Strona główna » Humanistyka » WYSPA Kwartalnik Literacki nr 4/2014 (32) – Suplement

WYSPA Kwartalnik Literacki nr 4/2014 (32) – Suplement

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “WYSPA Kwartalnik Literacki nr 4/2014 (32) – Suplement

"Suplement” - bezpłatny dodatek do 4. numeru "Kwartalnika Literackiego Wyspa" - zawiera wiersze Leszka Engelkinga z cyklu zatytułowanego „Suplement”, a także poezję Damiana Skawińskiego, Bogdana Prejsa i Jakuba Schönhof-Wilkansa. Proza to teksty Daniela Łyska, Wojciecha Ostrowskiego, Wojciecha Klęczara i Piotra Kokocińskiego. Największą jednak część „Suplementu” tworzą trzy eseje: Jana Tomkowskiego „W rajskich ogrodach Musila”, znanego dziennikarza sportowego Stefana Szczepłka „Zakończona historia” oraz Michała Jagiełły „Adam Asnyk pod Giewontem”.

 

Polecane książki

Zabiję troje nieznajomych. A wy będziecie wiedzieli, że to ja. Tym sposobem wszyscy będziemy połączeni. Na zawsze. Kiedy nastoletni Will mówi o tym, że zostanie seryjnym mordercą, przyjaciele traktują to jako żart: niepoważne przechwałki na koniec gorącego lata, młodzieńczą fantazję, wakacyjne wygłu...
Marta, młoda i atrakcyjna florystka z Krakowa traci nagle sens życia, cały świat wali się w gruzy. W wypadku ginie jej matka a ojciec ciągle tkwi w żałobie nie mogąc poradzić sobie z stratą żony.W dodatku została porzucona przez  narzeczonego. Z tymi wszystkimi problemami stara się sama zmie...
Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Ile jest czasu na wniesienie skargi 2.Gdzie wnieść skargę 3. Jak sporządzić skargę do WSA 4. Jaki jest powód wniesienia skargi 5. Jakie są koszty wniesienia skargi 6. Co dodatkowo warto zawrzeć w skardze 7. Jakie są obowiązki GITD i WSA 8. Jakie są skutki wnies...
INNA GRUZJA. Merabi ma 36 lat, pracuje w firmie ubezpieczeniowej, ma trzy siostry – i uwiera go Gruzja. Mówi: –  Budujemy szklane domy, robimy euroremont, ale zaraz spod spodu wychodzi grzyb, bo nie ocieplimy ścian, a zimą nie włączymy kaloryfera, bo nas na to nie stać. Ale chcemy być nowocześni, wi...
Rodzina Bradfordów należy do śmietanki społecznej, a produkowany przez nich bourbon stanowi produkt z najwyższej półki. Nad ich ogromną posiadłością i nad skomplikowanym życiem jej mieszkańców czuwa dyskretnie personel, który siłą rzeczy zostaje wplątany w sprawy swoich pracodawców – zwłaszcza kiedy...
Koktajlowe opowieści są idealną lekturą dla każdego, kto kiedykolwiek marzył o przeniesieniu się na stałe w słoneczne klimaty, by popijać drinki i korzystać z nielimitowanego słońca.Kiedy Joe wraz ze swoją dziewczyną ma możliwość kupienia baru na Teneryfie, oczami duszy wyobraża sobie wieczne wakacj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

WyspaKWARTALNIK LITERACKI suplement do nr 4 (32) grudzień 2014 

„Suplement drugi”
wśród archipelagu

W naszym archipelagu pojawiała
się kolejna wyspa, którą nieśmiało zapowiadaliśmy już rok
temu. Nazywa się „Suplement drugi” w odróżnieniu od „Suplementu
pierwszego”, jaki wyłonił się po koniec ubiegłego roku. Teraz
w skład „Wyspowego” archipelagu wchodzą już 32 „Wyspy”,
jakie wydaliśmy przez osiem lat, regularnie, co roku cztery, oraz teraz
jeszcze dwa „Suplementy”. Dodając jedne do drugich stworzyliśmy już
spory kawałek lądu na niespokojnych wodach naszej kultury. I bardzo
się z tego cieszymy.

Tak jak w roku ubiegłym, gdy powstawał
„Suplement pierwszy”, naszym zamiarem było zamieszczenie w nim
głównie dłuższych esejów, które nie mieściły się w zwykłych
„Wyspach”, a nie chcieliśmy ich skracać, bo straciłyby
swą oryginalność i wymowę. Dodaliśmy do nich też inne prozy,
czekające na zamieszczenie, jak też trochę poezji, aby nie było
jednostajnie.

Jaka będzie przyszłość „Wyspowego”
archipelagu? Decydujące będą decyzje naszych mecenasów oraz
współwydawcy, jakim od roku jest Narodowe Centrum Kultury. Dziękujemy
za list intencyjny, jaki otrzymaliśmy do pana dyrektora Krzysztofa
Dudka, w którym potwierdza zamiar współwydawania „Wyspy”
w roku 2015 i bardzo liczymy na jego realizację. Dzięki wsparciu
NCK „Wyspa trafia obecnie do znacznie większej liczby odbiorców
niż poprzednio, głównie do bibliotek, co jest niezwykle cenne – nie
tylko dla nas oczywiście, ale przede wszystkim dla naszych potencjalnych
czytelników.

Tak jak rok temu mamy więc nadzieję, że
i w przyszłym roku uda nam się powiększyć archipelag o cztery
kolejne „Wyspy”, ale też o wysepkę o nazwie „Suplement
trzeci”.

(red)

Poezja LESZEK ENGELKING
Wiersze z cyklu Suplement

Skleroza

Śpieszno mi teraz do paru zmartwychwstań

tych topoli i domów, sklepów
i kawiarni,

tramwajów, bruków, smaków
i zapachów.

Czy w dzień ostatni albo też w dzień
pierwszy

powstaną z gruzów, uciekną nicości,

obleką ciało z mych wspomnień,
zapomnień

(z innych zapomnień inne będzie
ciało),

czy raczej otchłań zamknie się nad
nimi

i razem ze mną pójdą szybko na
dno

i nałykają się letejskich
trucizn,

co powodują wieczystą sklerozę?

Jakaś nadzieja może w duszy
świata,

lecz jeśli ona jest zapominalska,

to uschną widma zagubionych topól,

a dom i zapach w bezproch się
obrócą.

Mleczarz

Pędzi nocną ulicą Piekarską

na złamanie karku.

Ma czarnego konia

(w nocy wszystkie konie czarne),

czarny wóz

(w nocy wszystkie wozy czarne)

podobny do karawanu,

rozwozi czarne mleko

(w nocy każde mleko czarne).

Komu postawi butelkę pod drzwi

(w nocy każde mleko czarne),

ten już się nie obudzi

albo obudzi się w czarnej skrzynce

(w nocy wszystkie skrzynki czarne)

pędzącej w czarną otchłań

na złamanie karku.

Pory snu

Krzyśkowi
Woźniakowi

Śniła się wiosna. I śni się. I śni
się.

Słońce operuje

jak wprawny ordynator oddziału
chirurgicznego

śmiertelnie chorego na długi
szpitala.

Pacjent żyje!

Na Rynku są już ogródki piwne,

ale ja idę na Rycerską.

– W dwuszeregu biegiem marsz! –

ryczy do kilku cywilów oficer MO.

– Was nie ma – rzucam w ich
kierunku,

ale wbiegam w najbliższą bramę,

bo na Rycerskiej jakoś nie ma pubu

ani żadnej innej knajpki,

nie ma też wcale ogródków na
Rynku.

Czy zapowiadali kontratak zimy?

Pacjent zrywa się do biegu

po ścieżce zdrowia.

Zombi? Takie ma ruchy.

Także biegnę

w coraz większej panice.

Na placu Kościuszki

znów pod brudnym łachmanem śniegu

kulą się trawniki.

Prędzej! Więzienie już z tyłu.

Aż dziw, że na Ścinadle

nie ma dziś egzekucji.

– Ubek! – woła elegancka dama
w parku,

to do psa, chyba pinczerka

(wokół robi się pusto).

– Zostaw go, Ubek! Ubek, do nogi!

Ja i pacjent biegniemy

być może ku wybudzeniu.

Esej JAN TOMKOWSKI
W rajskich ogrodach Musila

Na zdjęciach
wygląda prawie zawsze tak samo – niemłody, z wysokim czołem
i dodającą powagi łysiną, raczej solidny i budzący zaufanie
niż dostojny. Historyk, filozof, urzędnik, naukowiec? Pisarz? Czy
ja wiem? Tomasz Mann wyglądał zupełnie inaczej. I Hermann Hesse,
i Heimito von Doderer, wprawdzie nieco młodszy, i Hermann Broch. To
ci najwięksi. A Robert Musil?

Inny, odmienny, jedyny. Zawsze z boku, a może
ponad literackim towarzystwem? Indywidualność zagadkowa i godna
podziwu, ale dla niektórych w jakiś sposób odpychająca. Dziś
nie uświadamiamy już sobie, jaki dystans tworzyło wykształcenie
techniczne w czasach, gdy pisarz musiał być równie wszechstronny jak
na przykład Tomasz Mann. Znajomość języków, historii sztuki, muzyki,
filozofii – wszechstronność, bez której nie do pomyślenia wydawały
się narodziny artystycznej duszy czy narracyjnego talentu. Nawet
w filozofii pozytywistyczna ścisłość myślenia, przywiązanie do
wzorów i definicji, urzeczenie matematyką i logiką stanowiły
nowość akceptowaną bynajmniej nie przez wszystkich. Chyba mógł
zrobić karierę jako naukowiec czy wynalazca, ostatecznie jego
dziełem była wirówka kolorów, zwana Musilscher Farbkreisel albo
Variationskrei selnach Musil. Skorzystali na niej wszyscy poza samym
wynalazcą, który nie dorobił się na swoim urządzeniu wielkich
pieniędzy. Jaka szkoda! Zaoszczędzony w młodości kapitał przydałby
się ogromnie w wieku dojrzałym, gdy Musil przystąpił do budowy swego
arcydzieła i nie mógł już oddawać się pracy zarobkowej. Skazany
na pomoc innych, czuć się musiał na pewno gorzej niż Rilke, który
materialne wsparcie przyjmował ze swobodą godną poety niosącego
ludziom największy skarb.

Musil był samotnikiem i właściwie w jego
biografii łatwiej znaleźć wiernych i gotowych do poświęceń
entuzjastów niż oddanych przyjaciół. Elias Canetti opisał go
jako człowieka zamkniętego w sobie, choć uprzejmego, chętnie
udzielającego wyjaśnień. O jakie sprawy mogło przy tym chodzić,
mogę sobie jedynie wyobrazić: rozkochani w sztuce bywalcy literackich
kawiarni pytają o teorię kolorów Newtona, o prawa rozchodzenia się
ciepła i elektryczności albo teorię zbiorów. A Musil tłumaczy
cierpliwie, elegancko, trochę znużonym mimo wszystko głosem, bo nie ma
pewności, czy znów nie padł ofiarą żartu ze strony owych humanistów,
co marnotrawią czas przy kawie i gazetach z całego świata.

Musil był samotnikiem, a tacy ludzie jak
wiadomo czują się w towarzystwie zawsze trochę niepewnie i zwykle
bywają niezręczni. Możemy dziś przeczytać relacje, z których
wynika, że był niesłychanie wyczulony na kwestie hierarchii
literackiej. Nie lubił być porównywany z innymi, nie znosił,
gdy ktoś w jego obecności chwalił Tomasza Manna albo Hermanna
Brocha. Świadkowie odnotowali jego wypowiedzi nie bez złośliwej
satysfakcji, bo megaloman, choćby był największym pisarzem, zasługuje
na dezaprobatę. W głębi duszy każdy pisarz przypisuje sobie jakiś
rodzaj wielkości, uzasadnionej albo zgoła urojonej. Ale kto mówi
o tym zbyt głośno, wystawia się na śmieszność.

Gombrowicz, Musil, Joyce, a przed nimi
Nietzsche wcale się tym nie przejmowali.

Można lekceważyć opinię krytyki, wzruszać
ramionami, widząc obojętność czytelników, krzywić się, czytając
listę laureatów rozmaitych literackich konkursów. Przynajmniej
w pierwszym odruchu pisze się tylko dla siebie. Rilke wierzył, że
pisze się, bo nie można odłożyć pióra, bo jakaś nieznana siła
trzyma nas przy biurku, nad białą kartką papieru. To wszystko prawda,
ale jednak żaden autor nie pragnie zapomnienia.

Precyzyjny, pedantyczny, doskonale zorganizowany
i wbrew pozorom umiejący niekiedy zadbać o swoje interesy,
stanowczy i bezwzględny, gdy chodziło o sprawę najważniejszą,
czyli dzieło. Miał odrobinę szczęścia, skoro zdołał dorobić
się wygodnego mieszkania w dobrej dzielnicy Wiednia. Dwa kroki do
mostu Rotundy i jesteśmy już w samym sercu Prateru, a do centrum
też niedaleko. Rząd pokojów przy Rasumof skygasse… Mijamy je
po kolei, by dotrzeć do gabinetu, w którym rodziły się stronice Człowieka bez właściwości. Mnóstwo książek na
półkach, najwidoczniej ich widok nie przeszkadzał w tworzeniu. Może
dostarczały inspiracji, może pozwalały ujrzeć lepiej charaktery
opisywanych bohaterów? A może otwierał je najzupełniej przypadkowo,
przebiegał wzrokiem ten czy inny fragment, by dojść do wniosku,
że literatura powinna wyglądać inaczej i że trzeba zabrać się
do pracy, by opłakany stan rzeczy zmienić? Dokładnie uporządkowane
staroświeckie biurko, starannie ułożone manuskrypty, pod ręką czysty
papier i zaostrzone ołówki, bo pomysły przychodzą nieustannie
– tak szybko, że trzeba je natychmiast zapisywać. Pomysły,
warianty, projekty, zamierzenia, szkice, uwagi, notatki. Gorzej
z opracowywaniem ostatecznej wersji tekstu – dzieło rozrasta się,
podąża w nieprzewidzianych kierunkach, zagarnia okruchy mijającego
czasu, nie chce pozostać ani zajmującą zwartą opowieścią, ani
panoramą minionej niedawno epoki. Paraliżuje autora, zyskuje nad nim
władzę, więzi w pracowni, wreszcie unicestwia. Historycy literatury
opisali wyczerpująco, ile główny bohater Ulrich zawdzięcza samemu
pisarzowi. Można przedstawić to sobie inaczej. Człowiek
bez właściwości kontra Robert Musil. Prawdziwa wojna
trzydziestoletnia. Wyniszczająca, beznadziejna, pozbawiona jakichkolwiek
widoków na pokój. Batalia nie do wygrania, ponad siły jakiegokolwiek
artysty, choćby najbardziej genialnego.

Człowiek bez
właściwości należy do tych nielicznych powieści, które
nigdy się nie kończą. Parafrazując zdanie Lwa Tołstoja, moglibyśmy
dodać, że o ile wszystkie skończone powieści są w jakiś
sposób do siebie podobne, to każda niedokończona wydaje się inna
niż pozostałe. Człowiek bez właściwości
jest nieskończony inaczej niż Proces, Zamek, Oppiano Licario. Nie tyle
nawet nieukończony, co otwarty ku nieskończoności, przywołujący
zuchwale nieskończoność, bezgraniczny jak otaczający nas
kosmos.

Nie wątpię, że wielu czytelników (a nawet
komentatorów) myśli inaczej i zamiast wariantów, szkiców, fragmentów
o niepewnej przynależności chciałoby widzieć zakończenie owej
niesamowitej historii snutej przez trzydzieści lat. Czy to nie naturalne,
że pragniemy coś zyskać szczęśliwym albo tragicznym finałem, że
domagamy się, by autor wypowiedział się do końca, by nie pozostawiał
nas w wieloznacznej niepewności, z której bierze swój początek
intelektualny chaos?

Robert Musil podobno wierzył, że żyć
będzie długo i w dobrym zdrowiu, wbrew niepokojącym oznakom
nadchodzącej już choroby i śmierci. Pracując nad swą powieścią,
raz spieszył się, to znów oczekując na przedwczesny koniec,
pogrążał się w bezczynności. Może łudził się, że wyrok
uda się jeszcze odwlec, że zmęczone serce wytrzyma? W naiwności,
którą podzielają dziś miliony, gimnastykował się i chodził na
spacery. W naszych czasach uprawiałby na pewno jogging, bo przecież
miał tak blisko na Prater, gdzie uganiają się wytrwali biegacze,
z nadzieją na długi i bezproblemowy żywot. Częste złudzenie osób,
które zwykły traktować własne ciało niczym mechanizm, co służyć
nam będzie niezawodnie przez wiele lat, o ile spełnimy kilka prostych
warunków.

Jorge Luis Borges napisał opowiadanie,
którego bohater, czeski pisarz Jaromil Hladik, stojąc już przed
plutonem egzekucyjnym, prosi Boga, by pozwolił mu dokończyć prawie
gotowe dzieło. Chociaż nie jest człowiekiem religijnym, jego modlitwa
zostaje wysłuchana. Żołnierze zastygają w bezruchu, pszczoła
zamiera w powietrzu, czas zatrzymuje się nagle. Hladik zabiera się
do pracy. Umrze dopiero wówczas, gdy skończy.

Bóg nie zatrzymał czasu dla Musila. Może Bóg
nie chciał, by Człowiek bez właściwości został
kiedykolwiek ukończony, może – na równi z innymi czytelnikami –
chciał cieszyć się różnorodnością zakończeń. A może wolał
zachować dla siebie tajemnicę zakończenia?

Prawdę mówiąc, nie umiem powiedzieć, czy
Musil w ogóle brał pod uwagę zakończenie swojej powieści – nie
chodzi mi o to, co powtarzał swoim wydawcom albo nawet przyjaciołom,
z czego zwierzał się w korespondencji i w dziennikach, lecz jak to
czuł wewnętrznie. Czy nie obawiał się (a miałby ku temu powody),
że wraz z zakończeniem powieści skończy się jego życie? Wszak Człowiek jest na dobra sprawę jego jedynym
wielkim dziełem, bo cała reszta to lepsze czy gorsze drobiazgi, lecz
nie ma najmniejszego sensu porównywanie nawet Niepokojów
wychowanka Törlessa czyTrzech kobiet
z wielotomową powieścią.

Nie miałby po co żyć, gdyby
skończył.

Spacerował po Praterze albo szwajcarskiej
uliczce, czasem zaglądał do teatru czy kawiarni, a potem wracał
do powieści, jak wraca się do domu – przez amfiladę pokojów. Ten
ostatni musiał być najcichszy, a chociaż wypełniony był książkami,
to jednak najważniejsze było w nim biurko, a na biurku rękopisy
i przybory do pisania. Pokój przy Rasumofskygasse – azyl, schronienie,
miejsce ucieczki, a może jedyny prawdziwy świat?

Chyba lubił pisać, bo gdy zdarzały się
okresy twórczej niemocy, chwytał się nawet nadziei, jaką dawała
wizyta u psychoanalityka czy psychiatry, chociaż, jak wiadomo, kpił
z psychoanalizy, zwłaszcza z freudyzmu.

Przeciągał pisanie w nieskończoność,
więc sam jest sobie winien, że jego powieść drukowana jest dziś
w wersji, jakiej nigdy nie zaniósłby do wydawcy. Niczym Flaubert
potrafił przerabiać, poprawiać, zwlekać z publikacją nawet siedem
lat, wystawiając cierpliwość edytorów na ciężka próbę. Odczuwał
wyraźną niechęć do Brocha, który zawsze potrafił uporać się
z trudnościami i zdążyć na czas.

W wydaniu dostępnym dziś w AmazonieCzłowiek bez właściwości liczy sobie
1056 stron. Cztery tomy polskiego przekładu zmieszczono na 1936
stronach. Cyfrowa kopia edycji Adolfa Friségo, którą ściągnąłem
sobie z internetu (nie wiem, czy legalnie?) ma 1688 stron. Żadna
z wymienionych wersji nie jest kompletna ani ostateczna, bo do dziś
nikt nie wie, jak wydawać powieść, której kształt i objętość
zdumiewają filologów.

Niedokończone (albo nieułożone) dzieło
to wyzwanie dla badaczy i odbiorców: czytelników, słuchaczy,
widzów. Zachowany w postaci szkicu obraz, film, symfonia czy powieść
domagają się przynajmniej takiego uzupełnienia, by mogły stać się
zrozumiałe dla publiczności, by mogły cieszyć oko i ucho, by można
je uczynić tematem rozpraw akademickich i esejów. Na dobrą sprawę
dopiero Joseph Bédier przywrócił blask francuskiej epice rycerskiej,
kompilując Dzieje Tristana i Izoldy. Pewnie
źle się nie stało, że Franz Xaver Süssmayr dokończył Requiem Mozarta. PrzypadekCzłowieka
bez właściwości uznać jednak wolno za znacznie bardziej
problematyczny.

Nie jestem tłumaczem ani edytorem, ale
gdyby zależało to ode mnie, wydałbym Człowieka bez
właściwości w trzech tomach, respektując układ samego
autora. Cała reszta powinna znaleźć się w wielotomowym aneksie,
który nie byłby zapewne powieścią do czytania, lecz zbiorem tekstów
do studiowania i podziwiania. Obok fragmentów niedopracowanych,
a nawet martwych, zmieściłbym tam prawdziwe perły, choćby takie
jak rozdział Moosbrugger i Rachela czy wspaniały
wizyjny Sen. Monumentalne ruiny powieści, archiwum
szczątków, kolekcja odprysków – może jednak lepsze to od mozolnych
prób rekonstrukcji, nawet tak starannych jak wydanie Friségo. Bo
mimo wszystko to, co dotychczas zebrano w tomie czwartym, nie jest ani
powieścią, ani esejem, ani nawet notatkami do powieści (bo i taką
formę trzeba by jakoś uściślić, ograniczając do pewnego stopnia
działanie przypadku). Ale ten czwarty tom w żadnym razie obmyślany
nie jest.

Mniej więcej pół wieku temu Julio
Cortázar zachwycał się Śmiercią Wergilego
(a chyba i Człowiekiem bez właściwości,
o ile dobrze pamiętam). Proponował nawet, by utworzyć elitarny
klub dla tych wszystkich, którzy przeczytali od początku do końca
najtrudniejsze powieści XX wieku. Ulisses, Raj, Śmierć Wergilego, Człowiek bez właściwości… AutoraTrzech kobiet przeczytali więc w końcu
nawet Argentyńczycy. A jak brzmi po hiszpańsku tytuł powieści
Musila? A jak po japońsku? A dalej – co można zrozumieć
z rzeczywistości Cekanii (Kakanii), będąc Japończykiem? Może
więcej niż nam się zdaje, skoro cesarstwo japońskie okazało się
trwalsze od imperium Habsburgów i nie zmógł go żaden kataklizm
rewolucyjny?

Jeden z interpretatorów dowodził
nieco lekkomyślnie, że gdyby zniknął nagle Wiedeń, można
by go odbudować na podstawie lektury Człowieka bez
właściwości. Cóż, zdarzają się istotnie powieści
„paryskie”, „berlińskie”, „petersburskie”. Dla
mnie najbardziej „wiedeńskie” są raczej Schody
Strudlhofu i Demony Heimito von
Doderera. Widać w nich ruchliwe ulice, malowniczą architekturę,
pachnie kawa w kawiarni, słychać dzwonki tramwajów, otacza nas ludzka
codzienna gadanina. Człowiek to powieść o wiele
mniej „wiedeńska” od utworów Doderera, których bohaterowie muszą
pojawiać się w tych a nie innych miejscach, w ściśle określonym
czasie, gdzie odległości pomiędzy ulicami i charakter dzielnic czy
przebieg linii komunikacyjnych są zawsze respektowane z największą
pieczołowitością.

Gdyby w jakiś cudowny sposób udało
się zrekonstruować powieść Musila, ujrzelibyśmy labirynt kartek
(podobno pierwszy tom mieścił się w trzech walizkach), archiwum
bez początku i bez końca, bez wyjścia i bez ostatecznego planu,
żywiołowe i nieskończone. Papierowe miasto-widmo.

Czy istotnie odnajdziemy tu Wiedeń,
jego niezapomniane ulice, parki, ogrody, place, zabytki? Ogrody,
o jakich mówi autor w czwartym tomie, to właściwie pejzaże
bez lokalnego kolorytu, równie abstrakcyjne jak strychy, kościoły
i zamki Kafki. Jak bardzo różnią się od ogrodów Jamesa nasyconych
światłem i powietrzem Wenecji! Na dobrą sprawę mogłyby znajdować
się wszędzie, w każdym mieście europejskim.

Powieść Musila, niezupełnie wiedeńska,
lecz na pewno „cekańska”, oddaje natomiast doskonale charakter
cesarstwa Habsburgów, owego dość groteskowego organizmu państwowego,
jego biurokrację, konserwatywne obyczaje, pewną dobroduszność
i zarazem absurdalność cesarsko-królewskiej władzy. Stwierdzamy
bez satysfakcji, że pisarz okazuje się nadspodziewanie wyrozumiały
w ocenie nieistniejącego już imperium. A przecież wiemy z innej
literatury, choćby polskiej, jak tępy i bezwzględny potrafił być
urzędnik austriacki!

W zakończeniu powieści, a właściwie
w jednym z wariantów zakończenia, królowa salonów zwana Deotymą
pojawia się w mundurze pułkownika i z szablą. To oczywiście tylko
przebranie, ale wcześniej poznaliśmy ją jako miłośniczkę pokoju
i entuzjastkę powszechnej miłości. Historia to może tylko maskarada,
a wojna – choć przynosi ożywienie w przemyśle i gwałtowny rozwój
myśli technicznej – oznacza kryzys kultury. Po I wojnie światowej
Europa podnosić się będzie z trudem, monarchia habsburska nigdy już
nie wróci do życia.

Państwo jak każde inne – bez wielkich
ambicji w tej czy innej dziedzinie, zawsze starało się być
przedostatnie, konstatuje żartobliwie Musil. Przedostatnie, ale nie
ostatnie. Trudno nam to zrozumieć, ale Musil czuł się – przynajmniej
w pewnych okresach życia – bardziej Niemcem niż Austriakiem. To
może zupełnie naturalne, skoro nie był Czechem, Słowakiem, Węgrem,
Polakiem z Galicji.

My sądzimy oczywiście inaczej, skoro
jeszcze w liceum czy dopiero na studiach zaliczyliśmy powieści
i opowiadania Jana Lama i Michała Bałuckiego, pasjonowaliśmy się
pamiętnikami Kazimierza Chłędowskiego. Wiedzieliśmy o Cekanii na
pewno mniej, ale patrzyliśmy na nią z innej perspektywy. Czytaliśmy
o Franciszku Józefie, o groteskowej austriackiej administracji,
o Badenim, o Bilińskim, o różnych koszmarnych namiestnikach,
dworskich intrygach, absurdalnych prawach. Lam i Bałucki znali
dobrze galicyjską prowincję, wiedeńskie salony pokazywał kapitalnie
Chłędowski. Czczony niczym bóg „ekscelencja”, hrabia Leinsdorf
z bokobrodami, chytry krętacz Tuzzi, dwuznaczna Deotyma – to są
naprawdę postacie rodem z pamiętników Chłędowskiego!

Nie zawsze czuł się Austriakiem, ale czy
w ogóle lubił Wiedeń? Odnoszę wrażenie, że o zgrozo, wolał
Berlin, to zupełnie bezstylowe miasto o imperialnym rozmachu,
skłonności do gigantomanii i przeceniania znaczenia techniki
w życiu codziennym. Z drugiej strony, jeśli ktoś jest inżynierem
i wychowankiem szkoły wojskowej, może pozostawać niewrażliwy na
uroki wiedeńskiej secesji. Zdaje mi się, że Musil nienawidził secesji
i tym animozjom dał wyraz w swej powieści.

Urodził się zresztą w Klagenfurcie,
a dzisiejsza Austria przyznaje się wprawdzie do swego znakomitego
pisarza, chyba jednak warunkowo i jak gdyby z pewnym wahaniem. Swego
czasu wydrukowano znaczek z podobizną Musila, ale w końcu nie ma
mowy o masowych wydaniach, hucznych jubileuszach, stałej obecności
w kanonie lektur szkolnych. Powściągliwy szacunek, zapewne tylko
tyle, bo nawet Niepokoje wychowanka Törlessa do
celów edukacyjnych raczej się nie nadają. Chociaż sam napisałem
w młodości pracę zaliczeniową na temat Człowieka
bez właściwości (pod nieco akademickim tytułem Model powieści totalnej w utworach Musila, Gütersloha
i Buczkowskiego), to nigdy nie miałem tyle odwagi, by
zdobyć się na wpisanie wielotomowej powieści do spisu studenckich
lektur obowiązkowych z literatury powszechnej. Pamiętałem zbyt
dobrze reakcję moich słuchaczy, gdy dowiedzieli się, że istnieje
siedmiotomowe dzieło Marcela Prousta…

A dzisiejszy Klagenfurt am Wörthersee jest
dokładnie takim samym miastem, jakie ujrzał Ulrich, gdy przyjechał
na pogrzeb ojca. Wędrując poprzez czyste, schludne uliczki, mijamy
ratusz i teatr. Wszystko funkcjonuje tu bez zarzutu, trawniki są
naprawdę dokładnie przystrzyżone, przejścia dla pieszych wyznaczone
w najwłaściwszych miejscach, plac tworzy doskonałą elipsę. Rządzą
linie równoległe, nad stolicą Karyntii unosi się duch geometrii,
niełaskawy dla wszelkich nieregularności. Żadna z przechodzących
dziewcząt nie przypomina smukłej jasnowłosej Agaty.

Nie zaglądajcie tylko przed
wyjazdem do polskiego wydania Wikipedii, która zastąpiła już
papierowe encyklopedie (i pod wieloma względami jest naprawdę
niezastąpiona!). Nie zaglądajcie, bo dowiecie się jedynie, że
w Klagenfurcie mieszkała pewna wokalistka śpiewająca disco, że
znaleźli tu tragiczną śmierć znany polski siatkarz i znany polski
piłkarz. Musil pozostaje na razie nieznany…

Czasem przyznawał się do lektury powieści
niewysokiego lotu, wolał je podobno od rzekomych arcydzieł,
nad którymi rozpływali się krytycy. Stamtąd mógł zaczerpnąć
niejeden pomysł, by przedstawić go następnie z ironią, sarkazmem,
a nawet szyderstwem, którego nie brak ani w Człowieku bez
właściwości, ani w esejach czy dziennikach. Niedoceniany
u nas Artur Schnitzler mógł wpływać na Musila w stopniu wcale nie
mniejszym niż pełna erotycznych sekretów biografia pisarza.

Może warto odnotować, że Schnitzler
korespondował z Freudem. Chyba to stamtąd płyną rozmaite
pomysły w rodzaju Korowodu? Bo przecież ten
ruch Klarysy miotającej się miedzy Ulrichem, Meingastem, Walterem
i Grekiem (Moosbruggerem także, rzecz jasna) to jakby replika Korowodu? Rzecz jasna to tylko jeden z wątków
Musilowskiego erotyzmu, co najmniej równie niesamowitego jak seksualne
obsesje Joyce’a. Człowiek bez właściwości,
powieść w pierwszym tomie nacechowana daleko posuniętą dyskrecją,
może nawet nieco pruderyjna, staje się w kolejnych rozdziałach
coraz śmielsza, ogarniając takie zjawiska jak kazirodcza miłość,
kobieca histeria, homoseksualizm, nimfomania, pedofilia, sadyzm
i masochizm. Jednak wraz ze zmianami powieściowej konstrukcji
przeobraża się również zachodnie społeczeństwo, wstrząsane
kolejnymi rewolucjami seksualnymi.

Krytycy