Strona główna » Humanistyka » WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 3/2014 (31)

WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 3/2014 (31)

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 3/2014 (31)

W numerze zamieszczono pożegnalny esej Krzysztofa Masłonia o Marku Nowakowskim, pisarzu, blisko związanym z "Wyspą", gdzie często publikował swoje teksty.

Szczegolną uwagę czytelnika chcemy zwrócić na niedrukowaną dotąd wersję opowiadania Marka Hłaski. Tekst oparto na maszynopisie noszącym tytuł "Całe niebo będzie dla mnie". Interpunkcję i  ortografię dostosowano do wymogów współczesnych, wW  dialogach pozostawiono oryginalną pisownię, by zachować unikalny język marymonckiej przedwojennej ulicy.

Zapraszamy również do lektury fragmentu nowej książki Krzysztofa Kąkolewskiego, autora od dawna nieobecnego w mediach.

Prezentujemy wiersze Bogumiły Dziekan, pochodzące z tomiku "Kółko graniaste", będącego poetyckim debiutem autorki.

W dziale prozy zamieszczono teksty Agnieszki Urbanowskiej i opowiadania Mirosława Gabrysia.

Przedstawiamy też utwory poetyckie Janusza Kobierskiego, Wojciecha Kudyny, Adama Lizakowskiego, Tomasza Majzela, Anny Musiał i Gabriela Leonarda Kamińskiego.

Swoje eseje prezentują Wojciech Kaliszewski ("Być w środku źrenicy"- teskt o sile poezji Krystyny Lenkowskiej) i Andrzej Błażewicz ("Czystej Formy portret dziecięcy"- tekst o Taetrze Witkacego).

W rubryce „Nowe nazwiska” publikujemy wiersze Grzegorza Wdowiaka. W "Galerii na Wyspie" preznetujemy twórczość Jacka Frąckiewicza, malarza, grafika i ilustratora.

Poza tym w nowym numerze „Wyspy” jak zwykle felietony czterech stałych autorów: Jerzego Górzańskiego, Karola Maliszewskiego, Piotra Wojciechowskiego i Mirosława Bańko, poczta redakcyjna w rubryce „Persykop” oraz „Kronika” i „Kronika regionalna”, "Recenzje" oraz dodatek alternatywny „Cypel”.

Współwydawcą Kwartalnika Literackiego WYSPA jest Narodowe Centrum Kultury.

Polecane książki

Dalsze losy Mańki i Tośka – zakochanej pary, znanej z Lilki i Trzymaj się, Mańka! Na miłość nigdy nie jest za późno. Tak właśnie myśli Marianna, gdy wspólnie z ukochanym Antkiem musi sprostać nowemu etapowi w życiu. Antek, inżynier pracujący w Korei Południowej, przechodzi na emeryturę, czuje się...
Praktyka niedziałania i niewymuszania jest zasadniczym aspektem taoizmu zwanego wu-wei. Przypisana wielkiemu mędrcowi Laoziemu filozofia wu-wei uczy, jak rozwinąć naturalny stan świadomości nieskrępowany myślami czy z góry przyjętymi ograniczeniami. Wzmożony stan świadomości, określany jako „trwanie...
Drugi tom serii fantasy, w której cienie ożywają na twoich oczach! Piper próbuje zmierzyć się z konsekwencjami śmierci Rose. Jako jej następczyni musi szybko odnaleźć się w nowej roli i rozpocząć szkolenie, które pomoże jej przetrwać. Nie każdy patrzy przychylnie na Białego Kruka, a nad Raven Hollo...
„Wojna chocimska” należy do tych utworów, które przywracają przychylniejszą ocenę wieku XVII u nas, przynajmniej pod względem poetyckim. Kiedy Józef Borkowski, dostawszy jej rękopis, jeszcze na łożu śmierci marzył o jej wydaniu i zaklinał przyjaciela swego, Stanisława Przyłęckiego, by spełnił to jeg...
Poradnik do gry „Penumbra: Przebudzenie” zawiera szczegółowy opis przejścia całej gry. Tekst podzielony jest na kilka rozdziałów, by można było łatwiej wszystko ogarnąć i nie pogubić się. Każdy poziom kopalni posiada swój własny rozdział. Penumbra: Przebudzenie - poradnik do gry zawiera poszukiwane ...
Co po nas pozostanie? Co warto ocalić? Gdy rzeczywistość, jaką dotąd znaliśmy, odchodzi w przeszłość i pozostają po niej jedynie wspomnienia, stajemy przed wyborem, o co będziemy walczyć i za co warto zapłacić najwyższą cenę. Tylko poddani próbie zrozumiemy, co czyni nas ludźmi i czym jest prawd...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

WyspaKWARTALNIK LITERACKI nr 3 (31) październik 2014 WspomnienieKRZYSZTOF MASŁOŃ Markowe pisanie, markowe życie

Dopiero po wielu latach doszedłem
do przekonania, jak bardzo jednak byłem przez tamten czas
zdewastowany. Zniewolenie wdarło się w umysł, zatruło wyobraźnię,
niewidzialne cugle trzymały mnie na uwięzi i choć widziałem zło
i czułem jego skutki, nie zdołałem tego, co pisałem, wypiętrzyć,
unieść wysoko, jak marzyłem, i przez to uczynić doskonalszym,
trwalszym, bardziej porażającym. Grzęzłem tak często, zapadałem się
głęboko. To były koszty. Już do końca nie dam rady. Szkoda.

To są ostatnie słowa Marka
Nowakowskiego opublikowane w samym końcu jego 79-letniego życia
w Postscriptum, finalizującym Dziennik
podróży w przeszłość.

A jednak dla uważnego czytelnika prozy
Marka Nowakowskiego gorzkie słowa z Dziennika podróży
w przeszłość nie powinny być zaskoczeniem. W opowiadaniu
Jeden dzień w Europie z 1982 roku znalazło
się, na przykład, takie wyznanie: „Ten ciągły boks. Ze
sobą i z pisaniem. Lat przybywa. Po czterdziestce. Książek
kilkanaście. Obca łapa nigdy moim pisaniem nie sterowała. A mimo
to, ile spętania, niemożności. Krok coraz cięższy, niewola
przyzwyczajeń, drobne, coraz częstsze ustępstwa. Gorączka
uszła. Płaskie, rozdeptane te moje dni, noce”.

„«Piszcie dalej towarzyszu – pouczał
mnie kiedyś pewien partyjny specjalista od literatury – tylko
potrzebne większe wyważenie, selekcja, rozsądek, z latami
tego nabierzecie». Oto przestroga. Ci więzienni strażnicy od
kultury! Pouczające. Nie daj Boże…” – wspominał w tym samym
opowiadaniu, ale marna to była pociecha. Zaraz też, charakteryzując
jedną z postaci swej prozy, znów zastanawia się nad sobą. Tak to
brzmiało:

Malarz taki rozbawiony. Właściwie jaki
jest? Chwilami ani śladu pogody w nim. Śmiertelnie zmęczony. Pomięty,
przepuszczony przez magiel. Ale nigdy nie powie nic. Ile trzeba wysiłku,
żeby zachować taką równowagę? Ostrożnie kluczyć i szukać
neutralnych rewirów. W ludziach, sztuce, życiu. Czy takie rewiry
istnieją? Jakim prawem oceniam tak pochopnie? Kto mi dał to cholerne
prawo? Pisarska megalomania. Nisko pochylam głowę. Rumieniec wstydu
oblazł policzki.

Jego wysokość

Wstydził się? Za co, do cholery! Miałem
kiedyś znajomego, studiowaliśmy w tym samym czasie. Ja polonistykę,
on astronomię. Ten sam uniwersytet, okazało się, że i podobne
wybory czytelnicze. Tyle, że czytaliśmy inaczej. Dla mnie Nowakowski
był wtedy pisarzem, którego sytuowałem wśród wielu innych, ważnym,
ale nie jedynym. Dla niego był on i długo, długo nic. Gdy spytałem
go, skąd takie uwielbienie dla twórcy Gdzie jest droga na
Walne, spojrzał na mnie koso i, zacinając się, orzekł:
„Bo on nie kłamie. Nigdy”. Żachnąłem się, po co te wielkie
słowa i to „nigdy”. Mijały lata, a ja przekonywałem się, że
ten astronom miał już wówczas w oku coś, czego mi brakowało, bo
jeśli dziś miałbym powiedzieć, co w pisarstwie Marka Nowakowskiego
jest dla mnie najważniejsze, podejrzewam, że powtórzyłbym słowa
mojego rozmówcy sprzed lat.

Co nie znaczy, że bez zastrzeżeń
akceptowałem wszystko, co wychodziło spod pióra pisarza. Paradoksalnie,
przeszkadzała mi ta wysoko zawieszona przez niego w latach
70. poprzeczka. Do dzisiaj zresztą uważam, że najlepsze w jego
wielkim (także ilościowo!) dorobku były opowiadania z tamtej właśnie
dekady: Gdzie jest droga na Walne, Wesele
raz jeszcze, Książę Nocy. Po 13
grudnia 1981 roku o pisarstwie Marka stało się głośno za sprawą
Raportu o stanie wojennym. Te lapidarne prozy,
drukowane w prasie podziemnej, czytałem bez zachwytu. Wydawały mi
się nazbyt doraźne, bez drugiego dna, bez oddechu.

Minęło trochę lat i rozmawiając
z Markiem, wyciągnąłem tamte dawne zastrzeżenia, widać wciąż
we mnie obecne. Zareagował, jak to on, bardzo powściągliwie, nie
przekonywał mnie do swych racji. Tyle, że grubo później, dokładnie
w 1998 roku na pierwszej stronie wydanego po raz drugi Judasza
na placu Defilad napisał mi: „Zajrzyj, Krzysiu, jeszcze
raz w opowiadania z Raportu o stanie…
i sprawdź”. Zajrzałem: o co mi chodziło?

Nie rozumiałem chyba, że tamten
czas wymagał zupełnie innej literatury, rąbiącej swoją
prawdę prosto z mostu, nie bawiącej się w półsłówka,
agitacyjnej. Dla Nowakowskiego było to oczywiste. A dekada lat
80. zaowocowała w jego twórczości tak ciekawymi zbiorami, jak:
Zakon Kawalerów Mazowieckich, Dwa dni
z Aniołem, Grisza, ja tiebie skażu…
A jeszczeWilki podchodzą ze wszystkich stron,
Portret artysty z czasów dojrzałości czy,
nieco inny od wszystkich, Karnawał i post.

W tym ostatnim tomie opowiedział Marek
o swoich ulubionych pisarzach i ich książkach: o Iwanie Buninie,
Czechowie, Bablu, o Julianie Wołoszynowskim i Stanisławie
Rembeku. W 2006 roku Marcin Wolski, wtedy dyrektor I Programu
Polskiego Radia, poprosił Marka, Eustachego Rylskiego i mnie, byśmy
przed mikrofonami raz w miesiącu pogwarzyli o swoich ulubionych
lekturach. Długo te pogwarki nie trwały, bo Marcina zdjęli, ale
pamiętam, jak Marek opowiadał i o wielkich Rosjanach, i równie
wielkich Amerykanach, ale i o Wacławie Berencie, i o literaturze
sensacyjno-przygodowej, w której się rozczytywał, no i naturalnie
o Józefie Mackiewiczu, na którym poznał się znacznie wcześniej
niż tzw. czytająca Polska. Już w 1959 r. dostał od Agnieszki
Osieckiej Kontrę przywiezioną przez nią
z Paryża. A potem, kto wie, zastanawiam się teraz, może to Kazimierz
Orłoś, z którym w pewnym czasie stanowili – zdawałoby się
– nierozłączną pisarską parę, podrzucił mu książki swego
wuja? W każdym razie Marek cenił braci Mackiewiczów, bo Cata
także.

Nie krył podziwu dla pisarzy różnych czasów
i stylów. Byle byli, bagatela, wielcy. Jak Ernst Junger, o którym
z zachwytem pisał w opowiadaniu Bożydar
z początku lat 90.:

Junger nie bał się śmierci. Bohater
spod Verdun, Sommy, Marny, kilkanaście razy ranny. Pour
le Merite, najwyższy order za odwagę. Podczas nocnego
bombardowania Paryża wychodził na taras hotelu i patrzył. Spoglądał
na ognistą iluminację miasta. Popijał białego szampana, wrzucał
do kielicha krwiste poziomki. Sycił oczy pięknym widokiem trunku
i nieba. Wyzywał kostuchę, gardził nią po pańsku. Dożył późnej
starości, pisuje nadal. Wspaniały dziad, jego wysokość Junger.

Fascynowali go też pisarze dotknięci
jeśli nie obłędem, to przynajmniej jakimś dziwactwem. Z błyskiem
w oku opowiadał o dożywającym swych dni w hotelu Europejskim
w Warszawie Kazimierzu Tetmajerze, gdzieś napisał, że przed laty
chodził za Tadeuszem Peiperem, podpatrywał go. Czy chciał poznać
jego tajemnicę, dotknąć jej?

Perypatetyk

A chodził, powiedziałbym, bez
przerwy. Spacerował po mieście, przemieszczał się, wszędzie
pieszo. Dopiero pod koniec, gdy choroba go przyduszała do ziemi, na
miejsca spotkań wybierał lokale położone możliwie blisko jego
mieszkania w Śródmieściu, przy ulicy Śniadeckich. Wcześniej
przemierzał stołeczny Szlak w tą i z powrotem, ale
zapuszczał się chętnie i w inne rejony, na Mokotów, na
Ochotę. Perypatetykiem był wybitnym. O mój Boże, zaczynam używać
Jego składni. Niepowtarzalnej.

To chyba w Bożydarze
napomknął, że wszyscy wokół mają samochody, a on nawet prawa jazdy
nie zdobył, choć mu je proponowano. Wtedy zacytował też swoją żonę,
Jolę i jej wyrzut: „Nieźle sobie wymyśliłeś! Pisarz! Nic zrobić
nie umiesz. Nawet zmienić przepalonych korków nie potrafisz”. To był,
oczywiście, żart, ale jakby nie całkiem. Marek Nowakowski umiał jedno,
za to znakomicie: pisał jak nikt.

Kilkakrotnie, w różnych opowiadaniach,
przytaczał słowa swego ojca (kiedyś przypisał je wujowi), który
ciesząc się potomkiem, powtarzał: „Kardynalik, generalik…”,
w marzeniach obmyślając dla syna piękną przyszłość. A tu
wyrósł mu pisarz… Trudno, rzecz jasna, traktować opowiadania
Marka jak literaturę faktu, niemniej zapamiętujemy z nich obraz
zawiedzionego ojca, który nie do końca akceptował to, czym się syn
zajmuje. A tu jeszcze ciotka Zofia domaga się: „Przestań pisać
te duperele!”

Nic dziwnego, że
w Bożydarze Nowakowski snuje refleksje o tym,
komu potrzebne jest jego pisanie: „Dla kogo może to mieć jakieś
znaczenie? Gdyby tak nagle zaprzestać. Nikt by tego nawet nie
zauważył. Żeby chociaż pisać w duchu społecznie pożytecznym,
wzniosłym. Opowiedzieć się z całym impetem po jednej stronie. Bóg
i ojczyzna. Walka o prawa obywateli. Pisaniem zagrzewać do
czynu. Budzić nadzieję. Misyjne posłannictwo literatury. Tak głęboko
osadzone w tutejszej tradycji. Czułem to ciśnienie wszędzie”.

Niejednokrotnie przypominał początki
swego pisarstwa, opowiadając nie tylko o tym, co pisał, ale i jak
pisał. Na spotkaniach autorskich ciekawi słuchacze pytają czasem
pisarzy, jak przebiega u nich proces twórczy. Nowakowski zaczynał
tak: „Nie chciałem biurka ani gabinetu. Najchętniej wtedy pisywałem
w mieszkaniu rodziców przy kuchennym stole. Stary, wyślizgany blat,
pełen sęków i dziur. Potrzaskiwał ogień w fajerkowej kuchni. Bury
kot wygrzewał się na opuszczonych drzwiczkach piekarnika. Idylliczny
obraz. Czasy wolności i rękodzieła. Jeszcze zaznałem pióra
i atramentu. Stalówki! Rondówka, serek i ta z krzyżykiem”.

Kiedy poznałem Marka, nie używał już
stalówek. Bez przesady. Ale przychodził do redakcji i z teczki
– a bywało, że i z kieszeni – wyciągał karteczki zapisane
w miarę równym, czytelnym pismem. Kogoś innego redaktorzy zrzuciliby
ze schodów, domagając się dostarczenia cyfrowego zapisu tekstu. Od
Marka z nabożeństwem brano szpargały, w pas się kłaniając. Tyle
było Jego.

Był postacią barwną, znaną z nietypowych
raczej zachowań. Janusz Krasiński wspominał, jak w dniu,
kiedy został wiceprezesem Związku Literatów Polskich, Marek
zaproponował mu odprowadzenie do domu, a po drodze spełnienie toastu
za pomyślność. Następnie zaciągnął go nad Wisłę, bynajmniej nie
do „Retmana” – na przykład, lecz na zieloną trawkę. Następnie
wyjął zza pazuchy pół litra i żeby się uhonorowanemu koledze
nie przewróciło w głowie, zaordynował wypicie życiodajnego płynu
z gwinta.

Anturaż

Słabość do alkoholu była nam bliska
– zanotował Nowakowski w Piórze. – Po
gorzałce życie nabierało lepszego tempa, stawało się swobodniejsze,
fantazja ponosiła. Nie byliśmy zbyt mocno uzbrojeni w świadomość,
kim jesteśmy i gdzie jesteśmy. Życie w naszym kraju nie dawało
jasnej odpowiedzi. W chwilach bezradności chętnie sięgaliśmy po
butelkę. Alkohol był w naszym obyczaju stale obecny. Z radości i ze
smutku. Z beznadziei i nadziei. W euforii zwycięstwa i w poczuciu
klęski. Jedni w tej terapii zupełnie się zatracili, inni wychodzili
cało. Wielu obiecujących artystów pędzla, pióra zamieniło się
w zniewolonych alkoholików, bełkoczących tę samą pieśń o buncie
i zapowiadających wiekopomne dzieło. Wielu z nas stawało się
kieszonkowymi dekadentami epoki socjalizmu. Jeżeli chodzi o mnie,
to bywałem tu i tam. Z czasem nauczyłem się igrać z alkoholem
coraz ostrożniej. Starałem się, żeby nie był górą nade mną.

Piło się jednak z Markiem, co tu dużo
mówić, nie najlepiej. To znaczy, na początku bywało wspaniale,
bo kieliszek-dwa-no niech będzie trzy sprawiały, że nie tylko
biesiada, ale zwykłe spotkanie nabierało innego kształtu, języki
się rozwiązywały, zresztą – jak powiedział Nowakowski w jednej
ze swoich rozmów z Krzysztofem Świątkiem (Okopy Świętej
Trójcy) – „kopcenie, picie i gadanie – nie ma nic
lepszego, jak jest jeszcze porozumienie i każdy dowiaduje się czegoś
od drugiego”. Ale nie zawsze było tak pięknie. Pamiętam sytuację,
gdy znany i bliski ideowo (!) Markowi pisarz odszedł od naszego
stolika ze łzami w oczach, tak był przez niego postponowany. Kiedy
autor Hadesu przekraczał cienką, często
niezauważalną granicę między rauszem a upiciem się, trzeba
było na niego uważać. Stawał się zaczepny, prowokował scysje,
rwał się do rękoczynu (i to jeszcze wtedy, gdy stuknęła mu
sześćdziesiątka). Sądzę, że zapominał wtedy o swoim wieku;
potrafił, rzekomo serdecznie, poklepać po plecach przygodnego
znajomka z siłą ciężarowca, czy na ulicy celowo zatoczyć się
i pchnąć jakiegoś przechodnia wyłącznie dlatego, że ten mu się
nie podobał.

Z drugiej strony przechadzki z Markiem
Nowakowskim i z alkoholem w tle miały swój niepowtarzalny
anturaż. Po pierwszym takim spacerze ulicami: Poznańską, Emilii Plater,
Nowogrodzką, zakończonym w sławnym niegdyś „Dziku” byłem
kompletnie oszołomiony. Tyleż alkoholem, ile znajomościami Marka,
który na Poznańskiej zachodził do każdego warsztatu, sklepiku, barku
i wszędzie miał przyjaciół, którym na jego widok jaśniały oczy,
na stołach pojawiały się półlitrówki, a na drzwiach – jeśli to
było możliwe – wywieszka z napisem: „Chwilowo nieczynne”.

Miał też swoje knajpy, najwyżej cenił
spośród nich te, które miały długą historię. Mogły być
zapuszczone, brudnawe, byle jakie, ale nie powstały wczoraj czy
przedwczoraj. Zdarzyło się, że z Ameryki zjechał nad Wisłę Henryk
Skwarczyński i umówiliśmy się w „Szwejku” na MDM-ie, właśnie
ze względu na Marka, by ten nie miał daleko z domu. Zasiedliśmy
z Henrykiem w restauracyjnym ogródku, wzięliśmy po piwie i oto
nadszedł spóźniony, za to mocno zdenerwowany Nowakowski, który
nawet nie przysiadł, tylko kazał nam się zbierać, bo tu –
cytuję – „wszyscy żrą i drą mordy”. Posłusznie poszliśmy
za nim, niedaleko, bo do sąsiedniej kawiarenki, w której poza nami
i barmanem nie było nikogo, telewizor warczał, na półkach pyszniło
się podłe wińsko, no… koszmar. Ale Mareczek był kontent; poczuł
się u siebie.

A tak naprawdę, to „u siebie”
ostatnimi czasy czuł się chyba tylko w „Mesie” na placu
Zbawiciela. Wspominano go też tam jak nigdzie indziej.

Protagonista

Przez długie lata nazywano Nowakowskiego
– bez sensu – piewcą marginesu społecznego, „małym” realistą,
ograniczającym swoje pole obserwacji do złodziejskich melin i podłych
szynków. Tak, naturalnie, nie było, ale i mnie denerwowało
gloryfikowanie przez niego kryminalistów z całą ich grypserą,
kodeksem moralnym spod ciemnej gwiazdy, „charakternością”,
w której najmniej było charakteru właśnie. Po promocji
Redy, bodaj w 1998 roku, zaczepiłem go wprost: Po
co tworzysz legendy o ludziach, którzy nie zasługują na nie? Zaśmiał
się tylko, Jola mu zawtórowała. Kto jak kto, ale ona – adwokat
z dużą praktyką, znała środowisko Markowych bohaterów aż za
dobrze. I wiedziała, co w ich projekcji literackiej jest prawdziwe,
a co nie. W Piórze, mającym znamienny podtytuł
Autobiografia literacka możemy przeczytać:
„Mieszałem prawdziwe życie z fantazją, przerabiałem tych
prawdziwych ludzi na trochę innych, ale podobieństwo i przede wszystkim
ksywki, jak mówiło się na przezwiska, pozostały prawdziwe. I nic
w tym dziwnego, że Stasiek Migda, kolega, murarz z tej samej ulicy,
gdzie mieszkałem, zapytał wprost: Te, Marek. Czy to prawda, że on
żyje z kozą?”. Przypomnę, że chodziło o bohatera opowiadania
Złoto z tomu Benek Kwiaciarz,
którego autor przedstawił – cytuję Pióro
– „w roli zaszczutego, ośmieszanego nieszczęśnika szukającego
przyjaźni wśród zwierząt. Jego pupilką była koza, opisałem
sytuację jako nieco dwuznaczną”. No, ale na Markowe szczęście
„ludzie z branży” orzekli, że pisarz „nie kapuje”, co
najwyżej komuś zdarzało się zażartować: „Nie gadajcie tyle przy
Marku! Zapamięta i opisze!”.

Pierwszy raz Markowe słowa przeczytałem
w roku 1968. Tego starego złodzieja, a cóżby
innego, pożyczył mi kolega z licealnej klasy, którego ojciec pracował
razem z siostrą Nowakowskiego; oboje byli prawnikami. Od kolegi
dowiedziałem się, że siostra pisarza bardzo dumna jest z niego, ale
nie ukrywała, że rodzice w przeszłości miewali z synem niemało
kłopotów. Ten stary złodziej robił furorę
i wśród innych naszych rówieśników, zauważyłem jednak, że
przez większość z nich czytany był na podobieństwo Stanisława
Grzesiuka. A to, co najbardziej trafiało do nich, to gloryfikacja
świata przestępczego, stąd taki Kwadratowy, protagonista opowiadania
o tym samym tytule, stawał się kimś na podobieństwo idola; w końcu
to był „największy połykacz”. Dziwny to był czas, małolactwo
zapatrzone było w „git ludzi”, a mnie akurat towarzystwo to nie
odpowiadało. Pewnie dlatego szukałem w prozie Marka Nowakowskiego
czegoś innego, co bez trudu znalazłem w kolejnych jego książkach,
wypożyczanych z bibliotek i zaczytywanych po wielokroć. W efekcie
pod koniec pierwszej klasy liceum uznałem siebie za specjalistę od
Nowakowskiego. Czy tamten kolega także i później sięgał po jego
opowiadania? Wątpię, wyjechał do Ameryki, pewny jednak jestem, że
Tego starego złodzieja nie zapomniał.

Tymczasem Marek stawał się, jakby
niepostrzeżenie, po tym jak był „hłaskoidem”, przedstawicielem
„czarnego nurtu” literatury, „małym realistą” – kolejnym
bardem dawnej Warszawy. „Życie Literackie” porównywało go do
Wiecha, robiono też z niego na siłę literackiego odpowiednika
Grzesiuka, a nawet Jaremy Stępowskiego. Po latach w klubie na
Ochocie patronował Nowakowski pierwszej prezentacji albumu T. Love
Szwagierkolaska, którym Munieket
consortes reanimowali takie piosenki jak U cioci na
imieninach czyFelka Zdankiewicza. Znałem
je, oczywiście, na pamięć, we wdzięcznej pamięci miałem trzy
Grzesiukowe książki, tak się złożyło, że zdążyłem wcześniej
poznać Zygmunta Staszczyka i Andrzeja Zeńczewskiego, liderów
T. Love, niemniej jednak zaangażowanie Marka w to, było nie było,
komercyjne przedsięwzięcie, trochę mnie zdziwiło, czemu dałem wyraz
w rozmowie z pisarzem. Marek nie tłumaczył się specjalnie, bo i nie
było z czego, ale zapamiętałem, że powiedział tak jakoś: Będę
wspierał to wszystko, co podtrzymuje pamięć o tym mieście, takim,
jakim kiedyś było. Dlatego życzliwie traktuję i Staśka Wielanka,
i tych chłopaków, choć podobno Muniek nawet nie jest z Warszawy. –
Częstochowa też godne miasto – odrzekłem i temat uznaliśmy za
zakończony.

Kozak

Dziś myślę, że każde z nim
spotkanie poszerzało moja wiedzę o pisarzu i jego twórczości
o zupełnie nieoczekiwane fakty. Kiedy w 2003 roku poprosiłem Marka,
by wziął udział w moim (a jak!) spotkaniu autorskim z okazji
wydania książki (Lekcja historii najnowszej),
w której zebrałem wywiady z pisarzami, wziął ze sobą wyciętą
recenzyjkę z „Życia Warszawy” sprzed, bo ja wiem, piętnastu
lat. Do głowy by mi nie przyszło, że ten absolutnie wielki pisarz
przywiązuje taką wagę do tego, co ktoś, mniej lub bardziej sensownie,
wspomniał o jego książce. Stanowczo się nie doceniał. Teraz czytam,
po raz nie wiem który dedykację, jaką napisał mi na tytułowej stronie
Sieroty Europy, a w niej podziękowanie, „że
tak cierpliwie od tylu lat bierzesz pod lupę moje pisanie”. Mój Boże,
toż w życiu nie czytałem niczego lepszego!

Nawiasem mówiąc, Marek nie byłby sobą,
gdyby na tym spotkaniu kogoś nie zaatakował. Wypatrzył sobie
siedzącego skromnie w dalszym rzędzie Jerzego Pilcha i kilka
jadowitych zdań poświęcił jego pisarstwu, „oszukańczemu” –
jak się wyraził. Nie muszę się rozwodzić nad tym, że Pilch nie
był tą oceną zachwycony.

Podobnie i mnie nie spodobał się zbytnio
sposób, w jaki – innym razem – Marek zaprezentował mnie
czytelnikom. Było to w Toruniu, gdzie Świat Książki w końcu
tamtego stulecia zorganizował coś na kształt literackiego festiwalu,
nad którym patronat prasowy objęła „Rzeczpospolita”. Pamiętam,
że obok Marka była tam wtedy Maria Nurowska, Zygmunt Kubiak, Stefan
Chwin. Pisarze prowadzili lekcje w toruńskich liceach, mieli też
spotkania, m. in. w reprezentacyjnej sali Dworu Artusa. I na taki
wieczór z Markiem Nowakowskim tam właśnie się udałem – na
swoje nieszczęście. Markowi zachciało się akurat opowiedzieć
o knajpach swojego życia. Po kolei przedstawiał więc historię
i dzień dzisiejszy stołecznych lokali i spelunek, ze znawstwem
i swadą, a gdy czegoś nie był pewny zwracał się do mnie – bo
odkrył mnie na wypełnionej do ostatniego miejsca sali – jako do,
jak twierdził, „eksperta w temacie”. Czytelnicy popatrywali na
mnie: jedni ze zgrozą, drudzy z nieskrywanym potępieniem, sympatii
nie dostrzegłem. Mówi się trudno; znosiłem te uwagi z przyklejonym
do twarzy uśmiechem, raz tylko, gdy zaczął wspominać restaurację
w dawnym Cedecie i znów odwołał się do moich doświadczeń,
kategorycznie oświadczyłem, że nigdy tam nie byłem, bo w końcu
lat 50. chadzałem raczej do piaskownicy a nie do przybytków sztuki
gastronomicznej. „Być może, być może…” – orzekł Nowakowski,
nie przejmując się zupełnie faktem, że istotnie byłem od niego
o te skromne osiemnaście lat młodszy.

Wpadał Marek od czasu do czasu do redakcji,
przynosząc swoje teksty. W starej siedzibie „Rzepy”, przy placu
Starynkiewicza, kończyło się to zwykle w jednym z barków, albo
redakcyjnym albo, częściej, na dole w nieistniejącej już, powiedzmy,
że kawiarence. Często schodził tam ze świętej pamięci Maćkiem
Łukasiewiczem, „na dwie szybkie” – jak mówił. Panowie darzyli
się obopólną sympatią. Wpadał też do mnie, odrywając od biurka
i wyciągając, a to na kawę, a to choćby na papierosa. A gdy
miałem czas, to też „na dwie szybkie”. Później też zachodził
do „Rzeczpospolitej”, już na Prostą. Ze sterty książek zawsze
leżącej obok mego komputera wyciągał jakiś kryminał lub powieść
sensacyjną, brał ją do domu, bo – mówił – „dobrze przy takiej
lekturze odpoczywa”. Na jednym z takich ostatnich spotkań pokazał mi
stare zdjęcie, które – jak mi się zdaje – wylądowało na obwolucie
Dziennika podróży w przeszłość. Komentował
je słowami w rodzaju „gdzie są chłopcy z tamtych lat”, każąc
mi podziwiać muskulaturę rozebranego do połowy chłopaka, którego
ledwie widziałem na fotografii marnej jakości. Rozemocjonowany,
opowiadał, jaki to z tego faceta był kozak. Wydawał mi się, że
dziś byle dresiarz po obowiązkowym stażu w siłowni robi większe
wrażenie, ale zachowałem tę refleksję dla siebie. Marek był wierny
przeszłości. Swojej młodości też, choć nie całej.

Bajczarz

Nie było przypadkiem, że w ostatnich
książkach uporczywie powracał do swoich początków, nie
tylko pisarskich. Miał szczeniacki epizod w Związku Młodzieży
Polskiej, gdy jako siedemnastolatek został etatowym pracownikiem tej
organizacji. Wracał do tego maniakalnie, wciąż roztrząsając, co
by mogło się zdarzyć, gdyby nie los, który – szczęśliwie –
skierował go na zupełnie inną drogę. Czy dlatego jednak napisał na
koniec gorzkie słowa o swoim „zdewastowaniu”? Nie sądzę. Był
to raczej wynik przemyśleń związanych z samym funkcjonowaniem
pisarza w okresie PRL-owskim, kiedy to z konieczności nawet
najbardziej nonkonformistyczny literat wikłał się w kłopotliwe
związki z decydentami politycznymi, redaktorami, a przede wszystkim
cenzorami. O swoich bojach z tą ostatnią Nowakowski napisał
dostatecznie wiele, by teraz przypominać to jeszcze raz. Wystarczy,
że odwołam się do anegdoty autorstwa Kazimierza Orłosia, który
w Historii Cudownej meliny opowiedział o tym,
jak pewnego razu zachował się Marek przechodząc koło siedziby
Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk przy ulicy
Mysiej. Otóż, było nie było, wzięty prozaik wszedł do środka,
gdzie… oddał mocz. Potraktował, zdawałoby się, wszechwładną
cenzurę niczym szalet publiczny.

Wspominana dziś cenzura wydawać się może
mało szkodliwa. Ot, musiał przez nią pisarz zmienić ostatnie
zdanie opowiadania Gdzie jest droga na Walne
z „Jak ruski anioł wyglądał” na „Jak turecki anioł
wyglądał”. Głupie? Jeszcze jak. Śmieszne? Tak sobie, bo oczywiście
średnio inteligentny czytelnik nie mógł nie zastanowić się nad
tym, co raptem w naszej siermiężnej rzeczywistości robią anioły
z Turcji rodem, ale skąd mógł wiedzieć co naprawdę miało tu być
napisane. Dochodziła jeszcze autocenzura.

Czy się jej poddam? – opowiadał
w wywiadzie Grzegorzowi Eberhardtowi (Okopy Świętej
Trójcy). – Czy ona weźmie górę i zacznie wodzić
moim piórem. Bardzo tego nie chciałem. To były przeczucia
niebezpieczeństwa, zagrożenia. Tak to się zaczynało. To były moje
pierwsze boje. Stawałem się pisarzem. Czy wygrałem batalię? Myślę,
że nie dałem odebrać sobie wolności w pisaniu.

Powinien pozostać przy tym zdaniu,
a jednak wątpliwości go nie opuszczały, świadcząc, że stawiał
sobie niesłychanie wysokie wymagania. A że, jak każdy prawdziwy
artysta, był nadwrażliwcem, zranić go było – wbrew pozorom –
bardzo łatwo. W opowiadaniu Bożydar wspomina,
jak poeta Ryszard Krynicki powiedział mu kiedyś: „Twoje pisanie takie
wspaniałe” i zaraz dodał, a propos innej prozy – Sieroty
Europy: Jeżeli na początku opowiadania wystąpi kostur,
to musi on zastukać w finale. Tą dwuznaczną pochwałą użądlił
boleśnie – komentował Nowakowski. – Byłem dla niego tkaczem
papierowych historyjek. Wyrobnikiem. Składaczem. Bajczarzem”. Czy
aby na pewno Krynicki szydził z niego? A czy był z niego
„bajczarz”? Po części każdy sięgający po pióro staje się
nim.

Gniew

Który to już raz sięgam po jego
ostatnie książki, te pisane już w wolnej Polsce? Nie stała się
dla niego Polską jego marzeń, choć pewnie mogła. Mało kto był tak
predestynowany do zajęcia w III RP wysokiego stanowiska, do czerpania
profitów ze swej wcześniejszej działalności jak Marek. Nie chciał,
pazerność na dobra doczesne była mu z gruntu obca, zaś zaszczyty…
Tych mu raczej szczędzono. Jeśli Markowi Nowakowskiemu zależało na
czymś, to na pisarskiej sławie, a tej nie zaznał.

Kolejne, wydawane przez niego tomy odnotowywano,
recenzowano albo i nie. Chwalili go krytycy uznawani za prawicowych,
lewicowi wytykali autorowi Psich Głów rzekome
anachronizmy, Salon wzgardliwie milczał. A przecież znał ten Salon
doskonale. I przejrzał go na wylot. W Piórze
opowiada historię, którą już wcześniej przetwarzał
literacko, nie tak szczegółowo jednak. Zdarzenie miało miejsce na
przyjęciu w mieszkaniu Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego przy
Sadowej. Powodem była wizyta w Warszawie redaktora francuskiego „Temps
Moderne”. Polsko-francuski charakter spotkania podkreślał udział
w nim Kazimierza Brandysa (z żoną) i jego tłumaczki, Francuzki
Anny Posner. Obecni byli jeszcze Ewa Fiszer, Julian Stryjkowski, ktoś
tam jeszcze.

Mówiono – wspominał Marek –
o ostatnich nowościach wydawnictwa Gallimarda, nagrodach Goncourtów,
sztukach teatralnych Sartre’a, Anouilha, prozie Aragona, poezji
Eluarda, malarstwie Buffeta. No i zrobił się Paryż! Kazimierz
Brandys najbardziej paryski. Dowcipny, błyskotliwy, prezentował
świetny kunszt konwersacji. Mówił po francusku, prawie tak biegle
jak goście z Paryża. A z okien był widok na brzydką, syfiastą
Marszałkowską. (…) Piją sobie z ust. Ci durnie z Zachodu,
zainfekowani komunizmem. Ta gruba, ciężka Anna Posner pewnie należy
do KPF. Dlaczego nie? Udawany salon. Udawana swoboda. Kazimierz
Brandys przekładany, wydaje go Gallimard. Cenią go, pisze tak lekko,
finezyjnie. Takie krągłe frazy, esprit iście paryski. Rue de Seine,
mówili, jakaś ciekawa wystawa. Coś się we mnie zakotłowało. Panu
Bogu świeczkę i diabłu ogarek! Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem! Nie
byłem z nimi. Zapragnąłem zaznaczyć swoją odrębność. Wtedy to
zacząłem robić szkarady.

O tych „szkaradach” rozpisywać
się nie będę. Kto nie wie, w czym rzecz, niech sięgnie do
książki.

Ale coraz bardziej dystansował się Nowakowski
od luminarzy środowiska pisarskiego. Autorami związanymi z PZPR jawnie
gardził, jeśli zaś chodzi o „dobre towarzystwo”, o stalinowców,
którzy w ciągu jednego dnia przepoczwarzyli się w opozycję,
to nie potrafił wybaczyć im, ani tej nagłej wolty, ani – tym
bardziej, gorliwego uczestnictwa w „hańbie domowej”. Niechęć
do tej formacji pozostała mu na dłużej, choć przecież takie, na
przykład, Strzały w motelu „George” swój
pierwodruk miały jeszcze w „Gazecie Wyborczej”, w której rządy
sprawował Adam Michnik, bliski jeszcze wtedy Markowi – w końcu
weteran walk z komunizmem, polityczny recydywista, a do tego autor
Z dziejów honoru w Polsce. Na dodatek żona
Marka broniła Michnika w sądzie. Co z tego pozostało? Głęboki
uraz, ale przede wszystkim gniew, że człowiek, który powinien być
ikoną sprawiedliwości i wolności, tak skwapliwie wziął udział
w tworzeniu w Polsce Nowego Ładu, co tam, to on go stworzył! Ten
były bojownik o wolność słowa zaczął wytaczać sprawy sądowe
tym, którzy kwestionowali ów Nowy Ład i oburzali się na rolę,
jaką w tym – bynajmniej nie zbożnym – dziele odegrał.

Pojedynek

Obawiam się, że z książek, które Marek
Nowakowski napisał już w wolnej Polsce, w pamięci czytelniczej
przetrwają jedynie nostalgiczne Powidoki,
wspomnienia warszawskie. A przecież to całkiem niedawno powstały
i nawiązują tematycznie do Powidoków tomy
Nekropolis, w której pisarz opowiedział już nie
o dawnej Warszawie, ale o Warszawie umarłej, o Warszawie, której nie
ma. I znakomite autobiograficzne książki: Pióro
i Dziennik podróży w przeszłość. I zbiór
Czarna i Mała, z jakże innym od całej reszty
Piorunkiem, smutnym opowiadaniem o prowadzonym na
spęd źrebaku, ale i o radości życia, i o… miłości – choćby
i do zwierząt. Warto jeszcze przypomnieć obraz postpegeerowskiej
rzeczywistości, jaki stworzył Nowakowski w Psich
Głowach.

Nie wypinał piersi po ordery, jakie powinien
otrzymać za walkę z komuną. A walczył swoim piórem, tworząc
całkowicie niepoprawne polityczne opowiadania, ale i podpisując
listy protestacyjne w rodzaju Memoriału 101,
skierowanego przeciw projektowanym, prosowieckim zmianom w Konstytucji
PRL. Był pionierem drugiego obiegu, który inicjował, będąc
współzałożycielem legendarnego Zapisu. W 1984
r. został aresztowany i oskarżony o działalność na
szkodę interesów PRL we współpracy z zagranicznymi ośrodkami
dywersyjnymi. Protesty, nie tylko polskich pisarzy spowodowały uchylenie
aresztu tymczasowego i wypuszczenie Nowakowskiego na wolność. Sześć
lat później uchylony został także cały dęty akt oskarżenia. Ale
z politycznym kombatanctwem Marek nie obnosił się. To zupełnie nie
było w jego stylu.

Był „pojedynkiem”, jak sam o sobie
powiadał. Pisarzem osobnym. Nieoglądającym się na mody i trendy,
przeciwnie, jak kiedyś zauważył Jan Walc – staromodnym. Odnośnie
do formy pisarskiej, ale i do męskiej elegancji, do wyboru lektur,
do określenia światopoglądu też. „Będąc pisarzem staromodnym
– twierdził Walc – nie próbuje Nowakowski dokonać zasadniczego
przełomu w sztuce prozatorskiej, wymyślić nowego kierunku, stworzyć
własnego wymyślonego świata. Tym wszystkim zajmuje się zupełnie
chyba wystarczająca ilościowo grupa jego kolegów. Jeżeli jednak
jest na przykład taka potrzeba – w tym przypadku społeczna –
żeby napisać literacki raport o stanie wojennym, wiadomo dokładnie,
na kogo w tej sprawie można, a na kogo nie można liczyć”.

Na Marka liczyć można było zawsze.

DwugłosyMAREK HŁASKOCałe niebo będzie dla mnie (fragment powieści)