Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Wszystkie dzieci Louisa

Wszystkie dzieci Louisa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-947254-2-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wszystkie dzieci Louisa

W latach 80. w Holandii rodzą się dzieci o skórze ciemniejszej, niż było to w planie.

Jedną z zaskoczonych matek jest Sonja. Rok wcześniej wybiera cechy dawcy nasienia: wysoki, wykształcony, dyrektor w sektorze bankowym, zamężny, posiadający własne dzieci. Biały i przypominający jej męża.

– Dzieci będą podobne do państwa, a dawca pozostanie anonimowy – uśmiecha się doktor Jan K.

Kobieta rodzi dziewczynkę, później chłopca. Z początku wyglądają tak, jak Sonja sobie wymarzyła. Później ich skóra niespodziewanie ciemnieje. Po latach okaże się, że Jan K., szef kliniki w Barendrechcie, stosował innowacyjną metodę poprawiającą skuteczność zapłodnień: mieszał nasienie różnych mężczyzn. O innowacji nie mówił przyszłym rodzicom, tak jak o tym, że wymyślał dane dawców.

Jedna z gazet pisze, że w dokumentacji Dawcy S., którego kartę wybrała Sonja, lekarz pominął kilka informacji. Dawca był Holendrem, ale surinamskiego pochodzenia. Pracował w banku, lecz na szeregowej pozycji. Podobno nie był wysoki, nie miał nigdy żony, przyznał za to, że cierpi na lekką postać autyzmu. Charakteryzuje się ona m.in. ograniczoną empatią i obsesyjnymi zainteresowaniami. Jednym z nich miało być dla Dawcy S. posiadanie jak największej liczby dzieci, przez 19 lat spłodził ich około 200.

Kiedy po latach córka Sonji dzięki bazie DNA odnajduje swojego biologicznego ojca, okazuje się, że uważa się on za nadczłowieka, który odniósł największy ewolucyjny sukces w kraju. Cieszy go, że w puli genetycznej Holandii jeszcze długo pozostanie jego ślad.

W bazie DNA rejestrują się kolejne dzieci Dawcy S., dziś już dorośli. Jednym z 200 jest Bjorn, dwudziestopięciolatek, który wpada na niecodzienny pomysł:

 

– Odnajdę ich wszystkich. Odnajdę moich braci i siostry.

Polecane książki

Wilno, rok 1939. Marysia żegna na dworcu wyruszających na front brata i narzeczonego. Obiecuje, że będzie się opiekować żoną brata i jego nienarodzonym jeszcze dzieckiem. Nie wie, że naturalna w tych okolicznościach obietnica zadecyduje o całym jej przyszłym życiu. Czy nienawykła do borykania si...
Każdy z nas ma marzenia. Agnieszka pragnie spędzić Wigilię z babcią, ale ta ma zupełnie inne plany. Nie godząc się z tym, Agnieszka jedzie do domu babci położonego w samym środku lasu. Jednak jej tam nie zastaje. Jedna śnieżna noc powoduje, że droga do cywilizacji zostaje odcięta, na dodatek pr...
Archeolożka Ewa Rimmel oraz dziennikarz Tomasz Horn nagle znajdują się w centrum wyjątkowo niebezpiecznych wydarzeń. Ktoś, wyraźnie czegoś szukając w kościołach, brutalnie i bez skrupułów zabija księży, a także wkracza na tereny prowadzonych wykopalisk. Ewa i Tomasz, chroniąc życie swoje i przyjació...
Książka „Szafirowe serce” opowiada o przygodach 15-letniej Zosi, która wyjeżdża na wakacje do dziadków, tam zaprzyjaźnia się z dwójką chłopaków, z którymi przeżywa przygody, magię i pierwszą miłość....
Bajka o dwóch niezwykłych sąsiadach - Wielkim trollu, żyjącym na szczycie lodowej góry, i malutkim Pufku, mieszkającym u jej podnóża. Chociaż mieszkali tuż obok siebie, nic o sobie nie wiedzieli. Pewnego dnia Wielki Troll porwał Pufka wraz z jego domkiem do swojego górskiego zamczyska! Czy chcia...
Fosa rozpoczyna się w dniu ślubu Arka i Lizy. Zanim staną przed ołtarzem, Liza musi jeszcze raz, w gąszczu pozornie błahych spotkań, rozmów i wędrówek przez rodzinne miasteczko, powrócić do zapomnianych miejsc i zdarzeń. Co się wówczas stanie w życiu bohaterki, które pełne jest lęku i zdziwienia ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kamil Bałuk

Alle vogels zijn nesten begonnen, behalve ik en jij.Waar wachten wij nu op?

(Wszystkie ptaki zakładają już gniazda, poza mną i tobą. Na co jeszcze czekamy?)

(dwa najstarsze odnalezione zdania zapisane w języku niderlandzkim, ok. 1100 roku)

I

Kogo brakuje na zdjęciu

Królowa Lodu ma sześć lat i siedzi w dużym brązowym fotelu. To zdjęcie pierwsze. Przyszedł luty, karnawał, niedługo bal, ale mama królowej jest na zasiłku i nie ma pieniędzy na kostium. Dziewczynka ma na sobie stare prześcieradło zszyte przez mamę. Na stroju widać kilka plam namalowanych farbą, które miały być gwiazdkami, ale się rozmazały. Przebranie posłuży jej na zabawie także rok później. W ręce trzyma różdżkę, na nią akurat starczyło pieniędzy – a może była pożyczona? Mama wymalowała jej twarz niebieską szminką. Mała królowa lekko się uśmiecha. Dwadzieścia lat później powie, że to jedno z ostatnich zdjęć, na których jest szczupła, niedługo potem z osiemnastu kilogramów przytyje w rok do trzydziestu ośmiu, pamięta te liczby dobrze, bo to było ze stresu.

Na razie siedzi w fotelu i czeka na bal.

Druga fotografia: dziewczynka i chłopiec stoją w dziecięcym łóżeczku, trzymają się mocno białych szczebelków. To ważny moment, dzieci dopiero nauczyły się stawać. „Pięknie się rozwijacie”, podpisze zdjęcie ich mama i doda, że wkrótce po sfotografowaniu chłopiec nauczył się mówić „tata”.

Co za nieprzydatne słowo.

Łóżeczko jest duże, w szczeble ma wbudowane liczydło, jakby ktoś chciał przekonać roczne dzieci do matematyki. Jeśli tak było, to nic z tego nie wyszło, bliźnięta ze zdjęcia zajmą się czymś zupełnie innym. Jedno znajdzie pracę w telewizji, drugie będzie grać w teatrze. Dziewczynka wcześniej od brata znajdzie stałą pracę i kupi mieszkanie. Chłopiec będzie z tym zwlekał, wybierze życie z dnia na dzień, bo jak powie: gdy się starzejesz, świat niepotrzebnie się zmniejsza. „Pogódź się z tym, Maaike”, powtórzy niejeden raz siostrze.

Teraz jeszcze nie wypowiadają żadnych słów. Nawet „tata”.

Na trzeciej fotografii inna dziewczynka właśnie wstała z ławki. Loczki, zdziwiona twarz, błękitna koszulka z misiem. Patrzy w obiektyw, ssie dwa palce, ten nawyk zostanie jej na wiele lat. Zaraz pójdzie bawić się do ogródka. Może przyjdą dzieci sąsiadów, usiądą z nią na ławce, a jeśli nie, pobawi się sama, już się przyzwyczaiła. Nie ma przecież siostry ani brata. Jej mama (chyba ona robi to zdjęcie) chciałaby nawet urodzić kolejne dziecko, ale nigdy jej się to nie uda. Tego mama i córka jeszcze nie wiedzą.

Na razie nic nie wskazuje też na to, że dziewczynka w koszulce z misiem będzie kiedyś w wolnym czasie śpiewać, a w chwilach zdenerwowania palić papierosy. Ma dwa latka, właśnie wstała z czerwonej ławki przed swoim domem w Rotterdamie.

Na czwartym zdjęciu chłopiec siedzi na kolanach babci i głaszcze psa o imieniu Bowie. Jak ten czas szybko leci, stwierdzi mama chłopca, gdy zobaczy tę scenkę dwadzieścia lat później.

Na piątym widzimy lekcję baletu, dziewczynka w tiulowej sukience próbuje zrobić piruet. Czy się udało? Dziś już nie pamięta.

Dzieci ze zdjęć jeszcze się nie znają.

Fotografii jest więcej, rozkładam je jedną przy drugiej. Są sprzed dwudziestu, może dwudziestu pięciu lat. Każda jest z innego roku, z innego miasta, zrobiona innym aparatem, przy innym świetle, niektóre zimą, inne wiosną. Uchwycone na nich dzieci mają od kilku miesięcy do kilku lat. Podobieństw jest niewiele. Może to, że wszystkie mieszkają w Holandii. Może kolor oczu, u większości brązowy.

Trudno byłoby zgadnąć, dlaczego mam przed sobą te zdjęcia i położyłem je jedno obok drugiego. Nie widać skojarzenia ani linii, która wiodłaby od dziewczynki z różdżką, przez czerwoną ławkę, tiul sukienki baletowej, aż do psa Bowiego i szczebelków łóżka.

Dziesiątki małych elementów, nic wspólnego.

Może jedno, choć wygląda to na zbieg okoliczności, pewnie tak chciał przypadek, tak się pewnie złożyło: na żadnym ze zdjęć nie ma ojca.

II

Naprawdę dobrze mieć marzenie

To od niego się zacznie.

Pierwsze, drugie, dziesiąte, spełni się w Utrechcie, w Rotterdamie, w Bredzie, w Amersfoort. Wywoła je zobaczony na ulicy wózek, rodzinny album, scena w serialu, błaha rozmowa. Może zjawi się tak wcześnie, że wydaje się, jakby było od zawsze.

Jak wygląda marzenie? Czasem ma niebieskie oczy, jasne włoski, uśmiech aniołka z katedry w Den Bosch, delikatną skórę, różowe policzki. Może loki, a może piegi. Będzie najpierw małe, tlące się jak płomyczek, potem większe, poważniejsze. Może zniknie na jakiś czas, zwykle jednak wraca za moment, miesiąc, rok, pęcznieje, rośnie, powiększa się tak, że już nie da się go ignorować.

Co robi marzenie? Tup, tup, tak robi rano. Chrap, chrap, tak robi wieczorem. Czasem sprawnie pełza po podłodze, czasem słodko leży w łóżeczku. Marzenie chce cię mieć blisko, patrzeć ci w oczy, przytulać się do ciebie.

Możesz śpiewać mu na spacerze piosenki o łódeczce, która wypłynęła w daleki rejs, „nie ma jej tu, nie ma jej tam, jest w Ameryce, hopsa sa!”, albo o dwóch niedźwiedziach, co „kanapki smarowały nożami i był to cud nad cudami”.

Marzenie nie ma wad. Nie zabiera uwagi partnera, nie wpływa na hormony, nie sprawia, że przybierasz na wadze. Nie kopiuje twoich zachowań, nie musisz się więc pilnować. Nie brudzi ulubionej bluzki, nie płacze w sklepie z zabawkami. Nie choruje, nie zabiera zbyt wiele czasu, nie kosztuje dużo. Nie musisz go wychowywać.

Naprawdę dobrze jest mieć marzenie.

Dlatego kiedy coś staje między nim a tobą, szukasz rozwiązania. Kogoś, kto pomoże, przyjmie, wysłucha, spojrzy w oczy, upewni się, że dobrze się zrozumieliście. Zapyta jeszcze raz, dla pewności:

– Jakie masz marzenie?

Skóra Amandy ciemnieje z miesiąca na miesiąc

– Bardzo chciałabym mieć dziecko – powiedziała Sonja, zadbana blondynka, gdy tylko weszła do pokoiku doktora Jana Karbaata i usiadła przy biurku. Wciąż pamięta ten pokoik: mały, schludny, urządzony ze smakiem, za fotelem lekarza stały półki z książkami, niektóre wyglądały na świeżo wydane, czyli w 1986 roku. Wtedy właśnie wypowiedziała tamto zdanie. Na biurku stał telefon, storczyki w doniczce i zdjęcia dzieci.

Ale zdanie brzmiało chyba inaczej:

– Bardzo chcielibyśmy mieć dziecko. – To raczej powiedziała kobieta, bo przyszła z mężem, Berim. Poznali się trzy lata wcześniej, był krewnym sąsiadów, których często odwiedzała. W skrócie: uśmiechnęła się, on odwzajemnił uśmiech, cóż za mądry, przystojny mężczyzna, pomyślała, potem zaproponował rejs łódką i tak się zaczęło.

Na zdjęciu ślubnym – biel. Sonja stoi w białej sukience przed białym samochodem, ma na głowie diadem, w ręku parasolkę, też białą. Obok Beri, w garniturze. Przed nimi dwie małe dziewczynki trzymają małe białe parasolki. Może ich córeczki będą podobne?

Tak daleko nie wybiegają myślami. Druga kreska na teście ciążowym wciąż się nie pojawia.

To dlatego tu przyjechali, po to siedzą przy tym biurku.

Beri poszedł na badania, po których usłyszał, że plemników ma mało i nic z tym nie da się zrobić.

– Adoptujemy? – zastanawiali się, ale lekarz rodzinny podpowiedział coś innego: zapłodnienie nasieniem dawcy.

Wcześniej o tym nie słyszeli. Adoptować to jednak nie to samo, co urodzić. Może warto? Pod jednym warunkiem – Beri zaznaczył to wyraźnie – dawca musi być anonimowy.

Gdzie mamy jechać?

Do Barendrechtu, polecił lekarz, do najlepszej kliniki w kraju.

Przyjechali. Schodzą w dół grobli, za czarną bramą w podwórku gdaczą kury. Klinika wygląda jak dom, a z dachu na przyszłych ojców, matki i dawców spogląda duży plastikowy bocian.

Na korytarzu widzą kilkanaście innych par. Nie jesteśmy jedyni, cieszy się Sonja, choć dziwi ją, że wszyscy siedzą w ciszy. Jakby pary z poczekalni nie chciały zdradzić pozostałym tajemnicy.

A każdy z nich ma dokładnie taką samą.

Po chwili mogą już położyć ręce na stylowym brązowym biurku, za którym siedzi Jan Karbaat.

– Panie doktorze – mówi Beri – chcielibyśmy dawcy, który będzie bliźniaczo do mnie podobny, żeby nikt się nie dowiedział. Nie chcemy nic mówić dzieciom. Zachowamy to dla siebie.

Lekarza zapamiętali jako miłego, kulturalnego, pełnego zrozumienia dla sytuacji. Formalności było raczej niewiele: pytanie o przebytą różyczkę, o szczepienia, wiek, kobieta powinna mieć mniej niż trzydzieści osiem lat. U niej badania na płodność nie będą konieczne, jeśli bezpłodność wykryto u mężczyzny, mówił doktor. Byłyby to niepotrzebne koszty.

W ulotce Sonja i Beri mogli wyczytać, że lekarze badają skrupulatnie dawcę, jego krew, nasienie, zadają pytanie: czemu się pan do nas zgłosił? Upewniają się, że w jego rodzinie do trzech pokoleń wstecz nie było chorób dziedzicznych. Na koniec sporządzają charakterystykę – cechy fizyczne i psychiczne. W ten sposób powstaje zbiór informacji, czyli paszport dawcy.

Lekarz wręcza paszport parze. Mówi, że dobrał takiego, który wygląda jak Beri, i że przeciętnie pacjentka w jego klinice zachodzi w ciążę po kilku miesiącach.

Wspaniały człowiek, myśli Sonja i ściska dokument.

MATERIAŁ NR 1. PASZPORT DAWCY1

Numer dawcy: 903.

Wzrost: 1,75.

Waga: 72 kg.

Rok urodzenia: 1956 (30 lat).

Rasa: biała.

Włosy: czarne, lekko falowane.

Oczy: ciemnobrązowe.

Wykształcenie: wyższe.

Praca: w banku, stanowisko kierownicze.

Zainteresowania: szachy, jazda na rowerze, gry strategiczne.

Wywiad rodzinny: rodzice i dzieci zdrowe.

Dawca jest żonaty, ma dwójkę dzieci. Swoją inteligencję ocenia wysoko. W dzieciństwie spędzonym w Limburgii był świetnym uczniem.

Dodatkowe informacje:

„Jestem człowiekiem wysportowanym”.

„Lubię spędzać czas w gronie znajomych”.

„Nie znoszę niesprawiedliwości”.

„Nie popieram niczego, co jest wbrew naturze”.

Sonja często odwiedza klinikę. Mija pół roku, rok. Są miesiące, w których przychodzi sześć razy. „Jeśli czegoś bardzo chcesz, łatwiej o wytrwałość” – powie po latach. Po półtora roku zachodzi w ciążę. Mija dziewięć miesięcy.

Dziewczynka, Amanda.

– Dziękuję, nigdy więcej – mówi kobieta, zmęczona po cesarskim cięciu.

Do szpitala w odwiedziny przychodzi ojciec Beriego, świeżo upieczony dziadek. Nie wie, że jego syn jest bezpłodny. Patrzy na dziecko.

– Od razu widać, że to nasza dziewczyna – cieszy się.

Ulga.

Przynajmniej na kilka lat i przynajmniej w wypadku Sonji.

Inna kobieta po odwiedzinach w klinice rodzi dziewczynkę o brązowych oczach, ciemnych włosach, niepodobną do starszej siostry. Skóra dziecka jest ciemniejsza. Po porodzie kobieta widzi plamkę w dolnej części pleców córki. Zna to znamię, widziała je dziesiątki razy w pracy, w takim kraju jak Holandia wiele dzieci ma podobne znamiona. Skóra dziewczynki ciemnieje z miesiąca na miesiąc. Siostra jest blondynką o jasnej karnacji, a przecież miały być z tego samego dawcy.

Coś jest nie tak, pojawia się myśl, ale szybko znika, zepchnięta gdzieś w tył głowy, jakby jej nigdy nie było, bo i czemu jakaś myśl miałaby podważyć obietnicę, którą dał jej lekarz.

Lekarze wiedzą, co robią, myśli kobieta. Ufa im, sama jest pielęgniarką.

Sonja o dziewczynce z plamką nie usłyszy. Nie rozmawia w Barendrechcie z nikim, mimo że jeździ tam regularnie – stara się o drugie dziecko.

Prawda, drugiego miało nie być.

Ale Beri ma własną dyskotekę, zarabia tyle, że ona nie musi pracować. Amanda ma trzy lata, za chwilę idzie do szkoły. „Pomyślałam, że smutno będzie mi samej w domu” – powie.

W klinice prosi o tego samego anonimowego dawcę co przy Amandzie.

Jeszcze nie wie, że na drugą ciążę będzie czekać aż cztery lata, wyda tysiące guldenów na zabiegi.

Nie wie, że urodzi się chłopczyk, dadzą mu na imię Boy.

Jeszcze nie wie, że jego siostra Amanda wcześniej niż koleżanki wejdzie w okres dojrzewania, a jej skóra też zacznie nieoczekiwanie ciemnieć.

Kiedy dziewczynka pójdzie leczyć zęby, dentysta powie jej:

„Masz nietypowy zgryz”.

„Co to znaczy nietypowy?”.

„Afrykański, Europejczycy takiego nie mają”.

– Czemu nie jestem podobna do tatusia? – zapyta Sonję pewnego dnia. Znajomi będą zastanawiać się, czy kobieta nie miała kochanka.

O tym wszystkim Sonja, wchodząc po raz kolejny do kliniki z bocianem na dachu, jeszcze nie wie.

Kiedyś zapyta męża jeszcze raz, dla pewności.

– Nie mówimy im?

– Nie mówimy – odpowie Beri. – To moje dzieci, koniec kropka.

I doda coś jeszcze, choć po dwudziestu latach trudno pamiętać dokładne słowa: „Umówmy się, że nigdy nas w tej klinice nie było”.

Matka-bomba rodzi Henrika

– „Patrz, damy ci kapelusz, włożysz takie wdzianko i możesz w gondoli zarobić pięć dych za kurs po kanale”. Tak właśnie mówili do mnie koledzy, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę do Wenecji. Żarcik.

W Izraelu ludzie na ulicy myśleli, że jestem stamtąd. A w Driebergen, gdzie mieszkałem, od dziecka pytali, skąd pochodzę: z Włoch, z Turcji, z Maroka?

„Bo na Holendra to mi nie wyglądasz”.

Rasistowskie uwagi? Nigdy, w Holandii to już dzisiaj rzadkość, w każdej klasie są dzieci o różnych kolorach skóry, to normalne.

No dobra, trochę się ludzi klasyfikuje po akcencie.

Kiedyś pracowałem w sklepie i śniady mężczyzna podszedł do mnie, zapytał: „Marokan, marokan?”, jakby szukał kolegów. Już po pierwszym zdaniu usłyszał, że mam inny akcent, i sobie poszedł.

Nie przeszkadzało mi nigdy, że mnie tak zaczepiali. Nauczyłem się nawet naśladować marokański slang i sposób mówienia. Tak dla jaj, znajomych to bawiło.

Trochę trudniej było z brakiem ojca.

Przez pierwsze lata tego nie zauważałem. Potem, kiedy dzieci w szkole pytały, gdzie jest mój tata, unikałem odpowiedzi. Kiedy ktoś pytał drugi raz, tłumaczyłem:

„Mama i tata to dla ciebie standardowa sytuacja, a dla mnie brak taty to standardowa sytuacja”.

Odwiedzałem kolegów ze szkoły, spotykałem ich ojców. Zastanawiałem się: co ten pan w ich rodzinie właściwie robi? Jaką ma rolę, do czego jest potrzebny?

Wiedziałem, że to „tata”, ale nie rozumiałem do końca, co to znaczy.

Mama zadecydowała, że to słowo nie będzie miało w moim życiu żadnego znaczenia.

Matka Henrika była młodą wdową dobiegającą czterdziestki, kiedy podjęła decyzję o zostaniu bombą.

Matki-bomby wymyśliła feministka Cécile Jansen w 1977 roku, zanim ostygła w Holandii rewolucja seksualna. Jansen opublikowała na łamach ogólnokrajowej gazety apel: „Szukam kobiet, które, jak ja, celowo chcą być matkami bez wchodzenia w związek z mężczyzną. Wspierajmy się, wymieńmy doświadczenia”. W mediach zawrzało, Holandia zaczęła dyskutować o prawach kobiet do samotnego macierzyństwa. Do Jansen pisały kolejne matki. Na pierwszym spotkaniu grupa kobiet postanowiła, że potrzebują nazwy. Spojrzały na założycielski list, na użyte w nim słowa.

B jak bewust, czyli celowo.

O jak ongehuwde, czyli niezamężna.

M jak moeder, czyli matka.

Trzy literki układają się w wyraz BOM, czyli bomba.

Skrót podchwytują już w latach osiemdziesiątych holenderskie gazety. Jedna z nich pisze, że o tym, jaki wpływ ma taka decyzja na życie człowieka, dowiemy się dopiero, kiedy pierwsze dzieci matek BOM dorosną. Nazwy tej używają też w opisie swojej oferty ośrodki leczenia niepłodności, choć wiele klinik odmawia matkom-bombom pomocy.

Nieoficjalnie – chodzi o dylematy etyczne i moralne dotyczące przyszłości takich dzieci.

Oficjalnie – lekarze mają formalne uzasadnienie. Tłumaczą, że zapłodnienie nasieniem dawcy to tak naprawdę leczenie niepłodności mężczyzny. Jeśli przychodzi więc do nich kobieta i nie ma problemów z płodnością, nie można uznać jej za pacjentkę. Jest zdrowa, więc słyszy: „Nie możemy pani pomóc”.

Ale nie wszędzie drzwi są zamknięte.

Ginekolodzy z wielu miast polecają klinikę w Barendrechcie, która chętnie przyjmuje kobiety w potrzebie. Niektóre z nich przemierzają całą Holandię, żeby spotkać się z doktorem Karbaatem. W ulotce klinika podkreśla, że traktuje jednakowo wszystkie kobiety: zamężne i panny, homo i hetero, z partnerem lub bez niego.

Matka Henrika idzie do kliniki, wchodzi tym samym wejściem co Sonja, matka Amandy i Boya. Rozmawia z tym samym miłym doktorem.

Rok później w akcie urodzenia pojawia się imię Henrik, a w kolejnej rubryce: ojciec nieznany.

Kobieta próbuje raz jeszcze, chciałaby dziewczynkę. Wraca, zachodzi w ciążę. Być może mija się w korytarzu z inną kobietą, która miesiącami zbiera rachunki z kliniki, na każdym jest wypisana długopisem suma: siedemdziesiąt guldenów. Na ostatnim rachunku, tym z siedemnastego października, jest jeszcze coś – dopisane wielkimi literami „JUPI!”.

Wychodzi z kliniki, może się uśmiecha. Idzie przez groblę. Na razie nic jej nie niepokoi, na razie jeszcze nic nie wybucha.

Ale bomba już tyka.

Dlaczego tata nie daje dotknąć ręki?

Bum!

Tak trzaskają drzwi domu mężczyzny, który już za parę minut przestanie być ojcem Maaike i Matthijsa. Na dworze mróz, jest parę dni przed Bożym Narodzeniem. Dzieci mają sześć lat, przed chwilą siedziały w środku, teraz stoją przed domem, pod który właśnie podjeżdża samochodem ich matka.

– Tatuś wyrzucił nas za drzwi. Powiedział, że nie chce nas więcej widzieć. Mamo, dlaczego on to zrobił? – pytają w samochodzie.

– Bo to nie jest wasz tatuś – odpowiada krótko, rzeczowo. Dodaje jeszcze, że od tego momentu ów człowiek bezpowrotnie zniknie z ich życia. I wyjaśnia: – Żeby zajść w ciążę, poszłam do takiego banku, gdzie mieli dużo nasienia. Dali mi go trochę, żeby mogły z niego powstać dzieci. Te dzieci to wy.

Maaike słucha z uwagą, choć wciąż trochę płacze. Matthijs z kolei głośno się śmieje, bo wyobraził sobie bankomat wypełniony nasieniem. Ciekawe, czyby przeciekał.

– Rozumiecie, co do was mówię? – pyta mama.

Rozumieją. Bo nagle wszystko składa się w całość.

To, że kiedy Maaike chciała dotknąć jego dużych, owłosionych dłoni, chował ręce. To, że nigdy się z nimi nie bawił. To, że odszedł od nich, kiedy mieli roczek, a od jakiegoś czasu, gdy jechali do niego na weekend, byli smutni. Kiedy wchodzili do jego domu, szybko zamykał drzwi, żeby się nie rozpłakali, dopóki mama jest z nimi. Te ciągłe pytania Maaike skierowane do mamy: Czy na pewno jestem twoim dzieckiem? Jakby coś czuła.

I wreszcie to, że kiedy Matthijs godzinę wcześniej spytał, czy może pobawić się na zewnątrz, usłyszał: „Tak, ale weź swoją siostrę, wszystkie wasze rzeczy i spieprzajcie stąd wreszcie”.

Spotkają go później jeszcze tylko raz.

Maaike: – Po rozstaniu stał się mocno wierzący. Chciał nawet unieważnić ślub kościelny, żeby móc zostać kapłanem. Mama zgodziła się, ale decyzja była odmowna – byli przecież dziesięć lat małżeństwem, mieli dzieci.

Matthijs: – Próbował jeszcze trzy czy cztery razy, zawsze odrzucali jego podania.

Maaike: – Ale dopiął swego, został pomocnikiem kapłana, uczestniczył w prowadzeniu nabożeństw.

I było kiedyś takie nabożeństwo, komunia święta w naszej rodzinie, sześć lat po tym, jak wyrzucił nas za drzwi.

Matthijs: – Weszliśmy do kościoła, mama i ciotka wzięły mnie na bok. Spytałem: jak to jest, do cholery, możliwe, że to on stoi tam na środku i wygłasza kazanie.

Maaike: – Mówił, że najważniejsza jest lojalność wobec współmałżonka, troskliwa opieka nad dziećmi…

Matthijs: – …i żeby być dobrym dla swojej rodziny. Babcia mruknęła coś nieprzyjemnego pod nosem, Maaike wybiegła z płaczem. Ja też wyszedłem. Do tamtego momentu strasznie lubiłem kościół, tłum ludzi, śpiewanie pieśni. Ale nigdy więcej już tam nie wróciłem.

Jakiś czas później mama bliźniąt zmieni im w urzędzie nazwisko.

Matthijs od teraz będzie nazywał się Janssen, na liście obecności w szkolnym dzienniku podskoczy kilka pozycji do góry. Upieką z mamą ciasteczka w kształcie litery „J”, Matthijs przyniesie je do szkoły. Od teraz nawet nazwisko nie będzie go łączyć z człowiekiem, który jeszcze niedawno był jego ojcem.

„Powitajcie nowego kolegę” – zażartuje nauczyciel.

Naprawdę smaczne te ciasteczka, pomyśli Matthijs.

Kiedy bliźnięta mają dziesięć lat, dostają w szkole zadanie domowe – przygotować referat o czymś, co ich interesuje.

Matthijs opowiada o niedźwiadkach: brunatnym, polarnym, grizzly, koali, pandzie.

Maaike odczytuje swój temat: sztuczne zapłodnienie i dawcy nasienia.

– Co to jest nasienie? – pytają dzieci.

– Już tłumaczę – mówi.

Po latach wspomina:

– Przygotowałam się na podstawie dokumentów ze szpitala, które pokazała mi mama, poszukałam trochę w innych źródłach. Nigdy nie wstydziłam się o tym mówić, dużo czytałam o dawstwie. Kiedy ktokolwiek pytał Matthijsa, kto jest naszym tatą, przychodził z tą osobą do mnie i mówił: „Maaike, ty to lepiej wyjaśnisz”.

Prezentacja się udaje.

– „To jest sperma, tyle może być z niej dzieci, trzeba mieć takie dokumenty, tak się zapładnia, tyle to kosztuje”. Naprawdę, nic wielkiego. Fakt, inne koleżanki mówiły raczej o misiach i kucykach My Little Pony. Ale cel osiągnęłam, bo nauczyciel powiedział, że referat był ciekawy.

Tego, co mówią mężczyźni, Maaike słucha jakby uważniej niż tego, co mówią kobiety. Bardziej więc wsłuchuje się w słowa nauczycieli niż nauczycielek.

Kiedy dobrze jej się rozmawia z jakimś mężczyzną, zaczyna go bacznie obserwować. Szczególnie takiego, który choć trochę przypomina jej brata.

Wraca do domu, czasem nie może spać, patrzy w ścianę, patrzy w sufit, zastanawia się.

A jeśli to był on?

Układa wiersz, wpisuje go do pamiętnika:

Cześć, Tatusiu, jak się czujesz?

Chciałabym cię poznać, strasznie mi cię brakuje

Nie widziałeś moich urodzin, pierwszych uśmiechów, zabawy

Czy tego, kim jestem, nie jesteś ciekawy?

Czy przyszła ci kiedyś do głowy myśl niepokojąca

Że trudno jest być sobą, gdy się nie zna ojca? (…)

Kiedy w domu Maaike pojawia się internet, dziewczynka rozpoczyna poszukiwania. Najpierw czyta na jednej ze stron o prawach dziecka.

Praw jest czterdzieści, dotyczą wolności wypowiedzi, sierot, rozwodu rodziców, zakazu pracy, jest nawet coś o adopcji. O dzieciach z dawców nie ma nic. Jedynie dziewiąty i dziesiąty podpunkt mówi, że dziecko ma prawo mieszkać z obojgiem rodziców i tworzyć z nimi rodzinę.

Maaike pisze do prawnika ze stowarzyszenia, które prowadzi stronę.

Pyta w nim, dlaczego dzieci, które rodzą się dzięki zapłodnieniu nasieniem dawcy, nie mogą go poznać. Uważam, że to nieuczciwe. Dziecko ma prawo wiedzieć, kim jest jego ojciec.

Prawnik odpisuje. Tłumaczy Maaike, że dawcy wprawdzie podają swoje dane klinikom, ale jeśli zastrzegą, że chcą być anonimowi, musi tak pozostać. Dodaje też, że w parlamencie trwają prace nad ustawą, która podzieli dawców na anonimowych i nieanonimowych.

Może kogoś pozwę do sądu, zastanawia się dziewczynka, ale rezygnuje z tego pomysłu. Nie wie nawet, kogo miałaby pozwać – państwo holenderskie czy mamę?

Od tej pory liczy już tylko na Cud.

MATERIAŁ NR 2. FRAGMENT PROGRAMU TELEWIZYJNEGOCUD, 2003

Prowadząca: – Witajcie wszyscy, cieszę się, że nas oglądacie, bo Cud jest właśnie dla was! Dziś są z nami Maaike i Matthijs.

Maaike: – Cześć, nazywam się Maaike, mam trzynaście lat i chciałabym poznać inne dzieci, które tak jak ja są z nasienia dawcy. Nie wiem, kim jest mój ojciec biologiczny. Rodzice się rozwiedli, więc nie mam żadnego taty. Szukam kogoś, kto jest w tej samej sytuacji.

Prowadząca: – Matthijs, opowiedz nam, co to w ogóle jest to oddawanie nasienia.

Matthijs: – To jest trochę dziwne. Zwykle jest tak, że rodzice współżyją i kobieta zachodzi w ciążę. Były mąż mojej mamy miał chorobę mięśni i nie chciał, żeby jego dzieci to odziedziczyły, więc znaleźli z mamą sposób – nazywa się to inseminacja. Nasionko dawcy umieszcza się w kobiecej waginie i wychodzi z tego dziecko. W zasadzie to działa prawie jak normalnie, ale bez użycia penisa.

Maaike: – Wydaje mi się, że można wybrać probówkę z cechami: czarne włosy, brązowe oczy. Lekarz dochowuje tajemnicy, bo mężczyzna nie chce, aby ktoś wiedział, że on nie może mieć dzieci. Dawca też nie jest przygotowany na to, że kilkanaścioro dzieci kiedyś do niego przyjdzie i powie: „Hej, tatusiu, to ja”. Dawca oddał nasienie, żeby obca kobieta mogła mieć dziecko, to według mnie dobry uczynek. Ale nie jest dobre, że nie chce poznać swoich dzieci.

Maaike opowiada mi, że Cud to był talk-show prawie taki jak ten prowadzony przez Oprah Winfrey. Prawie, bo występowały tam dzieci, nie było Oprah, a program emitowała stacja chrześcijańska.

Matthijs pamięta, że przed programem i po nim ekipa się za nich modliła. Wręczyli im ładnie wydaną Biblię dla dzieci.

Formuła każdego z odcinków była podobna: dzieci siedziały przy stole, rozmawiały na trudne tematy: jak to jest być niewidomym, jak przeżyć rozwód rodziców. W studiu eksperci odpowiadali na pytania. Maaike napisała do redakcji list, Matthijs początkowo nie chciał iść, ale go przekonała.

Na nagranie zawiozła ich mama. Jeszcze w samochodzie zadzwoniła ostatni raz do doktora Karbaata, żeby potwierdzić, że klinika nie ma żadnych informacji o dawcy.

Odpowiedział, że nic już nie ma. Dane niszczy się po dwunastu latach od zabiegu.

– To niesprawiedliwe – powiedziała wtedy Maaike. – Przecież dwunastoletnie dzieci nie zastanawiają się jeszcze, kto jest ich ojcem.

MATERIAŁ NR 3. CIĄG DALSZY PROGRAMU

Prowadząca: – Maaike, powtórz to jeszcze raz do kamery, nie wstydź się!

Maaike: – Moja mama korzystała z kliniki w Barendrechcie w 1988 i 1989 roku, cechy mojego ojca to ekstrawertyczna osobowość, ciemne włosy i metr osiemdziesiąt siedem wzrostu. Jeśli oglądasz nas teraz i widzisz, że jesteśmy do ciebie podobni, proszę, napisz.

Matthijs czyta na antenie mejl od widza: – „Cześć, też jestem z nasienia dawcy, mam szesnaście lat i właśnie poznałem biologicznego ojca. Mój ojciec dawca jest dużo mniej miłą osobą niż drugi ojciec. Ale i tak dobrze było się dowiedzieć”. Matthijs śmieje się, kiedy czyta wiadomość. I dodaje: „O tym wcześniej nie myślałem. Taki ojciec biologiczny może okazać się sympatyczny, ale równie dobrze może być zwykłym dupkiem”.

Po nagraniu jeden z producentów podchodzi do Maaike i Matthijsa: „Nie martwcie się, nie musicie szukać ojca. Najważniejszego już znaleźliście – tego w niebie”.

Prowadzący przed końcem programu śpiewa dla gości i telewidzów skomponowaną przez siebie piosenkę:

W każdym mężczyźnie, który ciut mnie przypomina

Dostrzegam od razu swego ojca

Widzę go, jakby siedział wszędzie wokół

W parku, w autobusie i w pociągu

I gdy ktoś na mnie spojrzy

Myślę: czy to nie mógłby być on?

(…)

Ale ja, ja chcę go poznać

Chcę rozmawiać z nim aż do nocy

O dniu, w którym oddał swe nasienie

O tym życiu, które przyniósł na Ziemię

Refren:

Mam ojca, ale nie mam go wcale

Choć to brzmi jak dziwne wynurzenia

Bo mój ojciec był zawarty jedynie

W tej maleńkiej kropelce nasienia

Mam ojca, ale nie mam go wcale

Nie mogę wytrzymać ze złości

Nie chcę być tylko jego nasieniem

Chcę mieć mego ojca w całości.

Maaike piosenka bardzo się podoba. Mówi prowadzącemu, że zawarł w niej wszystko to, o czym ona myśli każdego dnia.

Po tym jak Maaike pokazała mi nagranie, wysyłam mejl do prowadzącego tamten program przed piętnastu laty. Dziś już nie pracuje w telewizji, nagrywa piosenki gospel, prowadzi spotkania religijne. Pytam, czy pamięta swój utwór, zadaję jeszcze kilka pytań. Odpowiedź:

Kamilu,

dziękuję za przypomnienie mi piosenki, którą skomponowałem. Pamiętam uczucie, które mi wtedy towarzyszyło – wielki smutek z powodu tego, że są dzieci, które nie znają swego ojca.

Odpowiadając na twoje pytania: nie widzę niczego dziwnego w tym, że chrześcijańska telewizja wyemitowała taki odcinek. W programie zajmowaliśmy się przecież wszystkim, co trapiło dzieci – bez względu na temat.

PS

A czy Ty jesteś chrześcijaninem?

Matthijs dobrze wspomina program: pierwszy raz w telewizji, telefony i mejle od widzów, bycie w centrum uwagi.

Gorzej znosi to Maaike. Po emisji dostaje wiadomość od pewnego mężczyzny. Pisze, że ma na imię Bart, że wyglądają tak samo, więc na pewno jest jej ojcem.

Maaike z radości chce przytulić ekran komputera.

Ale okazuje się, że jakaś dziewczynka zrobiła sobie żart i żaden Bart nie istnieje. Maaike przez kilka dni przychodzi do szkoły z czerwonymi od płaczu oczami.

Dzieci śmieją się, dokuczają.

Ucieka z domu, przez dwa miesiące opuszcza lekcje.

Zmienia szkołę. Znów czerwone oczy, znów docinki.

Mniej więcej w tym samym czasie w innych oczach również pojawią się łzy.

„Muszę ci o czymś powiedzieć”, słyszy Amanda od swojej matki Sonji.

Amanda rozpoczyna poszukiwania

„Czy te dzieci są adoptowane? A może pani mąż jest cudzoziemcem?” – słyszą na ulicy.

Pytania się nie kończą, a odpowiedź Sonji jest wiecznie ta sama: nie.

– Wiedziałam, że nie będziemy okłamywać dzieci przez całe życie i kiedyś się od nas dowiedzą. Nie mogłam udawać, że nie widzę ich coraz ciemniejszej skóry, Amanda i Boy też to widzieli. Ale kiedy jest ten właściwy moment, żeby im powiedzieć: jesteś z dawcy?

Oprócz ciemniejszej skóry Amanda ma inne włosy niż rodzice: brązowe, ciemne loki. Ma dwanaście lat, zauważa włoski na ramionach, stają dęba, kiedy jest jej zimno. Rodzice takich nie mają. Gdy próbuje się od nich dowiedzieć, czemu tak jest, nie umieją odpowiedzieć.

Raz Amanda słyszy od kogoś, że ma „niezły surinamski tyłek”. Innym razem idzie do sklepu razem z koleżanką, blondynką o typowej holenderskiej urodzie; Amandzie jest przykro, bo jedynie ją obserwują ochroniarze, sprawdzają, czy czegoś nie ukradła.

W szkole średniej dołącza do nowej klasy. Nikt jej jeszcze nie zna, a już każdy pyta, czy pochodzi z Hiszpanii, Turcji, Maroka.

– Jestem z Holandii – odpowiada cierpliwie.

– Sama nigdy bym się nad tym nie zastanawiała – dopowiada – ale kiedy wszyscy zwracają na to uwagę, zaczynasz myśleć, że coś jest nie tak. Patrzyłam na ojca, porównywałam nas. Czułam, że robię coś niewłaściwego, że nie powinnam kwestionować takiej rzeczy, że go w jakiś sposób zdradzam.

Ale ta myśl powracała.

– Gdyby ich dawca był Duńczykiem czy Szwedem, nikt by się nie dowiedział, łącznie z nimi samymi. Ale ja coraz częściej myślałam tak – mówi Sonja: „Mam w domu jednego Holendra i dwójkę obcokrajowców nieznanego pochodzenia”.

Po paru latach jest już z tą dwójką sama.

Sonja i Beri biorą rozwód, dzieci zostają z matką.

Babcia Amandy i Boya, matka Sonji, proponuje nawet Beriemu, żeby odwiedzał dzieci u niej, w ten sposób nie będzie widywał byłej żony. Ale on zupełnie zrywa kontakt.

Amanda ma szesnaście lat, Boy osiem. Sonji wydaje się, że przyszedł właściwy moment.

– Muszę ci o czymś powiedzieć. Beri nie jest twoim biologicznym ojcem – mówi Amandzie.

– To kto nim jest?

– Tego niestety nie wiem.

Przychodzi jej do głowy myśl, że trzeba było to zrobić wcześniej, a nie wtedy, kiedy córka jest zbuntowaną nastolatką.

– Mamo, od dawna to wiedziałam. Takie rzeczy się czuje – mówi nieoczekiwanie Amanda.

Postanawia odnaleźć swojego biologicznego ojca. Piszą z Sonją do kliniki w Barendrechcie. Jest rok 2003.

Odpowiedź: Zgodnie z holenderskim prawem dane dawców są przechowywane jedynie dziesięć lat… i tak dalej. Sonji coś nie pasuje: Boy nie ma przecież jeszcze dziesięciu lat.

Klinika podkreśla w liście, że dawca Amandy i Boya wybrał anonimowość i trzeba to uszanować.

Amanda znajduje adres stowarzyszenia Stichting Donorkind, zrzeszającego dzieci, które tak jak ona szukają biologicznych korzeni. Przekazuje stowarzyszeniu dokumenty, które jej matka otrzymała w klinice. Jest wśród nich paszport dawcy, ten ze zdaniem „Nie znoszę niesprawiedliwości”.

Czekają.

Kiedy po osiemnastych urodzinach Amanda wyprowadzi się z domu do własnego mieszkania, dzwoni do niej Beri, pierwszy raz od dwóch lat.

Przy stoliku w McDonaldzie przechodzi do rzeczy już od pierwszego zdania:

– Mama powiedziała ci, że nie jestem twoim ojcem?

– Tak.

– Nie chcę o tym słyszeć. Jesteś moją córką, tak ma zostać, więcej o tym nie rozmawiajmy. Koniec kropka.

„Koniec kropka” – powtarza Amanda, niby refren.

Dwa lata później telefon ze Stichting Donorkind:

– Pani Amando, znaleźliśmy mężczyznę, który dostał z kliniki ten sam paszport dawcy co pani. To oznacza, że możecie mieć wspólnego biologicznego ojca. Dla pewności zrobimy testy DNA.

Mężczyzna ma na imię Henrik.

Henrik dociera do martwego punktu

O tym, że jest z dawcy, wie od dzieciństwa.

Matka nie robi z tego tajemnicy, przecież wychowuje jego i młodszą siostrę samotnie. Tłumaczy im, że jej mąż zmarł, zanim zdążyli zdecydować się na dziecko. Wtedy postanowiła, że dzieciom wystarczy jeden rodzic.

Henrik: – Zawsze zastanawiałem się, czy gdyby miała jakiegoś partnera, nie byłoby nam i jej łatwiej. Pyskowaliśmy jej i nic nie potrafiła z tym zrobić. Nawet jak dała nam karę, od razu ją odwoływała. Nie nazwałbym tego wychowaniem. Mama łatwo wpadała w furię, miewała depresje. Drugi rodzic mógłby spojrzeć na problem z boku, powiedzieć: uspokój się, a od nas wyegzekwować zrobienie zadania do szkoły czy czegoś w domu.

Ojca brakowało mi tak bardzo, że kiedy miałem dwanaście lat, zacząłem go szukać. Mama spytała doktora Karbaata, czy mógłby udostępnić dane dawcy. Założyła, że lekarz musiał znać go osobiście.

Spytała syna: „Chciałbyś go spotkać? Jeśli się znają z doktorem, nie powinno być kłopotu”.

„Pewnie, czemu nie”, powiedziałem. Bo w tamtym momencie myślałem o tym dokładnie tak: „pewnie, czemu nie”.

Trzy lata później zamieniło się to w wielkie: „Boże, kim, do cholery, jest mój ojciec?!”.

W 1997 roku matka Henrika dostała list od doktora Jana Karbaata.

Szanowna Pani,

Kilka dni temu udało mi się porozmawiać z dawcą Pani dzieci. Jest obecnie niezwykle szczęśliwy ze swoją nową żoną, wobec czego odmawia jakiegokolwiek kontaktu z konsekwencjami swego uprzedniego dawstwa. Przykro mi, ale nie mogę nic więcej dla Pani zrobić.

Z serdecznym pozdrowieniem,

dr J. Karbaat

Henrik: – Kiedy czytasz taki list jako dziecko, myślisz tylko: OK, tak czasem bywa. Potem dorastasz, stajesz się mężczyzną i czujesz, że ojciec jednak by się czasem przydał. Pojawia się żal, bo on dostał sygnał, że istniejesz, miał szansę cię zobaczyć, poznać. I zdecydował się tego nie robić.

Kiedyś kolega mówi Henrikowi, że mu zazdrości. Jego ojciec przez cały dzień albo siedzi przed telewizorem, albo czyta gazetę, wiecznie ma go gdzieś. „Nie masz co narzekać. Wolałbym nie mieć ojca w ogóle, przynajmniej by nie zrzędził”. Henrika to nie przekonuje.

Mija kilka lat. Znów zagląda do korespondencji, znów czyta zdanie, w którym został nazwany „konsekwencją uprzedniego dawstwa”. Patrzy na zamaszysty podpis lekarza, przegląda paszport dawcy – jedyny dowód na jego istnienie. Dostali go od Karbaata, kiedy po latach odwiedzili klinikę, choć, jak zaznaczył lekarz, dokument w zasadzie powinien być już dawno zniszczony. Czyta:

„Dwójka dzieci, praca w banku, stanowisko kierownicze”.

„Nie popieram niczego, co jest wbrew naturze”.

Następnie pisze list do kliniki z prośbą o więcej szczegółów.

Odpowiedź: Dziękujemy za kontakt. Doktor Karbaat przekazuje, że nie poda żadnych dodatkowych informacji o dawcy. Bardzo mi przykro, że nie możemy dla Pana nic więcej zrobić.

Tak łatwo się nie poddam, myśli chłopak. Kolejny list adresuje do popularnego programu Bez śladu, w którym przed kamerami telewizyjnymi godzą się skłóceni przez lata bracia, a adoptowane dzieci szukają prawdziwych rodziców.

Henrik: – To taki show, gdzie najpierw wysłuchują płaczliwej historii o tym, jak bardzo kochałeś tego brata, a potem pytają, czy chciałbyś go zobaczyć ponownie. Na to gość mówi: „Tak, marzę o tym!”, a prowadząca odpowiada: „To świetnie się składa, bo on jest dzisiaj z nami!”. Albo dziecko spotyka matkę, która przed laty oddała je do adopcji. Jest wielki krzyk: „Mój Boże, nie wierzę w to!”, łzy, happy end.

Pomyślałem, że to coś w sam raz dla mnie.

I napisałem do nich list:

Droga Redakcjo Bez śladu,

Nazywam się Henrik,mam dwadzieścia dwa lata, studiuję historię na Uniwersytecie w Utrechcie. Moja własna historia jest podobna do tych, które opisujecie: zostałem poczęty poprzez sztuczne zapłodnienie. Moja mama miała trzydzieści siedem lat, kiedy postanowiła starać się samotnie o dziecko. Jej partner zmarł na raka, a ona poddała się leczeniu w Centrum Medycznym Bijdorp w Barendrechcie. W 1984 roku w Goudzie urodziłem się ja, cztery lata później moja siostra. (…)

W 1997 roku matka spytała mnie, czy chciałbym poznać ojca. Powiedziałem, że tak, choć nie zdawałem sobie sprawy, ile ta kwestia będzie dla mnie znaczyć w przyszłości. Moją mamą zajmował się doktor Jan Karbaat, znał dawcę prywatnie. Paszport z danymi powinien być w zasadzie już zniszczony, ale doktor dał nam szansę na kontakt. Niestety, mój biologiczny ojciec odmówił spotkania. Szukam pomocy w ustaleniu danych tego człowieka, docelowo chciałbym się z nim zobaczyć. Rozumiem, że dostajecie wiele podobnych listów, ale próbuję mimo to.

W ostatnich latach zdałem sobie sprawę, że chcę wiedzieć, skąd pochodzę. Oprócz psychologicznych konsekwencji dorastania bez ojca (nie chciałbym dramatyzować, ale jednak są one widoczne, przynajmniej u mnie) czuję niepewność związaną z brakiem korzeni. Dzwoniłem w zeszłym roku do kliniki, odmówili pomocy. Nie chcieli również podać namiarów na doktora Karbaata, dodając, że poczciwy doktor nie może mi nic więcej powiedzieć.

Dotarłem do martwego punktu, ale nie poddaję się. Moja dziewczyna przekonała mnie, żebym napisał do Bez śladu. Czy możecie nam pomóc w poszukiwaniach?

Załączam dokumenty i fotografię. Z całego serca dziękuję za przeczytanie tego listu i mam nadzieję, że otrzymam od Państwa wkrótce jakąś informację.

Z pozdrowieniami

Henrik

PS Podaję adres: nieustraszony@(…)

– Producenci odpisali, że mają wiele podobnych listów i moja historia nie została wybrana. Powoli godziłem się z tym, że już nigdy go nie znajdę – opowiada mi Henrik, kiedy rozmawiamy w jego domu pod Utrechtem.

Na kanapie obok śpi kilkumiesięczna córeczka, Henrik siedzi w fotelu, za jego plecami widzę przez okno pojawiające się nagle i znikające z pola widzenia dziecięce buciki. Góra, dół, góra. To jego dwie starsze córki skaczą na trampolinie.

– Ciekawe, że cała trójka ma skórę białą jak mleko. Żartowałem ostatnio z żoną, że wygląda mi to na robotę przystojnego mleczarza z okolicy. Ale to przecież loteria, sam jestem tylko trochę śniady.

Kiedy Henrik pokazuje mi dokumenty, z teczki wypada kilka małych karteczek. Na każdej jest nazwisko Jana Karbaata i różne adresy pocztowe.

– Takie małe śledztwo. Chciałem porzucić poszukiwania, ale żona przekonała mnie, żebym się nie poddawał. Pod żadnym adresem nie mieszka właściwy Karbaat. Znaleźliśmy za to organizację, która pomagała dzieciom z dawców, dopiero co powstała.

Zrobili mi test DNA, pobrali patyczkiem próbkę nabłonka z wnętrza policzka. Dostałem mejl, że mój materiał genetyczny jest zgodny z dwiema osobami w bazie. Żadna z nich nie była moim ojcem.

Okazało się, że mam rodzeństwo: Amandę i Boya.

– Jakie to było uczucie?

– Dziwne. Szukałem taty, a nie siostry i brata. Oczywiście, pamiętałem to, co Karbaat powiedział mojej mamie podczas wstępnej wizyty, że na jednego dawcę przypada nawet sześcioro dzieci. Wyobrażałem więc sobie, że gdzieś w Holandii musi żyć jeszcze piątka takich osób jak ja. – Henrik uśmiecha się szeroko. – No i cóż, miałem bardzo słabą wyobraźnię.

Ktoś zapamiętuje adres Maaike i Matthijsa

„Nigdy nie poznam ojca i to jest okej. Bo jeśli o czymś nie wiesz, to jak może ci to sprawiać przykrość?”.

Mniej więcej tak do sprawy podchodził Matthijs, kiedy był nastolatkiem.

Na pytanie, skąd jest, odpowiada: z dawstwa.

Kim jest twój ojciec? Nie mam pojęcia.

Nie chcesz się dowiedzieć? Chciałbym, ale pogodziłem się z tym, że już się nie dowiem. Świat jest olbrzymi, on może być wszędzie. Nie wiedziałbym nawet, gdzie zacząć szukać.

Według Maaike to nie do końca prawda, że jej brat nigdy się nie przejmował. Myślał o tym dużo, po prostu nie dawał po sobie poznać.

Ale fakt, ona myślała częściej.

Opowiada mi o tym kilka lat później, kiedy siedzimy w jej mieszkaniu w Utrechcie. Maaike wysyła CV na różne stanowiska, jej chłopak siedzący obok nas przy stole kończy pracę magisterską, mieszkają ze sobą od kilku miesięcy.

Dorosłe życie.

Ale na półkach wciąż stoją płyty DVD z animowanymi filmami, skrupulatnie ponumerowane. Wśród nich jej ulubiony Aladyn Disneya.

Jest w nim ta jedna piosenka, którą główny bohater śpiewa w duecie ze swoją ukochaną, Jasminą:

Ty dom miałaś, gdzie uczono cię, jak masz rozumieć świat,

A ja wiecznie sam,

Ojcowskiej rady więc nie miał mi kto dać,

Wszak takim jak ja nie każdy chciałby się stać.

Gdzie jest sens najmłodszych lat?

Niedługo poznasz go.

Maaike: – Matka Aladyna umiera, ojca nigdy nie poznał. Zanim weźmie ślub, chce go odnaleźć. Wtedy wchodzi ten utwór. W końcu odnajduje ojca, ale on okazuje się złodziejem.

Wymarzone miejsce na ślub to dla Maaike disneyowski zamek. Matthijs wspomni, że jego siostra często uciekała z rzeczywistości w świat zmyśleń, nawet gdy była już nastolatką.

Maaike fantazjuje nie o ojcu, tylko o supermanie. Wyobraża sobie, że będzie bogaty, spokrewniony z jakąś gwiazdą, na przykład z Michaelem Jacksonem. Że odnajdzie ich troje, weźmie z ich mamą ślub i będą mieszkać w jego wielkiej posiadłości. Maaike popołudniami wciąż słucha na piętrze kaset z bajkami, kiedy Matthijs na parterze ogląda z mamą telewizję.

Właśnie, telewizja.

Maaike obiecała sobie jedno: nigdy więcej nie pójdzie do żadnego programu. Nie dość, że po Cudzie miała problemy w szkole, to jeszcze nie dostała tego, po co tam poszła. Wciąż nie wie, po kim ma niektóre rysy twarzy i ciemniejszą karnację.

O tym, że ją ma, przypomina jej każdy wakacyjny wyjazd. Szybko się opala, skóra łatwo ciemnieje. Inne dzieci pytają, skąd pochodzi.

Znowu przeszukuje internet, rozgląda się po ulicach. Może to ten?

W końcu postanawia, że skoro nie może odnaleźć ojca, to chociaż siebie wymyśli na nowo.

Maaike: – Za każdym razem, kiedy już przestawałam się przejmować, w nowej klasie, szkole czy nawet na imprezie ludzie zadawali mi te same pytania. Czy na pewno jesteś Holenderką? Wyglądasz egzotycznie.

Nauczyłam się to doceniać: jest ekstra, że budzę takie zainteresowanie, wyróżniam się urodą. Kiedy odwiedzałam znajomych, których rodzice byli imigrantami, i słyszałam, jak mówią w swoich językach, myślałam: „Ach, gdybym ja też tak mogła”.

Ma czternaście lat, ciągnie ją do wielokulturowego towarzystwa. W Bredzie jest wiele dzieci, których rodzice i dziadkowie przyjechali tu przed laty z Aruby, Bonaire, Curaçao, Surinamu.

Ona wymyśla, że pochodzi z Antyli Holenderskich. Przyjaźni się z chłopakiem, Antylijczykiem, chodzi na imprezy z innymi dziewczynami o ciemniejszym kolorze skóry. Lubi, jak tańczą, podoba jej się ich muzyka.

A kiedy tańczy sama Maaike, jedna z dziewczyn chwali ją: „Od razu widać, że masz jakieś obce korzenie. Holenderki nie potrafią się tak ruszać”.

Maaike: – Na jednej z imprez jakiś chłopak podrywał te moje koleżanki, mówił: „Cześć, afrykańskie piękności. Obojętne mi, czy jesteście z Egiptu, czy z Antyli, byle nie z Holandii”.

Powiedziałam mu, że może też jestem z Antyli.

Przecież dopóki nie znam swojego ojca, mogę być skądkolwiek.

Jemy lunch, potem Maaike pokazuje mi swoje archiwum: dokumenty z kliniki, album fotograficzny, na którym widzę ją i Matthijsa stojących w łóżeczku z liczydłem.

Śmieję się, kiedy Maaike potwierdza, że jej mama dostała w szpitalu po porodzie na talerzu sucharek z granulkami anyżku. To przekąska dla młodych matek, która według holenderskiej tradycji ma wspomagać laktację. Nawet na pamiątkowym zdjęciu z 1983 roku, zrobionym po narodzinach pierwszego w Holandii dziecka z in vitro, lekarze zajadają się tymi sucharkami.

Oglądam ozdobną kartkę, którą rodzice Maaike i Matthijsa wysyłali tuż po porodzie znajomym: informacja, że urodziły się bliźnięta, adres, zaproszenie do odwiedzin.

Jeszcze motto: „Urodzić dziecko to jak przekazać komuś pochodnię, by nie przestawała płonąć”.

Taką pocztówkę otrzymał od nich także doktor Jan Karbaat. W odpowiedzi złożył gratulacje, życzył, żeby dzieci zdrowo się rozwijały. Napisał, że chętnie odpowie na wszelkie pytania, zachęcał do ponownego odwiedzenia kliniki. Dodał jeszcze: Mam nadzieję, że Państwa dni będą upływać w spokoju zarówno teraz, jak i w przyszłości. Bardzo ucieszę się, jeśli zechcą Państwo wysłać mi fotografię Państwa dzieci, za którą z góry dziękuję.

Po co prosił o zdjęcie? Nie wiadomo. Może z ciekawości?

Właśnie ciekawość sprawiła, że przesyłkę od matki Maaike i Matthijsa zobaczył ktoś jeszcze.

W 1989 roku do pokoju Karbaata wchodzi mężczyzna. To musi być wtorek, czwartek albo sobota rano, przychodzi tylko w parzyste dni tygodnia. Niedawno dowiedział się w klinice, że ma bardzo dobre wyniki.

– Gratulacje, przekazuje pan materiał genetyczny najwyższej jakości – słyszy od lekarza.

Kładzie kubeczek w wyznaczonym miejscu.

Spogląda na stół, leży na nim sterta papierów – to karty pacjentów. W rogu tej na wierzchu odręcznie zapisane są informacje o dawcy. Bez nazwiska, tylko charakterystyka: ciemne włosy, brązowe oczy, grupa krwi A+. Mężczyzna pamięta z wcześniejszych rozmów, że w klinice nie ma wielu dawców o brązowych oczach. I jeszcze grupa krwi – za dużo na zbieg okoliczności. To on.

Do jednej z kart przypięta jest ozdobna pocztówka i adres: „Maaike, Matthijs, nazwisko, adres, kod pocztowy”.

Niczego