Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Wybraniec krwi

Wybraniec krwi

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-682-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wybraniec krwi

Ziemianie od lat sądzili, że są jedynymi istotami istniejącymi w kosmosie. Mylili się. Ich planeta ma także innych mieszkańców.
Kiedy z Żelaznego Więzienia uciekła grupa niebezpiecznych Rebeliantów i zaatakowała Ziemię, na odsiecz mieszkańcom wyruszyła grupa najlepszych periańskich wojowników zwanych Agentami. Carson Descartes nie był jednym z nich. Narodzony z piętnem zła nie miał łatwego życia. Do tej pory sądził, że przepełnione krwią i cierpieniem wspomnienia ma już za sobą. Jego misją była nie tylko walka z Rebeliantami, chcącymi przejąć władzę na planecie, ale przede wszystkim ochrona młodszego syna pary królewskiej, Davisa Blake’a. Bezpieczeństwo Davisa od początku było jego priorytetem; poświęciłby dla niego życie. Kiedy Agenci są zmuszeni do tymczasowego odłożenia misji na bok i wyruszają na planetę o nazwie Zetha, by powstrzymać żądnego krwi uzurpatora tronu, Carson nie wie jeszcze, że spotka się twarzą w twarz ze swoją przeszłością oraz najgorszym strachem.

Sonia Matyniak mieszka w małej wsi w pobliżu Nakła. Pisarstwo od zawsze jest jej wielką pasją. Zaczęła pisać już w wieku czternastu lat – wówczas było to fanfiction związane z anime i popularnymi zespołami muzycznymi. Uwielbia science fiction i fantasy z uwzględnieniem wątku romantycznego. Wkrótce ukończy studia na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy ze specjalnością e-pisarstwo i edytorstwo komputerowe. „Wybraniec krwi” jest jej debiutancką powieścią, a jednocześnie pierwszą częścią serii pt. „Wojownicy Periany”.

Polecane książki

Nie ma już czasu... Zawsze jest czas... Trevor Gray stracił dowodzenie nad lotniskowcem kosmicznym „Ameryka” i nie wie, co ze sobą począć. Wiedział, że zastosowanie się do rad super-AI zwanej Konstantinem może mieć poważne konsekwencje. Nie myślał jednak, że zostanie przez to wyłączony z walki. Ziem...
  Wiosną 2008 r. otrzymałem ze środowiska pedagogiki społecznej pierwsze sygnały o zaskakującej fali awansów naukowych niektórych nauczycieli akademickich, którzy na Słowacji uzyskiwali habilitację z pracy socjalnej jako rzekomo tożsamej z polskimi dyscyplinami naukowymi - pedagogiką lub socjologią....
Ustalanie zakresu ubezpieczeń społecznych w przypadku, gdy ubezpieczony prowadzi różne rodzaje działalności zarobkowej, niezmiennie sprawia płatnikom składek wiele trudności. Są to sytuacje, gdy dodatkowy tytuł ubezpieczeniowy towarzyszy umowie zlecenia albo innej umowie cywilnoprawnej o pod...
Los nie szczędził jej bólu, cierpienia i upokorzeń. Mimo przeciwności nie poddała się jednak, zawsze wierząc w dobro i próbując przekazać je innym. "Pokuta za grzechy" to obraz trudnej codzienności. Historia walki o stabilizację, godne życie i szczęście....
  Bezcenne wskazówki jak poprawić lub zmienić swoje życie, aby było spełnione i szczęśliwe. Wspaniała i potrzebna książka! Urszula Dudziak Książka zachęca do refleksji nad własnym rozwojem, kształtowaniem umiejętności autentycznego wyrażania siebie w relacjach z innymi oraz słuchaniem innych z uwa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sonia Matyniak

Sonia Matyniak

Wybraniec krwi

Tom I z serii

© Copyright by

Sonia Matyniak & e-bookowo

 

Projekt okładki: Alina Śliwińska

 

Korekta: Patrycja Żurek

 

ISBN 978-83-7859-682-0

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Dla Carie –

za

Ziemianie od lat sądzili, że są jedynymi istotami istniejącymi w kosmosie. Mylili się. Ich planeta ma także innych mieszkańców.

Kiedy z Żelaznego Więzienia uciekła grupa niebezpiecznych Rebeliantów i zaatakowała Ziemię, na odsiecz mieszkańcom wyruszyła grupa najlepszych periańskich wojowników zwanych Agentami. Carson Descartes nie był jednym z nich. Narodzony z piętnem zła nie miał łatwego życia. Do tej pory sądził, że przepełnione krwią i cierpieniem wspomnienia ma już za sobą. Jego misją była nie tylko walka z Rebeliantami, chcącymi przejąć władzę na planecie, ale przede wszystkim ochrona młodszego syna pary królewskiej, Davisa Blake’a. Bezpieczeństwo Davisa od początku było jego priorytetem; poświęciłby dla niego życie. Kiedy Agenci są zmuszeni do tymczasowego odłożenia misji na bok i wyruszają na planetę o nazwie Zetha, by powstrzymać żądnego krwi uzurpatora tronu, Carson nie wie jeszcze, że spotka się twarzą w twarz ze swoją przeszłością oraz najgorszym strachem.

Rozdział 1
Nowe miejsce

Północ byłaby najlepszą porą na polowanie. Właśnie wtedy największe szumowiny wychodzą z ciemnych zaułków miast. Ale nie na tym koncentrował się Carson Descartes, kiedy biegł co tchu przez zaśmiecone ulice Plymouth. Najczarniejsze myśli napływały mu do głowy, a on nie potrafił ich powstrzymać. Nie rozumiał, jak mógł stracić księcia z oczu. Zwykle coś takiego mu się nie przytrafiało. Cechował się sumiennością i wyjątkowo poważnie podchodził do przydzielonej mu funkcji ochroniarza. Na pioruna, jakim więc cudem biegał teraz jak szalony i gorączkowo poszukiwał swego podopiecznego? Dlaczego pozwolił sobie na odwrócenie uwagi? Wiedział przecież, że wystarczy zdekoncentrować się chociażby na kilka sekund, by książę skorzystał z okazji i uciekł. Carson cieszył się, że należy do najlepszych periańskich tropicieli – w innym wypadku nigdy nie udałoby mu się odnaleźć księcia. Z drugiej strony czuł się odrobinę zraniony tym, że jego podopieczny postanowił go zostawić i wybrać się gdzieś sam. Do tej pory sądził, że jest przydatny… A co, jeśli wcale tak nie było?

Znajdował się już blisko celu. Wiedział o tym: tak podpowiadał mu instynkt, który jeszcze nigdy dotąd go nie zawiódł. Zdobył absolutną pewność co do swoich przypuszczeń, gdy kilkadziesiąt kroków od tunelu do jego uszu dotarła wiązanka przekleństw, szczęk mieczy oraz dobrze znany mu szyderczy śmiech. Książę kolejny raz pchał się w kłopoty.

– O, Cars! Nie powiem, że jestem zaskoczony, widząc cię tutaj – odezwał się książę Davis, rzucając na ziemię bezwładne ciało przeciwnika. Niedaleko leżały dwa inne ciała. – Sądziłem jednak, że zjawisz się nieco wcześniej. Czyżby coś zatrzymało cię po drodze?

– Przemieszczałeś się, panie. Nie potrafiłem od razu cię zlokalizować – rzekł Carson zgodnie z prawdą.

– Wymówki – prychnął książę. – Powiedz lepiej, czy pojawiłeś się tutaj z własnej inicjatywy, czy też przysłał cię mój ukochany braciszek?

Cisza ze strony Carsona okazała się być wystarczającą odpowiedzią.

– Ha! Jakież to przewidywalne! – parsknął książę.

– Zrobił to na prośbę Mistrza, który podobno ma dla nas bardzo ważną informację.

– A to ci nowina – westchnął książę Davis, po czym spojrzał na swoje ubranie. – Ew, tyle krwi! A byłem pewien, że tym razem nic mi się nie ubrudzi! Muszę nad tym popracować…

– Ruszamy, panie?

– Tak, tak. Skończyłem na dzisiaj.

Carson posłusznie zaczekał, aż książę doprowadzi się do względnego porządku i ruszy przodem, tak się jednak nie stało, gdyż znienacka jedno z ciał się podniosło. Carson zdążył jedynie zrobić wielkie oczy, zanim uchodzący–za–martwego Rebeliant podniósł w górę sztylet z zamiarem wbicia go w plecy księcia. Davis popatrzył zdziwiony na minę swego ochroniarza, po czym westchnął ciężko, gwałtownie odwrócił się w tył, kopnięciem wyrwał przeciwnikowi broń i powalił go na ziemię. Ciało po raz kolejny już się nie podniosło.

– Jesteś moim ochroniarzem, nie powinieneś był go zaatakować? – odezwał się książę Davis, odwracając się z powrotem do towarzysza.

– Ja… Ja… Wybacz, panie, nie sądziłem, że… – wykrztusił Carson. Czuł wstyd.

– Że wstanie? Ja też nie. To argument, który przemawia na twoją korzyść, więc możesz odetchnąć z ulgą. Poza tym nic mi się nie stało i to drugi dobry argument. Uparte są te rebelianckie dzikusy, nie uważasz?

Nie czekając na odpowiedź towarzysza, książę obrzucił jeszcze leżące na ziemi bez życia ciała trzech Rebeliantów spojrzeniem pełnym satysfakcji, a następnie ruszył w kierunku wyjścia z tunelu. Carson natychmiast podążył za nim. Nie miał zamiaru więcej stracić go z oczu. Za zaniedbanie obowiązku raczej nie zostałby ukarany (z pewnością nie przez Nathana), wiedział jednak, że nie mógłby żyć ze świadomością, że nie zrobił niczego, aby zapobiec niebezpieczeństwu. Na pioruna, gdyby księciu coś się stało… jego życie zakończyłoby się również.

– Weź się w końcu odezwij, bo mam wrażenie, jakbym wcale nie przebywał w towarzystwie, choć umysł wyraźnie mi podpowiada, że ktoś idzie za mną. – Głos księcia przerwał jego rozmyślania.

– Wybacz, panie. Co chciałbyś, abym powiedział?

Carson zauważył, jak ramiona księcia napięły się. Miał tylko sekundę, aby zareagować i zatrzymać marsz, zanim uderzył w plecy podopiecznego, który nagle przystanął na chodniku. Przez moment żaden się nie poruszył; w końcu książę Davis wydał z siebie westchnięcie i odwrócił się powoli, by stanąć ze swym ochroniarzem twarzą w twarz. Nie wyglądał na zdenerwowanego, raczej na zawiedzionego, co w opinii Carsona było stokroć gorsze.

– Dlaczego zawsze zachowujesz się w ten sposób?

– To znaczy jaki, panie? Nie rozumiem…

– Skaczesz wokół mnie jak tresowany piesek. Robisz, cokolwiek rozkażę. Czy jeśli powiedziałbym ci teraz, abyś rzucił się z tego pomostu do rwącej rzeki, to także byś to zrobił?

Carson nie spodziewał się takich słów. Zmroziło go. Przez jakiś czas nie potrafił wykrztusić słowa. Zupełnie nie wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nikt nigdy nie pytał go o zdanie. Która odpowiedź zadowoliłaby księcia?

– Zrobiłbyś to, prawda? Widzę to w twoich oczach. – Książę Davis pokręcił głową z rozczarowaniem. – To nie do pomyślenia, jak nisko cenisz swoje życie.

Carson nie odpowiedział. Davis odwrócił się od niego i ruszył w dalszą drogę, w kierunku willi. Żadne słowo już nie zostało pomiędzy nimi wymienione.

Jak zwykle Carson unikał widoku księżyca. Nie spoglądał w niebo już od kilku lat i nie sądził, że mógłby kiedykolwiek zmienić przyzwyczajenie. Księżyc jest przepięknym ciałem niebieskim, ale pomimo całej swojej urody i przyciągającej jak magnes tajemniczości krążącej wokół niego, Carsonowi kojarzył się z całym złem, jakie go spotkało. Nie miał zamiaru przywołać do siebie strasznych obrazów z dzieciństwa, więc unikał jego widoku. Chyba wolałby być spalonym żywcem na stosie, niż zmuszonym do spojrzenia w niebo nocą.

Po drodze nigdzie nie spotkali żadnych ludzi. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż od dawna trwała godzina policyjna. Gdyby strażnicy pokoju zobaczyli kogokolwiek na ulicy, dany obywatel w najlepszym wypadku otrzymałby ostrzeżenie, a w najgorszym – strzał prosto w głowę. Ziemia nie była już tą samą błękitną planetą jak kilkadziesiąt lat temu. Wiele się zmieniło, odkąd Rebelia postanowiła stworzyć z niej pierwszy przystanek w drodze do przejęcia władzy nad wszechświatem. Kiedy w dwa tysiące dwudziestym roku Rebelianci zaatakowali Ziemię, doszło do wielkiej bitwy pomiędzy nimi, a mieszkańcami planety. Wiele miast na świecie zostało całkowicie zniszczonych, a większość zniknęła z map, jakby nigdy nie istniały. Władze państw musiały zjednoczyć się, pomimo różnic w poglądach. Po raz pierwszy w historii mieli wspólnego przeciwnika. Prawdę o istnieniu życia w kosmosie poznały jedynie najwyżej postawione osobistości w każdym państwie. Pozostałym Ziemianom wmówiono, że ataki zostały przeprowadzone przez terrorystów. Bitwy toczyły się bardzo długo, i ostatecznie Ziemianom udało się zmusić przeciwników do kapitulacji. Nie oznaczało to jednak, że pozbyli się ich na zawsze. Od tej pory mieszkańcy Ziemi poświęcili się odbudowie swoich domów. Tylko tyle mogli zrobić, ponieważ cennych zabytków nie dało się uratować. Podobnie jak przerażającej liczby osób, które zginęły podczas licznych bitew. Ci, którzy przeżyli, uważali się za szczęściarzy. Sądzili, że skoro walki już się skończyły, to teraz wszystko wróci do normy.

Prawda wyglądała tak, że nic już nie było takie samo jak kiedyś.

I miało już nigdy nie być.

Kiedy Carson i książę Davis dotarli na miejsce, pozostali członkowie „rodziny” już ich oczekiwali. Znajdowali się w salonie. Nathan i Kayla siedzieli na kanapie, Letty na fotelu, przyglądając się swojej twarzy w lusterku, a Mistrz krążył wokół pomieszczenia z zamyśloną miną. Gdy książę Davis zatrzymał się przy drzwiach, Carson stanął niedaleko niego. Zauważył, że Kayla trzymała w dłoniach całkiem spory kubełek z lodami i pomyślał, że oddałby wiele, by choć na chwilę zamienić się z nią miejscami. Choć od lodów wolałby pokaźny stosik naleśników.

– Nareszcie jesteście! – zareagował Nathan, kiedy tylko Davis postawił stopę w salonie. – Martwiliśmy się o was!

– No co ty? – Davis przekrzywił głowę, przypatrując się mu. – Powiedz mi coś, czego nie wiem. Zawsze daję sobie radę. Zacznij się wreszcie do tego przyzwyczajać.

– Jestem twoim starszym bratem. Zawsze będę się o ciebie martwił. – Ciepły uśmiech wykwitł na twarzy Nathana, na co Davis przewrócił oczami.

– Dobra, słyszałem, że masz dla nas ważną wiadomość, Mistrzu. Słucham cię.

– Owszem. – Mistrz Normin odwrócił się w ich stronę z wyjątkowo poważnym wyrazem twarzy. – Otrzymałem informację od Rady Starszych, że mam jak najszybciej powrócić na Perianę. To priorytetowa sprawa królewska. Nie mogę i nie chcę zignorować wezwania, dlatego już jutro wybieram się w drogę powrotną na naszą planetę.

– Zaraz, a co stanie się z nami? – Letty odłożyła lusterko i spojrzała na mężczyznę zmrużonymi oczami.

– Właśnie w tej sprawie was tutaj zebrałem. Nie mogę pozostawić was bez opiekuna, dlatego…

– Sądzę, że jesteśmy wystarczająco dorośli, by sami o siebie zadbać, dziękuję bardzo – wtrącił Davis z sarkazmem godnym typowego księcia.

– Nadal jesteś niepełnoletni, Tulresie.

– Już niedługo. I błagam, nie nazywaj mnie tak.

Carson westchnął cicho, słysząc te słowa. Davis od zawsze miał alergię na swoje prawdziwe, periańskie imię. Nienawidził, gdy ktoś zwracał się do niego w ten sposób. Gdyby Mistrz nie należał do bliskich mu osób, to z pewnością w kilka sekund wyciągnąłby miecz z pochwy i uciąłby mu głowę. Tulres w języku periańskim znaczyło tyle, co „światło” lub „świetlny”. Być może stąd wzięło się nazwisko Blake, które w starym języku angielskim wzięło się od słowa „blaec”, co oznaczało kolor czarny.

– Co więc masz zamiar z nami zrobić? – zapytał Nathan.

– Żaden z zarejestrowanych Opiekunów nie może was przejąć, ponieważ mają pełne ręce pracy ze swoimi uczniami. Jest jednak ktoś, komu mógłbym was powierzyć nie tylko dlatego, że nie przydzielono mu uczniów, ale głównie dlatego, że ufam mu bezgranicznie – odpowiedział Mistrz rzeczowym tonem.

– Kto to jest? – zaciekawiła się Kayla i odłożyła na moment łyżkę z lodami.

– Zaczekaj… – rzekł Nathan, uważnie obserwując Mistrza. – Powiedziałeś żaden z zarejestrowanych Opiekunów… Więc ten ktoś nie jest zarejestrowany, tak? Na dodatek nie ma uczniów. Coś przed nami ukrywasz i chcę wiedzieć co.

– Cóż… Nie ma najlepszej drogi, aby to wyjaśnić, więc powiem od razu. Ten wojownik nie jest zarejestrowany, bo jest nim Dezerter.

– Czekaj, co? – wybuchnął Davis. – Dezerter? Znaczy, że on tutaj przebywa? Na Ziemi?

– To przestępca! – oburzyła się Letty. – Cały czas wiedziałeś, że tu jest i nie przekazałeś tej informacji Radzie? Jesteś zdrajcą!

– Letty, dosyć – rozległ się głos Nathana. To wystarczyło, by dziewczyna zamknęła usta. Przywilej dziedzica tronu ułatwiał wiele rzeczy. – Jestem pewien, że Mistrz potrafi to wyjaśnić.

– Tak, jestem ciekaw, co też może powiedzieć. – Davis wyszczerzył w stronę Opiekuna idealnie białe zęby.

Carson nie bardzo rozumiał, dlaczego jego towarzysze tak gwałtownie zareagowali na wiadomość Mistrza. Niewiele wiedział o sprawie z Dezerterem. Nigdy nie angażował się szczególnie w periańskie sprawy. Jego priorytetem była ochrona księcia Davisa, więc tylko na tym się skupiał. Gdzieś słyszał jednak, że Dezerterem nazywano byłego żołnierza królewskiej armii, który opuścił Perianę po tym, jak oskarżono go o zbrodnię. Carson nie znał szczegółów i nie śpieszyło mu się, by je poznać. Skoro jednak Mistrz ufał temu człowiekowi, to tyle wystarczyło, by zgodzić się z jego wolą.

– On nie jest przestępcą – oświadczył Mistrz spokojnym tonem. – Został oskarżony niesłusznie.

– I mówi to człowiek, któremu zgwałcił siostrzenicę? Proszę państwa, oto wszechświat staje na głowie. – Davis wzniósł oczy do sufitu.

– Nie zgwałcił jej. To było fałszywe oskarżenie.

– Jesteś tego pewien, Norminie? – zareagował Nathan.

– Tak. Absolutnie.

– Mnie to wystarczy.

– Chyba sobie żartujesz? – Davis wytrzeszczył oczy na brata. – Chcesz nas oddać w ręce przestępcy?

– Skoro Mistrz twierdzi, że ten człowiek nie jest przestępcą, to ja mu wierzę – oświadczył Nathan i natychmiast przeszedł do najważniejszej kwestii. – Gdzie można znaleźć Dezertera?

– W nowym mieście o nazwie Dammar, w pobliżu Chicago.

– To bardzo pomocne – prychnął Davis.

– Hmm, więc chyba ruszamy, tak? – Kayla poderwała się z miejsca. – Jestem gotowa na poznanie nowych ludzi!

– Jest jeszcze jedna ważna rzecz, kochani – uprzedził Mistrz. – On odrzucił od siebie nasze dziedzictwo, by wtopić się w tłum na Ziemi. Uciekł z Periany dawno temu i ma zapewne do nas pewien… żal.

– Super, jeszcze nas pozabija – mruknął Davis pod nosem.

– Jeśli powiecie mu, kim jesteście, z pewnością was wysłucha.

– Przed czy po tym jak nas wypatroszy?

Nathan posłał bratu ostre spojrzenie, na co książę Davis przewrócił oczami.

– Gdzie dokładnie mieszka ten człowiek?

– W tym problem, że nie wiem – powiedział Mistrz tonem zmęczonego człowieka. – Z trudem udało mi się wyłapać jego sygnał i zlokalizowałem go w Dammar. Dokładnych danych nie udało mi się uzyskać. Świetnie się maskuje. – Tu Mistrz uśmiechnął się lekko. – Nie powinno mnie to dziwić, sam go przecież szkoliłem.

– Był twoim uczniem? – zdziwiła się Kayla.

– Owszem. I to najlepszym z najlepszych. Przede wszystkim łączyła nas wielka przyjaźń. Jestem pewien, że odpowiednio się wami zajmie.

– Mogę wiedzieć, co w twoim słowniku oznacza słowo „odpowiednio”? – wtrącił Davis.

– Wystarczy – rzekł Nathan. – Nie ma sensu tracić więcej czasu. Pakujmy się i lećmy na poszukiwanie tego człowieka.

Wszyscy natychmiast poderwali się z miejsc i podążyli za Nathanem. Nawet jeśli chłopak nie byłby pierworodnym synem królewskiej pary i dziedzicem tronu Periany, to i tak każdy by go słuchał, ponieważ posiadał naturalny instynkt przywódcy, a także taki typ osobowości, że bez słownego zapewniania każdy wiedział, że można na nim całkowicie polegać. Nieraz już udowodnił, że nie bez przyczyny stał się autorytetem dla wszystkich Agentów.

Kiedy wszystko zostało przygotowane, każdy zszedł na dół z walizką, aby pożegnać się z Mistrzem oraz gospodynią willi, czyli Margaret Cassilis. Wszyscy nazywali ją Maggie. Była zwykłą, szarą mieszkanką Ziemi, którą Mistrz wyrwał z rąk rodziny. Traktowano ją tam wyjątkowo karygodnie – musiała im usługiwać oraz bito ją, często do krwi, ale najgorsze było to, że kobieta przyjmowała wszystko z pokorą, przekonana, że jej życie nie może inaczej wyglądać. Carson niegdyś miał ten sam problem. Oboje się mylili. W willi Mistrza Maggie odnalazła radość w prowadzeniu gospodarstwa oraz sens życia, a przede wszystkim spełniła swoje największe marzenie: została matką. Nie biologiczną, najwyraźniej jeszcze nie był na to czas, ale za to stała się prawdziwym rodzicem dla Davisa i Nathana, którzy przylecieli na Ziemię jeszcze jako dzieci i potrzebowali matczynej opieki. Dała im wszystko, co najlepsze, nie przejmując się faktem, że urodziła ich inna kobieta ani tym, że pochodzili z innej planety. Zobaczyła w nich zagubione dzieci i zwyczajnie przyjęła pod opiekę. Potrafiła sobie poradzić nawet z niesfornym Davisem, za co Carson skrycie ją podziwiał. Nie każdy miał w sobie tyle cierpliwości oraz dobrej woli, aby wytrzymać z młodszym księciem.

– Uważajcie na siebie, moje wspaniałe duszyczki. – Maggie uśmiechnęła się przez łzy i ucałowała każdego z Agentów w czoło. – Bardzo was kocham. Mam nadzieję, że będziecie mnie odwiedzać, choćby raz na jakiś czas. Będę za wami strasznie tęsknić.

– Spokojnie, Maggie. – Nathan popatrzył na nią i czułym gestem otarł jej łzy z twarzy. – Nie zapomnimy o tobie. I oczywiście, że będziemy cię odwiedzać.

– Zgadza się – przytaknęła Kayla z entuzjazmem. – My także bardzo cię kochamy i będziemy bardzo za tobą tęsknić.

– Przecież jeszcze się zobaczycie – jęknął Davis, dotychczas stojący raczej na uboczu. – Czy możemy już ruszać w drogę? Nie każcie mi was prosić, bo umrę z zażenowania.

– Możesz sprawić, żeby prosił? – zwróciła się Letty do starszego z królewskich braci.

– Technicznie rzecz biorąc tak, ale nie chcę tego robić – odpowiedział Nathan. – Skoro jesteśmy już w komplecie, to możemy ruszać.

******

Z Plymouth w stanie Massachusetts do nowego miasta, Dammar w dawnym stanie Illinois, nie jest łatwo się dostać, jednak dla osób obdarzonych możliwością poruszania się w powietrzu, nie stanowiło to żadnego problemu. Latanie jest wyjątkowo pożyteczne, nie tylko dlatego, że dzięki temu można poczuć się prawdziwie wolnym i szczęśliwym, ale przede wszystkim można ominąć uciążliwe korki na ulicach czy denerwujące oczekiwanie na pociągi, autobusy i samoloty. Carson wiedział z doświadczenia, jak niekomfortowe jest podróżowanie ziemskimi środkami transportu. Z miejsca do miejsca ich podróż liczyłaby sobie ponad sześćset kilometrów, pewnie z przesiadkami, a to z kolei oznaczałoby dodatkowe koszty. Żaden Agent nie był biedny – dzięki staraniom Opiekunów mieli na koncie sporo pieniędzy na własne potrzeby. Po co jednak marnować je na transport, skoro można dostać się do celu całkowicie bezpłatnie i dzięki swoim umiejętnościom? Davis zawsze mówił: „Nie warto komplikować sobie życia. Trzeba podążać skrótami.”. Póki co, źle na tym nie wyszedł.

– Dobra, i co dalej? – zapytał Davis, gdy wylądowali bezpiecznie na miejscu pod osłoną nocy. – Rozbijemy namiot i będziemy w nim spać?

– A masz może jakiś inny pomysł? – odparł na to Nathan.

– Znajdźmy mieszkanie – odezwała się Letty.

– Tak, to takie oczywiste – prychnął Davis.

– Cóż, będziemy musieli ten raz zasnąć pod gołym niebem, a od rana wyruszymy na poszukiwanie domu – zadecydował Nathan.

Nikt się nie sprzeciwił, nawet Davis. Każdy rozłożył się na trawie niedaleko drzew. Nie było to zbyt wygodne, ale z pewnością można było zasnąć. Carson jednak długo walczył ze znużeniem, cierpliwie oczekując chwili, w której Davis zamknie oczy i odpłynie w sen. Pozostali Agenci już drzemali, łącznie z Letty, która powinna przecież strzec Nathana. Carson westchnął i zamknął powieki jako ostatni. Nie musiał przejmować się trzymaniem warty. Obudziłby go nawet najdrobniejszy szelest. Dawno temu już wykształcił w sobie ten instynkt – między innymi z tego powodu Rada Starszych pozwoliła mu objąć funkcję ochroniarza młodszego z książąt. Był gotów zaatakować wszystkich i wszystko, co choćby spróbowałoby się do nich podkraść. Z Carsonem nie było żartów, każdy to wiedział. A jeśli nie wiedział, to cóż… marnie kończył.

Nagle usłyszał szelest i poderwał się z miejsca, zanim jego umysł miał w ogóle szansę zarejestrować, co się dzieje. Chwycił za miecz i natychmiast poczuł się pewniej, trzymając rękojeść w dłoni. Rozejrzał się uważnie wokół, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nadal trwała noc; na niebie nie było widać ani jednej chmury, dzięki czemu wyraźnie mogły jaśnieć gwiazdy, a wśród nich idealnie okrągły księżyc, którego światło padało akurat w miejsce, gdzie spali Agenci. Carson uznał to za wyjątkowo niedobry znak. Jego instynkt zwykle się nie mylił, a teraz wyraźnie mu podpowiadał, że coś jest nie w porządku. Postanowił włączyć do akcji swój unikalny talent, czyli superwzrok, i zaczął skanować okolicę. Dopiero wtedy zauważył człowieka ukrywającego się za jednym z grubszych drzew. Był to mężczyzna w wieku koło czterdziestki, z długimi, brązowymi włosami związanymi z tyłu głowy oraz tego samego koloru oczami, skierowanymi prosto na Carsona. Widać było, że mężczyzna nie odczuwał strachu, jednak mimo to przezornie wolał pozostać w ukryciu. Czego mógł chcieć? Kim był? Carson nie mógł być pewien co do intencji nieznajomego, dlatego wolał nie ryzykować. Nie namyślając się długo, ugiął nogi w kolanach, przyczaił się i niczym drapieżnik skoczył w kierunku mężczyzny, unosząc miecz wysoko w górę.

Rozdział 2
W domu Dezertera

Szkarłatna ciecz plamiła cały teren. Agonalne krzyki dzieci rozciągały się echem i wwiercały w umysł, pozbawiając go logicznego myślenia. Śmierć spokojnym krokiem przemierzała równinę, zbierając żniwo. To był jej dzień. To był jej czas i korzystała z tego faktu, żerując wśród umierających, małych żołnierzy. Ta misja nie miała się tak skończyć. Wszyscy mieli być bezpieczni. Wszystko miało być pod kontrolą…

Davis obudził się zlany potem. Z grymasem na twarzy, przetarł zaspane oczy oraz mokre czoło, po czym spojrzał przed siebie, na gałęzie pełne liści, przez które prześwitywały srebrzyste promienie księżyca. Przez kilka sekund zupełnie nie wiedział, gdzie właściwie się znajduje. Potem dotarło do niego, że leży w trawie w pobliżu miasta o nazwie Dammar, dokąd wysłał ich Mistrz Normin z misją do wypełnienia. Teraz powinien słyszeć tylko szum drzew, ewentualnie pohukiwanie sowy. Dlaczego więc do jego uszu dochodził brzęk uderzania stali o stal? Brzmiało to zupełnie jakby… jakby właśnie trwał pojedynek!

Natychmiast zerwał się na równe nogi. Wszelkie inne myśli wyparowały mu z głowy. Z ochotą ruszył naprzód, w kierunku, z którego dochodziły odgłosy pojedynku. Stąpał powoli i ostrożnie, by nie dać przeciwnikom znać o tym, że nadchodzi. Wybierał swe ścieżki z namysłem; nie chciał, aby padające na ziemię promienie księżyca zdradziły jego pozycję. Musiał wtopić się w tło jak kameleon. Może i często rzucał się do starcia ze śmiercią, ale mimo to potrafił raz na jakiś czas wykazać się „zdrowym rozsądkiem”. Poza tym nie chciał zginąć tak po prostu wśród drzew. Marzył o tym, by umrzeć honorowo, jak na wojownika z Elity przystało, a więc najlepiej podczas wielkiej bitwy.

Gdy znalazł się dostatecznie blisko, skoczył w krzaki i ostrożnie z nich wyjrzał, by przyjrzeć się walczącym. Tutaj brzęk wydawany przez uderzenia miecza o miecz charakteryzował się większym natężeniem. Nie było wątpliwości, że właśnie odbywał się pojedynek. Oczom księcia ukazały się dwie postawne sylwetki. Zdawały się tańczyć w świetle księżyca. Jedną rozpoznał od razu. Był to Carson Descartes, jego ochroniarz. Na jego trójkątnej, bladej twarzy widniał wyraz koncentracji. Lekko kręcone, czarne włosy rzadko były wyzwalane od duszącej je czapki z daszkiem, więc teraz korzystały z wolności i unosiły się przy każdym podmuchu wiatru. Duże, zielone oczy, jaśniejsze od oczu Davisa, skupiały się wyłącznie na swoim przeciwniku i uważnie obserwowały każdy jego ruch. Usta zacisnął w wąską linię. Był prawdziwym wojownikiem i właśnie pokazywał próbkę swoich umiejętności. Z kolei postać, z którą walczył Carson, nie wydawała się Davisowi ani trochę znajoma, co było zadziwiające choćby ze względu na fakt, że ów mężczyzna całkiem sprawnie posługiwał się mieczem. W takim przypadku istniały dwie możliwości: albo był to Rebeliant, albo światowej klasy ziemiański szermierz. Tylko co taki szermierz robiłby wśród drzew o trzeciej nad ranem?

Nieważne. Ważne było to, że Carson dawał nieznajomemu przyjemnego dla oczu łupnia.

Davis z chęcią posiedziałby dłużej i obserwowałby pojedynek, ale zaczął czuć się niekomfortowo i musiał spasować. Poza tym nie mógł przecież pozwolić, aby Carson zabił tego człowieka. Nie dlatego, że był wielkoduszny, bo nie był – tylko dlatego, że musiał się dowiedzieć, kim był ten mężczyzna i czego tutaj szukał.

– Carson! – zawołał ostrym tonem, wychodząc z cienia. – Co robisz?!

Jego pojawienie się podziałało na ochroniarza lepiej niż kubeł zimnej wody.

Carson pośpiesznie odskoczył od przeciwnika, jednak nie opuścił miecza. Zawsze był wyjątkowo czujny i nieufny wobec każdego.

– Ten człowiek nas obserwował, panie. Nie mogłem nie zareagować – odparł, nie spuszczając wzroku z nieznajomego.

– Kto to jest? – spytał Davis, przyglądając się mężczyźnie uważnie.

– Właśnie tego próbowałem się dowiedzieć, panie.

– Obijając mu twarz? – Książę spojrzał na ochroniarza i uniósł wymownie w górę jedną brew. To była sztuczka, którą nie każdy potrafił opanować, a jemu wychodziło to perfekcyjnie.

– Ja…

– Dobra robota, przyjacielu! – zawołał Davis i z entuzjazmem poklepał go po plecach. – Szybko się uczysz! – Następnie zwrócił się do nieznajomego, który nerwowym spojrzeniem przeskakiwał z jednej postaci na drugą. – Hej, ty! Coś ty za jeden? Lepiej się przyznaj, bo ze mną nie ma żartów!

– Przesłuchiwania to raczej mój obowiązek. – Niespodziewanie zza drzew wynurzyła się dość barczysta sylwetka starszego brata Davisa.

– A ty co tu robisz, Nate? – odparował z wyrzutem młodszy książę. – Nie powinieneś spać?

– To samo pytanie mógłbym tobie zadać, braciszku.

Davis skrzywił się nieznacznie. Powinien już dawno temu zrozumieć, że Nathan już taki był. Miał najwyższy autorytet wśród wszystkich Agentów nie tylko przez fakt, że narodził się jako następca tronu Periany, ale głównie przez to, że pełnił funkcję najwyższego dowódcy, szefa wszystkich żołnierzy. Nie było to niczym zaskakującym. Nathan od dziecka wyróżniał się niezwykłym instynktem przywódczym oraz zadziwiającym jak na dziecko poczuciem odpowiedzialności za siebie i za innych. We wszystko angażował się całym sobą i tak mu już zostało… Davis nie uważał, by było to coś złego, jednak strasznie działało mu to na nerwy. Chciał czasem zrobić coś bez obecności starszego brata dyszącego mu w kark. Nie potrzebował niczyjej pomocy.

– Obudziły mnie dziwne odgłosy, byłem ciekaw, co się dzieje. – Davis wzruszył ramionami.

W tym momencie wzrok Nathana skierował się w stronę nieznajomego, który dotychczas stał cicho i przyglądał się swoim przeciwnikom. Davis był naprawdę zdumiony, że ten człowiek jeszcze nie skorzystał z okazji i nie spróbował uciec. Oczywiście miał on nikłe szanse na sukces, ale przecież spróbować zawsze można, prawda?

– Kim jesteście? – odezwał się w końcu mężczyzna.

– Jestem Sorial Ristes Drugi, najstarszy syn Ristesa, króla planety Periana. – odpowiedział Nathan, spoglądając na nieznajomego w tak intensywny sposób, jakby chciał zobaczyć jego duszę.

– Co ty…?! – wrzasnął Davis, nie dowierzając własnym uszom.

– Zaufaj mi – powiedział Nate telepatycznie, nie odwracając wzroku od przybysza.

– Łatwo ci mówić. To intruz, a ty mu się przedstawiasz? Mało tego, podajesz mu prawdziwe imię!

– To nie jest zwyczajny Ziemianin. Nie sądzę też, aby był Rebeliantem.

– Wejdź mu do głowy i po sprawie.

– To mnie właśnie w nim zaintrygowało, że nie potrafię. Ten człowiek umie wznieść mentalny mur, który chroni przede mną jego umysł. Sądziłem, że coś takiego potrafi zrobić jedynie Mistrz Normin.

– Zaraz, czekaj… Myślisz, że ten ktoś to jest Jaskin, ten, którego mieliśmy odnaleźć?

– Nie mam pewności, ale to najlogiczniejsze wytłumaczenie. Poza tym nie dziwi cię choć trochę fakt, że po pojedynku z Carsonem ten człowiek nadal może ustać na nogach?

To sprawiło, że z Davisa uszło powietrze. Burknął coś jeszcze w niezrozumiały sposób, jednak wiedział, że Nathan ma słuszność. Nie odpowiedział już nic, zamiast tego ledwie zauważalnie kiwnął mu głową na znak, aby kontynuował, po czym ponownie skierował uwagę na nieznajomego. Cała ich telepatyczna rozmowa trwała tylko kilka sekund; nikt nie był w stanie niczego zauważyć.

– Jaką mam pewność, że nie oszukujesz? – zapytał nieznajomy poważnym tonem.

Nathan nie odezwał się. Zamiast tego odwrócił się lekko w bok w taki sposób, aby mężczyzna zobaczył go z prawego profilu i odgarnął z karku jasne blond włosy. Jego znamię było brązowe i miało kształt gwiazdy splecionej z piorunem. Takie znamiona nosili wyłącznie członkowie periańskiej rodziny królewskiej. Na ten widok oczy nieznajomego rozszerzyły się, po czym mężczyzna gwałtownym ruchem upadł na kolana i pochylił się do przodu tak bardzo, że czołem dotykał ziemi. Widząc to, Nathan lekko się skrzywił, a Davis przewrócił oczami.

– Panie mój! Powinienem się domyślić, że to ty! Błagam o wybaczenie!

– Nic złego się nie stało. Proszę, powstań. Na tej planecie nie jestem księciem tylko żołnierzem, jak każdy Agent – odparł na to Nathan dobrotliwie.

– Co? Jak to? Jesteś pierworodnym synem króla, panie! To nie przystoi dziedzicowi tronu! Co stanie się z ludem periańskim, jeśli stracisz życie? – Mężczyzna autentycznie przejął się taką możliwością.

– Pozwól, że to ja będę decydował o tym, co mi przystoi a co nie, przyjacielu.

– Wybacz, panie, nie chciałem cię obrazić…

– Nie obraziłeś. A teraz proszę, powstań z klęczek. Przedstawiam ci mojego młodszego brata, Davisa oraz jego ochroniarza, a zarazem naszego wiernego towarzysza, Carsona Descartesa. – Nate wskazał na stojących w pobliżu nastolatków. – Są jeszcze z nami dwie dziewczyny, Kayla i Letty. Śpią niedaleko stąd. Przybyliśmy w pokoju. Domyślam się, że nazywasz się Jaskin Darlo i swego czasu byłeś uczniem Mistrza Normina?

– Owszem – przytaknął mężczyzna po tym, jak stanął na nogi. – Jednak zostawiłem za sobą tamto życie. Teraz nazywam się Stephen Roberts i jestem policjantem. Służę mieszkańcom miasta. Przynajmniej tak mogę zapracować na ich życzliwość i gościnę.

– To bardzo szlachetne z pańskiej strony, panie Roberts – powiedział Nathan i uśmiechnął się do niego.

– Staram się, jak mogę. – Dezerter odwzajemnił uśmiech. – Zapraszam was do mojego domu.

Pan Roberts ruszył przodem, Nathan zaraz za nim, następnie Davis. Carson oświadczył, że zbudzi dziewczyny i szybko do nich dołączą. Droga do miasta nie była długa, ale dla Davisa wydawała się wiecznością. Urodzony z talentem superszybkości, przyzwyczaił się, że wszędzie może dotrzeć w bardzo krótkim czasie. Teraz nie mógł użyć swoich szczególnych umiejętności, chociażby dlatego, że nie wiedział, gdzie znajduje się dom Dezertera. Szedł więc z tyłu, podczas gdy dwójka osób idąca przed nim pogrążyła się w cichej rozmowie. Gdyby tylko chciał, Davis mógłby się im przysłuchiwać, ale zupełnie nie interesowała go ich wymiana zdań.

Gdy dotarli wreszcie na miejsce, Davis odetchnął z ulgą. Mięśnie pulsowały mu w nogach od wstrzymywania naturalnej dla niego szybkości, a poza tym oczy prawie same zamykały mu się z przemęczenia. Był typem, który lubił porządnie się wysypiać, a teraz umknęło mu kilka godzin po tym, jak przebudziły go odgłosy pojedynku Carsona z Dezerterem.

Już ledwo powłóczył nogami, ale mimo to udało mu się trochę przyjrzeć domostwu Dezertera. Fakt, nie był to jakiś specjalnie duży ani bogato urządzony budynek, jednak miał swój urok. Wyglądał jak zwykła, murowana chatka, jednak widać było gołym okiem, że gospodarz powziął pewne czynności zabezpieczające przed włamaniem. W końcu pracował jako policjant. A może chodziło w tym o coś więcej niż tylko o zwyczajnych złodziei?

Kiedy wszyscy zebrali się przy domu Robertsów, weszli do środka, a w korytarzu ściągnęli buty, jak przystało na dobrze wychowanych ludzi. Już od progu powitał ich kobiecy wrzask. Davis poczuł, jak oczy mu się wytrzeszczają, co go zaszokowało. Do tej pory z ledwością udawało mu się otwierać powieki! Carson instynktownie przysunął się do niego, gotowy w każdej chwili do obrony swego podopiecznego. Nathan z kolei zrobił krok w tył, zaciekawiona Kayla wyjrzała naprzód, a Letty… Cóż, można stwierdzić, że zachowała zimną krew. A jeśli Dezerter sprowadził ich prosto w pułapkę? Nieświadomie każdy z młodych Agentów wstrzymał oddech. Tymczasem pan Roberts z przepraszającą miną odwrócił się do swoich gości.

– Wybaczcie, zapomniałem was ostrzec…

– Masz w domu potwora? – odezwał się Davis.

– To potwory istnieją? – zdziwiła się Kayla.

– Wierz mi, istnieją. – Twarz Robertsa na moment spoważniała, po czym zerknął nerwowo w tył.

W tym momencie na korytarz wypadła niska, ciemnowłosa kobieta z patelnią w ręku. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Jej brązowe włosy były związane w kok z tyłu głowy, a ubrana była w szary szlafrok. Na nogach zaś miała różowe klapki. Zmierzyła każdego z gości ostrym spojrzeniem. Kiedy jej wzrok spoczął na nim, Davis nie potrafił powstrzymać dreszczu przebiegającego mu po kręgosłupie. Czy istniały potwory, czy nie – to nie miało akurat znaczenia. Faktem zaś było, że ta kobieta była straszna (jak na mieszkankę Ziemi).

– To właśnie jest moja żona.

Zbyt wielkiej dumy nie było słychać w głosie Dezertera. Czyżby żałował decyzji o zawarciu z nią związku małżeńskiego? Każdy inny człowiek by żałował…

– Kto to jest? – Kobieta wskazała oskarżycielskim palcem na przybyszów, a pełen gniewu wzrok utkwiła w mężu.

– Cóż… To są… Hmm… – Dezerter nerwowo tarł palcami o spodnie niczym małe dziecko stojące przed wściekłą matką. – To są moi rodacy.

Pani Roberts zmrużyła oczy i podeszła bliżej. Davis zwalczył w sobie chęć ucieczki. Jak by to w ogóle wyglądało, gdyby wojownik z Elity uciekał przed ziemiańską kobietą?

– Co takiego? Nie są wcale do ciebie podobni.

– Bo nie jesteśmy spokrewnieni przez krew, tylko pochodzimy z jednej planety.

– Może usiądźmy i porozmawiajmy na spokojnie, zgoda? – wtrącił Nathan, uśmiechając się łagodnie.

– Przejdźcie do salonu, a ja zrobię wam ciepłej herbaty. Na pewno przemarzliście na kość wśród tych drzew! – zaproponował Dezerter i ochoczo pomaszerował w stronę kuchni.

Davis nie czekał, aż gospodyni łaskawie zaprowadzi ich do odpowiedniego pomieszczenia. Nadal nie sprawiała wrażenia sympatycznej, wręcz przeciwnie: miała minę, jakby chciała ich wszystkich wykopać jak najdalej stąd. Dlatego ruszył przodem i sam znalazł salon, po czym usiadł na fotelu przy kominku. Wydawał mu się najwygodniejszym miejscem.

Oprócz fotela i kominka znajdował się tam obszerny regał, który aż uginał się od ilości książek. Były to opasłe tomy, zapewne zawierające jakieś historyczne pogadanki. Wśród nich zobaczył tylko jedną znajomą pozycję, mianowicie Kodeks Praw Periany. Skąd Dezerter wziął tę książkę? Jak udało mu się ją przenieść z jednej planety na drugą?

Po prawej stronie fotela znajdował się telewizor, który akurat był włączony i pokazywał lokalne wiadomości. Znowu ktoś kogoś zaszlachtował. Policja znalazła ciało, ale nie mordercę. Jak tak dalej pójdzie, to Ziemianie wyrżną się w pień i nie będzie już kogo ochraniać…

Całe pomieszczenie zostało pomalowane na ciepły, miodowy kolor. W oknach zawieszono muślinowe zasłony, a na parapetach stały roślinki. Światło zapewniała jasno świecąca lampa zamontowana na białym suficie.

Skoro Davis zajął fotel, pozostali ulokowali się na beżowych, całkiem wygodnych kanapach. Nie dotyczyło to gospodyni domostwa, która stanęła przy ścianie z założonymi na klatce piersiowej rękami i obserwowała wszystkich jak jastrząb gotowy do ataku.

– Może zacznę – odezwał się Nathan, patrząc prosto na gospodynię domu. – Nazywam się Sorial Ristes Drugi, jestem księciem Periany. Może najpierw powie nam pani, co pani o nas wie?

Kobieta powiodła uważnym spojrzeniem po twarzach zebranych w jej salonie osób. Po chwili zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech.

– Wiem, że Periana jest planetą bardzo oddaloną od Ziemi, na której kilkadziesiąt lat temu doszło do buntu przeciwko władzy. Zorganizował ją niejaki Narior. Jego celem było przejęcie tronu. Udało mu się przekonać wielu ludzi do swojego planu zmiany władcy i pewnego dnia zaatakował królestwo. Rozpoczęła się krwawa bitwa, w której wielu niewinnych ludzi straciło życie. Król Periany i jego armia zwyciężyli, a buntowników, odtąd zwanych Rebeliantami, zamknięto na innej planecie, aby nie mogli już nigdy nikogo skrzywdzić.

– Zgadza się, tak właśnie było – przyznał Nathan z bladym uśmiechem na twarzy.

– Wiem też, że Stephen, kiedy jeszcze znajdował się na Perianie, miał romans z niejaką Viled, córką Nariora. – Tu gospodyni posłała mężowi pełne dezaprobaty spojrzenie, pod wpływem którego Dezerter jakby skurczył się w sobie. – Owa Viled oskarżyła go publicznie o gwałt, a także o uczestnictwo w spisku wymierzonemu przeciwko królowi. Skazanoby go na śmierć, gdyby nie opuścił planety. Kiedy uciekł, trafił tutaj.

– Teraz nie tylko ma rodzinę, ale i służy ludności. To bardzo szlachetne z jego strony. – Nathan posłał mu spojrzenie pełne wdzięczności. – Może pani być z niego dumna, bo my z pewnością jesteśmy.

– Co właściwie robicie na Ziemi? – zapytał Dezerter, pośpiesznie prostując sylwetkę.

– Przybyliśmy tutaj kilkanaście lat temu po tym, jak dowiedzieliśmy się o ucieczce Rebelii z Żelaznego Więzienia – odpowiedział Nathan z poważną miną na twarzy.

– Co takiego? Udało im się uciec? – Roberts aż sapnął z wrażenia.

– Tak. Jesteśmy tutaj, aby was chronić. Mam tu na myśli wszystkich Ziemian – wyjaśnił starszy książę.

– A więc Rebelianci ukrywają się na Ziemi? Skąd wziął się u nich ten chory pomysł? – parsknął Dezerter.

– Chcą przejąć tu władzę, a potem podbijać po kolei każdą planetę – odezwał się Davis, wpatrując się w palący się w kominku ogień. – Wara twierdzi, że chce się tylko zemścić za śmierć ojca, ale to wyjątkowo kiepska przykrywka. Tak naprawdę pragnie zdobyć władzę i to najlepiej nad całym wszechświatem. Co jak co, ale ambicji jej nie brakuje.

– Wara? – powtórzył Roberts. – Kto to jest? Rozumiem, że zarządza Rebeliantami?

– To nie do wiary, że jeszcze nie skojarzyłeś faktów, człowieku.

– Dave – westchnął Nathan, po czym zwrócił się bezpośrednio do gospodarza. – Wara to nie kto inny jak znajoma ci Viled, córka Nariora.

Roberts gwałtownie zbladł jak ściana. To musiało być dla niego wyjątkowo ciężkie przeżycie. Sądził, że jest wolny i może w spokoju wieść nowe życie, a nagle cała jego przeszłość wróciła, by go nawiedzać niczym zjawa z najgorszego koszmaru. Wszyscy wpatrywali się w niego ze współczuciem. Z wyjątkiem Davisa, który nadal wpatrywał się w ogień.

– To bardzo wiele do przyswojenia naraz – wybąkał gospodarz łamiącym się głosem, po czym wziął głęboki wdech i głośno wypuścił powietrze z płuc. – Może zakończmy na dzisiaj naszą dyskusję. Julie, mógłbym cię prosić, abyś przygotowała pokoje dla gości?

– Dobrze – przytaknęła skwapliwie gospodyni i cicho opuściła salon.

– Dziękujemy panu i pańskiej żonie za wyrozumiałość. To bardzo wiele dla nas znaczy – rzekł Nathan.

– Chociaż tyle mogę zrobić dla dwójki książąt i ich towarzyszy – uśmiechnął się Dezerter, ale ten uśmiech nie dosięgnął jego oczu. – Może chcielibyście coś zjeść? Mógłbym coś dla was upichcić…

– Nie trzeba, jedliśmy już kolację.

Po powrocie pani Roberts zaprowadziła wszystkich do odpowiednich pokojów. Ten, w którym chłopcy zostali ulokowani, nie był duży, ale dla nich wystarczający. W środku znajdowało się tylko jedno łóżko, które postanowili przekazać Nathanowi. Davisowi i Carsonowi z kolei musiały wystarczyć koce i niewielkie poduszki. I podłoga, oczywiście. Z pewnością była to lepsza opcja od trawy, w której aż roiło się od robaków.

A Davis nie cierpiał robaków.

Znudzony, młodszy książę wyszedł z pokoju i ruszył w kierunku łazienki. Musiał się trochę odświeżyć, poza tym należało mu się trochę relaksu od życia. Zanim jednak trafił na miejsce, zaburczało mu w brzuchu. To wystarczyło, by na moment odłożyć w czasie zamiar wzięcia prysznica na rzecz czegoś do przegryzienia. Jedzenie zawsze było jednym z ważniejszych punktów w życiu każdego Periańczyka.

Davis planował przemknąć do kuchni i skrupulatnie przeszukać lodówkę, ale zamiast tego dotarł z powrotem do salonu. Już miał się odwrócić i odejść, gdy nagle jego uwagę zwróciła pewna fotografia, stojąca na jednej z półek regału. Wcześniej jej nie zauważył, gdyż przytłoczyła go ilość znajdujących się tam książek.

Na zdjęciu znajdowała się mała dziewczynka. Mogła liczyć sobie z jakieś dwa, może trzy lata. Miała ładne, miedziano–rude włosy okalające jej pulchną, zarumienioną twarzyczkę. Uśmiechała się szeroko, ukazując dwa ząbki, a jej wielkie, orzechowe oczy lśniły radością. Była ubrana w zieloną sukienkę w kwiatki, a na nogach miała sandały. Znajdowała się w ramionach Stephena Robertsa ubranego w służbowy mundur. Miał związane do tyłu włosy i wyglądał na szczęśliwego. Dziewczynka miała na głowie jego czapkę policyjną. Musieli znajdować się na komendzie, ponieważ zza ich pleców wyglądały twarze kilku uśmiechniętych policjantów.

Davis nie potrafił odwrócić wzroku od postaci dziewczynki. Nie mogła być córką Robertsów; żadne nie miało rudych włosów. Może została adoptowana? Książę potrząsnął głową, jakby budził się z drzemki, po czym zwrócił swą uwagę na fotografie stojące obok. Jedno z nich przedstawiało chłopca, który nie mógł być starszy od dziewczynki. Był zaskakująco podobny do Dezertera: wyglądał niemal jak jego mini kopia. Miał burzę rozczochranych, brązowych włosów oraz błyszczące, orzechowe oczy. Jego nos był trochę zadarty i odstawały mu uszy, jednak nie sprawiał wrażenia zakompleksionego, wręcz przeciwnie: był szczęśliwy. Akurat znajdował się w ogrodzie, miał na sobie koszulkę w paski i ciemnozielone spodenki. Klęczał przy balii z wodą, w której stało nieduże zwierzę o wyglądzie psa skrzyżowanego z wilkiem.

– To jest mój syn, Gray – rozległ się znienacka głos Dezertera.

Davis gwałtownym ruchem odskoczył od regału i spojrzał na gospodarza. Mężczyzna miał smutny wyraz twarzy, a oczy sprawiały wrażenie, jakby wcale nie znajdował się w salonie, tylko daleko, daleko stąd.

– Teraz ma szesnaście lat. Nie ma go w domu, spędza tę noc u kolegi.

– A ta dziewczynka?

– To moja córka, Aliseya. – Mężczyzna podszedł do regału i chwycił w dłonie fotografię z dziewczynką. Davis przysiągłby, że widział łzy w jego oczach.

– Aliseya? Dziwne imię – skwitował Davis. – Skąd taki wybór?

– Połączyłem ziemiańskie imię Alison z periańskim imieniem Raniya.

– Co oznacza to drugie imię?

– Nadzieję – odpowiedział Dezerter i zamknął oczy. – Powinieneś pójść spać, książę. Już późno.

Davis nie odwrócił się więcej. Skierował się prosto pod prysznic, a stamtąd do pokoju. Nathan spał już w łóżku, a Carson siedział na podłodze. Davis machnął na niego ręką, by się położył, po czym wsunął się pod koc i natychmiast zasnął.

Rozdział 3
Tajemnicze zniknięcie

Tego dnia Carson jak zwykle wstał wyjątkowo wcześnie, krótko po wschodzie słońca. Ubrał się cicho i wymknął się na zewnątrz, zabierając ze sobą broń. Chciał zabrać się za trening. Nie miał żadnego przeciwnika, musiał go sobie wyobrazić, co nie było trudnym zadaniem, ponieważ spotykał ich niemal codziennie na swojej drodze. Udał się za miasto, aby nikt go nie zobaczył. Nie robił nic złego, ale nie sądził, by ludzie, widząc gościa wymachującego mieczem, nie pobiegli na najbliższą komendę policji. Poza tym preferował spokój i ciszę, by móc się bez przeszkód skoncentrować. Pogoda była w sam raz na wycieczkę za miasto: nie za gorąca i nie za chłodna. Na niebie leniwie płynęły kłębiaste chmurki, zza których raz po raz wyglądało słońce. Carson nie zobaczył po drodze żadnych ludzi, co nie było niczym zaskakującym. Najprawdopodobniej wszyscy jeszcze spali.

Zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, w którym spędzał poprzednio noc z towarzyszami i w którym walczył z Dezerterem. Nie był tam tak bezpieczny, jakby tego chciał, jednak z doświadczenia wiedział, że żadne miejsce nie było całkowicie bezpieczne. Mocną dłonią chwycił za rękojeść miecza i bez chwili zwłoki rozpoczął trening.

Akurat miał rozpocząć drugą rundę, kiedy wyczuł, że nie jest już sam. Nie musiał się odwracać, by dowiedzieć się kto to. Książę nie zawsze dołączał do jego treningu, tego dnia jednak postanowił się pojawić. Carson uśmiechnął się pod nosem i zanim się odwrócił, pośpiesznie doprowadził się do porządku i poprawił uchwyt dłoni na rękojeści miecza.

– Nie mam pretensji, że na mnie nie zaczekałeś, choć mógłbym mieć – odezwał się Davis i wziął gryz dorodnego, czerwonego jabłka, które trzymał w ręku. – Wiedziałem, że znowu wymkniesz się na trening.

– Robię to każdego ranka – odparł na to Carson.

– Wiem. Nie sądzisz jednak, że lepiej walczyć z kimś, kto aktualnie istnieje niż z kimś, kogo nie ma? Nieistniejący przeciwnik nie może oddać twoich ciosów, przez co możesz poczuć się, jakbyś był nie do pokonania. A to może być straszne, ponieważ gdybyś, powiedzmy, odnalazł kryjówkę Rebelii, mógłbyś na nich zaszarżować i niepotrzebnie stracić głowę. A na co mi ochroniarz bez głowy?

Takie słowa mogłyby obrazić Carsona, gdyby nie znał osoby wypowiadającej je. Wiedział, że książę nie chciał go obrazić, tylko rozśmieszyć, rozładować w ten sposób atmosferę. Carson nie mógł roześmiać się tak, jakby tego chciał, zamiast tego uśmiechnął się nieznacznie i pokiwał głową, a następnie podniósł w górę miecz, który zabłyszczał w świetle słońca. Na ten widok książę Davis wyszczerzył zęby, po czym wyrzucił zjedzone do ogryzka jabłko za siebie i chwycił za broń. Jego czarne włosy były nieco splątane i wyglądały na mokre, być może przybył tu krótko po wzięciu prysznica. Zrobił kilka kroków i stanął dokładnie naprzeciwko ochroniarza z pełnym triumfu uśmieszkiem na ustach, jakby już zwyciężył, choć pojedynek jeszcze się nie rozpoczął. Jego srebrny kolczyk w brwi błysnął, gdy padło na niego światło słońca, z kolei w jego zielonych oczach tlił się ogień walki. Miał na sobie czarny strój treningowy. Carson był ubrany tak samo, jednak nie prezentował się tak dostojnie jak młodszy książę. Davis był wysoki, dobrze zbudowany i niesamowicie niebezpieczny.

Obaj świetnie znali swoje style walki, co utrudniało wyłowienie zwycięzcy. Należało zdać się na spryt. Ledwo ta myśl przemknęła przez głowę Carsona, gdy książę ruszył naprzód. Zawsze stawiał na szybki atak i wzięcie przeciwnika przez zaskoczenie. W wielkiej mierze polegał na niezwykłym talencie, z którym się urodził, czyli na superszybkości. Na jego nieszczęście Carson urodził się obdarowany superwzrokiem, więc w porę dostrzegał każdy ruch przeciwnika i odpierał ciosy. Niewiele ran mogli sobie w ten sposób zadać. Być może dlatego po każdym takim pojedynku niemożliwe było wyłonienie zwycięzcy.

– To strasznie frustrujące, ale w gruncie rzeczy lubię z tobą walczyć – stwierdził książę Davis z uśmiechem, kiedy rozdzielili się, by złapać oddech. – Nasze pojedynki muszą zabawnie wyglądać dla kogoś stojącego obok, który nie widzi niczego oprócz dwóch głupków robiących piruety i kopiących w powietrze.

– Wyjąłeś mi to z ust, mości książę. – Usłyszeli głos Kayli i obaj spojrzeli w jej stronę. – Nathan wzywa was do powrotu.

Książę Davis westchnął ciężko, ale nie wniósł sprzeciwu, więc ruszyli w drogę. Nie odważyli się wzbić na otwartą przestrzeń, dlatego lecieli nisko, ukrywając się. Była to jedna z pierwszych umiejętności, jakie nabywali Agenci po pojawieniu się na Ziemi. Nie mogli zostać wykryci przez Ziemian; kto wie, jak by na to zareagowali… Raczej nigdy nie darzyli sympatią tego, co inne.

Tego, co obce.

Nawet własnych ludzi z łatwością wyrzucali poza margines.

Na Periańczykach zapewne robiliby eksperymenty, sprawdzaliby ich technologię i wysłaliby wojsko, by zająć ich planetę. Lubili zabierać cudze rzeczy. Lubili też myśleć, że stanowili władzę. Że byli lepsi od innych. A mimo to wysłano Agentów na Ziemię, by chronili mieszkańców tej planety. Nie do Carsona jednak należało wydawanie osądów na ich temat. Był tylko żołnierzem, miał jedynie słuchać rozkazów.

Akurat zbliżali się do domostwa Robertsów. Szli wolno, miarowym krokiem, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Ludzie i tak się za nimi oglądali. Znienacka książę zamarł w miejscu, sprawiając, że Kayla niemal wpadła mu na plecy. Carson sądził początkowo, że książę nie wytrzymał spojrzeń, jednak to nie był powód.

– Co się stało? Dlaczego się zatrzymałeś? – zareagowała Kayla i stanęła obok niego.

Carson bez namysłu podszedł do nich i wtedy spostrzegł, że książę Davis intensywnie się w coś wpatrywał. Podążył za linią jego spojrzenia i zobaczył dziewczynę. Znajdowała się w ogrodzie państwa Robertsów i najwyraźniej grzebała w ziemi. Miała długie, rude włosy i jasną cerę. Jej brązowe oczy były skupione na pracy. Była ubrana w jasnozieloną sukienkę do kolan. Nie miała butów tylko bose nogi, a na szyi odznaczał się naszyjnik w kształcie kropli wody. Na widok dziewczyny Carson zmarszczył brwi, po czym spojrzał z powrotem na księcia. Davis zaciskał mocno szczękę, a jego oczy błyszczały gniewem. Zanim ochroniarz w ogóle zdążył otworzyć usta, by zapytać, co go tak zdenerwowało, książę ruszył przed siebie szybkim krokiem.

Skierował się prosto do ogrodu.

Carson i Kayla spojrzeli na siebie. To nie wróżyło nic dobrego.

– Kim jesteś?! – wrzasnął Davis tak głośno, że przeraził sąsiadów, którzy akurat otwierali swój garaż.

Nieznajoma także się przeraziła. Skoczyła na równe nogi i praktycznie znikąd w jej rękach pojawiło się srebrne urządzenie, które wyciągnęła przed siebie, odrobinę się przy tym cofając.

– Sądzisz, że mnie tym wystraszysz? – parsknął książę z pełną ironią. – Mów natychmiast, kim jesteś i co tutaj robisz?!

– Jestem Ali! Aliseya Roberts! Mieszkam tutaj! – zawołała dziewczyna, nerwowo skacząc wzrokiem po postaciach wojowników. – A wy kim jesteście? Czego tutaj chcecie?

– Ojej, ty jesteś Ali? – Kayla zrobiła pełną radości minę. – Cześć! Jestem Kayla! To są Carson i Davis. My też tutaj tak jakby mieszkamy, wiesz? Twój ojciec życzliwie przyjął nas pod swój dach.

– Co? Jak to? Nigdy was tutaj nie widziałam. Nie jesteście stąd.

– To prawda, nie jesteśmy. My…

– Cicho, Kay! – ryknął na nią młodszy książę. Jego gniew nie zmalał, raczej wzrastał z każdą sekundą. – Widziałem zdjęcie prawdziwej Ali. Ona nią nie jest! – Wskazał oskarżycielsko na dziewczynę w ogrodzie.

– Widziałeś jej zdjęcie, gdy miała trzy lata. Ona już dorosła. – Znienacka z domu wyszedł Nathan, a za nim także państwo Robertsowie.

– Nie. Wiem co mówię, Nate. To nie jest Ali! To oszustka! – zawołał młodszy książę z całkowitą pewnością w głosie.

Nathan zmarszczył czoło, po czym zrobił minę pełną skupienia, a jego niebieskie oczy stały się szkliste. Agenci wiedzieli, co robił: zaglądał dziewczynie w umysł. Jako telepata, miał możliwość poznania prawdy z samego źródła. Takie postępowanie nie było zbyt moralne, ani zbyt miłe, ale w niektórych sytuacjach konieczne. Dziewczyna wyraźnie się skrzywiła, następnie dotknęła dłonią głowy. Carson przypomniał sobie, jak sam przeżył coś takiego po raz pierwszy. W jego przypadku cały rytuał wyglądał nieco… inaczej.

– Zaraz! Co jej robicie? – zawołał Stephen Roberts i ruszył naprzód. W tym momencie znikąd pojawiła się Letty i zasłoniła Nathana swoim ciałem.

Carson cicho odetchnął z ulgą. Już zaczął się zastanawiać, gdzie ta blondynka się podziewała.

– Ani kroku dalej, staruszku – mruknęła Letty.

– Spokojnie. Nie zrobiłem jej krzywdy – rozległ się głos Nathana. – Musiałem jedynie poznać prawdę.

– I co? – zwrócił się Davis do brata.

– Miałeś rację. To nie jest Aliseya Roberts.

– Ha! Wiedziałem! Kim więc jesteś, co?! I dlaczego podajesz się za Ali?

– Ja… Ja… – Dziewczyna wyglądała, jakby chciała uciec, ale nie miała dokąd.

– Braciszku, bądź wyrozumiały. – Nathan położył dłoń na ramieniu brata, aby go uspokoić. – Ta dziewczyna ma istotne powody, by udawać Aliseyę.

– Jakie powody? Oczywiście, ty je znasz – rzekł Davis. Jego ramiona trochę się zrelaksowały.

– Proszę, wejdźcie do środka. Postaram się wszystko wam wytłumaczyć – powiedział Stephen Roberts zrezygnowanym tonem.

Wszyscy rozsiedli się w salonie. Obyło się bez kłótni, ponieważ dla każdego znalazło się miejsce. Carson stanął przy ścianie w pobliżu księcia Davisa, skrzyżował ręce na klatce piersiowej i spojrzał wyczekująco na gospodarza domu, który zatrzymał przy oknie. Pan Roberts wyglądał na zdruzgotanego. Cokolwiek miał do powiedzenia, nie mogło to być nic dobrego.

– Planowałem wam o tym powiedzieć, ale nie byłem gotów… Teraz także nie jestem, ale nie mam innego wyjścia – odezwał się Dezerter ostrożnie. Jego twarz wyrażała rezygnację.

– Więc? – wtrąciła Letty. – Na co cała ta maskarada?

– Moja córka, Aliseya, zniknęła, kiedy miała cztery lata – wyznał gospodarz jednym tchem.

– Zniknęła? – zdziwiła się Kayla. – Jak to się stało?

– Próbowałem się tego dowiedzieć, jednak nigdy nie udało mi się znaleźć nawet najmniejszego śladu po mojej córeczce. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.

– Czyżby ktoś ją porwał? – zastanawiał się głośno Carson.

– To najbardziej prawdopodobne – stwierdził Nathan z zamyśloną miną na twarzy. – Tylko dlaczego ktoś miałby porywać czteroletnią dziewczynkę i nie odezwać się słowem przez lata? Porwania zwykle organizowane są dla okupu.

– Może po prostu był to jakiś psychol, zabił ją, a potem zakopał w lesie? – zasugerowała Letty i wzruszyła niedbale ramionami. – Przecież nieraz już zdarzyło się coś takiego.

– Jeszcze jedno słowo i wylecisz za drzwi – warknął na nią Davis. – Siedź cicho, nikt cię nie prosi o twoje mądrości.

Letty wyglądała, jakby chciała na niego wrzasnąć, jednak się powstrzymała. I słusznie. Sprzeciwianie się książętom raczej nie należy do najinteligentniejszych zachowań.

– Niestety, sądzę, że panna Turner może mieć rację – odezwał się pan Roberts ze smutkiem w głosie. – Gdyby moja Ali jeszcze żyła, to otrzymałbym o niej jakąś wiadomość. A tymczasem lata mijają i nic się nie dzieje. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby ją odnaleźć. Postawiłem na nogi każdą komendę policyjną, każdego, kto mógłby mi pomóc. Na nic się to zdało.

– To nadal nie wyjaśnia jej przypadku. – Książę Davis wskazał na siedzącą w kącie niby-Aliseyę, która nie odzywała się, tylko obserwowała każdego niespokojnie, jakby w każdej chwili spodziewała się ataku.

– Nie ja powinienem o tym mówić – rzekł Dezerter, na co każda para oczu w salonie zwróciła się na postać rudej dziewczyny w zielonej sukience.

Dziewczyna podniosła się z miejsca i stanęła przy oknie, obok pana Robertsa, który dla otuchy uścisnął jej ramię. Brązowe oczy dziewczyny błysnęły, kiedy wzięła głęboki oddech i spojrzała na wszystkich odważnie.

– Jak już odkryliście, nie jestem Aliseyą Roberts. Nie jestem nawet Ziemianką. Pochodzę z innej planety, podobnie jak wy, jednak uciekłam stamtąd, a Stephen życzliwie udzielił mi schronienia.

– Nie jesteś Perianką. – Davis zmarszczył brwi, próbując ją rozgryźć. – Kim więc jesteś?

– Pochodzę z Zethy.

– Czekaj… Zetha? To nie ta planeta, na której wszyscy ześwirowali?

– Nikt tam nie ześwirował, tylko doszło do zamachu stanu. – Dziewczyna spiorunowała księcia wzrokiem. – Zdetronizowano prawowitego króla, a tron zajął tyran, który zupełnie odmienił naszą planetę.

– To król Wrethor już nie włada Zethą? – Carson szczerze się zdziwił. – Kiedy doszło do zmiany?

– Kilka lat temu. Teraz panuje tam tyrania, a dobrzy ludzie stali się niewolnikami. Wielu z nas zginęło… w tym mój brat, Dahl.

W oczach dziewczyny zamigotały łzy. Carson poczuł, jak serce mu się ścisnęło. Chciał do niej podejść i mocno ją przytulić, jednak szybko otrząsnął się z tych myśli.

– Czy Dahl to nie było imię księcia Zethy? – spytała Kayla, wyraźnie zdezorientowana. – Chyba się nie pomyliłam? Tak właśnie mówił nam Mistrz, prawda?

– Tak, zgadza się. Dahl był nie tylko księciem, ale i pierworodnym dzieckiem Wrethora, co czyniło go dziedzicem tronu.

– Znaczy, że jesteś księżniczką! Niesamowite! – Kayla radośnie klasnęła w dłonie.

– A ja jestem księciem i co w tym niesamowitego? – Davis przewrócił oczami.

– Mam na imię Tonique i zgadza się, jestem księżniczką Zethy. A raczej nią byłam, ponieważ moja rodzina została zdetronizowana. Mój brat nie żyje, ojciec i siostra znajdują się w więzieniu, a ja uciekłam. Nie było szans na walkę.

– Bardzo nam przykro, księżniczko – rzekł Nathan łagodnym tonem. – Ani ciebie, ani twojego ludu nie powinien spotkać taki los. Na naszej planecie mogło wydarzyć się dokładnie to samo, ale mieliśmy szczęście i udało nam się pokonać nieprzyjaciół.

– Więc ukrywasz się, pani? – zapytał Carson spod ściany. – Czyżby ludzie nowego króla cię ścigali?

– Za wszelką cenę próbują mnie odnaleźć, jednak dzięki dobroci Stephena mogę przybrać tożsamość jego córki. Nikt mnie tu nie rozpozna.

– Nie masz przez to wyrzutów sumienia? – Davis popatrzył na nią twardo.

Tonique posłała mu podobne spojrzenie, które posmutniało i dziewczyna spuściła głowę.

– Tak. Oczywiście, że mam. Jednak nie pozostawiono mi wyboru.

– Rozumiemy. – Nathan wstał z miejsca i podszedł do księżniczki. – Nie możesz jednak wiecznie się ukrywać. Nie można też pozwolić, aby twój lud nadal cierpiał. Trzeba coś z tym zrobić.

– Więc co proponujesz? Nie mogę tam tak po prostu wrócić, natychmiast znalazłabym się z powrotem w więzieniu! – załkała księżniczka.

– Nawet o tym nie myśl! – zawołał książę Davis znienacka. Wpatrywał się intensywnym wzrokiem w swojego brata.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się w kierunku książąt.

– Skąd wiesz o czym myślę? Nie jesteś telepatą – odparł na to Nathan z błyskiem w oku.

– Nie muszę być telepatą, by o tym wiedzieć. Wystarczy, że cię znam. Już ci mówię, że to szaleństwo i że absolutnie się na to nie zgadzam.

– Dave…

– Nie! Opuściliśmy Perianę, by walczyć z Rebelią, nic więcej. Nie jesteśmy strażnikami galaktyki, na pioruna! I tak aż za bardzo się narażamy! Chcesz nas wszystkich pozabijać?

Twarz Nathana zmieniła się dosłownie w kilka sekund. Do tej pory jeszcze się uśmiechał, a jego niebieskie oczy błyszczały. Po słowach Davisa wszystko to uleciało niczym spłoszony ptak. Twarz starszego księcia przybrała wyjątkowo poważny wyraz. Wyglądał teraz jak król, którym miał się w przyszłości stać. Na ten widok każdy z Agentów instynktownie się cofnął, wyczuwając napięcie pomiędzy braćmi. Carson nie sądził, aby wszystko szczęśliwie się zakończyło i jak już wiele razy wcześniej, tak i tym razem się nie pomylił.

Niestety.

– Nikogo nie chcę zabić – rzekł powoli Nathan. – Chcę jedynie pomóc…

– W swoich wspaniałomyślnych intencjach zapomniałeś o dość istotnej rzeczy. Zethańczycy są naszymi wrogami. Od zawsze nimi byli.

– Teraz mają kłopoty, więc należy ich wesprzeć. Nie lubię niesprawiedliwości, a poza tym jeśli im pomożemy, być może pozbędą się wrogiego nastawienia i zostaniemy wreszcie sojusznikami.