Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wszystkojedność

Wszystkojedność

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-88141-25-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wszystkojedność

Nowa powieść autora „Muszę kończyć, umieram”.

Zabawna satyra obyczajowo-społeczna – przewrotny portret mężczyzn, którzy nie radzą sobie z życiem, i kobiet, które zaczynają mieć tego dość.

 

Trzydziestopięcioletnia Barbara Wrona nie umie pogodzić się ze śmiercią męża. Gdy zawodzą psychiatrzy i ich recepty, młoda wdowa postanawia skorzystać z dobrodziejstw niekonwencjonalnej terapii w nowo powstałym ośrodku dla kobiet w małej wiosce na Podlasiu.

Tam, gdzie Wrona ma nadzieję odnaleźć spokój, jest akurat wyjątkowo niespokojnie. Niechętni obcym mieszkańcy wioski wypowiadają kobietom wojnę. W Puszczy Białowieskiej pada drzewo za drzewem, trwa zacięty protest obrońców przyrody, w lasach grasują kłusownicy, w okolicy giną ludzie, a w czterech ścianach wiejskich domostw rozgrywają się rodzinne psychodramy.

Wszystkojedność to nienachalny ekomanifest, komediodramatyczna oda do kobiecości, błyskotliwa i dowcipna opowieść o trudnych miłościach, żałobie, lękach i bezsilności w przededniu nadciągającej zagłady klimatycznej, o której większość ludzi słyszała, ale tylko nieliczni w nią wierzą.

Nowa powieść Grzegorza Sobaszka to również przewrotny portret mężczyzn, którzy nie radzą sobie z życiem, i kobiet, które zaczynają mieć tego dość.

 

„Z sowizdrzalskim humorem Sobaszek opisuje Polskę lepiej niż reporterzy. Ta powieść jest wyjątkowa i wyjątkowo śmieszna”.

– Aleksander Hudzik, „Newsweek Polska”

 

„Podlasie. Są tu wsie jakby żywcem wyjęte ze skansenu, bimbrownie ukryte w środku przepastnej głuszy i sfiksowani ekolodzy, którzy ostatnią w Europie naprawdę dziką puszczę ukochali ponad wszystko, ale nie umieją zatroszczyć się o swoje dorastające dzieci. Są też pensjonariuszki eksperymentalnego ośrodka terapeutycznego, zafascynowane filozofią Wschodu, jest pokręcony klimat, zbrodnia i nastrój jak z thrillera.

Grzegorz Sobaszek, który ma słuch zarówno do intryg, jak i do języka, proponuje wycieczkę do krainy, gdzie moc szeptuchy jest równie silna jak władza, biznes, układy i całkiem współczesny zabobon ‒ że przyjdzie obcy i nas zje”.

Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”

 

Wszystkojedność to cudna satyra obyczajowo-społeczna. Sobaszek zderza ze sobą dwa światy: tak zwanych miastowych inteligentów, tęskniących do prostego życia bliżej natury, z mieszkańcami podlaskich wsi. Powieść czyta się świetnie, losy bohaterów wciągają, a poczucie humoru autora i jego dystans do otaczającej rzeczywistości zasługują na najwyższą pochwałę”.

Maria Fredro-Boniecka, „Vogue Polska”

Polecane książki

Poruszające wspomnienia lekarki z oddziału intensywnej opieki medycznej Historie z OIOM-u, czyli oddziału intensywnej opieki medycznej, zazwyczaj zaczynają się od syren i świateł karetki, a kończą odratowaniem albo śmiercią pacjenta. Często słyszymy też o zaawansowanych technologiach i nowa...
Czarne Indie! W tym kwitnącym dziewiętnastym wieku poddani Jej Majestatu rozumieją pod tą nazwą cudowne pokłady węgla kamiennego Wielkiej Brytanii.  Inżynier James Starr powraca do kopalni Aberfoyle, której był dyrektorem aż do całkowitego wyczerpania pokładów węglonośnych. Dzieje się to na prośbę j...
Głównym celem monografii było zbadanie adekwatności wypracowanych w teorii prawa koncepcji podziału na prawo publiczne i prawo prywatne w prawie Unii Europejskiej. Na marginesie zasadniczych rozważań uwzględniono również dyskusję nad Europejskim Kodeksem Cywilnym, harmonizacją/unifikacją prawa prywa...
Poradnik do gry przygodowej „Sam & Max: Season 2” zawiera kompletny opis przejścia krok po kroku pięciu epizodów sezonu drugiego udostępnionych do pobrania drogą elektroniczną. Sam & Max: Beyond Time and Space - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Epis...
Poradnik do gry akcji Armed and Dangerous zawiera obszerny ilustrowany opis przejścia wszystkich misji wraz z informacjami o ważnych przedmiotach czy umiejscowieniu cennych tokenów, a także ciekawostkach, które mają za zadanie jedynie uprzyjemnić zabawę. Armed & Dangerous - poradnik do gry zawie...
Jeśli chcesz przekonać kogoś, to broń Boże nie powołuj się na fakty! Działaj na emocje, jak Donald Trump, który o mało co nie przekonał doktor Tali Sharot, że szczepienia wywołują autyzm...   Tali Sharot ujawnia, jak niewiarygodny jest wpływ emocji na nasze przekonania, i zabiera nas na fascynującą ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Grzegorz Sobaszek

Copyright © 2019 Grzegorz Sobaszek
Copyright © 2019 Wydawnictwo Szafa
All rights reservedProjekt okładki, stron tytułowych i noty o autorzeBartek GałkowskiZdjęcie autoraKatarzyna BudnikRedakcjaEwa KorczewskaKorektaAgnieszka ŁodzińskaISBN 978-83-88141-25-6WYDAWNICTWO SZAFAwww.wydawnictwoszafa.plKonwersja:eLitera s.c.

Ludzie dobrzy jaśnieją z daleka,

niczym Himalaje.

A ludzie źli są niewidoczni,

niczym strzały wystrzelone

z łuku nocą.

/Dhammapada/

Z cierpienia zrezygnujesz,

pszczoły i niedźwiedzie

polarne uratujesz.

/przysłowie szwedzkie/

Kobieto, duchu sarny,

ty wieczna istoto!

/A.W./

INWOKACJA

Pyszczydełko!

Królowo Paziów, Latarnio w Jastarni, Żeńszenico, Złote Ty moje Runo, Wihajsterko!

Jesteś moją nadzieją, powierniczką i schronieniem. Jestem Twoim dłużnikiem, napalonym gołowąsem i zagorzałym filutem. Dodaj mi sił, myśl o mnie ciepło i wybacz, jeśli znowu niechcący nawywijam. Pamiętaj, że myślę o Tobie, ile fabryka dała. Zjedz coś pysznego. Mam nadzieję, że coś pysznego to pomidorowa, którą ugotowałem w nocy. Znajdziesz ją pod tym zwięzłym listem w słoju z zieloną zakrętką. Kończę, bo jak zwykle obudziłem się parę minut za późno, cholercia. Nawet nie zdążyłem zrobić pełnej sesji. Zadzieram kiecę i lecę. Napiszę, gdy wylądujemy. Kocham Cię. Co najmniej.

Twój

Zbój

SEZON PIERWSZY

WIOSNA

1. Kolaps wielkiej gwiazdy

Pyszczydełko siedzi przed lodówką i czyta list, siorbiąc kawę z kubka w pieski. Zbój jest psiarzem, więc Pyszczydełko ma kubek w pieski, a Pyszczydełko jest kociarą, więc Zbój ma kubek w kotki, co pozornie może wydawać się niedorzeczne, ale w rzeczywistości ma sens, bo dzięki temu, podczas rzadkich wspólnych śniadań przy miniaturowym stoliku, Zbój może patrzeć na Pyszczydełko i swoje ulubione pieski, a Pyszczydełko na Zbója i kotki.

Chwila nieuwagi i rok temu kubek Zbója ląduje na podłodze. Rozbite kotki trafiają na wysypisko śmieci między Warszawą a Starymi Babicami. Najprawdopodobniej. Z kubka zostaje tylko ucho, które Pyszczydełko zamienia w relikwię drugiego stopnia.

Zbój nie dotrzymuje słowa. Chwila nieuwagi i pięć lat temu samolot ze Zbójem na pokładzie nie ląduje, lecz się rozbija. Ciało Zbója jest tu i tam, może być wszędzie.

„Kocham Cię” – Pyszczydełko czyta końcówkę ostatniego listu, naśladując głos Zbója. „Kocham cię” – odpowiada Zbójowi.

Kiedy pięć lat temu samolot ze Zbójem na pokładzie się rozbija, Pyszczydełko śpi. Jest sobota. Pyszczydełko pracuje w dzienniku, więc to jej jedyny wolny dzień, więc przed południem nie otwiera oczu, a z uszu nie wyciąga zatyczek, więc ma wyłączony dźwięk w telefonie, więc gdy parę minut po południu podnosi smartfon, żeby sprawdzić godzinę, na wyświetlaczu widzi sto osiemdziesiąt sześć nieodebranych połączeń i trzydzieści jeden wiadomości. Czytając, błyskawicznie siwieje i zapada się w sobie, co kilka tygodni później przydzielony jej z urzędu psycholog porównuje do kolapsu wielkiej gwiazdy. Żałosne. Gdyby była w lepszej formie, wyśmiałaby tę tandetną analogię. Chociaż nie. Gdyby była w lepszej formie, nigdy nie spotkałaby przydzielonego z urzędu psychologa.

Kilka miesięcy później psycholog ogłasza, że mimo jego usilnych starań implozja postępuje. Rozkłada ręce i nieśmiało proponuje hospitalizację. Von Mordke, jak Pyszczydełko podpisuje listy do Zbója, nie chce iść do szpitala, dlatego porzuca psychoterapię i udaje się do psychiatry. Powtarza psychiatrze to, co usłyszała od psychologa, a mianowicie, że jej żałoba nie ewoluuje. Po półgodzinnym wywiadzie psychiatra stwierdza z powagą, jakby sam to wymyślił, że, no cóż, jej żałoba nie ewoluuje, więc zaleca jej emenemsy dla niegrzecznych dorosłych. Najpierw przepisuje jej amitryptylinę. Amitryptylina nie działa, a on mówi „wziąść”, co Pyszczydełko wyłapuje dopiero podczas drugiej wizyty. Gdyby amitryptylina zadziałała, Pyszczydełko może by przymknęła oko na to językowe inwalidztwo, ale że amitryptylina nie zadziałała, Pyszczydełko zaczęła szukać lekarza, który jej zdaniem w pełni zasłużył na tytuł doktora.

Następny psychiatra mówi „wziąć”, ale gdy podczas czwartej wizyty z rzędu z wypiekami na twarzy wypytuje Pyszczydełko o jej libido, Pyszczydełko zaczyna poszukiwania lekarza bez inklinacji seksuologicznej.

Pięć lat, psycholog z urzędu, trzech psychiatrów, sto opakowań antydepresantów, od amitryptyliny po zoloft, jedna przeprowadzka, jedno desperackie rżnięcie. Nawet nie. Rżnięcie jest w osobistym słowniku Pyszczydełka nacechowane pozytywnie. W rżnięciu zawarta jest energia. Instynkt. Pasja. Ulga chociaż. A że nic takiego nie poczuła, to jedno desperackie rżnięcie z poznanym przez internet anonimowym ćwierćinteligentem Von Mordke nazwie jednak stosunkiem płciowym.

Nie wraca do redakcji. Nie szuka nowej pracy. Propozycje napisania wspomnień ignoruje. Żyje z odszkodowania i z różnicy między ceną osiemdziesięciometrowego mieszkania na Mokotowie po babci a niespełna trzydziestometrowej kawalerki na Starym Żoliborzu. Pyszczydełko pali papierosy i pije kawę w nadziei, że dostanie raka płuc lub raka żołądka, dzięki czemu w naturalny sposób zakończy odarte z sensu istnienie.

Dni jej upływają na nicnierobieniu. Najczęściej siedzi przed lodówką i czyta list od Zbója. Od katastrofy Pyszczydełko tkwi w napuchniętym, rozciągniętym i martwym teraz, które wchłania przeszłość i przyszłość, nie pozwala wspominać i zabrania planować, każe jej się żywić pewnością, że skoro Zbój pisze, że napisze po wylądowaniu, z całą pewnością właśnie pisze, bo przecież to cały Zbój – częścią pojęcia „zbójowatość” jest dotrzymywanie słowa. Przecież Zbój robi, co mówi. Mówi, co myśli. Jeden taki na miliard. Jeśli nie dotrzymałby słowa, Pyszczydełko musiałaby się liczyć z tym, że nie ma już nikogo, kto nigdy nie zawiedzie. A jeśli nie ma już nikogo takiego, można się wziąć, razem z całą rzeczywistością, w cudzysłów wielki jak supergromada Laniakea.

Doktor Krajewski, trzeci psychiatra, również nie umie pomóc, ale przynajmniej używa poprawnej polszczyzny i nie ma zajoba na punkcie seksu, a poza tym jest miły i obiecuje, że wkrótce, góra za pięć lat, na rynek trafi lek, który całkowicie rozwiąże problem depresji na świecie. Proponuje więc środki na przeczekanie i radzi pielęgnować cnotę cierpliwości. Pyszczydełko wzrusza ramionami. Pięć minut, pięć miesięcy, pięć lat? Proszę bardzo. Jest Pyszczydełku naprawdę wszystko jedno.

– Zna pani ośrodek terapeutyczny w Nowej Woli na Podlasiu? – rzuca podczas ostatniej wizyty psychiatra.

– Nie znam. Dlaczego pan pyta?

– To wyjątkowe miejsce. Może chciałaby się pani tam wybrać?

– Nie chcę się wybrać. Nie wierzę w terapię grupową. Poza tym nie lubię Podlasia.

– Dlaczego?

– To umysłowe zadupie Polski. Po wojnie największy odsetek analfabetów mieszkał na Podlasiu.

– Pochodzę z Podlasia – mówi doktor Krajewski, uśmiechając się figlarnie pod nosem.

– Więc sam pan wie – mówi Pyszczydełko, dla której Podlasie to Białowieża, Białowieża to leżąca pod Białowieżą osada Zwierzyniec, a Zwierzyniec to mieszkający tam znany obrońca przyrody, który jako pierwszy rozkochał w sobie Pyszczydełko na zabój, po czym ją porzucił. Pies go trącał. Pies trącał obrońcę przyrody, podlaską przyrodę, a już na pewno pies trącał podlaskie ośrodki terapeutyczne.

2. Szewc zabija szewca, bum tarara, bum tarara

Po spotkaniu z doktorem Krajewskim Pyszczydełko wysiada z metra na stacji Plac Wilsona i idąc do domu, robi dwa przystanki. W minidelikatesach Wilsonek kupuje pół kilograma kawy Kimbo i tuzin paczek mentolowych marlboro. Na tydzień będzie jak znalazł. Z Wilsonka idzie do apteki, w której zostawia recepty na nowe emenemsy od doktora Krajewskiego. A nuż zadziałają? Ta myśl nieodmiennie wywołuje krótkotrwałe ożywienie, znane każdemu, kto rozczarowany dotychczasową psychofarmakoterapią opuszcza gabinet psychiatry z nową receptą. Pyszczydełko przez moment czuje, jak odbudowują się pozrywane połączenia w jej mózgu. Z radości aż wyściskałaby kasztanowce huśtające się dostojnie wzdłuż ulicy. Aż, zamiast zamówić pizzę, coś by sobie ugotowała. I posprzątałaby mieszkanie. A przynajmniej umyłaby łazienkę. Wannę chociaż. Dno. W nagrodę wymoczyłaby się w wodzie przykrytej grubą warstwą piany.

Ale rachityczny entuzjazm błyskawicznie zamienia się w złość, bo Pyszczydełko przypomina sobie, że z nowymi emenemsami jest zawsze tak samo. Za każdym razem ma nadzieję, że zadziałają, ale po miesiącu, dwóch, góra czterech, okazuje się, że jednak nie działają i trzeba spróbować następnych.

Pyszczydełko nie będzie więc ściskać drzew. Ogołocone z liści kasztanowce wyglądają, jakby się miały zapaść pod własnym ciężarem; chodnik jest zasrany przez gołębie i wrony, a przywiędłe trawniki przez psy. Mijani ludzie są boleśnie nijacy, beznadziejnie ubrani, przykurczeni i mocno reaktywni. Pustaki i mierzwy. Łatwo im popsuć nastrój, jeszcze łatwiej uwolnić buzujący im tuż pod naskórkiem wkurw.

Przed wojną Żoliborz był dzielnicą inteligentów, ale po wojnie modernistyczne wille zajęli aparatczycy z nadania, prawomyślni urzędnicy i ulubieńcy władzy ludowej. Po osiemdziesiątym dziewiątym dołączyli do nich beneficjenci przemian ustrojowych – pozbawieni gustu i manier geszefciarze, aktoreczki, celebrytki, artyści od siedmiu boleści, finansiści i politycy.

Nienawiść do świata, którą Pyszczydełko wylewa na mieszkańców zasranego Żoliborza, mija równie szybko jak rachityczny entuzjazm. Po chwili znów ma w nosie geszefciarzy, celebrytki, obsrane trawniki i ogołocone kasztanowce. Zalewa ją bezgraniczna obojętność.

– Dzień dobry, to straszne, co? – mówi biuściasta, tapirowana blondyna, właścicielka firmy POPRAWKI KRAWIECKIE z kamienicy, którą Pyszczydełko mija w drodze do domu. Krawcowa jak zwykle siedzi na schodkach przed pracownią, jak zwykle jest lekko wstawiona, jak zwykle pali i jak zwykle nie może się powstrzymać, żeby do Pyszczydełka nie zagadać, choć na jej widok Pyszczydełko za każdym razem odruchowo odwraca wzrok i przyspiesza.

– Straszne, dzień dobry – odpowiada Von Mordke na odczepnego, nie zwalniając kroku.

– Młody facet był, wbrew pozorom. Pięćdziesiąt jeden lat miał, dwa lata starszy ode mnie jedynie. Szok! – mówi krawcowa.

– Kto? – pyta Pyszczydełko, po czym zrezygnowana zatrzymuje się i zapala papierosa.

– No jak to kto? Pan Wiktor.

– Czyli kto?

– Jezu, no mój sąsiad z obok, szewc.

– Młody szewc. Pięćdziesiąt jeden lat. Aha. Straszne.

– Wie pani, co się stało?

– Nie mam pojęcia.

– No to ja pani w każdym bądź razie powiem. Powiesił się. Własnoręcznie. Wie pani, kto go znalazł?

– Nie.

– Ja. Idę do siebie, mijam numer sześć, patrzę, drzwi uchylone szeroko, a przecież zimno. I teraz tak. Myślę, że wietrzy. Nakleił butaprentem kozaki, no to co ma robić, jak nie wietrzyć. Ale przecież nie klei, bo najczęściej nie ma czego kleić, tak znowu myślę. No ale może, że właśnie jakiś cud się przydarzył i klei. Z ciekawości wchodzę, patrzę, a on z balustrady na antresoli zwiesił się jak nietoperz. Nogi jeszcze świeżo dyndają. Nóż z jego biurka szewski chwyciłam, wbiegam na górę, odcinam, pan Wiktor zlatuje, zbiegam, puls badam. Nic. Dzwonię na sto dwanaście i pytam, co robić, bo się za bardzo nie znam na tym sztucznym oddychaniu, dyspozytor mi tłumaczy, co robić, ale w tych nerwach to mi się trudno połapać. Jak już przyjeżdża karetka, to się okazuje, że za późno. Przez windykację wszystko. A jak miał czynsz płacić, jak się klientom bardziej kalkuruje nowe buty w Lidlu kupić, albo jak kto bardziej kasiasty, w Dajśmanie, o tych, co do naprawdę firmowych sklepów chodzą, to już nawet nie wspominam. Najki dupajki przez chińskie rączki lepione. Prawdziwe rzemiosło zdycha. Ja tak samo – mówi krawcowa.

– Co pani tak samo?

– No przecież jak nic, będę następna. Wie pani, jaki tu czynsz jest zabójczy? Jak boa dusiciel. A klientów tyle, co kot napłakał. Jeden po drugim biznes pada.

– Przykro mi – kłamie Pyszczydełko.

– Najpierw długo, długo nic, potem się człowiek musi namęczyć, czyli że za życia, a potem znowu długo nic. Może jeszcze jakby rzeczywiście był jakiś raj po tej śmierci, ja wiem, ale ja tam to już wcale nie jestem tego taka pewna, chociaż nie powiem, że nigdy nie byłam, bo jak byłam młodą dziewczyną, to byłam. Bez sensu to życie jak sto pięćdziesiąt – wzdycha krawcowa.

– Muszę iść. Przepraszam – mówi Pyszczydełko.

– Jak tam miała pani buty u pana Wiktora, to trzeba wyciągnąć. Nogi mi spuchły z tego wszystkiego. Miała pani?

– Nie pamiętam. Jeśli nie miałam, jestem współwinna? – pyta Von Mordke, szukając w torebce kluczy.

– Niech już pani! Bez sensu. Miłego dnia. No tak przynajmniej można sobie mimo wszystko powiedzieć.

– Do widzenia – mówi Pyszczydełko, po czym bezskutecznie układa usta w uśmiech.

3. Lody czekoladowe przed snem

Jawośni. Od pięciu lat Von Mordke nie może zasnąć ani się do końca obudzić, jakby już nie żyła i jeszcze nie umarła. Matka Pyszczydełka, która na szczęście dla Pyszczydełka mieszka pod Padwą, podczas codziennych telekonferencji próbuje, jak to określa, wciągnąć córkę na powrót w wir życia. Proponuje, by Pyszczydełko przynajmniej raz dziennie na przejściu dla pieszych rozjechała matkę z dwójką dzieci. Niech młodsze dziecko, na przykład dziewczynka z dołeczkami w policzkach, wypadnie ze spacerówki, a idący obok wózka chłopiec o kręconych blond włosach przekoziołkuje nad dachem samochodu, po czym wyląduje na asfalcie z twarzyczką ubabraną lodami czekoladowymi. Pyszczydełko powinna wyobrażać to sobie realistycznie, tak najlepiej to z najdrobniejszymi szczegółami. Na koniec dnia. Wskazane jest, żeby przed snem. Dzięki temu poczuje, że mogłoby być gorzej, niż jest. A więc, że nie jest aż tak źle. Matka Pyszczydełka solennie zapewnia, że uczucie wdzięczności da się wyćwiczyć. I jest to obowiązek Pyszczydełka, to jest podstawa, bo uczucie wdzięczności otwiera drzwi do szczęścia. Tak wyczytała w poradniku.

Von Mordke odpowiada, że przecież nie ma prawa jazdy, więc to wyobrażenie nie byłoby najbardziej realistyczne.

– Co ja powiem „tak”, to ty mówisz „nie” – mówi poirytowana pani Wrona-Lupi.

– Mamo, to nieprawda.

– Nie mów do mnie „mamo”. Tyle razy cię prosiłam. A co do meritum, bardzo proszę, właśnie się potwierdziło. Ja „prawda”, ty „nieprawda”. Masz tylko trzydzieści pięć lat, całe życie przed tobą. A ty się zachowujesz, jakbyś, sama nie wiem, nie chcę używać słów, które cię jeszcze bardziej zasmucą, Basiu. Ja mam pięćdziesiąt sześć lat, a się czuję, jakbym dopiero co. Może nie, że jakbym maturę kończyła i fiu bździu, ale że jakbym wszystko miała jeszcze na horyzoncie, chociaż przekwitanie i tak dalej, wiadomo, ciało swoje, ale dusza młoda jak dzierlatka, rozumiesz?

– Rozumiem, mamo. U mnie się już nic nie wydarzy.

– Pomagam, jak umiem.

– Najwyraźniej nie umiesz.

– Nie pomagam?

– Nie powiedziałam, że nie pomagasz. W jakimś sensie pomagasz, chociaż pewnie nie tak, jakbyś chciała. Wystarczy, że jesteś – mówi Pyszczydełko, patrząc na ekran. Gdyby nie ta rozpikselowana ładnie starzejąca się dzidzia z sianem w głowie, Pyszczydełko już dawno zrobiłaby to, co zrobił właśnie szewc, choć akurat nie zadyndałaby na sznurze, bo to wyjątkowo nieestetyczne, lecz załatwiłaby się azotem albo benzodiazepinami. W ostateczności podcięłaby sobie żyły. W ostateczności, bo od kiedy pamięta, na widok krwi robi jej się niedobrze, a czasem nawet mdleje, jak facet w gabinecie zabiegowym.

– Jakie masz plany na jutro? Będzie padało, więc wychodząc, nie zapomnij parasola – ostrzega córkę pani Wrona-Lupi.

– Przecież nie wychodzę.

– A recepty?

– I tak muszę najpierw zejść stopniowo z leków, które biorę teraz, co zajmie mi przynajmniej tydzień.

– Im wcześniej, tym lepiej. Nie ma co czekać. Szkoda życia. Zwłaszcza między ósmą a dziesiątą.

– Co takiego?

– Będzie padało. Osiemdziesiąt procent prawdopodobieństwa, przynajmniej według mojej aplikacji. Ale kiedy wstaniesz, już tylko trzydzieści procent. Tak czy siak, weź parasol, bo jeszcze by brakowało, żebyś mi się przeziębiła.

Gdy pani Wrona-Lupi poznaje Zbója, jest jej żal. No nie lubi go, taka jest prawda. Dwadzieścia dziewięć lat, a łysy jak kolano. I ten brzuch. Fałda, opona, obwarzanicho. Mężczyzna może mieć łysinę, brzuch i nawet niepokojąco małe małżowiny uszne jak Zbój, może też być nawet niższy od Basieńki, ale, na boga, niech się od niej trzyma z daleka. I co z tego, że dobry, mądry i utalentowany? A mało to dobrych, mądrych i utalentowanych, ale owłosionych jak trzeba, strzelistych, przystojnych? Pani Wrona-Lupi doskonale zna odpowiedź, mimo to dyskretnie, taktownie, nienachalnie zachęca córkę do dalszych poszukiwań mężczyzny, który podobałby się nie tylko Basi, ale i przy okazji podobałby się jej.

Kiedy Zbój ginie, pani Wrona-Lupi przekonuje swojego małżonka Lukę Lupiego, przekonuje ukochaną córeczkę, a przede wszystkim z całych sił przekonuje samą siebie, że pokochała Zbója od pierwszego wejrzenia. Oddałaby wszystko, żeby…, no wiadomo, ale czasu nie cofnie, cóż, trzeba żyć dalej, zapomnieć o nieudolnie pudrowanej obojętności, którą sobie przez tę jej rzekomą niechęć do zięcia z Basią okazywały, trzeba nadrobić stracone lata i zamiast raz na tydzień, rozmawiać codziennie o tym, co naprawdę w życiu ważne, o wszystkim i o niczym, pielęgnować więź.

Tylko utrzymać dyscyplinę, gryźć się w język i pod żadnym pozorem nie wspominać o malutkich owłosionych uszach Zbója. Leśny skrzat, bambaryła. Na upartego, przyznaje przed sobą, pani Wrona-Lupi mogła przymknąć oko na wzrost i brzuch, ale do rozpaczy doprowadzały ją właśnie te owłosione uszy, jak na złość, paradoksalnie, jakby sobie te włosy przeniósł, jakby przeszczepił je z głowy do kanałów usznych, na płatki, na małżowinki. Najprawdopodobniej musiał je mieć też na kowadełku i trąbce Eustachego. Eustachiusza? Ach, mniejsza z tym.

4. Macie tupet, pierdolniątka

Nękana przez matkę, Von Mordke idzie do apteki po mirzaten i trittico, przez trzy tygodnie regularnie się nimi dla świętego spokoju objada, po czym, tłumacząc sobie samej, że nie może po wsze czasy przytulać się do lodówki, dzwoni do psychiatry, żeby go zapytać o tę Nową Wolę, o której ostatnio wspominał, o to cholerne Podlasie, a psychiatra, poniekąd dumny z siebie, że wreszcie dobrał właściwe leki, mówi, że to wyjątkowe miejsce, ale wyjątkowe zarówno w sensie pozytywnym, jak i w sensie negatywnym, czyli że poleca je tylko w ostateczności.

– No ale, skoro pani dzwoni, to znaczy, że mamy do czynienia z całkiem nową sytuacją, bo to pierwszy raz, kiedy się pani kontaktuje ze mną telefonicznie, więc może dajmy szansę mirzatenowi i trittico? – proponuje doktor.

– Dlaczego jest wyjątkowe, jak pan to ujął, w sensie negatywnym? – pyta Von Mordke, która nie cierpi związku frazeologicznego „w sensie”, a gdy słyszy „dajmy szansę mirzatenowi i trittico”, ma ochotę się rozłączyć.

– Długo by wymieniać, ale tak pokrótce, to ośrodek prywatny, niekonwencjonalny, eksperymentalny. Pobyt jest płatny lub nie, w zależności od widzimisię właścicielek. Ośrodek jest dla kobiet, jest prowadzony przez kobiety. Chętnych jest podobno mnóstwo, miejsc mało, więc trzeba długo czekać, bo terapia trwa co najmniej trzy miesiące, a może trwać i rok albo dłużej. Wchodzi pani na własne ryzyko. Żadnych gwarancji. No i żadnych wizyt. W ogóle. A przez pierwszy miesiąc nie kontaktuje się pani ze światem zewnętrznym.

– Nawet telefonicznie?

– Niestety. Takie zasady.

– Nie mógł pan od tego zacząć? Ten ośrodek ma jakąś nazwę? Bo w wyszukiwarce widzę tylko hospicjum onkologiczne. Jeśli mówimy o tej samej Nowej Woli.

– Tej samej. Jedyne wiejskie hospicjum w Polsce, więc jest znane. A ośrodek jeszcze znany nie jest. W każdym razie nie aż tak jak hospicjum. Ośrodek nazywa się Prałda. Za chwilę wyślę pani esemesem adres mailowy. Ale moim skromnym zdaniem, powinna się pani wstrzymać, dać szansę lekom, poczekać.

– OK – mówi Pyszczydełko, rozłącza się i w wyszukiwarkę wpisuje frazę „prałda nowa wola pranie mózgu”. Nie znaleziono. „Nowa wola sekta”. Nic. Gdy dostaje esemesa z adresem, siada przed laptopem i pisze:

„Dzień dobry, mam ten adres od mojego psychiatry, doktora Krajewskiego. Chciałabym się dowiedzieć, jakie są warunki przyjęcia i możliwy termin? Nie ukrywam, że zależy mi na czasie. Poproszę o pilny kontakt. Dane kontaktowe w stopce poniżej. Pozdrawiam, Barbara Wrona”.

Otwiera katalog Wysłane, który sprawdza zawsze, by upewnić się, że poszło. Poszło. I momentalnie przyszło:

„Dzień dobry lub dobry wieczór,

dziękujemy za zainteresowanie ofertą naszego ośrodka. Pierwszym etapem rekrutacji jest wypełnienie kwestionariusza online. Ze względów bezpieczeństwa, link będzie aktywny przez 24 godziny od chwili otworzenia tej wiadomości. Prosimy o cierpliwość. Zazwyczaj odpowiadamy w ciągu trzech-sześciu tygodni.

Uwaga! Zanim klikniesz w link, upewnij się, że masz czas na wypełnienie kwestionariusza, czyli ok. 180 (słownie: sto osiemdziesiąt) minut.

Pozdrawiamy serdecznie,

Viola i Franciszka Falskie z ośrodka ПРАЎДА”

– Macie tupet, pierdolniątka – mówi Von Mordke do Violi i Franciszki Falskich z Prałdy, po czym wyprostowuje splecione ponad laptopem ręce i strzela palcami, jak robiła zawsze przed napisaniem tekstu, wypuszcza głośno powietrze i klika w link.

Załadowana strona wygląda profesjonalnie. Pięknie zaprojektowana, dobrze i bezbłędnie napisana. To już coś. Najpierw nota prawna. Informacje o przetwarzaniu danych osobowych i pola do wypełnienia: dane kontaktowe, wiek, zawód, umiejętności, przebyte choroby, alergie, dieta, sytuacja materialna. Potem test z pytaniami zamkniętymi. Tak, nie, nie wiem. Raczej tak. „Czy byłaś molestowana?”, „Czy doświadczyłaś przemocy domowej?”, „Czy świat jest sprawiedliwym miejscem?”, „Sądzisz, że inni patrzą na Ciebie z wyższością?”, „Czy w ostatnim roku czułaś się choć raz szczęśliwa?”.

Tak, nie, nie wiem, nie, nie. Tak. Bez końca.

Pytania nie są ponumerowane. Kolejne wyświetla się dopiero, gdy się zaznaczy odpowiedź, Pyszczydełko nie ma więc pojęcia, ile jest pytań i kiedy się ta licha farsa skończy. Ale ostatecznie zamiast w trzy, wyrabia się w dwie godziny. W normalnych okolicznościach byłaby z siebie zadowolona.

Po miesiącu przychodzi wiadomość. Pyszczydełko zostaje zakwalifikowana. Ma czekać, aż zwolni się miejsce.

5. Kichnięcie w mąkę

– Ludwiśka, bo cię zakuję w dyby! Nie możesz tu wchodzić, pieronie! Nie mam! Dobrze wiesz, że nie palę! – odzywa się męski głos w słuchawce.

– Że co? – pyta wyrwana ze snu Pyszczydełko.

– Halo? Leon Hurczok z tej strony, dzień dobry. Dzwonię z krótkim pytaniem…

– Pomyłka – mówi Pyszczydełko, po czym się rozłącza. Kiedy widzi na wyświetlaczu smartfona trzynastą dwadzieścia siedem, głęboko wzdycha. Jest niewyspana i nieprzytomna, więc postanawia się jeszcze z pół godziny zdrzemnąć. Najnowszy antydepresant, escipram, sprawił, że Pyszczydełko nie jest w stanie zasypiać, więc do escipramu doktor Krajewski dodał działający nasennie lerivon. Ale że lerivon ostatnio przestał działać, o świcie Pyszczydełko poczęstowała się wygrzebanym z zapasów xanaksem. Gdy pierwsze pół miligrama nie pomogło, wzięła drugie pół, a gdy i po drugim nie zaczęła nawet ziewać, dorzuciła jeszcze miligram, który wreszcie sprawił, że gdzieś około dziewiątej nad ranem zasnęła.

– Tu raz jeszcze Leon Hurczok. Przepraszam, to nie do pani było – odzywa się ponownie mężczyzna, gdy Pyszczydełko odbiera, żeby go solidnie zbesztać, że ją ostatecznie wyrywa z drzemki.

– Kto mówi, do licha ciężkiego?

– Pani Barbara Kruk? – odpowiada pytaniem na pytanie telefoniczny natręt.

– Prawie.

– To znaczy?

– Wrona. Barbara Wrona.

– Standard. Przepraszam najmocniej. Ciągle to robię. Nie mam pamięci do nazwisk. Hurczok, chociaż przyjaciele mówią do mnie po prostu Szrum. No więc Szrum z tej strony. Dzwonię z ośrodka.

– Jaki szum? Z jakiego ośrodka?

– Z Prałdy. Dzwonię, bo zwolniło się miejsce, a pani jest pierwsza na liście oczekujących.

– Słucham?

– No wypełniła pani ankietę i właśnie…

– To było ze dwa lata temu! – obrusza się Pyszczydełko.

– Dokładnie to półtora roku temu. Mówię tylko, że właśnie zwolniło się miejsce. Jest pani ciągle zainteresowana? Może pani przyjechać? Za tydzień, trzydziestego pierwszego marca, żeby zacząć równiusieńko od pierwszego kwietnia. No bo jak pani nie może, muszę zadzwonić do kolejnej oczekującej.

Pyszczydełko mówi, że wszystko to brzmi dość osobliwie. A co, gdyby pracowała? Przerafinowane ma ta nieszczęsna Prałda zwyczaje. Pyszczydełko pyta, czy może się chwilę zastanowić. Nie za bardzo. W tym sęk, że to miejsce zwolniło się nagle i nie ma czasu do stracenia, szkoda wakatu, stąd tak z kopyta, nagle, po diable.

– Trudno – mówi Pyszczydełko.

– Czyli?

– Czyli, że już trudno, przyjadę.

– Trzydziestego pierwszego?

– No przecież sam pan zaproponował tę datę, na boga! – mówi Pyszczydełko z udawanym zniecierpliwieniem.

– No to załatwione, księżniczko. Barbara Wrona. Wpisuję. Nie mogę się doczekać. Widzimy się trzydziestego pierwszego. Do zobaczenia!

Pyszczydełko wypija dwie poranne kawy, wypala pięć porannych papierosów, czyta list od Zbója, wmusza w siebie banana wyjętego spod brązowej skórki, otwiera ogromną szafę wypełnioną po brzegi ubraniami, które były modne kilka sezonów temu, wyciąga z szafy walizkę i zaczyna się pakować. Ma tydzień. Jeśli tylko się spręży, powinna zdążyć, choć przecież musi jeszcze wystawić na klatkę schodową sukulenty, których przez te wszystkie lata jakimś cudem nie udało jej się wykończyć, musi kupić bilet, odwołać wizytę u doktora Krajewskiego, zrobić manicure, zrobić pedicure, podciąć włosy, ufarbować odrosty, kupić na zapas mentolowe marlboro i kawę Kimbo, bo przecież wyjeżdża na zadupie, a na zadupiu raczej o kawie Kimbo nikt nie słyszał, musi spisać stan liczników wody, gazu i prądu, musi zrobić wszystko to, co kiedyś zajęłoby jej kilka godzin, a co teraz, jeśli się tylko spręży, zajmie jej tyle, ile bogu zajęło stworzenie świata, choć w porównaniu z tym, co ma do zrobienia Pyszczydełko, wyczyn omnipotentnego wynalazcy, który, jak się można domyślić, projektując świat był w życiowej formie, wydaje się banalny niczym kichnięcie w mąkę. Gdyby bóg wiedział, że zanim skończy, będzie się musiał wytłumaczyć ze wszystkiego pani Wronie-Lupi, w tydzień nawet by ameby nie stworzył.

6. ПРАЎДА

Spóźnić się na pociąg do Białegostoku, nie mieć siły wrócić do domu, spędzić cztery godziny na Dworcu Centralnym w oczekiwaniu na następny pociąg do Białegostoku i zmarznąć, potem zmarznąć w nieogrzewanym wagonie, zmarznąć w Białymstoku na dworcu PKS w oczekiwaniu na autobus do Nowej Woli, który ostatecznie nie przyjeżdża, zorientować się, że się nie doczytało, że między grudniem a kwietniem akurat ten autobus nie jeździ, wsiąść do taksówki i nie ustalić z góry, ile będzie kosztował kurs, po godzinie przez uchylone okno taksówki zapytać w Nowej Woli stojącego pod sklepem Lewiatan tubylca, gdzie jest ośrodek Prałda, zamiast odpowiedzi usłyszeć charknięcie, zobaczyć, jak tubylec spluwa i odwraca się plecami, zapytać następnego, który snuje się wzdłuż drogi, usłyszeć: „Job twoju mać, a tam, za tym dzierewiannym płotem wysokim”, stanąć wreszcie pod płotem wysokim dzierewiannym i usłyszeć od taksówkarza: dwieście sześćdziesiąt.

Wszystko to każdemu dałoby do myślenia. Każdy by zaufał przeczuciom i nabrał podejrzeń, dwa razy by się zastanowił. Dawna Pyszczydełko by się zastanowiła. Nie przepłaciłaby trzykrotnie za kurs z Białegostoku do Nowej Woli. Zelżyłaby taksówkarza, który ani myśli ruszyć dupska, żeby wyjąć walizkę z bagażnika, powiedziałaby mu, że za dwieście sześćdziesiąt powinien tę cholerną walizkę zanieść w zębach pod bramę ośrodka.

Dawna Pyszczydełko pogłaskałaby namolne kundle, które obwąchują jej walizkę, gdy Pyszczydełko staje przed furtką, na której wisi metalowa tablica o treści:

ПРАЎДА

WIEJSKI OŚRODEK TERAPEUTYCZNY DLA KOBIET

W NOWEJ WOLI

A pod nią nieco mniejsza tablica, na której napisano:

MIĘDZY 22:00 A 6:00

DZWONEK NIE DZIAŁA

PRZED WEJŚCIEM DO OŚRODKA PROSZĘ WYŁĄCZYĆ

WSZYSTKIE URZĄDZENIA ELEKTRONICZNE

TEREN PRYWATNY MONITOROWANY

Dzierewianne ogrodzenie jest na tyle wysokie i szczelne, że poza dachem z panelami fotowoltaicznymi i gęstymi koronami drzew nie widać nic więcej. Pyszczydełko wciska przycisk dzwonka umieszczony pod sporych rozmiarów głośnikiem. Cisza. Pyszczydełko wciska przycisk po raz drugi, a po chwili jeszcze raz i jeszcze. Nic. Gdy zagląda do przewieszonej przez ramię torebki, żeby znaleźć smartfon i zadzwonić do faceta, z którym rozmawiała, zauważa, że mniejszy kundel obsikuje jej walizkę. Dawna Pyszczydełko przynajmniej by zaklęła.

Zmierzcha. Pyszczydełko się trzęsie, bo choć jest kilka stopni powyżej zera, wiatr i wilgoć dają się we znaki. Zgrabiałą dłonią próbuje uruchomić telefon, który wyłączyła jeszcze w pociągu, gdy zorientowała się, że bateria lada moment padnie.

– Idę, idę! – słyszy zza ogrodzenia znajomy męski głos, gdy chce już zawrócić spod bramy, żeby stanąć z obsikaną walizką przy drodze i złapać stopa do najbliższego hotelu.

– Dobry wieczór. Jestem Szrum. Wezmę walizkę, wchodź szybko, bo zamarzniesz. Trzęsiesz się jak mysz kościelna – mówi Szrum, którego dawna Pyszczydełko z miejsca ochrzciłaby Barbapapą. Szrum jest wyjątkowo wysoki i szeroki, wielki, gruszkowaty i uśmiecha się potulnie jak wiejski głupek.

– Co tak patrzysz z niedowierzaniem? Mokro jest, nie chciałem, żeby ci się kółka zabrudziły – tłumaczy Szrum, który wziął sobie pod pachę obsikaną walizkę Pyszczydełka z taką łatwością, jakby to była kopertówka. – Wyłączyłaś telefon? – pyta, zamykając bramę od wewnątrz.

– Sam się wyłączył.

– Pierwszorzędnie. Ten tutaj to Ryc – mówi Szrum, gdy idą po równo ułożonych płytach wzdłuż wykończonego czarnym sidingiem budynku. – A to moja ulubiona lipa. To gong. Pełni raczej funkcję ozdobną. Ryc nazwę zawdzięcza luksusom, jak w prawdziwym Ritzu. Żartuję. Sam go zbudowałem i pani Viola pozwoliła mi go nazwać. Przyjęło się. W Rycu śpimy i jemy, załatwiamy formalności, no jak w hotelu. A to drugie arcydzieło sztuki ciesielsko-stolarskiej nazywa się Laboratorium, to nasze miejsce pracy. Teraz jest wieczorne spotkanie, na którym są wszyscy, poza mną. Za Laboratorium jest ogród, za ogrodem sad, a w sadzie stoi Czuwajka. Laboratorium i Czuwajka to też moja robota. Jutro, za dnia, wszystko ci dokładnie pokażę – opowiada Szrum, posapując.

Jednopiętrowy Ryc z zewnątrz wygląda niezbyt okazale, za to hol, do którego Pyszczydełko wchodzi za Szrumem, wydaje się niebotycznie wielki. Wnętrze jest surowe, ale wykonane ze smakiem. Drewniana podłoga w kolorze balsy pachnie świeżo naniesionym woskiem. Prowadzące na piętro schody są o pół tonu ciemniejsze. Ale może to kwestia oświetlenia. Po białych ścianach pną się bluszcze i te drugie zielone kwiaty, popularne, też pnące, oczyszczające powietrze, których nazwy Pyszczydełko nie potrafi sobie przypomnieć. Brzmi trochę jak jej ostatni antydepresant escipram.

Pod ścianą na wprost wejścia stoi stół z bordowym obrusem, na nim wazon z chryzantemami, kadzidełka i świeczki. Wygląda to na ołtarzyk, tyle że zamiast obrazu albo figurki bóstwa, nad stołem wisi lustro w złotej ramie.

Przy drzwiach po prawej, do których przyklejona jest tabliczka z napisem SEKRETARIAT, stoi kilka krzeseł, co Pyszczydełku kojarzy się z poczekalnią u doktora Krajewskiego, co przypomina jej, że nie odwołała kolejnej wizyty u swojego psychiatry. Co przypomina jej, że kosmetyczki i fryzjerki też nie. I tak się dziwi, że w ogóle była w stanie się umówić.

– Usiądź i chwilę zaczekaj. Zrobię herbatę. I przyniosę dokumenty – mówi Szrum, wskazując na krzesła pod sekretariatem.

– OK – odpowiada Pyszczydełko.

– Jesteś pierwszą osobą, która na moje „przyniosę dokumenty” odpowiedziała „OK”. Powinnaś była zapytać: „Jakie dokumenty?”.

– OK. Słucham? Aha. No tak. Jakie dokumenty?

– Kwestionariusz osobowy, oświadczenia, protokół depozytowy i regulamin – klepie z pamięci Szrum. – Podpiszesz, oddasz mi telefon i pozostałe urządzenia elektroniczne, jeśli masz, a następnie wystawię ci kwit i zaprowadzę cię do twojego pokoju. Twoja współlokatorka opowie ci, co i jak. W każdym razie jutro pobudka jak zwykle o szóstej.

– OK.

– Patrzysz na mnie podejrzliwie. Chcesz mnie o coś zapytać?

– Nie.

– A właśnie że tak. Czuję to. Chcesz mnie zapytać, co robię w ośrodku dla kobiet, prawda? Oczywiście, że prawda. Jestem stuprocentowym pedziem, więc właściwie można uznać, że mnie tu nie ma – oznajmia Szrum, po raz pierwszy używając gejowskiego zaśpiewu.

– OK. Nie chciałam o nic pytać, ale OK.

7. Ludwisia

Ma przesuszoną skórę, więc ciągle się drapie. Wygląda na schorowaną siedemdziesiątkę, choć właśnie obchodziła pięćdziesiąte drugie urodziny. Szara cera, zniszczone, matowe włosy, żylaki na łydkach, jak rzeka Świder w skali jeden do stu, żółte palce i paznokcie lat jej nie odejmują. Ludwisia trzęsie się, gestykuluje, trudno jej usiedzieć w miejscu, a jeszcze trudniej zamilknąć. Nawet gdy śpi. Przestaje mówić, kiedy się zaciąga papierosem albo kaszle rozedmowym kaszlem palacza z kilkudziesięcioletnim stażem. Czyli często, ale krótko. To tak tytułem wstępu, jak mówi, zamiast dobry wieczór.

– Palisz? – pyta Ludwisia, wyciągając do Pyszczydełka dłoń na powitanie.

– Tak.

– O matko przeboska, jakie to szczęście niewyobrażalne, normalnie. Ja cię solę i pierniczę! Super! Wiesz, ile w Prałdzie nas jest? Na pewno nie wiesz, to ja ci to od razu powiem, bo sama nienawidzę zgadywanek. Trzydzieści. Nie, poczekaj, teraz to z tobą trzydzieści jeden. To znaczy tak dokładniej to trzydzieści i jeden, bo trzydzieści dziewczyn, z tobą wliczając, a jeden to ten cały Szrum nieszczęsny, który cię tu przyprowadził przed chwilą, ten to dopiero jest aparat, jeszcze ci o nim opowiem, to się sama przekonasz. A wiesz, ile z tych trzydziestu tutaj pali? Do dzisiaj tylko ja. To znaczy oficjalnie, bo czasami widzę w popielniczce nie swoje pety, więc chyba ktoś jeszcze tu popala po kryjomu, ja wiem, boi się przyznać, czy ja wiem, może dlatego, że tu wszystko takie ą ę, bo ja wiem, takie zdrowe, eko, ćwiczenia, wdechy, wydechy, a teraz zaraz jeszcze mają być podobno zajęcia z joginką. Chcą mnie wykończyć, normalnie. Wchodź, nie stój tak na progu, śmiało, to jest twoje łóżko, już pościelone, lepsze niż moje osobiste. Jak się to łóżko zwolniło, korciło mnie nawet, żeby się przenieść, ale tylko przez chwilę, bo ja to ogólnie za leniwa jestem na takie rzeczy. Jak masz na imię?

– Barbara.

– Nie… Serio? Jak moja ukochana babcia, jedna z dwóch, co za przeznaczenie, ja cię solę i pierniczę, od pierwszej chwili już cię lubię, ale nie martw się, ty mnie oczywiście nie polubisz. Nie myśl sobie, że to jakiś szantaż emocjonalny albo coś w tym stylu, chodzi o to, że chcę ci powiedzieć, że nie musisz się starać ani udawać, ja od urodzenia jestem niepolubialna. Skoro los tak chciał, żebyśmy były współlokatorkami, to z góry cię przepraszam, nic nie poradzę, jakoś musisz to ścierpieć, ale przynajmniej jak będziesz wracała z papieroska, taka może jedyna zaleta z mieszkania ze mną, nikt ci nie powie, że śmierdzisz. Ludwika jestem z dowodu osobistego, a tak mniej oficjalnie Ludwisia. Wolę właśnie Ludwisia, jeśli łaska, żebyś do mnie mówiła. A do ciebie jak się zwracać? Barbaro czy Basiu?

– Barbie, jeśli łaska – mówi Pyszczydełko i mówiąc to, zachodzi w głowę, dlaczego to mówi.

– Serio? – dopytuje się Ludwisia.

– Tak – odpowiada Pyszczydełko, wciąż się nie mogąc nadziwić, co ją podkusiło.

– No dobrze, Barbie, to chyba czas na pierwszego wspólnego papieroska. Jakie palisz? Od razu ci powiem, że jeśli ci braknie, ja już znalazłam dilerkę na wsi. Sprzedaje szmuglowane z Białorusi miński i to za połowę najtańszych sklepowych. Chodź, bo za kwadrans zaczynam swój pierwszy nocny dyżur w Prałdzie. Trzeba się rozglądnąć od czasu do czasu po ośrodku, bo z miejscowymi nie najlepiej żyjemy, stosunki napięte, ciągle coś, sama zobaczysz. I pilnować Duszy. To najważniejsze. Dusza to kamień. Kamień, który nazywany jest Duszą. Tego ośrodka. No i jeszcze muszę dokładać do kominka w Laboratorium, żeby się nie wyziębiło na amen, to ta stodoła tam, ten drugi budynek, sala do spotkań, psychoterapii, zajęć, medytacji i ćwiczeń. Najgorsze z tego wszystkiego to ćwiczenia, sama się przekonasz. A, prawie zapomniałam na śmierć – mówi Ludwisia, wyciągając w stronę Pyszczydełka dłoń z foliowym woreczkiem.

– Co to?

– Prezent taki drobny. Stopery. No, zatyczki do uszów. Na dzisiejszą noc to ci się do niczego nie przydadzą, bo jak mówiłam, mam ten dyżur całonocny, więc jak wrócę z tego dyżuru, to będzie po pobudce, ale na następne noce to już jak najbardziej potrzebne. Chrapię tak, że babka, która tu ze mną mieszkała przed tobą, Aldona Anorektyczka, chciała mnie udusić poduszką. Tak sobie niby w żartach to mówiła, ale kto ją wie. Nie chcę się podlizywać tymi stoperami, tylko dla własnego interesu to robię, na wszelki wypadek.

W piętnaście minut Ludwisia potrafi wypalić cztery papierosy, ale tym razem wypala trzy, bo dużo mówi, to znaczy mówi jeszcze więcej niż zwykle. Gdy stoją z Pyszczydełkiem nad popielniczką, Ludwisia tłumaczy, że musi się napalić na zapas, żeby jakoś przetrwać dyżur w Laboratorium. I opowiada historię swojego życia.

Mąż Ludwisi odszedł z inną pięć lat temu z kawałkiem. Na Gwiazdkę jej taki prezent zrobił. Młodszą sobie wziął, jak to zwykle bywa, co nie, no co, starszą miał brać? Jakby był mądry, toby wziął. Ale nigdy nie był, to i tak. Matki nie pamięta. Też odeszła z innym, gdy Ludwisia miała rok, a potem urodziła dwoje dzieci, o wiele ładniejszych i bystrzejszych niż jej pierworodna córka. Gdy matka Ludwisi dała drapaka, ojciec poświęcił się całkowicie pracy. Był zawsze tak zajęty, że nawet nie zauważył, że umarł. Ludwisia od dawna czuła więc niechęć do jakiejkolwiek aktywności, zarówno zresztą fizycznej, jak i psychicznej. Leczyła się na ten brak aktywności w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Najpierw oddział dzienny, potem całodobowy. Nie pomogło. Jeden pan doktor po cichu polecił jej Prałdę. Może z dobrych chęci, a może po prostu ten pan doktor miał już dość Ludwisi, co Ludwisia doskonale rozumie, bo jak już wspomniała, nikt jej nie lubi i ona sama też zazwyczaj ma siebie po dziurki w nosie, w każdym razie, pal już sześć te dygresje, posłuchała pana doktora i przyjechała do Nowej Woli, bo Prałda, tak mówią, to ostatnia deska ratunku.

– Kurcze, ja cię skądś znam. Skąd ja cię znam? Musiałam cię gdzieś wcześniej widzieć. Jak ty masz na nazwisko, Basieńko, bo już zapomniałam znowu, jeszcze raz przypomnisz? – pyta Ludwisia, gasząc ostatniego papierosa przed pójściem na dyżur.

– Wrona.

– Jesteś aktorką?

– Nie.

– Ale w telewizji mogłam cię widzieć?

– Może. Nie wiem.

– Aleś ty tajemnicza, ja cię solę. Mówisz mało jak mało kto. Dobra z ciebie słuchaczka. Gdzieś cię widziałam na pewno. Twoja twarz, aleś ty ładna, mi się kojarzy. Te oczy masz takie wielkie, porozstawiane po kątach, ten nosek, no rzeczywiście, wypisz wymaluj Barbie, a te włosy, o matko, jak ja bym chciała mieć takie mocne włosy. Też bym miała takie długie na twoim miejscu, bo na moim to by te moje cztery na krzyż fruwały jak welon. Piękna jesteś, że nie wiem. Idę. Śpij dobrze. No i trzymaj za mnie kciuki, bo to jest, jak mówiłam już chyba albo i nie, mój pierwszy dyżur. Jak coś pójdzie nie tak, to mi nie zaliczą okresu próbnego.

– Uhm – odpowiada Pyszczydełko, po czym wraca do pokoju, kładzie się, zamyka oczy i pierwszy raz od siedmiu lat natychmiast zasypia.

8. Candy Crush Saga

Gdyby tylko folia termoizolacyjna tak nie szeleściła. Gdyby skóra wokół założonego na lewą rękę wenflonu nieco mniej swędziała, gdyby nie przymroźna noc, gdyby w karetce nie padło ogrzewanie i przez zaparowane okna można było zobaczyć coś poza pulsującymi światłami radiowozów, gdyby – nie zawsze jest przecież samolubną zdzirą – skończyć z wyzyskiem dzieci w Azji, odchudzić amerykańskie zwierzęta domowe i nakarmić Jemeńczyków, gdyby ratownik medyczny i kierowca karetki byli milsi, a przede wszystkim gdyby pozwolili Ludwisi zapalić, mogłaby uznać że, zważywszy na okoliczności, czuje się niemal znośnie.

Ale nic z tego, więc Ludwisia ciągle się drapie, macha nogą, płytko oddycha, dygoce, no i oczywiście bez przerwy mówi. Ratownik medyczny patrzy na nią z wyćwiczoną obojętnością. Odpowiada rzadko. Zazwyczaj odpowiada, że nie. Żeby powstrzymać słowotok Ludwisi, podaje jej hydroksyzynę. Ludwisia protestuje, tak jak protestowała, kiedy owijał ją ratującą życie złotą folią termoizolacyjną.

– Nie słuchał mnie pan. Hydroksyzyna jest dobra dla niemowlaków i staruszek. Midazolam albo klonazepam. To by pan mógł. By pan podał. Jeśli nie zapalę, będzie tylko gorzej. Po dobroci ostrzegam – mówi, rozdrapując do krwi skórę na przedramieniu. – Mogę wyjść zapalić?

– Nie – odpowiada kierowca, który ma problem z przejściem sto czterdziestego siódmego poziomu gry Candy Crush Saga. Choć obiektywnie to jeden z najtrudniejszych poziomów, kierowca sądzi, że gdyby nie ta stara papla, byłby już w okolicach sto sześćdziesiątego.

– To w takim razie muszę do toalety, ponieważ znowu się posikam – mówi Ludwisia.

– Bo cię zacewnikuję – mówi do niej kierowca. A do ratownika: – Weź jej, Boguś, zapodaj, co tam masz najmocniejszego, niech wreszcie zamknie jadaczkę, bo mnie za chwilę chuj strzeli.

– Hej, nie jesteśmy na ty, ty niekulturalny chamie klnący – odpowiada Ludwisia. I ciągnie: – O matko, tyle jest miłości na świecie… Ja cię solę i pierniczę, co za noc. Chce mi się palić! Wiecie, jak to było dokładnie? No nie wiecie. Skąd macie wiedzieć. No więc wam tak w skrócie po łebkach powiem. Od kilku dni, a tak na serio to od urodzenia już przeczuwałam, że w końcu wydarzy się coś naprawdę strasznego. No i stało się. Dusza zniknęła. Nie ma Duszy. Nie ma Duszy. A jak duszy nie ma, to co jest? Nic nie ma. Jak już się okazało, że nie ma Duszy, zło zaczęło się na dobre. Najpierw poczułam swąd i usłyszałam, jak psy zaczynają ujadać wniebogłosy. Te łańcuchowe tak szarpały, że się prawie podusiły. Wiecie może, po co ludzie trzymają psy na łańcuchach? Przecież to tak bez sensu, że ja cię solę. Długo jeszcze? Jejciu pejciu, no nie wytrzymam. Oskarżę was o znęcanie się, normalnie. Czy jest tu zamontowana kamera? Czy to zajście jest nagrywane?

– Gówno, a nie nagrywane – mówi kierowca. A gdy Ludwisia zaczyna szlochać, dopowiada, napieprzając w ekran smartfona: – Oskarżaj, oskarżaj. Wszystko zrobisz, żeby tylko być w centrum zainteresowania, co nie? Moja ciotka miała tak samo. Jak pojechała z mężem do Lichenia, to w bazylice zemdlała, bo się wujek za długo na ołtarz patrzał, zamiast na nią, jak się ona na ołtarz patrzała. I teraz ty toczka w toczkę. Na drodze leży dziewczyna nieżywa, spalona na węgiel, zamieszanie, tylu się chłopa nad nią pochyla, to nie możesz przeboleć. Wszystkie oczy na ciebie. Musisz być królową nocy, bo inaczej cię powykręca, co nie? Czy to zajście jest nagrywane? Pewno chciałabyś, żeby jeszcze była na żywo transmisja. Pieprzone cukiereczki!

– Ty, Waśko, tak nie ekscytuj się, bo cię zgaga z nerw dopadnie znowu. Nie zwracaj uwagi na pacjentkę po prostu – mówi ratownik medyczny Boguś, a Ludwisia przez chwilę kocha go na zabój.

– No właśnie. Przecież tamtej kobiecie już nic gorszego się nie przytrafi. A mi możecie ulżyć w cierpieniu. Co wam szkodzi?

– A pani to też da już święty spokój. Ja wiem, że w szoku jest, to musiał być straszny widok, że kobieta w płomieniach, pochodnia taka, ale da na wstrzymanie, bo dla nas to też nie jest najmilsza okoliczność. Zaraz przyjdzie pan podkomisarz, zabierze, my pojedziemy, doktor przyjedzie, zbada, oceni. Kazał tu nam siedzieć, to niech siedzi i da żyć – mówi ratownik.

– Noga mi zdrętwiała. Od kolana w dół. O ta, prawa – skarży się Ludwisia, ale ratownik tylko wzrusza ramionami, żeby pozawerbalnie wyrazić brak najmniejszego zainteresowania jej kolejnym performansem.

– Identiko, mówię ci, Boguś, jak moja ciotka. Wszystko ma się kręcić wokół niej – mówi kierowca, a gdy kończy zdanie, otwierają się boczne drzwi karetki.

– Gdzie ten lekarz? – pyta niski i wątły czterdziestoparolatek w ciemnej kurtce puchowej. Pod wąsami, które zapuścił pewnie po to, by nie pomylić go z gimnazjalistą, sterczy zapalony papieros.

– No jedzie. Z Hajnówki daleko to za bardzo nie jest, ale że ślisko, a droga jest, jaka jest, to i się nie ma co dziwić. Wiadomo – wyjaśnia Boguś.

– Ja też muszę zapalić – wtrąca się Ludwisia, ale wąsacz nie zwraca na nią uwagi i mówi do ratownika, nie wyciągając papierosa z ust, żeby na chwilę wysiadł.

– W jakim jest stanie? – pyta go, gdy stanęli kilka kroków za karetką.

– Tak jak wcześniej już mówiłem, pacjentka była w szoku, jak żeśmy przyjechali. Podałem standardowo hydroksyzynę, dożylnie, no bo w tym szoku, prawda, gadała do siebie, nadpobudliwa. Także tak. Ciśnienie za niskie, tętno jak po sprincie, wiadomo. Owinęłem ją folią, dostała gorzką herbatę. Z termosa, moją własną, bo ogrzewanie nam padło, więc wożę, żeby samemu nie zamarznąć na całego. Ciągle nawija. Raz niby normalnie, potem bredzi, ale ja to się nie wypowiem. Mówi non stop kolor coś takiego, że tyle jest miłości na tym świecie, że nie ma duszy, że dusza znikła, że zły omen. Tak już chyba z dziesięć razy to powtórzyła. No ale nie ma się co spodziewać cudów po takiej pacjentce, jak to na samej tabliczce pisze, że to jest ośrodek terapeutyczny, to raczej zdrowych na umyśle tu nie trzymają – relacjonuje ratownik Boguś.

– A poza tymOK?

– To niech już lekarz zdecyduje.

– Pytam, czy jest na tyle w porządku, że da się z nią porozmawiać?

– Pan podkomisarz spróbuje. Taka tragedia. Szok. Najpierw myślałem, że ktoś sobie jaja robi, jak zlecenie przyszło.

– Dlaczego?

– No bo od trzech godzin prima aprilis jest. Żartownisie dzwonią, chociaż teraz namierzyć takich to raz-dwa, sam pan wie najdokładniej, a oni swoje. Ale tym razem to szkoda, że żartowniś to nie był. A tamta jak? Jak pan sądzi?

– Która?

– Denatka mianowicie.

– Wciąż nie żyje.

9. Szczwany kogucik

– Zawsze jest tak samo, prawda, panie podkomisarzu? Kiedy pytają sąsiadów albo kolegów z pracy, albo nauczycieli, wszystko zresztą jedno kogo, to oni odpowiadają, że to był spokojny człowiek, cichy, przeciętny, nienarzucający się w oczy, co nie? Grzecznie mówił dzień dobry, staruszce zakupy przynosił, a tu proszę. Tak jakby ludzie oczekiwali, że ten morderca, zanim zabije, będzie najpierw biegał jak szalony i wymachiwał siekierą, a już na pewno to dzień dobry nie powie i zakupów nie przyniesie – mówi Ludwisia.

Pan podkomisarz jak najbardziej się zgadza, ale Ludwisia, która nie przestaje mówić i nie przestaje palić, nawet tego nie zauważa. Wypaliła już swoje miński z przemytu, teraz opróżnia paczkę viceroyów podkomisarza, legalnych, ma się rozumieć. Musi nadrobić po tych torturach w karetce. Siedzi z panem podkomisarzem na drewnianej ławie w sadzie i grzeje się w popołudniowym słońcu.

– My, palacze, mamy przerąbane. Ci, co nie palą, to się krzywo gapią, z poczuciem wyższości, a sami to niby lepsi. Niech się cieszą, że jeszcze na mięsie i słodyczach nie ma ostrzeżeń, a już wiadomo, że cukier zabija więcej ludzi niż papieroski, ale nie, oni sobie mogą jeść czekolady w ciepłych pokoikach, a my, żeby jakoś takoś funkcjonować, to musimy znosić te aury – skarży się Ludwisia na niesprawiedliwość, po czym ciągnie: – Niech się cieszą, że przynajmniej respektuję zakaz i grzecznie, a nawet uprzejmie wychodzę na dwór, co nie jest takie hop do przodu, czyli znowuż takie łatwe, bo we własnym domu palę nawet w łóżku. Budzę się kilka razy w nocy, a czasem się nawet nie budzę i lunatykuję, i niedopałkami robię kolejne dziury w pościeli. Jest więc z dużym prawdopodobieństwem, że w końcu spalę się we śnie. A ogień mnie przeraża, mówię panu, dlatego jak zobaczyłam tamtą kobietę, posikałam się ze strachu, ale niech to lepiej nie zostanie zaprotokołowane, bo jest wstydliwe przecież, a niczego nie wnosi.

Podkomisarz cierpliwie słucha. Siedzi obok Ludwisi, oglądając jej lewy profil. Gdyby usiadł naprzeciwko, mogłaby poczuć się osaczona. Twarzą w twarz, skracając dystans, rozmawia się z podejrzanym, a nie z jedynym jak dotąd świadkiem. Im mniej pytań, tym lepiej. Kiedy pytasz, możesz coś niechcący zasugerować, a świadkowie uwielbiają sugestie, chwytają się ich kurczowo i zaczynają zmyślać na potęgę. Byleby się tylko przypodobać, przez chwilę poczuć się kimś potrzebnym i ważnym.

– Mówię, mówię, mówię, ale widzę, że moje wysiłki są nadaremne – mówi Ludwisia, miętoląc opróżnioną paczkę papierosów. Podkomisarz wzdryga się, patrząc na jej żółte paznokcie, żółty jak kurkuma palec wskazujący i ugrowaty środkowy prawej dłoni, między którymi trzyma papierosa. Sprawdza więc ukradkiem, czy aby jego palce nie zaczynają się zażółcać. Na szczęście, nie. Ludwisia chrząka, po czym pyta z pretensją: – A właściwie, to dlaczego pan nie notuje?

– Pamiętam każde pani słowo.

– Ciekawe, aha, na pewno. To od czego zaczęłam?

– Cytuję. Kiedy się zorientowałam, że nie ma Duszy, wybiegłam z Laboratorium na biały od szronu dziedziniec. To Laboratorium to ta stodoła co tutaj stoi, ta sala do ćwiczeń. Było jakoś po północy zaraz, no i tak pomyślałam, jak popatrzyłam na zegarek, aha, prima aprilis, czyli że ktoś jakieś żarty wyczynia czy coś takiego, bo mi tu mówiły moje koleżanki, że tu są różne takie zapomniane zwyczaje, że na przykład w prima aprilis to potrafią samochód komuś przestawić albo bramę z zawiasów wyciągnąć i na drogę wyrzucić, takie różne, a że my za dobrze z tymi mieszkańcami Nowej Woli nie żyjemy w zgodzie, to też jeszcze pomyślałam, że może coś ktoś nabroić przyszedł, a potem jeszcze pomyślałam, że może to jednak ktoś z Prałdy dla dowcipu schował ten kamień, czyli Duszę, bo nie wiem, czy wytłumaczyłam to dobrze, że Dusza to kamień, tak się nazywa, dusza tego miejsca. Zobaczyłam sylwetkę, ktoś mi mignął, tak mi się wydawało. Albo mi się teraz wydaje, już sama nie wiem, wszystko mi się plącze. A potem na wszelki wypadek podeszłam pod bramę, miałam klucze, to bramę otworzyłam i patrzę, a tam ta kobieta…

– Ja cię solę i pierniczę – przerywa mu Ludwisia. I po raz pierwszy patrzy podkomisarzowi prosto w oczy. – Zazdraszczam i współczuję. Rzeczywiście chyba słowo w słowo pan powtórzył, to nawet ja nie pamiętam. Wspaniałe! Normalnie straszne. Ja mam w głowie od tych psychotropów takie dziury w pamięci, że można powiedzieć, że pamięć to mam już tylko krótkotrwałą, a jeśli już długotrwała mi się jakaś w szczątkach została, to tylko do strasznych rzeczy. Ale po pewnym czasie to mi się wszystko miesza. Już teraz to normalnie nie pamiętam nawet, jak pan ma na nazwisko. Biernacki?

– Biernacki to ten mundurowy z Hajnówki, który z panią siedział, gdy karetka odjechała. Ja jestem z Białegostoku. Jacek Ćwik. Przedstawiam się zawsze tak: podkomisarz Jacek Ćwik, Komenda Wojewódzka Policji w Białymstoku, Wydział Dochodzeniowo-Śledczy.

– Ćwik? Znałam kiedyś jednego Ćwika, byliśmy razem na wczasach we Władysławowie, a może w Dębkach, to znaczy on był z żoną, a ja z mężem i mi się nawet spodobał, no ale wie pan, młoda byłam i głupia, wierna i mierna, odwagi nie miałam. Dzisiaj to tamtego Ćwika bez pardonu zagadałabym tak, że on by od razu ze mną, za mną poleciał, wie pan. Tyle szans w życiu przegapiłam. Miałam go spytać, czy to jego nazwisko od ćwikły pochodzi, ale skończył się turnus i po ptakach. Da pan jeszcze jednego papieroska? Od ćwikły to nazwisko jest, że teraz, że tak powiem, nadrobię te zaległości?

– Ćwik to inaczej kapłon. Czyli taki utuczony kogut. Ale też ktoś szczwany, sprytny, taki sobieradek.

– No to super do pana pasuje chyba, co nie? Nie że utuczony kogut, pan to chucherko takie, że dmuchnąć, a się przewróci. Pasuje, że szczwany. Ale pamięć! To trzeba być szczwanym, ja cię solę. O matko, tyle jest miłości na świecie… Wie pan, ile? – pyta Ludwisia, gdy podkomisarz Ćwik podaje jej dłoń na pożegnanie.

– Ile?

– Tyle, co nic, normalnie. Z doświadczenia panu mówię, żeby nie było.

10. Kobieta-pochodnia

Po rozmowie z podkomisarzem Ćwikiem Ludwisia wraca do pokoju, żeby się zdrzemnąć, bo miniona noc mocno dała się jej we znaki. Na swoim łóżku, oparta o ścianę, siedzi Pyszczydełko z papierosem w ustach. Niezapalonym.

– Nie miałaś dziś rano rozmawiać z panią Violą? To nawet ja pamiętam.

– Dziś pani Viola rozmawia z policją.

– A, no tak, zapomniałam. Ale ci się wtrafiło – mówi Ludwisia, ładując się do łóżka pod szarą kołdrę.

– Co mi się wtrafiło?

– No że pierwsza twoja noc w Prałdzie, a tu coś takiego. Ja cię solę! Widziałaś wszystko od początku?

– Nie. O dziwo, udało mi się na chwilę zasnąć. Obudził mnie twój krzyk. A kiedy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ludzi przy bramie…

– A z tym papierosem czemu tak siedzisz? Jezu, zaraz chyba umrę. Chcesz iść zapalić?

– Jasne. Trzęsiesz się. Bardzo. Razem z łóżkiem – zauważa Pyszczydełko.

– Żebyś wiedziała. Zawsze się trzęsę, jak już pewno zdążyłaś zauważyć, ale teraz to bardzo. A nawet bardzo, bardzo. Jakbym ci opowiedziała, co przeżyłam, tobyś się nie dziwiła, dlaczego.

– To opowiedz – mówi Pyszczydełko. A Ludwisia, udając z całych sił, że nie ucieszyła jej ta propozycja, opowiada.

Kiedy już sądzi, że wszyscy w ośrodku śpią, wychodzi z Laboratorium, żeby zapalić. A potem znowu i znowu. Po mniej więcej dziesiątym papierosku od początku dyżuru, patrzy na zegarek. Jest jakoś po północy zaraz. Wraca do Laboratorium, patrzy, a tam nie ma Duszy. Kamień zwany Duszą był, a teraz go nie ma. No to przeszukuje salę wzdłuż i wszerz. Nic. Myśli przychodzą do głowy Ludwisi następujące: ktoś chciał jej zrobić dowcip z powodu prima aprilis i schował Duszę. Albo ktoś ją ukradł, żeby wyszło na to, że Ludwisia nie umie Duszy upilnować. Ludwisia jest nielubiana, więc ktoś ukradł kamień, żeby Ludwisia nie zaliczyła okresu próbnego, czyli żeby ją z Prałdy na zbity pysk wyrzucili. Przerażona Ludwisia wybiega na dziedziniec. Wydaje się jej, że widzi, jak ktoś biegnie z Duszą pod pachą w stronę bramy. Idzie na nogach z waty, a psy zaczynają ujadać tak, że aż normalnie gwiazdy się trzęsą na bezchmurnym niebie. Ludwisia oczami wyobraźni widzi serię nadciągających okropieństw, zła, potworności, demonów, plag, biblijne klimaty, apokalipsa, te sprawy. Zawsze się spodziewa najgorszego, chyba już to mówiła, nie pamięta, jest katastrofistką, więc akurat nie ma się co dziwić.

Otwiera bramę, rozchyla ją i czuje, że się trzęsie jak galareta z nóżek wieprzowych, normalnie, z zimna albo ze strachu. Albo i z zimna, i ze strachu. Patrzy, patrzy i, o ja cię solę i pierniczę, widzi ogień. Leży coś na drodze i się pali. Trzydzieści, a może dwieście metrów od Ludwisi. Ludwisia nie ma przecież miarki w oku, więc trudno ocenić. Za płomieniami stoi dostawczak, taki bus, coś takiego, odwrócony tyłem. Drzwi otwarte. Ludwisia patrzy, patrzy, a tam jacyś dwaj stoją, a jak widzą Ludwisię, to spierniczają do auta i to auto z miejsca odjeżdża, a kierowca nawet świateł nie włącza. Ludwisia czuje się jak sparaliżowana. Zamurowało ją jak muchę w smole. Stoi w miejscu i chce krzyczeć z całych sił, ale nie może. Jak we śnie, kiedy chce się uciekać, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Ale w końcu idzie, żeby zobaczyć, co i jak. I podchodzi. I widzi płonącego człowieka.

Nie pamięta, kiedy się posikała, a kiedy wreszcie pobiegła obudzić Szruma, żeby zadzwonił na 112. Najlepiej by było, żeby niczego nie pamiętała. Swąd spalonego człowieka niełatwo zapomnieć. O widoku nie wspominając. Kobiety. Powiedzieli jej później, że to kobieta była. Związana sznurem, jak worek ziemniaków, niesforna biedaczka.

– Powiedziałam, że niesforna?

– Tak – mówi Pyszczydełko.

– Chodziło mi, że nieszczęsna. Aż ciarki przechodzą.

11. À propos ognia. Niech Jurko Kuternoga, nazwiskiem Waleszczuk, smaży się w piekle przez całą wieczność albo jeszcze dłużej, jebaniutki

Do niedawna, tak nawet jeszcze dwa lata temu, w Nowej Woli było życie. A w każdym razie regularnie przez nią przejeżdżało, bo przez wieś prowadziła droga wojewódzka. Podziurawiona jak ementaler, ale za to szeroka jak autostrada. Podskakiwały na niej brzęczące ciężarówki, naczepy, przyczepy, dostawczaki i rozklekotane osobówki. Kierowcy często zatrzymywali się pod sklepem Lewiatan, by uzupełnić braki prowiantowe, głównie konserwy, papierosy, napoje niskoprocentowe, a czasem drobne podarunki dla przydrożnych dziewcząt. W letnie weekendy przez wieś sunął sznur osobówek zmierzających w stronę zalewu Siemianówka, a potem w przeciwnym kierunku, do Białegostoku. Niektóre samochody ciągnęły za sobą łódki albo małe żaglówki. Wystarczy, że co pięćdziesiąty zatrzymał się pod Lewiatanem. Członkowie rady starszych, którzy na ławce przed wejściem obradowali przy piwie we wszystkie dni w roku, wyłączając święta prawosławne i katolickie, mieli przynajmniej na czym oko zawiesić. A to trafiła się motorówka, a to podjechała lśniąca cysterna, a to jakaś fajna babka z auta wysiadła i dupcią zakręciła tak, że wszystkim gały z orbit powypadały.

Właściciele sklepu też sobie chwalili, bo przejezdni potrafili czasem i za stówę się obkupić, nie to co miejscowe gołodupce. Ale gdy ta pierdolona, w mordę jebana Unia Europejska, jak mówili o niej mędrcy spod centrum rozrywkowo-informacyjnego Lewiatan, dała piniążki na obwodnicę Nowej Woli, chuj, za przeproszeniem, bombki strzelił.

Skoro nie ma już drogi wojewódzkiej, po co tu wjeżdżać? Wieś jak wieś, ani gorsza, ani lepsza, panie dziejku. Może jakby znalazł się jakiś sponsor, co by krzywą wieżę postawił, jak w Pizie albo w Ząbkowicach Śląskich, to jakaś zawsze to atrakcja by była, ale tak? Jedno skrzyżowanie, jeden sklep, kilkadziesiąt zwyczajnych podlaskich chałup, no i cerkiew pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela – więcej niż skromna z zewnątrz, jeszcze skromniejsza w środku. Regularnie zaglądał tu jedynie batiuszka Iwan i kilkanaście jego nie pierwszej młodości owieczek, z których połowa była głucha jak pień, więc to, co najpiękniejsze w liturgii prawosławnej, czyli pieśni, dla postronnych słuchaczy byłoby istną torturą. Można by uznać, że to dlatego nowowolcy płci męskiej chodzili do cerkwi od wielkiego dzwonu. Wielkanoc, Boże Narodzenie, Świętego Jana, chwacit.

Patrzeć nie ma na co, słuchać żal, a i spowiadać się nie ma z czego, bo w Nowej Woli mieszkają dobrzy ludzie, a w każdym razie tacy na świat przyszli, dopiero później dopadły ich kultura z cywilizacją i jednego z drugim cokolwiek wykoślawiły. Dlatego czasem w jednego z drugim musiał wstąpić jakiś demon i nawywijać. Ktoś komuś przyłożył – dajmy na to mąż krnąbrnej żonie lub krowie, czasem się jeden z drugim poróżnił, raz wygrał, raz przegrał, na sińcach i obolałej dumie się kończyło.

Nowowolców od pokoleń dopadały wyłącznie czorty niższej rangi. Podkuszony przez diabełka, jeden obrobił wdowie szopę z drewnem, drugi wyniósł z Lewiatana piwo, trzeciego znowu coś zaświerzbiło w duszy tak, że by zachorował, gdyby do lasu śmieci nie wywiózł. Robili jeden z drugim te miniskurwysyństwa niekoniecznie, żeby od razu tam komuś przykrość sprawić, lecz by od czasu do czasu poczuć, że jeszcze im krew w żyłach żwawiej płynie.

Młode z Nowej Woli powyjeżdżali do Białegostoku albo i na Zachód, żeby jaką taką perspektywę zobaczyć. Ostatni młody był Jurko Kuternoga, nazwiskiem Waleszczuk. Miał czterdzieści osiem lat i nie wyjechał, bo mu rodzice zaniemogli tak, że z łóżek już się nie ruszali wcale, a tylko jego mieli, więc latał wokół nich, karmił, robił zastrzyki, mył im dupy i chlał na umór, żeby to jakoś wytrzymać. Opowiadał pod Lewiatanem, że jak starzy wyciągną kopyta, to gospodarstwo agroturystyczne otworzy, kupi kozy i sery będzie robił, ale gdy wreszcie jedno po drugim w odstępie trzech miesięcy wyciągnęli kopyta, wziął i wystawił ziemię na sprzedaż, jebaniutki.

Tutejsi zaczęli o nim mówić jebaniutki, gdy tylko dowiedzieli się, komu ziemię sprzedał. Nowowolcom słowa nie powiedział, a zgłoszenie faktu o takiej randze regulowane jest tu przez niepisaną umowę sąsiedzką, ale nawet gdyby takiej umowy nie było, wymagałaby tego zwykła ludzka przyzwoitość. No bo jak można bogu ducha winnych sąsiadów narazić na towarzystwo nie wiadomo kogo. Gdyby, jebaniutki, w porę się nie ulotnił, obiliby mu za to pysk należycie.

Sołtyska Tymoszewicz Teresa pierwsza się dowiedziała, bo w urzędzie gminy siostrzenicę nie tylko z dobrego serca posadziła, lecz i dla obopólnych korzyści, więc kiedy siostrzenica zadzwoniła, żeby powiedzieć, że ośrodek mają w Nowej Woli budować jakiś, sołtyska Tymoszewicz czym prędzej ludzi po domach z nowiną obeszła, a zaraz potem do Michałowa pojechała, osobiście porozmawiać z burmistrzem gminy. Burmistrz nie potwierdził, nie zaprzeczył, więc dwa dni później, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, dom Jurka Kuternogi zapalił się od pioruna. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że od ładnych paru tygodni burze omijały Podlasie szerokim łukiem.

Pewne rzeczy trzeba jednak przyjmować na słowo, więc tutejsi policjanci dali wiarę zapewnieniom o piorunie i śledztwo umorzyli. Nie takie cuda natury jak piorun bez burzy się na świecie każdego dnia dzieją przecież.

W urzędzie gminy w Michałowie powiedzieli sołtysce, że tych od ośrodka pożar jednak nie zniechęcił. Nowi właściciele podobno nawet się ucieszyli, bo i tak mieli dom Jurka Kuternogi do gołego rozbierać.

Burmistrz przynajmniej przyrzekł sotłysce, że na dwieście procent to nie będzie ośrodek dla narkomanów, zboczeńców i, nie daj boże, cudzoziemców, a dokładniej rzecz ujmując imigrantów, a szczerze i po ludzku rzecz nazywając, jak to się teraz zwykło mawiać, roznoszących choroby islamistów.

Ale sołtyska Tymoszewicz łatwowierna nie była, więc zapobiegawczo stanęła okoniem, wyjeżdżając burmistrzowi z argumentem, że już mają w Nowej Woli jedyne w Polsce wiejskie hospicjum onkologiczne, a do tego jeszcze świetlicę dla upośledzonych, więc tej dobrotliwości i gościnności jak na jedną wioskę może już wystarczy. Niech sobie ten jaśnie wielmożny dobroczyńca ośrodek w Kazimierowie, Juszkowym Grodzie, Pieńkach albo chociażby w Suszczy postawi, a od Nowej Woli się, w bawełnę nie owijając, porządnie odpierdoli.

Sołtyska Tymoszewicz się najeździła, naprosiła, nagroziła, a pół roku później i tak na ziemi jebaniutkiego Kuternogi stanęły dwa wielkie budynki, szopa i ambona, otoczone wysokim drewnianym ogrodzeniem. No a kiedy wyczytali z tablicy na bramie, że ośrodek terapeutyczny dla kobiet Prałda ma być, nowowolcy się zdegustowali.

– Noż job twoju mać, jeszcze nam tutaj lizbijek i powariowanych fiministek do szczęścia brakowało! – powiedziała sołtyska Tymoszewicz do rady starszych pod centrum rozrywkowo-informacyjnym Lewiatan.

– Święte słowa, job twoju mać – odpowiedzieli zgodnie członkowie rady, niczym chórzyści z greckiej tragedii.

I już wiadomo było, że spokoju we wsi nie będzie. A z całą pewnością spokoju dla fiministek.

12. Wieczorek zapoznawczy

Pani Viola Falska, właścicielka Prałdy, wzbudza zrozumiałą niechęć wśród nowowolców. Kupiła ziemię od Jurka Kuternogi, pomijając konsultacje społeczne. Nie jest stąd. Mówi się, że ma miliony, że mogłaby wyłożyć tutejsze chodniki kostką Bauma z dwudziestoczterokaratowego złota i jeszcze by jej zostało. Mówi się również, że dorobiła się z mężem na nawozach i pestycydach, a gdy mąż zmarł na glejaka, tego od mózgu, opędzlowała imperium i zaczęła handlować nieruchomościami. Według alternatywnej narracji, nigdy nie miała męża, a fortunę zarobiła na praniu mózgów. Znajduje bogate klientki, robi im siano w głowach, a one przepisują na nią wszystkie pieniądze. Trzyma klientki krótko, od świata izoluje. Stąd to wysokie ogrodzenie. Jak która wariatka chce odejść, pani Viola ją zmusza straszliwymi torturami do pozostania. A cały ten niby ośrodek terapeutyczny to ściema jak sto pięćdziesiąt.

Pani Viola jest po czterdziestce, ma radosną twarz, co zawdzięcza nie tylko mocno uniesionym kącikom ust, ale też skrzącym się oczom w kolorze guinness extra stout, jak opisał je pewien zadurzony w pani Violi Irlandczyk. Na Podlasiu, gdzie skromność i zahukanie to najważniejsze z sześciu cnót głównych, taki wyraz twarzy jest oznaką złego wychowania.

Chcąc sobie zjednać mieszkańców, tuż po otwarciu ośrodka pani Viola postanowiła zorganizować wieczór integracyjny. W ogłoszeniu, które Szrum powiesił na drzwiach centrum rozrywkowo-informacyjnego Lewiatan, właścicielka Prałdy zapraszała nowowolców na tańce, śpiewy przy ognisku, a także poczęstunek i napoje.

– Takiego chuja! – odpowiedział przewodniczący rady starszych, przeczytawszy zaproszenie, po czym rozwinął myśl: – Z lizbijkami ja jeszcze nie tańcował. I nie mam zamiaru. A już gadać to na pewno nie będę.

Zarówno pan przewodniczący, jak i jego koledzy nie mieli zamiaru się spoufalać, wiadomo. Nie po to piorun spalił dom Jurka Kuternogi, żeby oni na popiołach mieli się dancingować. Jednak po długiej naradzie, mimo zastrzeżeń, postanowili sprawdzić, co się kryje za obiecująco brzmiącymi słowami poczęstunek i napoje. Zwłaszcza napoje. Wysłali więc Mićkę Leończuka i Wicika Borodatego na rekonesans, żeby ocenili, czy na tym wieczorze zapoznawczym warto się pointrygować.

Pan przewodniczący nie zdążył nawet wykonać harnasia, co oznaczało, że nie minął nawet kwadrans, gdy Mićka z Wicikiem byli z powrotem. Zwiadowcy wrócili wyraźnie poruszeni.

– Zaczęły po ludzku, że ładna pogoda, co nie? No to my z Mićką, że może być, co prawda, to prawda – powiedział Wicik.

– Prawdę powiedział – dodał Mićka.

– Ja zapytał, co one na myśli mają, że ten ośrodek taki tarapeutyczny na tablicy napisali. I co to za prałda. Niektóre, mówię do nich, ogłaszają się tak dla przykładu, że agencja towarzyska, a wiadomo, o jakie agentki chodzi i o jakie towarzystwo, ale nie mówię, że one mi się tak kojarzą, broń cię panie boże, w końcu w gościach jestem – powiedział Wicik.

– Ale je zatkało. Poczerwieniała ta właścicielka jak burak! – dodał Mićka.

– Ty Mićka nie wcinaj się, daj skończyć jemu, żeby my nareszcie dowiedzieli się, co i jak – zestrofował go pan przewodniczący.

– No i jak ja spytał, to ona tak. Mówi, żebym nie martwił się. Ja na to, że nie martwię się. Ona, że tu będą kobiety leczyć. Ja ją pytam, co będą leczyć, my tu już mamy tych tam od raka, a w Michałowie ośrodek zdrowia całkiem, całkiem jest, to na czorta jeszcze one nam tutaj. I jak chce leczyć, to na co taki wysoki płot, co tam ukrywać chce, tak ja ją pytam. Jak odpowiedziała, że będą leczyć baby na głowę, psychiczne, to ja pytam, tak na wszelki wypadek, czy te baby to Polki – relacjonował Wicik.

– Na szczęście Polki, dowiedzieliśmy się – powiedział Mićka.

– Ja się dowiedział. Ty stał jak kołek i nic nie mówił – poprawił go Wicik.

– Jeszcze nam tu psychicznych brakowało – skonstatował pan przewodniczący. I dodał: – A ktoś z naszych, oprócz was, tam zaszczycił?

– A dzie tam! I nie dziwo. Gadka nie klei się, to ja pytam o ten poczęstunek z ogłoszenia, bo co będziemy gadać bez kielicha z zakąską. No to jedna mnie na szmalec namawia. Ja mówię, że czemu nie, szmalcem nie pogardzę, to ona mi przynosi talerz z jakąś pastą do obuwia tak wyglądającą i czarnym chlebem. Ja pytam, co to, kurwa, jest? Ona, że szmalec. Wietnamski – powiedział poruszony Wicik Borodaty.

– Wegański – poprawił go Mićka.

– Może i wegański. Na to ja pytam, że co? Ona, że szmalec, odpowiada, z fasoli i kaszy gryczanej. No ja pierdolę, ja tak myślę, a pytam, czy nie ma czegoś konkretniejszego, a ona, że co mam na myśli, a ja, że co, kurwa, mam mieć na myśli, mięso, kurwa. Szmalec jest ze świni, a ona mi tu, kurwa, z fasolą wyskakuje.

– Tych kurew ty nie mówił – zauważył Mićka.

– No bo ja był w gościach, ale jak o tym teraz mówię, to mnie kurwica bierze, to teraz mówię. Tamta mi na uwagi moje mówi, że oni tutaj mięsa nie jedzą, a ja się grzecznie zapytowywuję, czy nawet dla gości nie macie? Ona, że nie. To ja do niej na to, że może bym się zamiast jedzenia w takim razie czegoś napił, proponuję.

– To jest najlepsze, słuchajcie! – przerwał mu Mićka.

– No. Ona do mnie, czy wolę limoniadę z imbirem, czy wodę. Ja jej, że miałbym też na myśli, kurwa, coś konkretniejszego. To ta na mnie oczy wybałusza i tak mnie świdruje, jakbym dla niej na wycieraczkę nasrał. I mówi, że samogonu u nich nie pije się – powiedział Wicik, po czym dorzucił: – Idę po harnasia, kurwa ich mać, bo mi od tego wydarzenia z nerw jakaś padaka przytrafi się.

– Ot, suki pierdolone. Nawet na piwko poskąpiły, a niby chcą się zapoznawać. Już my im pokażemy szmalec z fasoli. Tak im odpowiemy ładnie na zaproszenie, że popamiętają. Dla mnie też przynieś, Wicik, harnasia, ja tu jeszcze pieniążek mam – powiedział pan przewodniczący, plując przed siebie siarczyście.

Podczas wieczoru integracyjnego pani Viola zamierzała przedstawić personel i rezydentki oraz jedynego rezydenta nazywanego Szrumem, a także zapoznać nowowolców z ideą zrównoważonego rozwoju, zachęcić ich do wymiany kotłów na nowocześniejsze i zaproponować wspólne oczyszczanie okolicznych lasów ze śmieci. Miała też obiecać, że kobiety z ośrodka pomogą najbardziej potrzebującym mieszkańcom Nowej Woli w codziennych pracach i będą się opiekowały samotnymi seniorami.

Gdyby