zwariowanych, szczególnie kiedy krwawią im serca, a tak jest z sercem Mr Perota, naprawdę. W innej sprawie autor chciałby oznajmić, że tak, sukces pamiętnika – a w istocie każdej książki – w dużej mierze zależy od tego, jak interesujący jest sam narrator. Żeby coś zrobić w tym kierunku, autor stwierdza:

a) że jest taki jak wy

b) że jak wy zasypia szybko, gdy się uwali

c) że czasami uprawia seks bez prezerwatywy

d) że czasami zasypia, kiedy po pijaku uprawiał seks bez kondomu

e) że nie wyprawił żadnemu z rodziców pogrzebu jak należy

f) że nigdy nie skończył żadnych studiów

g) że spodziewa się umrzeć młodo

h) że ponieważ jego ojciec palił i pił, w efekcie czego umarł, on obawia się jeść

i) że uśmiecha się na widok młodych Murzynów z dziećmi na rękach.

No i na to mamy tylko jedno słowo: intrygujący!

A to dopiero początek!

Teraz autor chciałby obwieścić główne wątki niniejszej książki.

Oto one:

A) ASPEKT NIEWYPOWIEDZIANEJ MAGII ZNIKNIĘCIA RODZICÓW

To marzenie każdego dziecka i nastolatka. Czasami wyrasta z goryczy. Czasami z rozżalenia nad sobą. Czasami ktoś chciałby zwrócić na siebie uwagę. Zazwyczaj w grę wchodzą wszystkie trzy powody naraz. Chodzi o to, że każdy w takiej czy innej chwili marzy o śmierci rodziców, wyobraża sobie siebie jako sierotę, jak Ania czy Fizia Pończoszanka, czy – z nowszych czasów – piękni i tragiczni naiwniacy z Ich pięcioro. Ktoś wyobraża sobie, że kiedy zbraknie rodziców, miłość okazywana przez nich w sposób nieprzewidywalny, ale częściej skrywana, zacznie się lać strumieniami, a mieszkańcy miasteczka, krewni, przyjaciele i nauczyciele, przepełnieni sympatią i fascynacją, otoczą sierotę opieką i troską, życie więc stanie się świętem przenikniętym niejakim bólem, patosem oraz owianym sławą wyrosłą z tragedii; trudno o piękniejszą możliwość. Niektórzy o tym marzą, inni to przeżywają, a książka opowie o tym, co jak w przypadku Fizi, zdarzyło się naprawdę. Niedająca się porównać z niczym innym strata niesie więc ze sobą konieczność stałej walki, także z sercem zbyt miękkim, ale niesie i niewątpliwe korzyści, poczynając od absolutnej wolności, którą można pojmować i użytkować na wiele sposobów. Trudno pojąć to, że można stracić oboje rodziców w odstępie 32 dni – jest taka kwestia w Bądźmy poważni na serio: „Stratę jednego z rodziców, Mr. Worthington, można uznać za nieszczęście. Utrata obydwojga zakrawa na lekkomyślność”2 – i to z powodu zupełnie różnych chorób (raka, rzecz jasna, ale w każdym z przypadków o zupełnie innej lokalizacji, długotrwałości i proweniencji), a przecież stracie tej towarzyszy niewątpliwe – acz budzące wyrzuty sumienia – poczucie swobody ruchów, nieskończonych możliwości, znalezienia się nagle w świecie bez podłogi i sufitu.

B) MIŁOŚĆ BRATERSKA I ASPEKT DZIWACZNEJ SYMBIOZY

Wątek ten ciągnie się przez całą książkę, a szczerze mówiąc, zamierzeniem od samego początku było to, aby na końcu otrzymał zaskakujące zwieńczenie, swego rodzaju podsumowanie: podczas gdy autor szuka miłości – będą takie sekwencje – a jego brat szuka… sami wiecie, czego szukają dzieciaki (gumy, pensów?), przy czym obaj starają się być normalni i szczęśliwi, najprawdopodobniej nigdy nie uda im się żaden z niepowtarzalnych związków, naprawdę bowiem podziwiają, kochają i uważają za doskonałych tylko jeden drugiego.

C) BOLESNY I NIEWYCZERPANY ASPEKT SAMOŚWIADOMOŚCI

Zapewne już teraz jest on oczywisty. Chodzi o to, że autorowi brak energii czy – co ważniejsze – umiejętności, aby łgać, że to ktoś inny opowiada wam te rzeczy, i jest za słabym kłamcą, aby dokonać tego w narracji swobodnej i niewymuszonej. Zarazem jasno i bez ogródek będzie rozwijał ten pełen samowiedzy pamiętnik, co być może z czasem zaczniecie cenić, a co prowadzi nas do następnego punktu.

C.2) WIEDZA O SAMOŚWIADOMYM ASPEKCIE TEJ KSIĄŻKI

Jeśli autor świadomie robi nawiązania do siebie, wie także, że są to samoświadome samonawiązania. Co więcej, jeśli należycie do tych, którzy wiedzą, co się zdarzy, zanim to jeszcze nastąpi, to przewidzieliście także następny element: otóż zamierza być jawnie i bez ceregieli świadomy wiedzy o samoświadomości samonawiązań. Co więcej, na długo przed wszelką waszą wzmianką o tym rozpoznał przewrotność takiego podejścia i w pełni się do niej przyznaje, z góry w ten sposób uprzedzając wasz zarzut, że książka to nieistotna z racji owej pretensjonalnej przewrotności, oznajmiając, że jest ona tylko narzędziem, środkiem obronnym, który ukryć ma mroczną, oślepiającą, morderczą wściekłość i rozpacz, leżące u jej podstaw, a naraz zbyt mroczne i zbyt olśniewające, aby na nie spoglądać – Uwaga… na oczy! – środek zaś to pożyteczny, przynajmniej dla autora, albowiem – nawet jeśli uczucia te przedstawić w skarykaturowanej czy skondensowanej formie – opowiedzenie o nich tak wielu ludziom, jak się uda, pomaga, jego zdaniem, złagodzić ból i gorycz i ewentualnie usunąć je z duszy, dążenie do czego jest osnową następnej wiązki tematów:

D) OPOWIEDZENIE ŚWIATU O CIERPIENIU JAKO ŚRODEK DO USUNIĘCIA LUB CHOCIAŻBY OSŁABIENIA BÓLU

Na przykład autor strawi potem trochę czasu na opowieści o nieudanej, ale po prostu tylko nieudanej próbie, żeby dostać się do programu The Real World, którego trzecia edycja w roku 1994 była filmowana w San Francisco. Autor chciał w ten sposób uzyskać dwie rzeczy: 1) oczyścić się z przeszłości przez roztrąbienie niedawnych wypadków jego życia na cały świat, by w ten sposób upowszechniwszy swój ból, ukazawszy swą wstrząsającą historię tysiącom milionów widzów programu, w zamian otrzymać tysięczne fale sympatii i otuchy i nigdy już nie być samotnym i 2) zasłynąć dzięki swym udrękom, a przynajmniej sprawić, by cierpienia ułatwiły zasłynięcie, a jednocześnie nie wypierać się takiego interesownego wykorzystania bólu, albowiem przyznanie się do podobnych motywów natychmiast zdejmuje – przynajmniej w opinii autora – odpowiedzialność za konsekwencje czy następstwa takiej manipulacji, gdyż świadomość i szczerość co do własnych intencji znaczą przynajmniej tyle, iż się nie kłamie, a nikt, z wyjątkiem wyborców, nie lubi kłamców. Wszyscy lubimy pełną otwartość, szczególnie gdy obejmuje ona przyznanie się kogoś do 1) śmiertelności; 2) skłonności do upadków (kwestie zbliżone, ale nie identyczne).

E) SPISANIE TEGO WSZYSTKIEGO JAKO NARZĘDZIE ZATRZYMANIA CZASU, CO NAKŁADA SIĘ NA ASPEKT STRACHU PRZED ŚMIERCIĄ

i uzupełnienie dodatkowo wyjaśniające E)

E.2) W DODATKU DO SPISANIA TEGO WSZYSTKIEGO JAKO NARZĘDZIA ZATRZYMANIA CZASU – SEKSUALNE SPOTKANIA Z DAWNYMI ZNAJOMYMI CZY MIŁOŚCIAMI ZE SZKOŁY PODSTAWOWEJ JAKO NARZĘDZIE KOLAPSOWANIA CZASU I WALKI O POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI

F) CZĘŚĆ, W KTÓREJ AUTOR ALBO WYKORZYSTUJE RODZICÓW, ALBO ICH WYCHWALA W ZALEŻNOŚCI OD WASZEGO PUNKTU WIDZENIA

G) ASPEKT NIEOMYLNEGO POCZUCIA, ŻE SIĘ NALEŻY DO WYBRANYCH, GDY ZDARZA SIĘ KOMUŚ COŚ DZIWNEGO CZY NIEZWYKŁEGO LUB NIEZWYKLE DZIWNEGO ALBO ZADZIWIAJĄCO STRASZNEGO

Coś takiego przytrafiło się rzecz jasna autorowi. Po podwójnej śmierci oraz podjęciu roli stróża brata swego nagle poczuł, iż jest obserwowany, podobnie jak osoba rażona piorunem, także on nie mógł się opędzić od myśli, że został w jakiś sposób wyselekcjonowany, a w efekcie w jego życiu pojawił się jakiś szczególny cel, naznaczone ono zostało ogromnym znaczeniem, że nie wolno mu tracić czasu, lecz działać musi zgodnie ze swym przeznaczeniem, że przeto jest całkowicie jasne, iż… że… jest wybrany do… do przywództwa!

H) ASPEKT ZWIĄZANY Z WRODZONYM (BYĆ MOŻE) FATALIZMEM

Ta partia wiąże się z niewzruszonym poczuciem, które nawiedza osobę przeżywającą zdarzenie nie do pomyślenia i wyjaśnienia… poczucie, że skoro ta osoba umiera i tamta osoba umiera, że skoro może się zdarzyć to i może się zdarzyć tamto, to… to co może tę osobę uchronić przed innymi zdarzeniami, skoro te jej się przytrafiły? Skoro ludzie umierają, dlaczego nie miałaby to być ona? Skoro jedni ludzie strzelają do drugich z samochodów, skoro ciskają w siebie kamieniami z kładek, z pewnością będzie następną ofiarą. Skoro ludzie zarażają się AIDS, wszystko wskazuje na to, że i z nią tak będzie. To samo z pożarami domów, wypadkami samochodowymi, katastrofami lotniczymi, przypadkowymi nadzianiami się na nóż, rykoszetami, aneuryzmem, ukąszeniami pająków, piraniami i zwierzętami z zoologów. Dochodzi tu do nałożenia się na siebie omawianej w punkcie G) koncentracji na sobie oraz ponurego światopoglądu, który pozostaje, gdy odrzucić przyjdzie wszystkie reguły prawdopodobieństwa i przyzwoitości. Zaczyna się myśleć, że śmierć czyha dokładnie za każdym rogiem, czy mówiąc ściśle – w każdej windzie, albo żeby rzecz ująć jeszcze dokładniej, że za każdymi otwierającymi się drzwiami do windy stać będzie z rewolwerem mężczyzna w trenczu i wystrzeli tylko jedną kulę, prosto w daną osobę, zabijając ją na miejscu, i to słusznie, po pierwsze, gdyż zgadza się to z jej rolą obiektu, który ściągnął na siebie tak powszechny gniew, po drugie, z uwagi na jej niezliczone grzechy, tyleż katolickie, co karmiczne. Podobnie jak niektórzy policjanci – szczególnie ci pokazywani w telewizji – mogą dobrze znać śmierć i oczekiwać jej w każdej chwili – niekoniecznie swojej, ale śmierci w ogóle – tak i autor, z natury skłonny do paranoi, otoczony jest na dodatek przez czynniki, które nie tylko możliwym, ale i prawdopodobnym czynią to, że cokolwiek węszy tutaj przeciw życiu, na pewno jego obwąchuje, że jego numer jest wieczyście, odwiecznie wyciągnięty, że jego numer na liście poborowych jest niski, a karta bingo gorąca, że ma na piersi tarczę, a na plecach iksa. To zabawne. Sami zobaczycie.

I na koniec:

I) ASPEKT PAMIĘTNIKA JAKO CZYNNIKA AUTODESTRUKCJI

Pisanie pamiętnika winno być jak zrzucanie skóry, coś równie nieodzownego i regenerującego jak od czasu do czasu zmiana twarzy czy wypróżnienie. Wyjawienie jest wszystkim, nie samo w sobie, gdyż większość wyznań to po prostu śmieci – ups! – śmietnik trzeba jednak oczyścić, opróżnić, śmieci wwalić do kotła i spalić, gdyż są paliwem. Paliwem kopalnym. A co robimy z paliwem kopalnym? Wrzucamy do kotła i, oczywiście, spalamy. To znaczy, nie robimy tak, ale chwytacie, o co mi chodzi. Wyznania mają niewyczerpaną moc odnawiającą, w niczym nie umniejszając możliwości twórczych. Autor szybko zasypia, gdy się uwali. Autor uprawia seks bez kondomu. Autor zasypia, uprawiając po pijaku seks bez kondomu. Dobra, coś tu zostało powiedziane. Coś dostaliście. Coś macie. Ale co tak naprawdę macie?

I.2) ŁATWE I NIEPRZEKONUJĄCE POZERSTWO W KWESTII:

PEŁNE UJAWNIENIE WŁASNYCH SEKRETÓW I CIERPIEŃ, ZROBIENIE TEGO W BARDZO WZNIOSŁYM PRZEBRANIU, PODCZAS GDY AUTOR JEST W ISTOCIE BARDZO DUMNY Z WIĘKSZOŚCI RZECZY, A ZARAZEM WIDZI KORZYŚCI Z UPUBLICZNIENIA NIEKTÓRYCH ZDARZEŃ I FAKTÓW

I.3) FAKT, ŻE TUŻ ZA CZY MOŻE OBOK ZADOWOLENIA Z SIEBIE I NIENAWIŚCI DO SIEBIE KRYJE SIĘ PEWNA NADZIEJA, ZRODZONA NA DŁUGO PRZED WYDARZENIEM SIĘ CZEGOKOLWIEK Z PRZEDSTAWIONYCH TU SPRAW

Będzie też pewna liczba wątków, które mniej czy bardziej tłumaczą się same przez się:

J) SUBLIMACJA JAKO ŚWIADECTWO SPOTĘGOWANEGO ASPEKTU SOLIPSYSTYCZNEGO

K) SOLIPSYZM JAKO PRAWDOPODOBNY REZULTAT ASPEKTU UPRZYWILEJOWANIA EKONOMICZNEGO, HISTORYCZNEGO I GEOPOLITYCZNEGO

L) DIALEKTYKA TOPHA: ON ZARÓWNO JAKO INSPIRACJA, JAK I PRZESZKODA DLA PISANIA PAMIĘTNIKA

M) DIALEKTYKA TOPHA II: ON JAKO MAGNES, A JEŚLI SYTUACJA TEGO WYMAGA, ODSTRASZAJĄCE OSTRZE W ZWIĄZKACH Z KOBIETAMI

Podobnie:

N) DIALEKTYKA UTRATY RODZICÓW: CZYNNIK BARDZO PRZYDATNY I WTEDY, GDY TRZEBA POZYSKAĆ SOBIE SYMPATIĘ, I WTEDY, GDY LEPIEJ JEST BEZZWŁOCZNIE SIĘ ODDALIĆ

By nie wspominać o:

O) ASPEKT ZWIĄZANY Z NIEUCHRONNOŚCIĄ – JEŚLI ZWAŻYĆ NA SYTUACJĘ Z BRATEM – PRAWIE NIEPRZERWANYCH NAPIĘĆ

P) ASPEKT AUTOWYWYŻSZENIA JAKO FORMA ARTYSTYCZNA

Q) ASPEKT SAMOBICZOWANIA JAKO FORMA ARTYSTYCZNA

R) ASPEKT AUTOWYWYŻSZENIA W KOSTIUMIE SAMOBICZOWANIA JAKO JESZCZE DOSKONALSZA FORMA ARTYSTYCZNA

S) ASPEKT AUTOBEATYFIKACJI W KOSTIUMIE AUTODESTRUKCJI ZAMASKOWANEJ JAKO SAMOWYWYŻSZENIE POD MASKĄ SAMOBICZOWANIA JAKO NAJDOSKONALSZA ZE WSZYSTKICH INNYCH FORMA ARTYSTYCZNA

T) ASPEKT SZUKANIA WSPARCIA CZY – JEŚLI WOLICIE – POCZUCIE WSPÓLNOTY Z RÓWIEŚNIKAMI, LUDŹMI W NASZYM WIEKU, GDY SPOJRZAWSZY WKOŁO, ORIENTUJEMY SIĘ, ŻE WSZYSCY INNI, CI STARSI, ALBO NIE ŻYJĄ, ALBO NIE POWINNI ŻYĆ

U) FAKT, ŻE T) CAŁKIEM ZGRABNIE ŁĄCZY SIĘ Z ASPEKTEM G)

Czy w formie graficznej (na następnej stronie):

Autor chciałby także oświadczyć, ile zarobił na tej książce:

CAŁKOWITE HONORARIUM (BRUTTO, W DOLARACH USA)

100 000,00

POTRĄCENIA

Wynagrodzenie agenta (15%)

15 000,00

Podatek (po potrąceniu wynagrodzenia agenta)

23 800, 00

WYDATKI ZWIĄZANE Z TWORZENIEM KSIĄŻKI

Część czynszu, dwa lata (pmdz 600 i 1500)

ok. 12 000,00

Wyjazd do Chicago (badawczy)

850,00

Wyjazd do San Francisco (badawczy)

620,00

Żywność (konsumowana w trakcie pisania)

5800,00

Różne

1200,00

Drukarka laserowa

600,00

Papier

242,00

Poczta – wysłanie rękopisu do wstępnej lektury do rodzeństwa: Beth (gdzieś w Kalifornii Płn.), Billa (doradca w Comptroller of Texas, Austin), a także: Kirsten (San Francisco, zamężna), Shalini (w domu w LA, ma się dobrze), Meredith Weiss (projektantka wnętrz, San Diego), Jamiego Carricka (w LA, jeden z zarządzających Hansonem, muzyka popularna), „Ricky’ego” (San Francisco, bank inwestycyjny, „high-tech”) itd., itd.

231,00

Płyta ze ścieżką dźwiękową Xanadu

14,32

Odzyskiwanie plików (daremna próba odzyskania z zewnętrznego twardego dysku tekstów prasowych z dwóch lat)

75,00

SUMA OGÓLNA

39 567, 68

Co jak się zastanowić, wcale nie jest tak źle: więcej, niż może wydać nieposiadający żadnych zaprzyjaźnionych zwierząt autor. Dlatego częścią chce się z wami podzielić, a przynajmniej z niektórymi z was. Każdy z pierwszych 200 czytelników, którzy napiszą do autora, dowodnie wykazując, że przeczytali książkę i zgłębili liczne zawarte w niej nauki, otrzyma od autora czek na 5 $, wystawiony na jakiś bank amerykański, najpewniej Chase Manhattan, który nie jest dobrym bankiem: lepiej nie zakładajcie tam kont. Jak jednak dowieść, że się nabyło i przeczytało książkę? Ustalmy to tak: weźcie nabytą wcześniej3 książkę – do listu dołączcie kwit albo kopię – i każcie sobie zrobić zdjęcie podczas lektury czy przy jakimś innym pożytecznym wykorzystaniu książki. Szczególnie honorowane będzie: a) umieszczenie na zdjęciu dziecka (dzieci), gdyż jak każdy wie, dzieci są fajne; b) umieszczenie na zdjęciu dziecka ze szczególnie okazałym językiem; c) sfotografowanie się w egzotycznych lokalach (pamiętajcie: z książką!); d) umieszczenie na zdjęciu ocierającej się o książkę pandy czerwonej, ssaka wyglądającego jak połączenie małego niedźwiadka z szopem praczem, znanego także jako „panda mała”, żyjącego w środkowych Chinach, a często ocierającego się o różne obiekty, aby zaznaczyć granice terytorium. NIE ZAPOMNIJCIE: umieścić siebie (czy waszego głównego obiektu) w centrum. Jeśli używacie automatu z obiektywem 35 mm, ustawcie się bliżej, niż chcielibyście w pierwszym odruchu, albowiem wypukłe soczewki cofają wszystko o jakieś 5–8 stóp. TAKŻE: nie pozbywajcie się ubrań, błagam. Ci z czytelników, którzy są na tyle bystrzy, iż zaopatrzyli się już w numer pewnego kwartalnika, wiedzą, pod jaki adres najlepiej pisać, aby dostać łatwo zarobione pieniądze (aczkolwiek pewny on będzie nie dłużej niż do sierpnia 2000), skorzystają więc na swej zmyślności. Inni niechaj swe gustowne fotografie wyślą na adres:

A.H.W.O.S.G. Offer

Vintage Books

299 Park Avenue

New York, NY 10171

Jeśli w momencie, gdy autor otrzyma wasz list, 200 czeków zostało już rozesłanych, nadal macie pewne szanse. Jeśli zdjęcie będzie zabawne albo wasze nazwisko czy nazwa miejscowości będą brzmieć niefortunnie, a wy załączycie zaadresowaną do was kopertę ze znaczkiem, autor włoży coś (nie pieniądze) do niej i odeśle, nie mając bowiem kablówki, jest żądny rozrywki. Więc tak4. Autor chciałby ze zrozumieniem potraktować wasze pragnienie, aby zacząć od jakiejś akcji, tego, co jest sednem książki, opowieści. Zrobi to i w przeciwieństwie do tego, co powiedziane w punkcie D, zaprezentuje wam dobre 100 stron zwartej, nieskoncentrowanej na sobie prozy, która was rozbawi, zasmuci, a chwilami wzruszy. Teraz w każdym momencie gotów jest przystąpić do tej opowieści, potrafi bowiem uchwycić, kiedy nadszedł czas, chwila jest dobra, jest na coś pora. Nie są mu obojętne potrzeby i uczucia czytelnika, który ma tylko ograniczoną ilość czasu i ograniczoną cierpliwość – całe to niekończące się pieprzenie, odchrząkiwanie bardzo łatwo może zakrawać na jakieś pogardliwe zwlekanie, droczenie się z czytelnikiem (czy wręcz stać się czymś takim) – a tego nikt nie chce. (Naprawdę?) Bierzemy się zatem do dzieła, gdyż autor, podobnie jak wy, chce przystąpić do rzeczy, dobrać się do jej mięsa, zanurkować w tę dawną historię i raz jeszcze w niej się poczuć, gdyż absolutnie trzeba ją opowiedzieć, z tym, co się na nią składa: śmiercią, krwią, żółcią i zdradą. Zaraz więc zanurkujemy, na razie jednak jeszcze kilka podziękowań i oświadczeń. Autor chciałby niniejszym podziękować dzielnym mężczyznom i kobietom służącym w Siłach Zbrojnych USA. Życzy im jak najlepiej i ma nadzieję, że wkrótce wrócą do domów. To znaczy, jeśli tego chcą. Jeśli podoba im się tam, gdzie są, niech tam zostaną. Przynajmniej do czasu, gdy będą chcieli wrócić do domu. Wtedy bowiem powinni mieć możliwość natychmiastowego powrotu najbliższym samolotem. Autor chciałby też niniejszym podziękować twórcom komiksowych nikczemników i superherosów, tym, którzy wynaleźli, a przynajmniej spopularyzowali obraz normalnego człowieka o zrównoważonym usposobieniu, który za sprawą dziwnego zdarzenia staje się mutantem, a mutant ów następnie pod wpływem najosobliwszej złośliwości czy najpłomienniejszej nadziei wyczynia rzeczy najdziwniejsze i najgłupsze, nierzadko w imię Boga Najwyższego. Wydaje się, że autorzy komiksów podjęli tutaj jakiś ważny wątek. Teraz tak. W duchu interpretacyjnej głasnosti autor chciałby wam oszczędzić niektórych kłopotów i dlatego przedstawi pobieżny słownik jakiejś połowy metafor użytych w tej książce. (Na następnej stronie). Autor chciałby też obwieścić, że cechuje go skłonność do przesady. A także skłonność do łgarstwa, kiedy chce siebie przedstawić w świetle lepszym czy gorszym niż rzeczywiste, w zależności od tego, co jest mu w danej chwili wygodniejsze. Chce także oznajmić, że nie, nie jest jedyną osobą, która utraciła rodziców, co więcej, nie jest jedyną osobą, która utraciła rodziców, a odziedziczyła młodsze rodzeństwo, chciałby jednak zwrócić uwagę na fakt, iż jest w tej chwili jedyną taką osobą z podpisaną umową na książkę. Autor chciałby też obwieścić swą akceptację dla dystyngowanego senatora z Massachusetts. Oraz państwa palestyńskiego. Tudzież logiki rządzącej regułą bezpośrednich powtórzeń. Jak również, że świadom wszystkich niedoskonałości i braków tej książki, gdziekolwiek je wykryjecie, na waszą cześć staje na baczność i salutuje. I rozważywszy całą sprawę, musi na koniec chyba jednak podziękować bratu Billowi, który jest ostatecznie takim dobrym człowiekiem. Także wielkodusznemu i ufnemu wydawcy, Geoffowi Kloske, oraz jego asystentce Nicole Graev, która wprawdzie przeciąga samogłoski, ale poza tym jest bardzo miłą osobą. Także C. Leyshon, A. Quinnowi, J. Lethemowi i V. Vida za dodawanie otuchy, by nie wspominać o Adrienne Miller, Johnie Warnerze, Marny Requa i Sarah Vowell, których lektura książki, zanim nadawała się do czytania, miała dla autora wielkie znaczenie (chociaż jak się nad tym zastanowić, Warnerowi nie są może potrzebne jakieś szczególne podziękowania, skoro autor podrzucił mu 100 dolców). I raz jeszcze wszystkim, którzy występują w tej opowieści, a szczególnie C.M.E., który wie, kim tutaj jest. I na koniec autor chciałby także podziękować ludziom z United States Postal Service, gdyż często bez najmniejszej podzięki wykonują swoją robotę z wielką pewnością siebie, a jeśli zważyć na skalę całego przedsięwzięcia, to ich skuteczność jest doprawdy olśniewająca.

Poniżej rysunek zszywacza:

NIEKOMPLETNA LISTA SYMBOLI I METAFOR

Uwaga: Nie ma niczego symbolicznego w wykorzystaniu Any Way You Want It zespołu Journey.

I

Za małym wąskim oknem łazienki grudniowe podwórze jest szare i porysowane, drzewa kaligraficzne. Para z suszarni bucha z domu i kłębiąc się, rozpływa po białym niebie.

Dom jest fabryką.

Naciągam spodnie i wracam do matki. Idę korytarzem, mijam pralnię i wchodzę do pokoju rodzinnego. Zamykam drzwi, tłumiąc odgłos małych butów obijających się w suszarce.

– Gdzie byłeś? – pyta matka.

– W łazience – odpowiadam.

– Hm – ona na to.

– Co takiego?

– Piętnaście minut?

– Nie tak długo.

– Dłużej. Coś się zepsuło?

– Nie.

– Wpadłeś do wanny?

– Nie.

– Pewnie bawiłeś się ze sobą.

– Obcinałem włosy.

– Na pewno oglądałeś sobie pępek.

– Jasne. Niech ci będzie.

– Posprzątałeś po sobie?

– Tak.

Nie posprzątałem, wszędzie zostawiłem włosy, kręcone brązowe loki osiadłe na zlewie, wiedziałem jednak, że matka się o tym nie dowie. Nie może wstać, żeby sprawdzić.

Matka leży na kanapie. Na tym etapie już się z niej nie podnosi. Jeszcze kilka miesięcy temu była na nogach, chodziła i jeździła, załatwiała sprawunki. Potem przyszedł etap, gdy większość czasu spędzała w fotelu, tym obok sofy, robiąc coś jeszcze od przypadku do przypadku, wychodząc na krótko. Potem przeniosła się na sofę, ale nawet wtedy, przynajmniej przez jakiś czas, chociaż spędzała na niej większość dnia, to jednak każdego wieczoru koło jedenastej uparcie wchodziła po schodach do dawnej sypialni mojej siostry, bosa, z ciągle brązowymi w listopadzie stopami, które wolno i ostrożnie wspinały się po zielonym dywanie. Spała tam od lat, pokój był różowy, czysty, łóżko miało baldachim, a ona dawno już uznała, że nie może spać przy kaszlącym ojcu.

Ale ostatni raz wspięła się na schody kilka tygodni temu. Teraz leży na sofie, nie rusza się, w koszuli nocnej na wpół oparta zalega za dnia, a śpi w nocy, z telewizorem nieustannie włączonym, od czubków palców po szyję przykryta kołdrą. Ludzie wiedzą.

Większość dnia i nocy spędzając na wznak, mama przekręca głowę do telewizora, a potem odwraca ją, aby wypluć do plastikowego pojemnika zielony płyn. Plastikowy pojemnik to nowość. Przez wiele tygodni odpluwała zielony płyn na ręcznik, nie ciągle ten sam, lecz na wymienne ręczniki, z których jeden zawsze trzymała na piersi. Po jakimś czasie moja siostra, Beth, i ja stwierdziliśmy jednak, że ręcznik na piersi nie jest dobrym miejscem na zbieranie zielonego płynu, okazało się bowiem, że zielony płyn straszliwie śmierdzi, wydziela zapach wstrętniejszy, niż można by sobie wyobrazić. (Że ma jakiś odór, to jasne, ale nie aż taki!) Nie można więc było zielonego płynu zostawiać krzepnącego na bawełnianych ręcznikach i wżerającego się w nie. (Ponieważ zielony płyn zastygał na bawełnianych ręcznikach w skorupę, nie można ich było doprać, pokryte zatem zielonym płynem ręczniki stawały się jednorazowe i nawet jeśli wykorzystało się każdy ich skrawek, składając i odwracając na drugą stronę, składając i odwracając na drugą stronę, starczało ich ledwie na kilka dni, a zapas rychło się wyczerpał, chociaż ograbiliśmy z ręczników wszystkie łazienki, szafki i garaż). W końcu matka zaczęła odpluwać zielony płyn do małego plastikowego pojemnika, o który wystarała się Beth; wyglądał jak doraźnie wykorzystany do tego celu fragment urządzenia klimatyzacyjnego, został jednak dostarczony przez szpital i o ile wiemy, przeznaczony jest dla ludzi, którzy często odpluwają zielony płyn. Jest wykonany z plastiku, ma kremowy kolor, kształt półksiężyca i wygodnie jest do niego spluwać. Można go umieścić poniżej ust leżącej osoby, tuż pod brodą, tak że dostawca zielonego płynu może albo podnieść głowę, aby splunąć przed siebie, albo też pozwolić płynowi stoczyć się po brodzie, by na koniec dotarł do czekającego pod nią pojemnika. Ten półksiężycowy pojemnik był wielkim odkryciem.

– Wygodny, prawda? – mówię do matki, przechodząc obok niej w drodze do kuchni.

– Tak, jak gwóźdź w bucie – odpowiada.

Biorę z lodówki lód na patyku i wracam do pokoju.

Jakieś sześć miesięcy temu wyjęli matce żołądek. Na tym etapie nie pozostało już wiele do usunięcia – resztę wyjęli (powinienem tu użyć terminów medycznych, gdybym je znał) ponad rok temu. Przywiązali (coś) do (czegoś), w nadziei że wycięli część szkodliwą, i posłali matkę na chemoterapię. Ale oczywiście nie usunęli wszystkiego. Coś zostawili i to coś urosło, wróciło, złożyło jajka, schowało się pod pokładem, przyczepiło do burty statku kosmicznego. Przez chwilę wyglądała dobrze, odbyła chemo, kupiła perukę, ale potem włosy odrosły, ciemniejsze, bardziej kruche. Sześć miesięcy później znowu zaczęło ją boleć… „Czy to niestrawność?” Oczywiście, że pierdnięcia i bóle, zwijanie się nad kuchennym stołem podczas kolacji to mogła być niestrawność. Ludzie miewają niestrawność, biorą wtedy tabletki Tums – „Mamo, może chcesz Tums?” – kiedy jednak znowu poszła do szpitala, a oni ją „otworzyli” – takiego użyli określenia – i zajrzeli do środka, to coś patrzyło na nich, na lekarzy, tysiąc robaków wijących się pod kamieniem, błyszczących, mokrych i tłustych – „O Boże!” – a może wcale nie jak robaki, lecz jak milion małych modułów, a każdy z nich to małe miasteczko raka, zamieszkane przez niespokojnych, wszędobylskich, nietroszczących się o środowisko obywateli, którzy za nic sobie mają jakiekolwiek prawa wstępu. Gdy lekarze ją otworzyli i nagle światło zajrzało do świata rakowych modułów, te były zaskoczone i oburzone. „Zgasić. Kurwa. Światło”. I tak patrzyły na lekarzy, każdy moduł – chociaż stanowiący miasto – z jednym tylko okiem, z jednym ślepym okiem pośrodku, które spoglądało na lekarzy tak władczo, jak tylko potrafi ślepe oko. „Wy. Pierdalać”. Lekarze zrobili, co mogli; usunęli cały żołądek, połączyli to, co zostało, jedną część z inną, i z powrotem zaszyli matkę, zostawiając miasto tak, jak było, osiedleńców z ich jawnym celem, paliwem kopalnym, centrami handlowymi i rozrastającymi się przedmieściami, żołądek zaś zastąpili rurką i przenośną zewnętrzną torbą podłączoną do żyły. To bardzo zmyślne urządzenie, ta torba. Nosiła ją ze sobą w małym plecaczku, wyglądającym futurystycznie jak połączenie pudełka na sztuczny lód z pojemnikiem na płynną żywność dla kosmonautów.

Matka i ja oglądamy telewizję, program, w którym amatorzy, na co dzień specjaliści od marketingu czy inżynierowie, konkurują pod względem siły i zręczności z kulturystami i kulturystkami. Kulturyści najczęściej są nienagannie opalonymi blondynami i blondynkami. Wyglądają znakomicie. Noszą imiona szybkie i niezwyciężone, podobne do marek amerykańskich samochodów, jak Firestar, Mercury czy Zenith. Wspaniałe zawody.

– Co to takiego? – pyta i odchyla się do telewizora. Jej oczy, kiedyś małe, ostre, przenikliwe, karcące, teraz są mętne, żółte, łzawiące, zmęczone – odpluwanie nadaje im wyraz stałej irytacji.

– Takie zawody – odpowiadam.

– Mhm – mruczy, potem się odwraca i podnosi głowę, aby splunąć.

– Ciągle krwawi? – pytam, ssąc lód.

– Tak.

Mamy krwotok z nosa. Kiedy byłem w łazience, sama go trzymała, ale nie potrafi tego robić dostatecznie mocno, teraz więc ją zmieniam i zaciskam nozdrza wolną ręką. Jej skóra jest tłusta, gładka.

– Ściśnij mocniej – powiada.

– OK – mówię i ściskam mocniej. Jej skóra jest gorąca.

Buty Topha dalej grzechoczą.

Miesiąc temu Beth zbudziła się wcześnie, nie pamięta już dlaczego. Szurając nogami po zielonym dywanie, zeszła po schodach na czarną posadzkę przedpokoju. Była jesień, zimno, kiedy więc zobaczyła, że za siatkowym przepierzeniem frontowe drzwi są otwarte, obiema rękami zamknęła ciężkie drewniane odrzwia, klik, i poszła korytarzem do kuchni. W rogach rozsuwanych drzwi mróz rozpiął swoje pajęczyny, na podwórzu pokrył nagie drzewa. Otworzyła lodówkę i zajrzała do środka. Mleko, owoce, torby opatrzone datą. Zamknęła lodówkę. Przeszła z kuchni do pokoju, gdzie kotary na dużym frontowym oknie były rozsunięte; na zewnątrz dniało. Okno było podświetlonym z zewnątrz srebrzystym ekranem. Zmrużyła powieki, a kiedy oczy się przyzwyczaiły, pośrodku ekranu, na końcu podjazdu, zobaczyła klęczącego ojca.

Nie żeby moja rodzina była pozbawiona poczucia smaku; chodzi o to, że jest ono niekonsekwentne. Chociaż tapeta w łazience na dole była już taka, gdy się wprowadzaliśmy, stanowi najbardziej wymowną proklamację dekoracyjną, prezentującą układ jakichś piętnastu haseł i wyrażeń popularnych w momencie, kiedy ją nakładano. Right On, Neat-O, Outta Sight! – krzyżujących się i stykających w intrygujących kombinacjach. That-A-Way spotyka się z A Way Out w ten sposób, że A w That-A-Way daje początek A Way Out. Drukowane litery stylizowane są na pisane ręcznie, czerwono-czarne na białym tle. Trudno o coś brzydszego, a przecież gościom tapeta się podoba, dowodząc, że rodzina nie odczuwa gwałtownej potrzeby, aby zająć się oczywistymi problemami wystroju, a także będąc świadectwem szczęśliwych czasów, rozhasanych, radosnych czasów w historii Ameryki, które spłodziły rozhasane, radosne tapety.

Salonik jest na swój sposób elegancki: czysty, schludny, pełen rodzinnych pamiątek i antyków, pośrodku drewnianej podłogi orientalny dywan. Ale to pokój rodzinny, jedyny, w jakim którekolwiek z nas przesiadywało dłuższy czas, był zawsze – z korzyścią czy bez – prawdziwym odzwierciedleniem naszych skłonności. Zawsze był zagracony, a meble, z zaciśniętymi zębami i ostro wystawionymi łokciami, zażarcie walczyły o tytuł Najbrzydszego Przedmiotu pod Dachem. Przez całe dwanaście lat dominujące fotele były pomarańczowe. Sofa naszej młodości, konkurująca z pomarańczowymi fotelami i białym przetartym dywanem, była w zielono-brązowo-białe paski. Pokój rodzinny zawsze przywodził na myśl kabinę na statku przez swą drewnianą boazerię i sześć grubych belek, które podtrzymywały sufit, a przynajmniej udawały, że to robią. Jest ciemny, a jeśli nie liczyć ogólnego podniszczenia mebli i ścian, niewiele się zmienił przez dwadzieścia lat, jakie tu spędziliśmy. Meble są w większości brązowe i przysadziste, niczym meble rodziny niedźwiedziej. Jest także ostatnia sofa, ojca, pokryta czymś, co przypomina brązowy welur, a koło niej stoi fotel, który pięć lat temu należał do krwistoczerwonego kompletu i zajmował miejsce obok jasnobrązowej sofy matki. Naprzeciwko sofy znajduje się stolik do kawy zrobiony z konara, tak przyciętego, że nadal widać korę, aczkolwiek grubo powleczoną lakierem. Przywieźliśmy go wiele lat temu z Kalifornii i wyraża – podobnie jak większość naszych mebli – uczuciowy aspekt naszej filozofii meblowania: wobec mebli skazanych przez estetykę na banicję przybieramy postawę ludzi, którzy przyjmują zaniedbane dzieci i uciekinierów ze świata; dostrzegamy w nich piękno i nie potrafimy powiedzieć „nie”.

Jedna ze ścian pokoju rodzinnego była i jest zdominowana przez ceglany kominek. Kominek ma małą niszę, zbudowaną, aby umożliwić domowe barbecue, nigdy jednak nie korzystaliśmy z niego, a to głównie z tej przyczyny, iż gdy się wprowadzaliśmy, powiedziano nam, że gdzieś wyżej w kominie zagnieździły się szopy. Przez wiele lat nisza stała uśpiona, aż wreszcie cztery lata temu ojciec, pod wpływem tej samej inspiracji, która przez długi okres kazała mu ozdabiać lampy gumowymi pająkami i wężami, umieścił w niej akwarium. Akwarium, którego wielkość dobrano na oko, pasowało doskonale. I tam już zostało.

„Hej, hej!”, powiedział, umieściwszy akwarium w niszy, a po każdej stronie nie zostało więcej niż centymetr. „Hej, hej!” to jedno z jego ulubionych powiedzeń, a dla naszych uszu brzmiało odrobinę za bardzo w stylu Fonzie, gdy padało – jak w jego przypadku – z ust siwowłosego prawnika w madrasowych spodniach. „Hej, hej!”, powtarzał po każdym ze swych cudownych wyczynów, których ilość i jakość była oszałamiająca: obok Nowe Akwarium Pasuje Jak Ulał, były także: Uzyskanie w TV Arcystereo Dźwięku Dzięki Nowiutkiej Aparaturze Stereo czy Poprowadzenie Przewodów Do Nintendo Pod Dywanem Pokrywającym Podłogę Od Ściany Do Ściany Tak Aby Żaden Cholerny Dzieciak Nie Potykał Się O Nie. (Był fanatykiem Nintendo). Aby zwrócić uwagę na taki dziw, stawał przed osobą, która właśnie znalazła się w pobliżu, uśmiechał szeroko i złączonymi dłońmi potrząsał to nad jednym, to nad drugim ramieniem niczym Cub Scout, który zwyciężył w Pinewood Derby. Czasami gwoli skromności robił to, przymykając oczy i kręcąc głową: „Ja tego dokonałem?”.

– Fujara – mówiliśmy na to.

– Aj, do cholery z wami. – Machał ręką i szedł sobie zrobić Krwawą Mary.

Jeden róg sufitu w pokoju rodzinnym pokrywają koncentryczne zielono-brązowe koła, pamiątka po dawnych obfitych deszczach. Drzwi do przedpokoju wiszą na jednym z trojga zawiasów. Biały ongiś dywan pokrywający szczelnie podłogę jest zupełnie schodzony i od miesięcy nie był odkurzany. Osłony okienne są podniesione. Ojciec usiłował je opuścić, ale w tym roku to się nie udało. Frontowe okno pokoju rodzinnego wychodzi na wschód, a ponieważ dom stoi pod wielkimi wiązami, do środka wpada niewiele blasku. Światło tylko nieznacznie się tu różni za dnia i w nocy: zwykle jest ciemno.

Jestem w domu, gdyż w college’u mamy przerwę świąteczną. Najstarszy brat, Bill, wyjechał właśnie do DC, gdzie pracuje w Heritage Foundation, która zajmuje się gospodarką Europy Wschodniej, prywatyzacją i konwersją. Siostra jest w domu, gdyż była tu przez cały rok; odłożyła o rok studia prawnicze, gdyż uznała, że w domu będzie zabawniej. Kiedy ja wchodzę, Beth wychodzi.

– Dokąd idziesz? – pytam zwykle.

– Wychodzę – zwykle odpowiada.

Trzymam nos. Podczas kiedy nos krwawi, a my staramy się temu zapobiec, oglądamy telewizję. Na ekranie kasjer z Denver usiłuje wspiąć się na ściankę, zanim kulturysta imieniem Striker złapie go i z niej ściągnie. Inne fragmenty rozgrywki potrafią być pasjonujące – wyścig z przeszkodami, gdy zawodnicy walczą ze sobą i z czasem, konkurencja, w ramach której okładają się packami wymoszczonymi gąbką, a jedno i drugie może trzymać w napięciu, zwłaszcza gdy walka jest wyrównana, różnica sprawności niewielka, a stawka wysoka – ta jednak część ze wspinaniem się po ścianie jest nazbyt przykra. Sam pomysł, że kasjera będzie się gonić podczas wspinaczki po skałce… nikt nie chce być ścigany podczas wspinaczki po ścianie, ścigany przez kogokolwiek, a już najmniej przez ludzi, którzy usiłują schwycić go za kostkę, zanim dotknie dzwonka na górze. Striker chce złapać kasjera i ściągnąć go na dół – co chwila wyrzuca rękę w kierunku jego stóp. Potrzebny mu tylko dobry chwyt, sięgnięcie, chwyt i dobre szarpnięcie, a jeśli Striker i jego ręce zrobią to, zanim kasjer dotrze do dzwonka… okropne. Kasjer wspina się szybko, z pasją, zręcznie wynajduje stopień po stopniu i przez chwilę wydaje się, że będzie miał szczęście, Striker bowiem jest tak daleko w dole, jakieś dwie długości ciała, potem jednak kasjer przystaje, nie wie, jaki teraz wykonać ruch, następny chwyt jest za daleko od miejsca, w którym się znalazł. Cofa się więc, schodzi odrobinę, aby zmienić nieco kierunek, i kiedy się obniża, napięcie jest nie do zniesienia. Kasjer obniża się o krok i teraz chce pójść w lewo, ale nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się Striker – nawet nie było go widać na ekranie! – łapie przeciwnika za łydkę… i po wszystkim. Kasjer odpada od ścianki (jest, oczywiście, przywiązany liną) i powoli zjeżdża na podłogę. To okropne. Nie będę tego więcej oglądał.

Faworytem mamy jest program, gdzie trzy dziewczyny siedzą na kozetce w pastelowych kolorach i opowiadają o randkach w ciemno, które z radością lub przykrością spędziły z tym samym mężczyzną. Mama i Beth od miesięcy oglądają tę audycję. Czasami uczestnicy uprawiają seks, ale potem opisują to zabawnie. Jest też śmieszny gospodarz programu, z wielkim nosem i ciemnymi kręconymi włosami. To zabawny facet, program go bawi, a on wszystko robi na wesoło. Na koniec kawaler wybiera, z którą z trzech chce się umówić na jeszcze jedną randkę, a gospodarz wykonuje wtedy naprawdę niezwykły numer. Chociaż opłacił wszystkie randki, a teraz nic mu to już nie robi, daje kawalerowi i panience pieniądze na jeszcze jedną randkę!

Mama ogląda program co wieczór; to jedyna rzecz, którą może oglądać bez zaśnięcia, co zdarza się jej bardzo często. Przez cały dzień przysypia i budzi się, nie śpi jednak w nocy.

– Przecież śpisz w nocy – mówię.

– Nie śpię – odpowiada.

– Każdy śpi w nocy – mówię (tak sprawa ma się ze mną) – nawet jeśli mu się zdaje, że nie. Noc jest o wiele, o wiele za długa, aby przez cały czas nie spać. Czasami byłem całkowicie pewien, iż przez całą noc nie zmrużyłem oka, jak wtedy kiedy byłem pewien, że te wampiry z Miasteczka Salem… pamiętasz, to z Davidem Soulem i całą resztą? Z ludźmi nadzianymi na rogi? Bałem się zasnąć, więc chciałem czuwać całą noc, oglądając ten mały przenośny telewizor, który umieściłem na brzuchu. Przez całą noc bałem się zdrzemnąć, pewien, że oni tylko czekają na ten moment, na moje zaśnięcie, aby zebrać się i wlecieć przez okno albo zakraść się korytarzem i mnie ukąsić, wszystko w zwolnionym tempie.

Odpluwa do półksiężyca i patrzy na mnie.

– Co ty wygadujesz?

Akwarium dalej stoi w kominku, chociaż ryby – cztery czy pięć tych porażonych elefantiazą złotych rybek o wyłupiastych gałach – zdechły wiele tygodni temu. Woda, dalej podświetlana od dołu przez purpurową żarówkę, jest szara od pleśni i rybich odchodów i przypomina potrząśniętą szklaną kulę ze śnieżynkami. Ciekawi mnie jedna rzecz. Ciekawi mnie, jak smakowałaby ta woda. Jak pożywny shake? Jak ścieki? Zastanawiam się, czy spytać matkę: „Jak myślisz, jak smakuje ta woda?”. Pytanie jej nie rozbawi. Nic nie odpowie.

– Może sprawdzisz? – powiada, mając na myśli swój nos.

Puszczam jej nozdrza. Nic.

Przyglądam się nosowi. Jest ciągle opalony po lecie, a skóra gładka i brązowa.

A potem pojawia się ona, krew, najpierw malutka strużka, potem gruby węgorz, który wynurza się powoli. Usuwam go ręcznikiem.

– Ciągle leci – mówię.