Strona główna » Humanistyka » Wygnańcy Ewy. Historie osiedlowe

Wygnańcy Ewy. Historie osiedlowe

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-656-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wygnańcy Ewy. Historie osiedlowe

Jest to zbiór osiedlowych historii ludzkich. Wielowątkowy splot kilkunastu, pozornie ze sobą niezwiązanych, ludzkich gierek i podwórkowych zabaw. Akcja tych historii rozgrywa się właściwie wszędzie i nigdzie, w mieście, na osiedlu jakich tysiące. Każdy z nas codziennie się z tym styka, każdego zatem jakoś to… dotyka. Świat ludzkich spraw, dramatów, porażek i zwątpień, małych radości i większych sukcesów, nadziei…
A jednocześnie – „Wygnańcy Ewy” to stylistyczny eksperyment, bo nie chodzi o to by o ważnych sprawach… przynudzać. Można by napisać (trawestując Marka Koterskiego) – „bohaterom tej książki jest smutno, ale czytelnikom ma być wesoło…”.

Polecane książki

Ciekawą niewątpliwie jest rzeczą dowiedzieć się o tych panujących, którzy państwo i naród polski zbudowali, kto oni byli, według jakiego działali planu, jakich chwytali się sposobów i środków i do jakich doprowadzili wyników. Trudno jednak odpowiedzieć na te wszystkie pytania, jeżeli się nie wie, z ...
Książka stanowi praktyczny poradnik dla osób realizujących projekty finansowane ze środków publicznych, w tym projekty współfinansowane z funduszy strukturalnych Unii Europejskiej. Zawarte w nim informacje pomogą zarówno w dok żadnym zaplanowaniu projektu, jak i w zarządzaniu nim. Dzięki tej pub...
Książka jest pionierską w Polsce pracą, wykorzystującą podejście konfiguracyjne do badania akademickich przedsiębiorstw odpryskowych w powiązaniu z efektywnością ich funkcjonowania. Na podstawie szeroko zakrojonej krytycznej analizy najnowszej literatury przedmiotu dokonano udanej konceptualizac...
Barwna, wielowątkowa saga przedstawiająca skandalizujące życie impresjonistów, wystawny świat paryskiej burżuazji i różne oblicza nieodwzajemnionej miłości. Dobrze sytuowana rodzina Savaray’ów postanawia pozostać w Paryżu, pomimo toczącej się wojny francusko-pruskiej. Jej życie chwilowo toczy się w...
Andrzej Juliusz Sarwa: „Pochody” - poemat. Niniejszy tekst pochodzi ze zbioru wierszy Andrzeja Sarwy, opublikowanego przez oficynę wydawniczą „Spichlerz” w roku 2013. Fragment utworu:„Idą, idą dalekie i srebrneniosą, niosą na stopachgrudy zapomnianej ziemiskrzypią drzewca sztandarówpowiewają pąsowe ...
„Pan Jowialski” to komedia Aleksandra Fredry. Tytułowy Pan Jowialski stał się symbolem starszego gawędziarza, który nieustannie zamęcza otoczenie powtarzaniem historyjek.   W treść sztuki wplecione są bajki jak Osiołkowi w żłoby dano, Małpa w kąpieli, Paweł i Gaweł, Czyżyk i zięba, funkcjonujące ta...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maciej Dęboróg-Bylczyński

MACIEJ BYLCZYŃSKI

Wygnańcy Ewy

inne historie osiedlowe

© Copyright by

Maciej Bylczyński & e-bookowo

Fotografia na okładce: Agnieszka Raczyńska

Projekt okładki: Maciej Bylczyński

 

 

ISBN 978-83-7859-656-1

 

 

 

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Jedynie to, co jest całkowicie utracone domaga się nieskończonego nazywania, maniakalnego wołania o rzecz utraconą…

Günter Grass

Nikt innego życia nie traci nad to, którym żyje

a innym nie żyje, jak tym, które traci.

Marek Aureliusz

Rozmyślania, II ; 14

Każdy człowiek zmieniający

Wygnańcy EwyAntoni Grabarz „Chryzantemy”

Szła do domu. Tak szybko jak potrafiła. Na ile pozwalał jej na to nieprzyjemny, wilgotny od deszczu wiatr. I kałuże, rozlewające się na nierównościach chodnika. Jak wezbrane fale Morza Czerwonego. Do tego jeszcze to biodro. Odzywało się natychmiast, jak tylko przychodziły chłody. I nie pozwalało już o sobie zapomnieć. To przez nie teraz utykała, kolebiąc się pomiędzy kałużami. Mżyło. Ale nie chciała otwierać parasolki. Bała się o jej druty. Że połamią się do reszty na tym wietrzysku. Wysłużone jak ich emerytowana właścicielka.

Szła do domu. Nie było więc właściwie powodu, by się śpieszyć. Złe nowiny nigdy nie dodają skrzydeł. A z jej sercem znowu nie było dobrze. Tak powiedziała lekarka pochylona w zadumie nad arkusikami ostatnich wyników badań. Nerwica serca. Arytmia. Spokój. Dystans do siebie i życia. Trochę optymizmu na co dzień. I recepty. Nowe wydatki. Bo za co ma wykupić te nowe leki, skoro dopiero siedemnasty, a po jej emeryturze zostało już wspomnienie? I jak tu się nie przejmować? Jak zachować zalecany spokój i pogodę ducha? Najwyżej znowu nie wykupi wszystkiego. A sanatorium? Dobrze jej mówić, lekareczce. Wypoczęłaby, pewnie że by wypoczęła, ale jakim kosztem? Zresztą: nie, wcale by nie wypoczęła. Przecież martwiłaby się o niego. Że został tu sam. Bez pieniędzy. Zamartwiałaby się. A zresztą: czy by ją puścił w ogóle? Pewnie wcale nie. Lekarka też pytała o niego. Ale co tu o nim mówić? No co? Nowego co? Przecież się nic nie zmienia. Nie może się zmienić. Póki on nie znajdzie pracy wreszcie. Nie zajmie się czymś. Nie zacznie zarabiać. A nie zaczyna. Chodzi, pyta, to prawda. Stara się gdzieś zaczepić. Ale żeby przyjęli? Choćby i na kasę do hipermarketu. Do magazynu. Przecież mógłby. Poradziłby sobie. Że konfliktowy? Że nerwowy jest? Bo czasy takie. Nerwowe. Kto dziś nie nerwowy? Jak nie ma pracy. Teraz też się denerwuje. Dobrze o tym wiedziała. Tą receptą. Nowymi wydatkami. Zaraz na nią nakrzyczy. Że do innej lekarki mogła iść. Albo wcale. Bo jak człowiek po lekarzach chodzi, to tylko sobie chorobę jakąś wychodzi. Chory jest i biedny. I tak jest biedny, a jak się chce leczyć, to już w ogóle – całkiem pieniędzy nie ma. Do dupy z tym, powie.

Dlatego nie chciała się śpieszyć. Mimo deszczu. Im później to usłyszy, tym lepiej. Dla niej. Może teraz na piwo poszedł? Stoi pod spożywczakiem. Byle mu znowu mandatu nie wlepili. Za picie piwa. Wróci do domu i schowa recepty. Na razie. Po co tak od wejścia pokazywać? Pokaże jutro. Albo po obiedzie. A na obiad co? Kasza jest jeszcze. Zrobi z jajkiem sadzonym. Byle by coś zjeść. Byle by tylko zdrowie było. To jakoś będzie. Jutro coś wymyśli, myślała wchodząc ciężko po schodach. Znowu pomazali. Dzieciary. Brudno na tej klatce schodowej. Naplute. Nikt tu nie sprząta. Nie dbają, bo niczyje. Zupełny brak poszanowania. Szacunku. Do pracy. Ludzi. Byle by tylko nie myślał znowu o Grabarzu. Na to mu nie pozwoli. Tego obrazu nie sprzeda, choćby nie wiadomo jak było. Obiecała to sobie kiedyś. I słowa dotrzyma. Sobie. Musi stać na straży tych resztek. Tego, co uchowała po babce. Po lepszych czasach. Innych. Zamożnych. Jej babcia lubiła otaczać się pięknymi rzeczami. Tak się kiedyś żyło. Wesoło, między ludźmi. Bez troski o codzienność. Bezboleśnie. Babcia była lubiana. Bywała w tak zwanym towarzystwie. Na premierach w teatrze. Operze. Na proszonych rautach. U półkownikowstwa Iłłowieckich, u starosty Jabłczyńskiego, prałata Faciąga… Malował ją Grabarz. I młody Mokronowski… Ten z Wrocławia. Syn adwokata. Pozowała chętnie. Bo była ładna. Pomimo nosa. Nos miała jakby za duży do owalu twarzy. Jakby zbyt wysoko nasadzony pod wąskimi ustami. Ale te oczy… Hipnotyzowały malarzy. Nie mogli się od nich oderwać. Babcia. To jej siła charakteru pozwoliła na zbudowanie świata, w który opływała jej jedyna wnuczka. Ale to było kiedyś. A teraz jest… teraz. Teraz są sami. Tylko we dwoje. I muszą umieć sobie poradzić.

Jeszcze przyjdą lepsze czasy. Byle by on niczego już nie sprzedawał. Byle by zaczął w końcu pracować. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Duże, smutne oczy rozjaśniła na chwilę iskra nadziei. Musi pracować. Wiedziała przecież, że ma swoje potrzeby. Ona już nie. Bo co jej jeszcze potrzebne? W tym wieku. Na stare lata tylko spokój jest ważny. Co innego on. Ledwie po czterdziestce. Musi się ubrać. Musi jakoś wyglądać. Nie jak dziad ostatni. W ogóle mężczyzna pieniądze powinien mieć. Inaczej baby nie znajdzie. Żadna nie spojrzy na takiego golca. Wiecznie przy mamusi. Spódnicy uczepionego. Ale jeszcze wszystko się może zmienić na lepsze. Kurtkę mu musi kupić jaką nową. Bo w tamtej już wstyd się ludziom pokazać. A sąsiedzi strzępią języki. Śmieją się w żywe oczy. Pani profesor od szmat, mówią. Jakby mało zmartwień miała. Sama jest. Wdowa. Z półsierotą na utrzymaniu. Na głodowej emeryturze. A wszystko drogie. Drożyzna taka. Kiedyś łatwiej się żyło. Że po prośbie chodzi czasem? To taki wstyd? Że pożycza na chleb? Nie kradnie przecież. Woli pożyczyć, niż by miała coś sprzedać z domu. Jak by tak jemu pozwoliła, to by gołe ściany mieli. Wszystko by wyniósł z domu. Dlatego musi stać na straży tego, co jeszcze jest. Co zostało. Na straży.

Zrobi szybko obiad, bo musi jeszcze dziś wyjść. Do lombardu. Zostawiła tam kiedyś kilka złotych krzyżyków. Pamiątkowych. Ładnych, z grubego złota, cygańskiego. Ale jak ma teraz wykupić – nie wie. Za co? Więc pozwala tej pijawce spijać jej krwawicę. Skubać ją z ostatnich groszy. Dziś też mija termin wykupu. Kolejny już. Pani Renata nawet nie chce liczyć, który to już raz przedłuża swój zastaw. Byle tylko nie poszedł w obce ręce. Do byle kogo. Kiedyś go wykupi, myśli. A na razie trzeba na kolejny miesiąc.

Kasza już doszła. Już wytajała. Można iść. Po drodze wstąpi do sklepu. Może dadzą co na zeszyt. A jak nie, to może spotka na ulicy jakiegoś sąsiada. Sąsiadkę nie. Mężczyźni są lepsi od kobiet. Pani Renata nie ma sąsiadek. Mężczyźni są wyrozumialsi. Na przykład ten, co wyprowadza tego wielkiego psa na spacer. Z początku to się go bała. Tego psa. Boi się dużych psów. Pozostałość z lat okupacji. Z Warszawy. Niemcy szczuli małe dzieci wilczurami. Ale sąsiad uspokajał. Niech się nie boi. Nie ma czego. Nie ugryzie. Krzywdy nie zrobi. Duży jest, ale serce ma jak na dłoni. Dobroć na pysku zdradzoną. Sąsiad też. To znaczy – też jest dobrym człowiekiem. Zrozumie bliźniego. Poratuje w potrzebie. Zainteresuje się. Dzisiaj ludzie się nie interesują. Znieczulica panuje. Pan z psem też jest na emeryturze. Ale nie tak jak pani Renata – na nauczycielskiej, ale na porządnej – mundurowej. Niewiele mówi o sobie. Ludzie nie lubią się otwierać. Za to inni gadają. Że w ZOMO był. Pani Renata nie słucha tego gadania. Ludzie to świnie. Podłość ludzka nie zna granic. Co kto może wiedzieć, pamiętać z tamtych czasów? Ona swoje wie. Tylko Radek niepotrzebnie mu paplał, że mają w domu stary rewolwer. Taki mały, śmieszny, jakby do kobiecej ręki. Pamiątka po dziadku – legioniście. I teraz pan od psa się dopytuje. Czy sprzedadzą, za ile… Wierci jej dziurę w brzuchu. Ale i tak jest w porządku. W przeciwieństwie do jego żony. Jej to pani Renata unika. Po co narażać się na nieprzyjemności. Na docinki. Uśmieszki. Jadowity babsztyl. Jak pan od psa z nią wytrzymuje? Jak to się ludzie dziwnie dobierają na tym świecie. Widać tak już musi być. Pani Renata też nie miała łatwego życia z mężem. Świeć panie nad jego duszą. Świeć… Choć daleko mu było do ideału. Był wuefistą w liceum zawodowym. Ciężko się z nim żyło, bo charakter miał niełatwy. Radek ma to po nim – nadpobudliwość.

Furiat jeden. I egocentryk. Tylko uczniowie go lubili. Dawniej to inna młodzież była. Na oazy jeździła. Aldek też jeździł. Na obozy sportowe. Na Mazury. Pasym. Rudziska pasymskie. Gdzieś tam… W partii oczywiście nie był. Gdzie by ona z partyjnym żyła. Ale był zdeklarowanym ateistą. Tak mówił. Wymądrzał się znajomością Marksa, Engelsa, socjalistów francuskich. Chociaż jak kościół na osiedlu budowali, w osiemdziesiątym pierwszym albo drugim, to poszedł. Proboszcz się potem odwdzięczał indykami z darów. Z Holandii. I makaronem ze Stanów. Bo w sklepach nie było czterojajecznego. Dobre były te indyki. A raz, jak na obóz pojechał i dyrekcja młodzieży do kościoła na mszę nie puściła, to sam poszedł. Jako jedyny z nauczycieli. Potem go na dywanik wzięli i wydalili z obozu. A może sam chciał wyjechać? Trzasnął im pewnie drzwiami przed nosem, jak to on. Za to go młodzież szanowała. Za charakter. Odprowadzała go wtedy na dworzec jak nie przymierzając – Paderewskiego jakiegoś. Takie były czasy. A zginął podle. Taki młody był. Mógł jeszcze pożyć. Tyle chciał zrobić. Planował. Człowiek planuje a diabeł ogonem zamiata. I Radka musztrował. Trzymał krótko. Może za krótko? Ćwiczenia mu wymyślał. Sprawnościowe. Biegi po lesie. Chciał, by do szkoły sportowej szedł. A Radek nie. Ale gdyby żył, to by z Radka co wyrosło lepszego może? Teraz to tylko piwo pod sklepem umie pić. Mówi, że jest ofiarą zmiany ustrojowej. Choroby rozstrojowej. Już od dwudziestu lat tak mówi. Starej matce w głowie mąci. Szacunku nie ma. Gdyby Aldek żył, to by chociaż to doprowadził do końca. Powiedziałby mu do słuchu. Ale się utopił. Głupio zginął. Jak się może sportowiec utopić? Ale podobno pił wtedy. Z kolegami, koleżankami. Z klubu. Niewiele jej chcieli powiedzieć. Jakieś plotki chodziły, że… No tak, kobietom to on się podobał. Przystojny nawet, wysportowany. Leciały na niego. W domu nie usiedział. Ciągle do klubu tylko, do klubu. W domu to człowiek umiera, mówił. A tu się okazuje, że i poza domem można. Jak śmierć chce, to znajdzie.

Ale czy romans miał? Kto to dziś wie. Ludzie świństwa gadają. Jeden drugiemu świnie podkłada. Że ponoć gdzieś go widzieli. Że gdzieś z kimś tańczył. Bzdury jakieś. Przecież on tańczyć nie lubił. Nie umiał nawet. Zawsze tak mówił.

Za szybko odszedł. Może by Radka dopilnował? Może by się chłopak ożenił? Miałby synka czy córeczkę. Miałaby pani Renata komu zostawić i rewolwer, i książki kurzem pokryte, i stare, naklejane na francuskie kartoniki, fotografie. A tak, to co? Chciałaby mieć pani Renata wnuka, a pewnie. Poczuła by nowe siły w sobie. Było by dla kogo żyć. Starać się. Z ust syna i tak słowa podzięki nie uświadczysz. Ciągle źle i źle. Cały świat obwinia za swoje nijakie życie. A najbardziej to matkę. Co ona mu takiego zrobiła? Zabraniała mu się uczyć? Nakazywała co? Sam się rządził swoim życiem. Zabronił się jej wtrącać. To teraz ma, jak chciał.

Mówiła mu – ucz się. Zrób chociaż maturę. To nie. Bo po co mu szkoła. Do niczego nie potrzebna. Z liceum go wyrzucili, bo repetował dwa razy drugą klasę. Poszedł do pracy, na fizycznego, potem do wojska. Silny był, wysportowany, mógł już tam zostać. A gdy zrzucił mundur, to właśnie w Stolicy obalono pomnik Lenina. Nowa Polska. I nowe problemy. Kto mógł wtedy przypuszczać, że tak trudno będzie o pracę. Wcześniej była dla każdego. No, to teraz nie ma jej dla nikogo. Chyba, że po znajomości. Miałby pracę. Jakiś kolega mu ją miał naraić. Ale trzeba dać w łapę. I to nie byle co, bo aż pięć tysięcy złotych. I skąd to wziąć? A syn jej mówi – daj mi mamo, no daj. Ale czy by się tam w ogóle utrzymał? Z jego charakterkiem. Nerwowy, konfliktowy. Do tego odwykły od roboty jakiejkolwiek. A to praca nie lekka. W dużym hotelu. Jako pomocnik przy kuchni. Przy kotle to praca dobra. Głodny by nie chodził. Ale skąd wziąć te pięć tysięcy? Kuzynka z Warszawy mogłaby pomóc. Ale nie pomoże. Bogolka jedna. Biedy nie zna. Nie rozumie. Wielka pani prezes. Dziś ludzie nie są rodzinni, o nie. Patrzą tylko na swoje. Dalej niż czubek własnego nosa już nie. Kiedyś, to rodzina sobie pomagała. Świętej pamięci stryjek Zygmunt potrafił wesprzeć, i to nie tylko radą, dobrym słowem.

Pisała przecież listy po prośbie nie raz. I do kuzynów, i do dawnych koleżanek z pracy, z uczelni. Wulgarny świat. Zapatrzony w siebie. Kuzyn to swemu wnukowi wyjazdy do Kanady funduje. Stać go. Stać i na to, by biedną emerytkę poratować. Ale po co mu taki balast? Woli nie odbierać telefonów. Już nie odbiera. Od kiedy go Radek od najgorszych zwymyślał. Gorycz się w nim przelała. Że ojciec chrzestny nie jest ojcem. Że się nie interesuje. Że sam pierwszy nigdy nie zadzwoni. Nawet na święta nie pamięta. A mógłby poratować. Na Kanarach wakacje spędza. Rokrocznie. Ze swoją młodą żoną. Tą drugą, bo pierwsza już na Rakowicach. Nawet na pogrzeb pani Renata nie pojechała. Bo i po co się denerwować? Patrzeć na ten przepych, na te piękne samochody, na uginające się od wszelkiego dostatku stoły… Tylko by potem spać nie mogła. Odchorowałaby to. Uboga krewna. Tak ją traktują. Bogole. A Bóg patrzy i nic. Pozwala. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Może chociaż w niebie będzie? Gdyby pani Renata miała wnuczka, też by to inaczej było… Pociecha by była jakaś. Radość w domu. I wyręka na stare lata. Pomógł by babci.

Radek też jak był mały, był inny. Lepszy. Wrażliwe dziecko. Tę wrażliwość to ojciec z niego wybił. Denerwowała go. Że takie niemęskie. Trzymał go krótko. Ale jak zmarł, to i tak na nic, bo Radek poczuł wiatr w skrzydłach. I to on chciał być ojcem w domu. Mężczyzną. Ale nic tak od razu się nie dzieje. Zamiast mężczyzną – został sfrustrowanym chłopcem. Dużym dzieckiem. A taki uparty, jak ojciec. Musi na swoim postawić. Jego musi być ostatnie słowo.

Pani Renata wracała powoli do domu. Nie śpieszyła się, bo i po co? Precjoza w lombardzie były wprawdzie bezpieczne na najbliższy miesiąc, ale młoda Walczakowa z warzywniaka nie chciała dać na zeszyt. Choćby i kilograma ziemniaków. Nie było starej. Ta by dała. Ale synowa to już nie. Z innej gliny widać lepiona. Tacy są teraz ci młodzi. Wyrachowani. Samolubni. Człowiek poniża się przed taką flądrą, a ta nic. Jeszcze ma z tego satysfakcję. Wielka sklepowa. Ważniara ze średnim wykształceniem. Niepełnym pewnie. Tylko chłopaków sobie na zaplecze sprowadza. Wszyscy wiedzą. Ale ona sobie nic z tego nie robi, lafirynda jedna. Ciekawe co mąż na to?

Szła do domu. Nie było więc powodu by się śpieszyć. Radek już pewnie wrócił i zjadł kaszę, którą mu zostawiła na kuchence. Powoli pokonywała kolejne stopnie schodów. Na szczęście nie mieszkali wysoko. Na drugim piętrze. Ale dla niej i tak wystarczy, by czuć się zmęczoną. Kto to widział, tak wysoko mieszkać. Serce. Biedne, chore serce matki. Starej kobiety. Nie chciało już pracować jak kiedyś. Teraz biło nierówno, jakby z przypadku. Jakby od niechcenia.

Pani Renata otworzyła powoli drzwi od mieszkania. Weszła do pokoju. Nad tapczanem, tam gdzie zawsze wisiały piękne „Chryzantemy”, teraz rzucało się w oczy brudne przebarwienie po ramie. Sprzedał Grabarza!

Pani Renata załamała ręce.

„Kwiatki świętego Franciszka”

Dom Opieki Sióstr Nieustającej Pomocy „Zapiecek boży” usytuowany był na rogatkach miasta. Od ulicy zasłaniały go nasadzone bez umiaru klony tudzież inne jaworowate, które jako drzewa wybujałorosłe, skutecznie zasłaniały piętrowy, niepozornie szary budynek. Siostry Nieustające słynęły bynajmniej nie z talentów związanych z architekturą krajobrazu, a z przymiotów serca. Zdaje się, że właśnie to siostrzane serce, zbiorowe wielkie serce mniszek – opiekunek, nakazywało zakutym w czerń habitów zawsze-dziewicom szczególną troskę o duchowe rozrywki pozostających pod ich opieką pensjonariuszom domu. Owocem owej troski były odbywające się w domu Nieustających cykliczne spotkania z muzami. Siostrzyczki bowiem szły na całość i zaprzęgły do służby Najwyższemu wszystkie muzy, jakie tylko poddały się werbunkowi. Jakie napatoczyły się do ich, pełnych inicjatywy, głów.

Dzielnie eksploatowana była Klio. Spraszały przecież siostry historyków, którzy raczyli głowy szanownych słuchaczek błyskotliwymi wykładami z zakresu podziemia prawdziwiekatolickiego po osiemdziesiątym dziewiątym. A racząc tym sfingowanym uniwersytetem trzeciego wieku umysły starcze, z maestrią magików – odurzali. I niczym młodym winem ze świeżych bukłaków – uszczęśliwiali. A przecież nic tak nie cieszyło Nieustające – jak blask szczęścia w oczach ich podopiecznych.

Niemniejszą sympatią darzona była Mnemosyne. Liczne ćwiczenia pamięciowe, kalambury, krzyżówki, a zwłaszcza dziesiąta edycja popularnego teleturnieju sprawnościowego – „Milionerki”. Wdzięczna widownia z „Zapiecka” nawet nie chciała myśleć, co by było gdyby… zamiast politycznych fiszy, rozbili się jakimś szemranym Tupolewem – prowadzący ich ulubione teleturnieje. I seriale. I w ogóle – celebryci. O Chryste. Tak, ze dwustu w wielkim, długaśnym Boeingu. Olaboga. Toż – nie jeden krzyż wówczas, ale i tuzin postawić byłoby mało. I nie sosnowy, zwykły, niebejcowany, co to wiadomo, że zimy nie przetrzyma, ale krzyże solidne, z palisandru sprowadzonego od Obamy. Albo z cedrów libańskich. A co. Oczywiście – siostrzyczki lepiej, żeby o tej krzyżowej inicjatywie nie wiedziały. Chociaż – one kochane są, wyrozumiałe dla ludzkich słabości.

O dżizus. Ta żałoba nie trwałaby tydzień, a ze dwa miesiące. Bo i tak nie byłoby komu prowadzić czegokolwiek w tiwi. Czarny ekran na wszystkich kanałach. I tylko u dołu mały pasek. Informacja o naborze do telewizji. Nieustający casting. I zapłakany prezes banku, który właśnie stracił swoją twarz. Bank – nie prezes. I twarz z reklamówki. Nie cielesną. Więc pół bidy tylko… Choć kto wie? Prezes stracił na pogrzebie Urbańczyka. A może zyskał? Bo wielu ta pogrzebowa mowa łzy z oczu wycisnęła.

Wycisnęłaby. Bo przecież tylko teoretyzujemy. Bo – zamyślony nad tą przepiękną wizją zagłady medialnej – Łakota – tylko teoretyzował. Życzeniowo imaginował sobie. Oczami wyobraźni widział. Pomnik trwalszy od spiżu. Pomnik z serc ludzkich wymodelowany. Pokatastrofowy obelisk wzniesiony dla świętej pamięci celebrytki. Młodej gwiazdki tiwi: Kai Ścichapęk. Z łez nie obeschły. Dumnie nimi monumentalny. W sercu miasta. Państwa sercu. I państwa też, i państwa… I Łakoty.

Szczodre serce ma ten naród, myślał Łakota, parkując swojego starego, poobijanego nissana przed bramą Domu Opieki. To właśnie jego dzisiaj zaprosiły siostry w ramach spotkań z Melpomeną. Wystawi „Kwiatki świętego Franciszka”. To stały element gry. Ograny jak talia kart do gry w chuja. Wystawia to blisko piętnaście lat. Gdzie się da. W szkołach, domach osiedlowych, po parafiach… Zrobił z tego monodram.

Zaczęło się, gdy gdzieś w piwnicy, w stosie butwiejących książek żony, znalazł to stare wydanie „Kwiatków…” w przekładzie Staffa. Już wówczas nie miał pomysłu na siebie. Ledwie zaczynał z teatrem, a czuł, że właściwie to kończy. Może trzeba było zostać piekarzem? Miałby przynajmniej pewny chleb. A jemu zamarzyło się grać. Ni z gruchy, ni z pietruchy. Bo rodzinnych tradycji w tym kierunku nijakich. Ktoś go przesłuchał. Polecił Ryszardzie Hanin. Prowadziła wówczas jakiś kurs eksternistyczny. Sucha dama z papierosem. Wiecznym Zefirem w wąskich, uszminkowanych ustach. Nie zawojował jej, ale dała mu w końcu coś w rodzaju dyplomu. Radość wielka, choć eksternistyczna, uskrzydlała. I taki uskrzydlony, obrosły w piórka muzy, zaczepił się na prowincji. W małym, miejskim teatrze. Nic szczególnego. Sama, średniotwórcza klasyka. Bo można było grać, jak nie była twórcza. Więc leciało to po kolei: Lope de Vega okraszany „Spazmami modnymi” Bogusławskiego. „Szkoła żon” i „Świat się kończy” Kasprowicza. Choć przecie dla nich się zaczynał. Nowy świat. Socrealistyczny. Więc i trochę nowych grano. Koniecznie. Bo teatr z duchem czasu miał iść. A duch był – wiadomo – noworobotniczy. W scenach zbiorowych grał, w tłumie gapiów. Czasem jakieś solo z czerwoną flagą w dłoni. Czasem nowe, ludowe odczytanie Bałuckiego czy Zapolskiej. I ówczesnych mistrzów: Kruczkowskiego, „Młodą Gwardię” Fadiejewa, „Zwycięstwo” Warmińskiego… Nie narzekał.

A potem miało być lepiej. Tak pięknie. Stolica. Ktoś go zauważył wreszcie, docenił, myślał sobie. Pęczniał z dumy. Rósł w oczach. Przytył, i do szczupłych ról się już nie bardzo nadawał. Ale mógł grać. Grał w siódmych potach. A to grubego pułkownika w „Siostrach” Czechowa. To znów jakiegoś Sowietę w „Łaźni” Majakowskiego. A w końcu nawet otyłego Łotysza w nieschodzących z afisza „Piejących kogutach” Bałtuszisa. I to wszystko nie byle z kim przecie. Kłaniał się Ninie Andrycz. Całował rączki Murce Świderskiej. Monologował na stronie ku Czechowiczowi. Wychylał się z zza węgła ku…

Ale to trwało krótko. Zbyt krótko. Słońce sławy zaszło. Partia zmieniła kurs. Partia zmienną była jak kobieta. Ale porządna kobieta, dodawali drudzy. Bo tylko kurwa zawsze daje.

Zmienił się minister. Poumierali, albo wyjechali do Izraela dawni cenzorzy… I dostał wilczy bilet. Do domu na prowincję. Bo już nie była w modzie prowincjonalność. Bycie znikąd. Z odzysku. Z klasy robotniczej. Piekarskiego fachu, chlebem i solą pachnącego.

Wrócił. Z wyrokiem na bylejakość. Prysły marzenia o warszawskiej scenie. O samochodzie na talony. Przytulnym „em”. Ożenił się. Zdzieciał. Wymienił wenę na pieluchy. Przestał się dobrze zapowiadać. I w ogóle – jakkolwiek.

Trochę handlował. Tu i tam. Szmatami. Dżinsopodobną „Odrą”. Trzeba było zarabiać. Dzieci wołały jeść. Rozdziawiały gęby po coraz to nowe. Upominały się o swoje potrzeby. A jego potrzeby?

Żona pracowała w przychodni. Jeden stały dochód. Szwagier załatwił mu starego wartburga. Ale jeszcze na chodzie. Duży, rodzinny samochód. Potem robotę w Reichu. Bo szwagier jak tam pojechał, to nie myślał wracać. Było lżej. Dzieci rosły. Żona nie musiała na lewo strzykawek i ligniny sprzedawać.

A potem przyszło nowe. I wystartował z „Kwiatkami”. Chciał znowu poczuć scenę. Grać. Nie miał zresztą siły tak żyć w samochodzie. Pomiędzy szwagrem a żoną. Bremą a Polską. Tam ukopać trochę kartofli, narwać fasoli bauerowi, a po sezonie snuć się bez celu po mieście.

Więc „Kwiatki”. Wyszły z podziemia. Urosły na nowej glebie. Z początku był to nawet niezły patent. Ale się ograł. Jak wszystko kiedyś.

Byli dawni znajomi z teatru. Niektórzy na trawce. Ofiary redukcji etatów. Teatr karlał. Po pierwszym bumie, hauście nowego powietrza, krztusił się jak astmatyk. Na premierach wiało pustkami. I nudą. Zaczęła się walka szczurów. Na to Łakota nie był przygotowany. Jego dawni koledzy też nie. Byle dupa ze zrobionym cycem biła ich na łeb w oczach dyrektora artystycznego. Byle chuj z podziemia. Z opinią tego, co to pałkom zomowskim się nie kłaniał. Politycznie się zrobiło. Parszywie. Czarno–biało. „Kwiatki” już nie pomagały. Więdły bez braw widowni.

Ale przecież nie dawał się. Jeździł po szkołach, klubach… Zbierał do księgi wpisów dowody uznania wychowawczyń, byłych kaowców, a dziś speców od promocji, wizerunku, marketingu, artmenadżerów, i innych takich… W świeżutkich garniturkach. Nie śmierdzących już na kilometr „Brutalem” czy „Warsem”.

A teraz?

A teraz przyszła wiosna. W jesieni życia. Propozycja w spocie reklamowym. Duże pieniądze za zimnego Lecha. Zmoczyć usta, beknąć, uśmiechnąć się, myślał. Nagle okazało się, że ma dobrą twarz. Odpowiednio zniszczoną. Naturalnie zmęczoną. I głos. Taki nijaki zawsze. Ale teraz to walor. W tej nijakości ktoś dosłuchał się głębi. Frustracji. „Adasiowości” jakby. „Adaś Miauczyński” naszych czasów, powiedzieli. Zawyrokowali. Nadaje się. Na czasie jest. Wyrok podpisał. Dla pieniędzy. Pojechał. Pociągiem wolał. Obca już ta Warszawa. Szklana taka. Połyskliwa. I nie do teatru przecież zapraszali, a gdzieś do studia jakiegoś. Biurowce nowe. Nieznajome. Wielkie. W środku bramek sto. Pika i brzęczy to wszystko. Pasek ze spodni trzeba wyjmować. Pokazywać do przepikania. Napadów się boją? Al–Kaidy?

Wszedł nieśmiało. Obskoczyły go natychmiast. Stylistki jakieś, wizażystki, kosmetyczki… Cholera wie kto? Zapalić nie. Wysikać też nie.

Naturalny miał być. A tu mu tę naturalność robili. Przyprawiali jak rogi. Nie nadążał słuchać. Tam się nie obracać. Do tej kamery patrzeć. Opięli kabelkami, mikrofonami. Takimi malutkimi. I uważać. Nie zgnieść tego, bo z importu pewnie. I błysk fleszy. Świateł.

Nie wiedział kiedy wejść w kwestię. Nie słyszał, co mówią. Wyłączył się. Zablokował. Speszył. Głośniej. Bardziej z nerwem, z grundgem… Nie rozumiał. Poczuł się jak nie z tego wieku. Spotniał. To go obcierali czymś. Obcierały. Suszyły. Takie dziewczynki wiercące tyłeczkami. Mrużące oczy. Gdzie on był właściwie? I kim był? Że do niego się tak wdzięczyły. Kokietowały. Fiuta obciągały szerokimi źrenicami. Spod przedłużonych maskarycznie rzęs. Szarpidruty.

Wtedy zrozumiał, że nie potrafi tak. Że chciałby, bo przecież czekał na to tyle lat. Tyle lat marzył. Gdy łuskał fasolę w Reichu. Gdy w pełnym, napierdalającym stuwatową żarówą słońcu, garbił się w polu truskawek. A nawet wtedy, gdy grał. W teatrze choćby. Też mierziła go przeciętność swoich ról. Tego gówna, w którym go obsadzano. Tych skrupulatnie dopisywanych do artystycznego c. v. epizodzików, scen zbiorowych, migawek jakichś. Portfolio puchło niczym butwiejąca księga, a on puchł ze zgryzot.

I teraz to mogło przyjść. Miało. Było niemal zakontraktowane. Jak piękny laur na czterdziestolecie pracy artystycznej.

A on – czuł lęk.

Bo nadal chciał. Bo nie czuł się wypalony, jak może sądziły te japiszony z Warszafki. On po prostu się… b a ł. Wycofywał na z góry upatrzone pozycje. W bezpieczne rewiry. Bał się tych nowych ludzi. Wchodził więc w „Kwiatki”. W to, co już ograł do ostatniego wersu. W tę publikę podmiejską. W swoją codzienność. I bał się z niej wyjść. Wychylić łba.

Właśnie tam – w Warszawie to zrozumiał. Stanął oko w oko ze swoimi fobiami. Z lękiem, którego istnienia dotychczas sobie nie uświadamiał. Nie z taką mocą. Nie tak namacalnie.

I to nie była trema. Zwykła, aktorska trema. Nie. To było coś więcej. Siedziało w nim. W jego mózgu. I podstępnie wylazło. Bo wyczuwał, że musiało tam tkwić. Zagnieździć się wcześniej. Tylko teraz dało znać o sobie. W chwili stresu. Zwiększonej niepewności. Zwątpienia w siebie. Miało go. Ściskało za gardło. Mięło od środka. Weszło w klatkę piersiową. Spłyciło oddech. Zapociło ciało.

Odtąd Łakota się bał. Najbardziej tych objawów fizycznych. Bo w głowie było ok. Głowa racjonalizowała to sobie nawet. Próbowała uspokoić panikujące ciało. Przetłumaczyć mu jak dziecku, że nic się nie dzieje. Nie ma powodów do zdenerwowania, napięcia. Ale ciało nic. Jak grochem o ścianę. Kijem w gołą dupę. Ciało wiedziało swoje i już. Wariowało. Wpadało w panikę przy każdym telefonie z Warszawy, Poznania, Gdańska… Przy każdej próbie wciągnięcia Łakotę w nową sytuację. Mogły to być trzy minuty czytania czegoś na antenie radiowej, kolejna reklama, czy choćby tylko rozmowa przed kamerami. Pieprzenie przy porannej kawie w studio, czy prezentacja newsów z regionu. Najpierw myślał, że to molochy. Te duże, obce właściwie miasta tak go – starego – peszą, rozdrażniają. Pocieszał się.

Zaczął ich unikać. Nie odbierał telefonów. Zmienił numer w komórce. Też nie bez bólu. Bo przecież chciał, żeby dzwonili. Zapraszali. Chciał i nie chciał. Nie mógł. Nie umiał. Wolał wykręcić się nagłym wyjazdem, niż zblamować przed kamerami. A blamażu był pewien.

Zmyślał, jaki to jest zapracowany. Rozchwytywany. Koloryzował. Po czym uciekał na wieś. Żona myślała, że jest w Warszawie, Łodzi, a on pod Łomżą, w jakimś zamkniętym zakonie. Ścisła reguła. Żadnych obcych. Z „Kwiatkami”.

Tak mało ci zapłacili?, dziwiła się po jego powrocie. Zupełnie nie szanują dziś ludzi. Myślałby kto. Sami opływają we wszystko. Pławią się. Widziałeś, jakim samochodem teraz jeździ Iks?, pokazywała mu przez ramię świeżutkie wydanie jakiegoś tam brukowca z hajlajfem. A ten tu, to przecie twój były reżyser. No, zobacz, jak się ubiera. Gdzie on te garnitury musi kupować!

Z jednym, drugim kumplem, też emerytem, gdzieś przy wódce – wracał do siebie. W swoje dawne, zdrowe ciało. Wódka tak przyjemnie krążyła w krwioobiegu. Dużo mówił, gestykulował. Wspominał stare role. Ale pytań o teraźniejszość unikał. Nie chciał mówić o „Kwiatkach”, ani tym bardziej, jak się czuje. Że kręgosłup go boli, choć nie bolał nigdy. Że oczy pieką czasem, albo skóra. Smaruje, kurwa, smaruje. Wciera mazidła. I nic. Jeszcze gorzej. I z głosem coś. Kamienieje. Chrypi. Nawet jak brata Bernarda czy tego drugiego – Macieja (z „Kwiatków”) odgrywa, to czasem charczy jak stary pies. To przez papierosy pewnie. Bo pali coraz więcej. I kaw pije tyle. Bo zasypia w dzień. A potem zasnąć nie może. No, bo jak zasnąć po tylu kawach? I zgagi palą. Też od kaw pewnie? Ogniem żywym w piersiach płonie. Piwem można ugasić. To potem żona gada, że nie pił tyle. A teraz pije. Na starość pije? Co za pomysł. To nie napił się przez życie całe? Jeszcze w co wpadnie. Alkoholikiem zostanie. Już wpadł, mówi. W siebie. W swoje paranoje. To do lekarza idź, mówi mu. Sama idź. Nie, że nie pójdzie. Nie pójdzie, bo się boi. Syndrom białego fartucha ma. Wyczytał kiedyś, że ma. Tak się to nazywa. Tylko jeszcze nie wie, jak się nazywa to, co mu spać nie daje. Co go szarpie, ściska w gardle, w mięśniach wszystkich. Ten lęk. I jeszcze lęk lęku. Lęk, że będzie się bał już zawsze. Lęk, że coś mu się stanie. Że jak będzie jechał gdzieś, to padnie. To go złapie co i wyciągnie kopyta. Nagle. Nagłej śmierci się boi. I boi się tego lęku o siebie. Że przez niego już do niczego jest. Już zawsze będzie. Boi się, że to nazwy nie ma. I nieuleczalne pewnie. Bo znikąd przyszło. I grać nie może. I boi się, że już tak skończy nijak. Niczego nie osiągnie więcej. Nie zakończy, nie zwieńczy swojej drogi aktorskiej jakimś wyraźnym akordem. Mocnym. Dobrą rolą. Nagrodą uznaną. Uznaniową. Bo wie, że już nawet nagrody by nie odebrał. Nie dałby rady. Bałby się wyjść z tłumu, z rzędu krzeseł. Na ten jebany czerwony dywan wyjść. W blask fleszy. W kolory makijaży. Przed mikrofony. Bałby się.

I boi się o tym wszystkim powiedzieć. Żonie. Komukolwiek.

Łakota bał się żywym lękiem. Fizycznym. Ale też dziękował świętemu Franciszkowi. Do Franciszka ręce składał. Że uchronił go. Od czegoś gorszego w jego mniemaniu. Od wódki. Bał się jej również. Bał się, jak powracającego w sennych koszmarach widma swego przyjaciela. Jego wódka zapiła.

Byli młodzi. Nowi w teatrze. I tak nie radzili sobie ze stresem, że przedstawienia kończyli w knajpie. Wykańczali nerwowe premiery. I siebie.

Jankowi dokładali wszyscy. Miał powody do ucieczki w ułatwiacze dobrego samopoczucia. Upojenia życiem. Chwilą choćby. Wsadził się układ dość chorobliwy. I nie miał pomysłu na wyjście z tego. Na układy. Negocjacje z ludźmi i samym sobą. Właściwie to potrafił chyba tylko po alkoholu. Po bezpiecznej dawce. Wystarczająco pewnej, by skupić myśli. By zapewnić sobie jakie takie szanse w starciu z żoną, teściem może, aktorem, reżyserem…

Bo Jan był umoczony po szyję. W grę rodzinno–zawodową. W teatr ambicji i zawiści.

W Warszawie też był człowiekiem spoza. Z prowincji. Z ulicy. Castingu. I kiedy poznał Krysię, córkę znanego jeszcze przed wojną aktora, myślał, że Panią Bozię za nogi złapał. Ułapi jej sukienkę i nie wypuści, myślał sobie pewnie. Takiej szansy na siebie nie wolno zmarnować. To się nie zdarza dwa razy. Czy to była miłość do Krysi czy do teatru? Może jedno i drugie.

Bywało, że grali trójcą w jednym przedstawieniu. W trójcy jedynej żyli. Swojej własnej, teatrem uświęconej. Pod jednym dachem.

Czy Jan był zdolny? Nie, chyba. Dość przeciętnie grający. Zresztą młody, to epizodycznie obsadzany. W tłumie sceny zbiorowej. W kwestiach niewielkich. Mało od niego wymagano, i on mało z siebie dawał. Ale może i chciał? Może nie mógł się dorealizować? A pragnął. Pragnęli wszyscy tego. Młodzi i niecierpliwi. Niecierpiący jeszcze. Ufni w przyszłość. Czy Jan w siebie ufał, wierzył? Czy w sobie wiarę pokładał, czy w teścia bardziej?

Z teściem coś rozgrywał na boku. Po domowemu. Do roli go namawiał. Z sobą. Dla siebie. Napraszał się, by razem w role wchodzili.

Jaki był teść ów? Trudno powiedzieć. Jako aktor – graczem był niedoścignionym. Jako reżyser, bo zdarzało się mu i to, takoż samo – z maestrią każdą sztukę rozgrywał. Coraz więcej reżyserował z wiekiem. Gdzieś u góry, u władz, go chcieli. Widzieć. Mile widzianym się stał. A i on – poczuł do gry tej, reżyserskiej, serce. Ducha walki. Obsadzać, szlachtować sztukę po swojemu. Podług własnej wizji. Widzimisię swego. Wirtuozowskiego.

Miał w sobie coś – teść reżyser – rozbrajającego. Idealnego na tamte lata. Czasy wielkiej smuty. Małej stabilizacji. Coś na pograniczu komizmu i trwogi. Umiał pogrywać, czy też taki był po prostu? Stabilny. Ustabilizowany. Wielu to po dziś zostało. W charakterze. Albo w układzie nerwowym. Kompromisowość.

Sokorskiego potrafił do siebie przekonać. Oswoić go sobie. Wystarczało, że wchodził doń z miną zbitego psa. Od progu przepraszał, że w progu stoi. Przy biurku, że nie w progu czeka. Że to nie on w ogóle, i że afery żadnej nie chciał. Politycznej jatki w teatrze jakiejś.

A potem i tak grał, co chciał. Ludzie go kochali. Trochę też i za przeszłość. Że gdy trzeba było, był twardy. Kamieni nie żałował w okna teatru nur für Deutsche. Pacholęciem będąc scenicznym. Że miał przeszłość koncentracyjną. Obozową. O tym wówczas się pamiętało. Ceniło.

Ale im bardziej kochali go, tym głośniej zgrzytali zębami na prowincjonalnego zięcia. Zięcia znikąd. Z dupy wziętego. To znaczy – z córki. Za córką do teatru przybyłego. Po córce do teścia się wspinającego. Do aktorstwa wielkiego. Teścia ma za reklamę wolnostojącą, siebie, mówili, za beztalencie go mając. Za bilbord, nagłówek w brukowcu ze swoim nazwiskiem, szydzili. Szydziliby. Wówczas jeszcze nie było bilbordów innych niż z Jozefem Wissarionowiczem lub ze spotami w stylu: „naród z partią, partia z narodem”.

Zresztą różowo nie było i w domu ich, wspólnym. Wspólnie zajmowanym. Łakota wiedział więcej o tym teatralnym piekiełku. Widział familijność teścia znanego. Gracza wspaniałego. To on przecież karty rozdawał. Zasady w domu ustalał. Role przydzielał.

Więc po czasie euforii – Jan zaczął się wycofywać. Wyrywać z domu. Gryźć rękę karmiciela, dobroczyńcy swego.

Skandale były. Małe. Nic wielkiego przecież. Prawda – czasem z Łakotą aktoreczki wyrwali. Jak wódka za bardzo zmroczyła myślenie. Ale nic nie było. Obłapanki jakieś. Po morzu wódki to fiut malutki.

A ludzie sensacje lubili. Donosili. Na stronie gadali. W didaskaliach dupę obrabiali.

Od teścia się Janek wyswobodził. Od wódki – już nie. Ferment w teatrze był niewąski. Nie miał chyba nic do stracenia. A nadarzyła się okazja – propozycja większej roli w serialu. Lepsze pieniądze. Rozpoznawalność.

Jan na chwilę uwierzył w siebie. Wynajął kawalerkę. Na chwilę był sam. Bez teścia. Żony. Inne powietrze w płuca nabierał. Może mu też trochę sodówka uderzyła do głowy? A może pieniądze plus samotnia? Tej kawalerki. I to życie doczesne.

Na kawalerskie spraszał. Nie kończyły się te libacje. Te pożegnania żony. Bo jednak ją kochał chyba. Te oblewania nowych ról. Gdy jeszcze były.

Nie był sam. Budził się w stosach niedopitego szkła. W sąsiedztwie własnych wymiocin. Ciasno się robiło w tej kawalerce jego. Ciężko. Tłoczno od tych szklanych mebli. Męcząco od lawirowania między wódką a zakąską.

Zaczął zawalać terminy. W teatrze dostał angaż. Oczywiście innym, nie teściopodobnym. Ale karta już mu nie szła. Nie kochał siebie samego, nie szanował. I nie pracował nad sobą. Na łatwichę szedł. Na wódę. Czasem się dobrze ustawiał jeszcze. Przy kimś grał. Znanym trochę. Przy czyimś wyglądzie wyglądał. Prezencji nabierał. Na chwilę. Na jedną rolę. Ale i tak śmiali mu się w oczy. Dosadnie. Że obwieszał się takimi aktorami – gwiazdami. Jak bohater spod Kurska medalami. Dla dobrej recenzji. Dla przedłużenia kontraktu pewnie. Sam też się z tego naśmiewał. Mówił. Do wódki. Do siebie przy setce plótł. I po.

Tak to się piło wówczas.

Aż kiedyś, jakiegoś skacowanego ranka, ranka groźnego szalejącą prohibicją, straszącego koniecznością wyjścia do meliny po zbawczego klina, po siłę na resztę dnia, resztkę życia – wyszedł. Wyszedł Jan. A idąc tak, postanowił się wzmocnić, kolorów nabrać, kalorii nieco, w mijanym barze mlecznym. Zapragnął świeżego mleka. Bo w domu, prócz samotności, nie miał nic. Radziecki „Mińsk” zmrażał się nadaremnie.

I nad tą szklanką mleka zmarł. Niewinnie jak dziecko. Jakby mimochodem. Przypadkiem. Padł tak, jak żył.

Odtąd i Łakota unikał wódki, mleka i przypadków…

To już te „Kwiatki” woli. Po cichu. Bez rozgłosu, myślał sobie… Woli, bo musi woleć. Ale mówi sobie, że woli szczerze. Że tak jest lepiej. Że zdrowie najważniejsze. Że wybiera świadomie. Że to służba Bogu jest. Religijnym się stał, kurwa? Na stare lata… Moherem pieprzonym? Ideowcem? Tego też się boi. Starości. Zniedołężniałości. Niedołęgi swojej. Ale żona – ex–pielęgniarka przecież… Na żonę liczyć może. Polegać. Ale i tak się boi. I boi się, że mu to jednak wszystko na mózg pójdzie. Że nie ma od tego już ucieczki. Jednak na mózg. Wie. Na mózg może iść, myśli. Babka miała miażdżycę mózgu. Na to zmarła. I modli się, żeby nie on. Bo różnie może być. Bywa. Jednak się modli. Ze strachu.

Dżizus.

Na