Strona główna » Styl życia » Wyspy niepoliczone. Indonezja z bliska

Wyspy niepoliczone. Indonezja z bliska

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8127-322-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wyspy niepoliczone. Indonezja z bliska

Dotąd nie było polskiej książki o całej Indonezji, bo to kraj wielki jak Europa i sto razy bardziej zróżnicowany. Od teraz jest ‒ to „Wyspy niepoliczone” Tadeusza Biedzkiego. Mamy w niej pełny obraz Indonezji, a czyta się ją jak najlepszą sensację, a nawet kryminał.

Autor znany z reporterskiego stylu pokazuje m.in. Dajaków wciąż ścinających wrogom głowy i zjadających ich serca, lud Toradżów, który grzebie zmarłych wiele lat po śmierci, a do tego czasu traktuje jak żywych, sypiając z nimi i biesiadując, zaś kilka lat po pogrzebie wyjmuje z grobów i trumien, przebiera i spaceruje po wsi. Biedzki dociera do plemion Papuasów żyjących wciąż w epoce kamienia i wyjaśnia, z jakiego powodu w najdzikszej dżungli świata wciąż trwają walki plemienne, a kanibalizm ma się dobrze oraz czemu Papuasi utraciliby sens życia, gdyby przestali zjadać ciała swych zmarłych bliskich oraz zabitych wrogów. Opisuje jedyną w świecie wielkanocną procesję morską, niewiarygodnie barwną i radosną, oraz jedyną na świecie wieś, której mieszkańcy polują na wieloryby, skacząc na nie z harpunami, a dzięki temu, że uczestniczy w takim połowie, przedstawia go ze szczegółami. Pokazuje mało znane hinduistyczne oblicze Bali i szczegółowo, niemal co do minuty, relacjonuje przebieg tragicznego zamachu terrorystów w słynnym balijskim kurorcie Kuta. Opisuje wyspy wielkie, jak Borneo, Sumatra, Jawa czy Nowa Gwinea, i maleńkie, których nazw nikt nie zna. Pije kawę po sto dolarów za filiżankę, walczy na dzidy z wodzem Dajaków, ucieka przed smokiem z Komodo, ratuje chorą żonę, pływa po rzekach i morzach oblewających 16 tysięcy indonezyjskich wysp, dusi się oparami siarki w kraterze wulkanu, z którego górnicy wynoszą na plecach prawie stuprocentową siarkę, dociera wkrótce po erupcji i krótko przed następną na wulkan Krakatau, gdzie zapada się w gorącym żużlu i o tym wszystkim też pisze. A także o Indonezji nowoczesnej, która jest w światowej czołówce użytkowników telefonów komórkowych i Internetu. Soczysta, barwna, świetna książka uzupełniona o dwieście fantastycznych fotografii.

 

Tadeusz Biedzki – przedsiębiorca, podróżnik i coraz bardziej popularny autor książek podróżniczych i sensacyjno-historycznych, którego „Sen pod baobabem” (obecnie czytany w codziennych odcinkach w Polskim Radiu) został Podróżniczą Książką 2012 roku, a „W piekle eboli” uhonorowano nagrodą Bursztynowego Motyla im. A. Fiedlera. Indonezyjskie „Wyspy niepoliczone” to absolutnie najlepsza książka pisarza.

Polecane książki

Zbiór opowiadań historycznych z 1887 roku. Antoni Józef Rolle (1830–1894) był lekarzem psychiatrą, a także historykiem amatorem i pisarzem historycznym, w twórczości literackiej używał pseudonimu Dr Antoni J. Ukończył Uniwersytet Kijowski. Przez większość życia mieszkał w Kamieńcu Podolskim. Na polu...
Poradnik Mapy i Sekrety do gry Assassin’s Creed 4 zawiera szczegółowe informacje na temat wszystkich dodatkowych aktywności, jakich można się podjąć w regionie Karaibów. Znajdziesz tutaj: Opisy wszystkich zdarzeń losowych, na jakie można natrafić w miastach i na morzu Opisy wszystkich misji morskich...
Alex miał poślubić Rachel Holt i tym samym przejąć zarządzanie rodzinną firmą. Tak było ustalone od lat. Jednak w dniu ślubu Rachel uciekła z innym mężczyzną. Lena Holt, młodsza siostra Rachel, od zawsze zakochana w Aleksie, proponuje, że to ona go poślubi. Alex zgadza się, bo zależy mu przede w...
We współczesnym świecie system bankowy jest w zasadzie najpoważniejszym elementem, który zapewnia prawidłowe funkcjonowanie gospodarki i stanowi podstawowe ogniwo pośredniczące w procesie wymiany pomiędzy dostawcami dóbr i usług a odbiorcami (konsumentami) tychże, zapewniając w sposób nieskompli...
O miłości spełnionej i niespełnionej. Pierwszej, szalonej, zapierającej dech w piersiach. Studium kobiecych emocji. To, co w duszy gra....
Wybór poezji wybitnego przedstawiciela angielskiego klasycyzmu. Choć Pope uosabiał wszystkie cechy angielskiego oświecenia, a więc epoki niejako przestarzałej w ujęciu rodzącego się romantyzmu, jego dzieła odegrały ważną rolę w twórczości takich poetów jak George Gordon Byron czy Adam Mickiewicz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tadeusz Biedzki

Spis treści O towarzyszach podróżyCzęść pierwsza Zdobywcy archipelaguŻeglarze odkrywcyPięćset lat późniejCzęść druga W pierścieniu ogniaMilcząca GóraPiekielna otchłańWielka gardzielCzęść trzecia Wielkie Wyspy SundajskieWyspa legendU łowców główŚmierć u ToradżówKsiężniczka, Sulejman i BuddaWielki DurianCzęść czwarta Małe Wyspy SundajskieRaj w cieniu piekłaWyspa kwiatówBiały czwartek, czarny piątekZ harpunem na morzuNa końcu świataCzęść piąta PapuaZłoto i tęczaW dzikiej dolinieWódz ludożercaEpilogCiekawostkiPodziękowania

© Copyright by Tadeusz Biedzki, 2019

© Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadzącyJustyna MalugaRedakcja i korektaJanina MałasFotografieWanda Biedzka, Tadeusz Biedzki, Bogusław Pasieczny, Piotr Śmieszek, Andrzej Trzaska

Shutterstock – s. 168

Adobe Stock – s. 211

Opracowanie graficzne, techniczne, mapy i okładkaMichał Mierzejewski

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 16

bernardinum@bernardinum.com.pl

www.bernardinum.com.pl

Skład, druk i oprawaDrukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o., Pelplin

ISBN 978-83-8127-322-0

Konwersja do epub i mobi A3M

Natanowi, Mateuszowi i Feliksowi

O towarzyszach podróży

Mógłbym zacząć tę książkę opowieścią o spotkaniu z Toradżem, który umarł rok wcześniej, ale wciąż należał do świata żywych, bądź o walce na dzidy z potężnym łowcą głów, wodzem Dajaków, o polowaniu z harpunami na wieloryby lub o ataku dzikich Papuasów. Może dobrym wstępem byłaby historia dramatycznie zapowiadającej się choroby mojej żony Wandy na wyspie Flores albo opis wybuchu gazów siarczanych w wulkanicznym kraterze, gdy byłem w jego wnętrzu. Mógłbym rozpocząć od któregokolwiek z wydarzeń, jakie podczas wypraw raz po raz budziły moje zdumienie i niedowierzanie, lub od jednej z niezliczonych przygód, czasem niebezpiecznych, kiedy indziej śmiesznych.

O tym wszystkim piszę w tej książce, ale zacznę jednak od przedstawienia tych, którzy towarzyszyli mi w podróżach po Indonezji. Dzięki temu, Drogi Czytelniku, poznasz moich przyjaciół, a być może nawet się z nimi zaprzyjaźnisz, i staniesz się współuczestnikiem opisanych tu przygód.

A zatem – do dzieła!

Można podróżować samemu, można w towarzystwie. W grupie jest raźniej i bezpieczniej, samemu czy w duecie bywa wygodniej, bo jest się zależnym tylko od własnych pomysłów i można realizować nawet te najbardziej szalone, jak choćby ten, gdy z żoną wybrałem się do ogarniętej epidemią eboli Afryki, której to wyprawy nie miałem odwagi zaproponować nikomu1. Jadąc samemu, nie trzeba z nikim niczego ustalać ani dopasowywać się do wad i słabostek innych i nie drażnić ich swoimi.

W moich podróżach od zawsze, czyli od trzydziestu niemal lat, gdy otwarły się dla nas granice świata, towarzyszy mi moja żona Wanda. I wtedy, gdy jedziemy tylko we dwoje, i wówczas, gdy wybieramy się w większym gronie. Jest dzielną podróżniczką, nie marudzi, wykazuje wiele zdrowego rozsądku, co nie raz uchroniło nas przed kłopotami. Dzięki niej nie przekraczam „cienkiej czerwonej linii”, za którą czai się niebezpieczeństwo, co pewnie zdarzałoby się, gdybym podróżował sam. Kiedyś, podczas trzęsienia ziemi w Turcji, gdy walił się hotel, w którym mieszkaliśmy, uratowała mi życie, przytrzymując za rękę w chwili, gdy łamiąca się poręcz schodów pociągnęła mnie w otchłań.

W dwóch wyprawach do Indonezji towarzyszyło nam każdorazowo po kilka osób. W pierwszej, w 2013 roku, byli z nami przyjaciele ze Śląska. U naszego boku stali Halina i Bogdan Pasieczni z Orzecha koło Piekar Śląskich. Bogdan jest znakomitym prawnikiem, Halina – matematyczką. Są doświadczonymi podróżnikami, zjeździli cały świat. Z nimi wybraliśmy się przed laty w naszą pierwszą „poważną” podróż do Indii. Oprócz nich towarzyszyli nam Asia i Wojtek Szejowie z Rept Śląskich, z którymi znamy się od ponad trzydziestu lat. Wojtek od lat pełni też rolę koordynatora tych naszych wypraw, w których nie bierze udziału. To ważne, że w Polsce jest ktoś, kto czuwa i pilnuje przebiegu podróży, wie, gdzie jesteśmy, i w razie czego może interweniować. Ponadto w wyprawie uczestniczyli Zosia i Andrzej Trzaskowie oraz Teresa i Jasio Kraclowie z Katowic, którzy także przejechali kawał świata. Zosia to niewielka, ale niezwykle energiczna kobieta, Andrzej zachowuje spokój, gdy wszystko wokół się wali, chyba że zabraknie whisky. Terenia i Jasio to osoby tak bezkonfliktowe, że trudno się na nich zezłościć, a Jaś pełnił do tego ważną i niechcianą przez nikogo rolę skarbnika wspólnych pieniędzy.

Drugą wyprawę, w 2017 roku, odbyliśmy z podróżnikami z Małopolski: Beatą i Rysiem Ćwikami z Sygneczowa koło Wieliczki oraz Krysią i Mirkiem Wyrwiczami z Krakowa. Poznaliśmy się kiedyś w Afryce i przypadliśmy sobie do gustu. Są sympatyczni, doświadczeni, spolegliwi i mądrzy. Podróżuje się z nimi bezpiecznie i przyjemnie. Czasem tylko trzeba czekać na Rysia, bo tak kocha zwierzęta, że nakarmi każdego głodnego psa czy kota, a kiedy trafi się dziesięć zgłodniałych stworzeń, musi zadbać o wszystkie. Krysia ma natomiast tę zaletę, że chodzi wcześnie spać, dzięki czemu nie wypija należnej jej dawki, co ma niebagatelne znaczenie, gdy zostają ostatnie krople whisky.

W obu wyprawach uczestniczył Piotr Śmieszek. Muszę mu poświęcić więcej słów. Piotr od kilkunastu lat żyje w Indonezji, przewędrował ją wzdłuż i wszerz. Pochodzi z Torunia, gdzie ukończył studia, a w połowie lat dziewięćdziesiątych założył firmę handlującą odzieżą. Biznes rzucił go najpierw do Turcji, a potem dalej na wschód, do Chin, Tajlandii i Birmy. Kiedy pierwszy raz wylądował w Indonezji, nie przypuszczał, że znalazł swoje miejsce na Ziemi. Wkrótce wsiąkł w ten kraj. Pożegnał się z firmą, zaczął pracować na zlecenia amerykańskich i europejskich przedsiębiorstw. Któregoś dnia, podczas sympozjum na uniwersytecie w Dżakarcie, poznał dziewczynę z Sulawesi, która zaimponowała mu wiedzą i inteligencją. Była ortodoksyjną muzułmanką, twarz miała zakrytą. Później odkrył, że jest nie tylko mądra, ale i piękna. Dziś Arun jest jego żoną, mają dwójkę fantastycznych dzieciaków, Helenkę i Eliasza, mieszkają w swoim domu w Yogyakarcie na Jawie. Arun jest teraz nowoczesną, wyzwoloną kobietą, nie zakrywa już twarzy, dzieci płynnie mówią po polsku i są w Polsce zakochane. Kiedy przyjechały do ojczyzny ojca, ze zdumieniem odkryły, że językiem, który służył im tylko do rozmowy z tatą, mogą porozumieć się wszędzie. Helenka bez końca prosiła rodziców o pieniądze, to na lody, to na lizaka, tylko po to, by setny raz przekonać się, że ludzie ją rozumieją i ona rozumie, co do niej mówią.

Piotr znakomicie opanował indonezyjski, zna też kilka dialektów, poznał kraj, jego historię, tradycje i obyczaje. Był naszym przewodnikiem, tłumaczem i towarzyszem podczas wszystkich spotkań z Indonezją i Azją, nie tylko w czasie wspomnianych dwóch wypraw. Napisał książkę o Indonezji i kilka przewodników. Odkrył go kiedyś przez Internet Wojtek Szeja. Zastanawialiśmy się, czy powierzyć mu zorganizowanie i prowadzenie naszej pierwszej wyprawy. Zaryzykowaliśmy i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę.

——————-

1 Piszę o niej w książce „W piekle eboli”, wciąż jedynej na świecie reporterskiej relacji z tego, co zdarzyło się w Afryce w latach 2014-2015.

Ekipa pierwszej wyprawy (2013 r.) na tle buddyjskiej świątyni Borobudur na Jawie, największego zabytku Indonezji. Stoją od lewej: Halinka Pasieczna, Zosia Trzaska, Asia Szeja, Boguś Pasieczny, Terenia Kracla, Andrzej Trzaska, Jasio Kracla, autor; siedzi Wanda Biedzka – żona autora, a leży sobie Wojtek Szeja

Ekipa drugiej wyprawy (2017 r.). Od lewej: Mirek Wyrwicz, Rysio Ćwik, Beata Ćwik, autor, Piotrek Śmieszek, Krysia Wyrwicz, Wanda Biedzka

Piotr Śmieszek z żoną Arun, córeczką Helenką i synkiem Eliaszem

Prolog

Park NarodowyKomodo

Rzuciłem się do ucieczki i pięć metrów dalej walnąłem głową w gruby konar. Ból był silny, ale silniejsza i szybsza okazała się myśl, że za sekundę upadnę i będzie po mnie. Siedem metrów za mną biegł smok z Komodo, trzymetrowy waran, największy jaszczur świata o potężnej głowie, masywnej szyi i ciele pokrytym łuskami niczym zbroja. Pomyślałem, że za chwilę ten biegający z szybkością dwudziestu kilometrów na godzinę potwór dopadnie mnie, uderzy ogonem z siłą dwóch ton, potem wbije swoich sześćdziesiąt zębów w moje ciało, wtryskując śmiertelny jad.

Ta myśl trwała krócej niż upadek. Zwalając się na ziemię, złapałem obiema rękami gałąź sąsiedniego drzewa. Waran był już trzy metry za mną. Podciągnąłem się na rękach i rzuciłem do ucieczki, skręcając najpierw w lewo, potem w prawo. Kątem oka zobaczyłem przerażone twarze dwóch czmychających tubylców, którzy mieli nas chronić. Jeden rzucił długi kostur w kierunku jaszczura. Ten spojrzał na kij i stanął. Przebiegłem jeszcze dwadzieścia metrów i zatrzymałem się obok Wojtka.

– Widziałem – powiedział. – Miałeś cholerne szczęście.

– Sfilmowałeś to?

– Oszalałeś? Uciekałem!

Akcja zaczęła się dziesięć minut wcześniej, gdy z Wojtkiem podeszliśmy, on filmować, a ja robić zdjęcia dwóm waranom walczącym o samicę. Walka trwała kilka minut, silniejszy odganiał słabszego, ale ten nie ustępował. Odszedł dopiero po silnym ciosie ogonem. Zwycięzca zajął się samicą. Wojtek odszedł kilka kroków, a ja zbliżyłem się do kopulującej pary, by zrobić jeszcze dwie, trzy fotki. To było głupie. Waran zdenerwował się, że przeszkadzam mu w intymnej chwili, i rzucił się w moją stronę.

Warany, endemiczne jaszczury zwane smokami z Komodo, są silne, szybkie i bardzo niebezpieczne. Na zdjęciu: osobnik, który nas zaatakował

Część pierwszaZdobywcy archipelagu

Indonezja z lotu ptaka: tysiące wysp, w tym jedna trzecia bezludnych, rozsianych pomiędzy Oceanem Indyjskim a Pacyfikiem

Mapa Indonezji autorstwa Rigoberta Bonne wydana w Paryżu w 1771 roku

Indonezja powstała po drugiej wojnie światowej, w 1945 roku, ale wyspy, na których jest położona, istnieją miliony lat. Są główną częścią największego na Ziemi Archipelagu Malajskiego liczącego ponad dwadzieścia tysięcy wysp, w skład którego wchodzą też Filipiny oraz wiele mniejszych wysepek i atoli.

Ta część archipelagu, która należy do Indonezji, nazywana jest czasem Archipelagiem Sundajskim. Naukowcy toczą spory na temat ilości indonezyjskich wysp. Padają liczby: szesnaście tysięcy, siedemnaście i pół, ponad osiemnaście, a najnowsze dane mówią o trzynastu i pół tysiąca.

Indonezja, największe wyspiarskie państwo świata, położona jest mniej więcej wzdłuż równika na długości ponad pięciu tysięcy dwustu kilometrów, czyli takiej, jaką zajmuje Europa od Przylądka Roca w Portugalii do rosyjskiego Uralu lub Ameryka Północna od Alaski do Nowego Jorku. Jej powierzchnia przekracza 1,9 miliona kilometrów kwadratowych, co lokuje ją na czternastym miejscu w świecie. Kraj zamieszkuje ponad dwieście sześćdziesiąt milionów ludzi – co roku przybywa prawie trzy miliony – dając mu czwarte miejsce w świecie pod względem zaludnienia i pierwsze pod względem liczby wyznawców islamu. Mieszkańcy pochodzą z około trzystu grup etnicznych, używają siedmiuset języków i dialektów, żyją w skrajnie odmiennych warunkach, od prymitywnych niczym w epoce kamienia po ultranowoczesne, różnią się obyczajami, religią, a nawet rasą, bo ludność prowincji Aceh w północno-zachodniej Sumatrze ma sporo arabskich genów, zaś żyjący na wschodnim krańcu kraju Papuasi to najczarniejsze ludy melanezyjskie.

Ludzie od tysięcy lat zamieszkujący te wyspy stworzyli w przeszłości wiele cywilizacji i państw. Indonezyjczycy za swoją kolebkę uważają powstałe w VII wieku królestwo Sriwijaya, które przez siedemset lat panowało na Sumatrze, północym Borneo, Jawie oraz Półwyspie Malajskim. Pod koniec jego istnienia docierali tam pierwsi Europejczycy. Wiadomo na pewno, że na Jawie i Sumatrze był Marco Polo, który opisywał tamtejsze porty1. Trochę ponad dwieście lat później, na przełomie XV i XVI wieku, do archipelagu dotarły europejskie okręty. Żeglarze byli prawdziwymi odkrywcami dzisiejszej Indonezji. Pierwsze dopłynęły statki z Portugalii, potem przybyli Holendrzy, którzy wypchnęli pionierskich Portugalczyków. W ciągu szesnastego stulecia najważniejsze wyspy Archipelagu Sundajskiego zostały odkryte i skolonizowane. Z czasem pojawili się tam Anglicy, a nawet Niemcy.

Mimo niemal pięciu wieków obecności Europejczyków, mimo pionierskich poszukiwań, wielu fascynujących odkryć, czego przykładem są fantastyczne świątynie Borobudur i Prambanan na Jawie, mimo powstania indonezyjskiego państwa, które stworzyło administrację nawet w odległych zakątkach kraju, Indonezja jest wciąż pełna tajemnic i, choć wydaje się to nie do wiary, jest jednym z najmniej poznanych państw na Ziemi. Nie odkrywają jej tajemnic setki tysięcy wczasowiczów przybywających co roku na plaże Bali. Kiedy stamtąd wracają, wiedzą niewiele więcej niż przed przylotem i praktycznie nic o prawdziwej, fascynującej, wciąż nieodkrytej Indonezji, o której John Riady, jej wybitny znawca, powiedział, że jest „najmniej widocznym krajem świata”.

——————-

1 Marco Polo, Opisanie świata, Wydaw. W.A.B., Warszawa 2010.

Żeglarze odkrywcy

XVI wiek, Wyspy Nieznane

Z odnalezionych przez historyków fragmentów wspomnień i opowieści, z zasłyszanych przekazów, z fragmentów dziennika pokładowego jawi się obraz sprzed pięciu wieków. Na odległych wodach nieznanego wówczas zachodniego Pacyfiku wydarzenia najprawdopodobniej potoczyły się tak:

Dzień budził się ciepły i słoneczny. Powietrze po długiej nocnej burzy było rześkie, co rzadko zdarza się w okolicach równika. Załoga żaglowca odczuwała jednak zmęczenie, nie tylko całonocną walką z żywiołem, ale też długim rejsem. Z rodzinnej Portugalii wypłynęli trzy lata wcześniej, w 1523 roku. Opłynęli zachodnie, a potem południowe wybrzeża Afryki, by po wielu miesiącach dotrzeć do Indii. Stamtąd skierowali się na Malaje, skąd przed miesiącem wypłynęli w kierunku Wysp Korzennych1. Tam i tylko tam rosły pożądane w Europie przyprawy, a wyspy aż pachniały od ich aromatu. W okrętowych beczkach dawno zabrakło zabranego z ojczyzny wina, które nie tylko poprawiało nastrój podczas długiej żeglugi, ale przede wszystkim chroniło przed szkorbutem i tropikalnymi chorobami. Co gorsza, w ostatnich dniach zaczęło brakować słodkiej wody i kapitan Jorge de Meneses2 polecił, by ją racjonować. Wiedział, że załoga długo tego nie wytrzyma, był jednak pewien, że zbliżają się do Wysp Korzennych. Lada chwila powinny ukazać się na horyzoncie. Niestety, nocna burza, jak zdążył się zorientować, zniosła statek z kursu. Spojrzał w niebo, potem na kompas oraz mapy i zrozumiał, że okręt rzuciło na wschód. Jeszcze raz zerknął na mapy i z przerażeniem stwierdził, że w okolicy nie ma żadnego lądu, jest tylko bezkresny i zupełnie nieznany żeglarzom ocean. Właśnie zamierzał wydać rozkaz zmiany kursu, gdy z bocianiego gniazda rozległ się donośny, radosny głos:

– Ziemia! Ziemia na horyzoncie!

Kapitan rzucił się biegiem w kierunku dziobu i po chwili zobaczył mgliste zarysy lądu na południu.

– Co to może być? – mruknął do siebie zdziwiony. – Przecież na mapach nie ma niczego.

Z każdą chwilą galeon3 zbliżał się do lądu. Wkrótce przed oczyma marynarzy wyrosła bujna zieleń, ciągnąca się bez końca ze wschodu na zachód. Stało się jasne, że dopływali nie do małej wysepki, ale do dużej połaci ziemi. De Meneses zrozumiał, że odkrył sporą wyspę, a może nawet nowy ląd.

– Statek wyciągnąć do połowy na plażę, by odpływ go nie zabrał – wydawał rozkazy. – Czterech zostaje na pokładzie, reszta bierze beczki na wodę. Wszyscy zabierają broń. Idziemy w głąb nieznanej ziemi.

Po zejściu na ląd gromada uzbrojonych Portugalczyków ruszyła przed siebie. Wkrótce dotarli do niewielkiego bajora. Woda była w nim brunatna i słona, nie nadawała się do picia, więc podążali dalej, aż trafili na strumień ze słodką wodą. Napełnili beczki i ruszyli z powrotem. I wtedy z dżungli porastającej oba brzegi potoku posypał się grad strzał. Odpowiedzieli salwami z muszkietów. Napastnicy przerażeni hukiem i ogniem z broni, której zapewne nigdy nie widzieli, uciekali w popłochu. Żeglarze ze zdumieniem patrzyli na tubylców: niskich, krępych, o bardzo ciemnej, hebanowej skórze i kręconych, zmierzwionych włosach.

Portugalczycy kilka dni przebywali na nowo odkrytej ziemi. Jeszcze kilkakrotnie spotkali tubylców, ale nie zostali ponownie zaatakowani. Potem popłynęli wzdłuż brzegu i stwierdzili, że ziemia, do której dotarli po nocnej burzy, to nie ląd, ale wyspa4 i że znajdują się w dużej zatoce5. Później kapitan skierował statek na południe, gdzie napotkali kolejną wyspę6, a wkrótce dopłynęli do wielkiego lądu7.

Wszędzie spotykali podobnych, czarnoskórych, niskich i kędzierzawych ludzi. De Meneses, który skrzętnie opisywał nowo odkryte miejsca w dzienniku pokładowym, nie potrafił znaleźć w języku portugalskim trafnego sformułowania określającego tubylców. Ponieważ znał malajski, przyszło mu na myśl tamtejsze słowo puapua, które ma szerokie znaczenie i może oznaczać małych, kędzierzawych ludzi, ale też kędzierzawe małpy. Słowo szybko przyjęło się wśród marynarzy, ale w nieco uproszczonej formie papua. Nowo odkryte ziemie nazwano więc Papuą, a jej mieszkańców Papuasami. Kapitan de Meneses nigdy nie dowiedział się, że odkrył ogromną, drugą co do wielkości wyspę świata.Dziewiętnaście lat później, w 1545 roku, w ten sam rejon dopłynął hiszpański żaglowiec dowodzony przez kapitana Yñigo Ortiza de Retesa. Okolice przypominały kapitanowi Zatokę Gwinejską w Afryce. Nazwał bezimienną ziemię Nową Gwineą. Przez lata nazw Papua i Nowa Gwinea używano zamiennie, ale z czasem Nową Gwineą zaczęto określać całą wyspę, zaś Papuą nazywać interior.

Nowa Gwinea była ostatnią wielką wyspą odkrytą w tym rejonie świata. Wcześniej europejscy żeglarze dotarli do innych wysp archipelagu ciągnącego się od Półwyspu Malajskiego aż do Australii, stanowiącego dzisiejszą Indonezję. Osiemnaście lat przed odkryciem Nowej Gwinei, w 1508 roku, portugalski żeglarz L. da Figueira dopłynął na Sumatrę8. Cztery lata później Portugalczycy podbili lokalne księstwo Gowa na Sulawesi9. W 1515 roku dopłynęli na Timor, sześć lat później na Borneo dotarli hiszpańscy marynarze Magellana10, a potem Flores zdobyli kolejni Portugalczycy.

Portugalczykom, którym słusznie przysługuje miano zdobywców archipelagu, nie było jednak dane skolonizować wysp. Bardzo szybko wyparli ich stamtąd Holendrzy, którzy w 1602 roku założyli Holenderską Kompanię Wschodnioindyjską z siedzibą głównej faktorii w Batavii11 na Jawie. Wypchnęli Portugalczyków, pokonując ich w licznych bitwach, kupując od nich wyspę Flores lub podbijając miejscowe ludy i lokalne państewka oraz przekupując ich władców. Przez ponad trzy wieki, aż do drugiej wojny światowej, panowali na archipelagu i systematycznie poszerzali zdobycze.

W 1799 roku Kompania Wschodnioindyjska, która spełniła swoją rolę kolonizatora, została zlikwidowana, a z podbitych wysp utworzono jedną kolonię nazwaną Holenderskimi Indiami Wschodnimi. Z wysp indonezyjskich nie należała do niej tylko wschodnia część Timoru, którą obronili Portugalczycy, oraz północ Borneo.

Z upływem lat w mieszkańcach wysp, podporządkowanych kolonizatorom, rodziła się własna świadomość narodowa. Na początku dwudziestego wieku najbardziej zaangażowani Indonezyjczycy założyli Budi Utomo, pierwszą nacjonalistyczną organizację na archipelagu. Po pierwszej wojnie światowej powstały partie polityczne, które jeszcze bardziej rozbudziły świadomość narodową. Wśród nich była Nacjonalistyczna Partia Indonezji z młodym, dynamicznym przywódcą Sukarno. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Sukarno stanął na czele walki wyzwoleńczej, ogłaszając w 1945 roku niepodległość. Po czterech latach walk Holandia uznała niepodległość Indonezji. Jej stolicą została dawna stolica kolonii, czyli Batavia, której nazwę zmieniono na Dżakartę, a prezydentem państwa został twórca niepodległości – Sukarno.

——————-

1 Wyspy Korzenne – grupa wysp we wschodniej części Archipelagu Malajskiego, gdzie od wieków uprawia się rośliny, z których wytwarza się takie przyprawy jak goździki, gałka muszkatołowa, anyż, szafran, wanilia, cynamon itp. Już od XV wieku płynęły po nie okręty z Europy. Obecnie Wyspy Korzenne, nazywane Molukami, należą do Indonezji.

2 Jorge de Meneses (1498-1537) – portugalski żeglarz i odkrywca nowych terytoriów na Pacyfiku; gubernator Moluków z ramienia króla portugalskiego; zginął w Brazylii w walce z tubylcami.

3 Galeon – żaglowy statek handlowy z rufową nadbudówką oraz rzeźbioną figurą na dziobie zwaną galionem, od której wzięła się nazwa żaglowca; galeony pływały po morzach od XV do XVIII wieku.

4 Wyspa, w przyszłości nazwana Biak, znajduje się u wybrzeży Nowej Gwinei.

5 Zatokę nazwano później Cenderawasih.

6 Wyspa nazywa się dziś Yapen.

7 Dzisiejsza Nowa Gwinea.

8 Wcześniej, bo w 1292 roku, był tam Marco Polo.

9 Wyspę nazwano Celebesem i ta nazwa wciąż jeszcze jest używana.

10 Sam Ferdynand Magellan, żeglarz portugalski w służbie Hiszpanii, zginął wcześniej w walce z tubylcami na wyspie Mactan (dzisiejsze Filipiny).

11 Batavia – łacińska nazwa Holandii, którą w 1619 roku nadano najważniejszej faktorii holenderskiej na Jawie; dzisiejsza Dżakarta.

Takim lub podobnym galeonem kapitan Jorge de Meneses dopłynął do Nowej Gwinei, stając się jej odkrywcą

Pięćset lat później

XXI wiek,Indonezja

Przez kilkaset lat, aż po czasy współczesne, liczni żeglarze, kupcy, podróżnicy odkrywali kolejne wyspy archipelagu. Czy odkryli wszystkie? To nie jest pewne, bo mimo nowoczesnej techniki, możliwości korzystania ze zdjęć satelitarnych, wciąż trwają spory o to, ile wysp tworzy archipelag. Z najnowszych danych systemu geograficznej informacji wynika, że jest ich trzynaście tysięcy czterysta sześćdziesiąt siedem, w tym około sześciu tysięcy niezamieszkałych. Kilka tysięcy innych to wyspy, które wypada nazwać okresowymi. Niektóre ukazują się tylko podczas odpływu, inne pojawiają się i znikają wskutek wybuchów wulkanów lub ruchów tektonicznych. Tak czy siak, za pewnik można przyjąć, że nikt nigdy nie dotarł i nie dotrze w przyszłości do wszystkich. Gdyby na każdej spędzić tylko jeden dzień – a cóż można zobaczyć i poznać w jeden dzień na ogromnej Nowej Gwinei, wielkiej Sumatrze czy zamieszkałej przez sto czterdzieści milionów ludzi Jawie? – zajęłoby to niemal trzydzieści siedem lat, a gdyby jeszcze dodać jednodniowy pobyt na wyspach okresowych, czas ten wydłużyłby się do lat pięćdziesięciu.

Moje wakacyjne spotkania z Indonezją oraz dwie wyprawy – pierwsza w 2013 roku i druga w 2017 roku – też oczywiście nie pozwoliły poznać jej w całości. Ale dotarłem, czasem tylko z Wandą, czasem w gronie kilku przyjaciół podróżników, do najważniejszych miejsc, które stanowią o obliczu kraju. Byłem na Sumatrze, Jawie i Bali, przedzierałem się przez dżunglę na Borneo i niezwykłe regiony Sulawesi, dotarłem na Flores, Timor, Komodo i Adonarę oraz inne wyspy i wysepki, wędrowałem po Nowej Gwinei z doliną Baliem i interiorem, który ją otacza. Poznałem różne plemiona, ludzi żyjących jak przed wiekami, wojowników i kanibali, łowców głów z Borneo i Timoru, wciąż, choć bez rozgłosu, ścinających wrogom głowy, uczestniczyłem w trwającym kilka dni, niesamowitym pogrzebie Toradża na Sulawesi, odbywającym się rok po jego śmierci, oraz w zapierających dech uroczystościach wielkanocnych na Floresie i – tamże – w jedynej w świecie wielkanocnej procesji morskiej, a także w pełnym emocji polowaniu z wielorybnikami na morzu Sawu. Przepłynąłem najważniejsze cieśniny dzielące indonezyjskie wyspy i pływałem po otaczających je morzach oraz po wielkich rzekach Indonezji na łódkach, promach i niewielkich stateczkach. Widziałem wioski w głębi dżungli i ludzi „bez ziemi”, żyjących na morzu. Zobaczyłem przepiękne Komodo i tętniącą życiem jedenastomilionową Dżakartę oraz totalnie zdemoralizowaną, zalaną alkoholem i narkotykami Kutę na Bali. Jadłem najlepiej na świecie przyrządzoną rybę wśród biegających szczurów i łażących wokół talerza karaluchów oraz takie zupy, których smaku nie zapomina się do końca życia. Poznałem czarowników i wodzów plemion, ortodoksyjnych muzułmanów i chrześcijan utopionych w islamskim morzu, w największym w świecie muzułmańskim państwie. Spotkałem ludzi wydobywających siarkę z czynnego wulkanu, zobaczyłem wkrótce po wybuchu zasypany ciepłymi jeszcze popiołami wulkan Krakatau i niewiarygodnie piękne, mieniące się kolorami rafy koralowe. Na koniec wędrówek po Indonezji dotarłem do świata Papuasów, dzikich, mieszkających poza cywilizacją, żyjących tak samo, jak ich przodkowie trzy tysiące lat temu, w interiorze, do którego rzadko docierają biali, w głębi nowogwinejskiej dżungli.

Pierwszy raz do Indonezji pojechałem na wakacje, bez wielkich oczekiwań i w przeświadczeniu, że to, co najlepszego tam zobaczę, to piękne hinduistyczne Bali z uroczymi plażami. Późniejsze wyprawy pokazały, że bardzo się myliłem.

Indonezja jawi mi się dziś jako jedno z najbardziej tajemniczych miejsc na Ziemi. Choć to kraj niby znany, bo wszyscy słyszeli o plażach na Bali, to tak naprawdę jest jednym z najmniej poznanych.

Każda wyspa jest inna, na każdej żyją inne ludy i plemiona, różne są ich obyczaje i tradycje. Mieszkają tu muzułmanie, chrześcijanie, hinduiści, buddyści i animiści. Są wyspy totalnie przeludnione, zaliczane do najgęściej zaludnionych miejsc na kuli ziemskiej, i są puste, jak Moluki i środkowa Papua. W niektórych wioskach mieszka kilkadziesiąt osób, w wielkich miastach po kilka milionów, a w aglomeracji Dżakarty – ponad trzydzieści milionów. W głębi Papui prymitywne plemiona żyją jak ich przodkowie przed tysiącami lat. Na wyspie Sumba trwa dziewiętnasty wiek, a w Dżakarcie stoją szklane wieżowce, oślepiają neony. Tu i ówdzie energia elektryczna bywa, a nie jest. Ocenia się, że osiemdziesiąt milionów ludzi ma prąd tylko okresowo. Niektórzy mieszkańcy stolicy i kilku dużych miast są dobrze wykształceni, ale większość społeczeństwa jest kiepsko wyedukowana i aż dziesięć procent to analfabeci. Równocześnie Indonezja zajmuje piąte miejsce na świecie pod względem liczby użytkowników Internetu i telefonów komórkowych, bo telefon posiada już co drugi mieszkaniec, a wzrost gospodarczy sytuuje kraj wśród azjatyckich tygrysów. A w głębi dżungli, mimo oficjalnych zaprzeczeń władz, wciąż zjada się ludzi.

Zmorą mieszkańców są trzęsienia ziemi, erupcje wulkaniczne i będące ich konsekwencją tragiczne w skutkach tsunami. Co roku wybucha z poważnymi skutkami jakiś wulkan, są lata, gdy erupcji jest więcej. Mniej groźne zdarzają się niemal codziennie. Tutaj nastąpiły też te najbardziej tragiczne w skutkach i równie tragiczne, pochłaniające tysiące, a nawet setki tysięcy ludzkich istnień tsunami.

Na terenie dzisiejszej Indonezji w ciągu wieków istniało wiele państw, księstw i królestw. Żadne nie nazywało się Indonezja. Powstała ona dopiero po drugiej wojnie światowej, w 1945 roku, kiedy po ponad czterech wiekach odeszli kolonizatorzy. Twórca państwa, Sukarno, i jego następca, który w 1966 roku go obalił, generał Suharto – obaj dyktatorzy z krwią na rękach – nie tylko stworzyli i ustabilizowali państwo, ale doprowadzili też do powstania narodu indonezyjskiego. To oni wykreowali Indonezyjczyków z milionów ludzi zamieszkujących wyspy, z których niemal nikt nie czuł się Indonezyjczykiem. Dziś większość mieszkańców Indonezji uważa się za Indonezyjczyków.

Można by tak długo wymieniać, bo Indonezja to kraj wydarzeń i kontrastów niespotykanych nigdzie w świecie.

Wiem, co piszę, bo dotarłem do wielu niesamowitych zakątków świata i wydawało mi się, że zobaczyłem jego najbardziej niedostępne i egzotyczne krańce. Indonezja przebiła wiele z nich kolorytem, oryginalnością, kontrastem. Aby to zobaczyć, trzeba przekroczyć granice, za którymi jest koniec świata, a potem zrobić jeszcze jeden krok. Zrobić go może ten, kto ma w sobie trochę odwagi i naturę odkrywcy. Indonezja to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie każdy wciąż jeszcze może zostać odkrywcą.

Na wielu wyspach życie nie zmieniło się od pięciuset lat, choć dachy pokrywa dziś blacha, a łodzie napędzane są silnikami

Pływając po morzach Indonezji, ciągle trafia się na tak piękne widoki, jak ten u wybrzeży Komodo

W Papui żyją najbardziej prymitywne plemiona na Ziemi

Część druga W pierścieniu ognia

Życie w pobliżu wulkanu Agung na wschodnim wybrzeżu Bali to igranie z ogniem.Na zdjęciu: erupcja z 27 listopada 2017 roku

Wulkany Indonezji

Nie ma drugiego kraju na świecie, który żyje w takim strachu jak Indonezja. Leży ona w obszarze Pacyficznego Pierścienia Ognia, który ciągnie się od wschodnich wybrzeży Azji po zachodnie krańce obu Ameryk. Znajduje się tam około czterystu pięćdziesięciu wulkanów, w tym trzy czwarte wszystkich czynnych wulkanów świata. Najwięcej jest ich na indonezyjskich wyspach i wokół nich – prawie sto osiemdziesiąt, z czego aż sto dwadzieścia dziewięć aktywnych. To absolutny rekord świata.

Każdego roku któryś, a bywa, że kilka, wybucha. Niekiedy erupcja jest silna i zagraża ludziom, kiedy indziej tylko postraszy. Czasem trwa krótko, bywa, że wiele dni. Rzadko udaje się dokładnie przewidzieć, kiedy z krateru sypnie ogniem i popiołami lub popłynie lawa. Są wulkany, które wybuchają niemal codziennie i inne, które milczą przez rok, kilka, kilkadziesiąt czy kilkaset lat, są i takie, które uważa się za wymarłe, a wybuchają po kilku tysiącach lat milczenia.

Najsłynniejszy jest Krakatau, którego erupcja w 1883 roku zszokowała ówczesny świat i budzi zgrozę do dziś. Ta katastrofa to był jednak drobiazg w porównaniu z wybuchem wulkanu Toba w północnej części Sumatry siedemdziesiąt cztery tysiące lat temu. Była to prawdziwa hekatomba, największa ziemska katastrofa w ciągu ostatnich milionów lat. Huk wybuchu słychać było na całym globie. Popioły i gazy wulkaniczne zostały wyrzucone na wysokość pięćdziesięciu kilometrów, czyli w połowę odległości do kosmosu (przeciętna erupcja sięga kilkuset metrów). Rozgrzane do temperatury tysiąca stopni Celsjusza mknęły z szybkością czterystu kilometrów na godzinę, wypalając wszystko po drodze. Niebo w promieniu dwustu-trzystu kilometrów od Toby zrobiło się czarne, dzień zamienił się w noc, a powierzchnia ziemi na tym obszarze pokryła się półmetrową warstwą popiołu. Nieco dalej, w całej południowej Azji, grubość popiołu sięgała piętnastu centymetrów (warstwa jednego do dwóch milimetrów wystarczy, by całkowicie zniszczyć roślinność). Kilkanaście dni po wybuchu popioły dotarły do Afryki, Ameryki i Europy. Kwas siarkowy otoczył atmosferę ziemską, powodując globalne ochłodzenie od kilkunastu do dwudziestu kilku stopni, które trwało tysiąc lat. Wyginęła niemal cała flora, fauna i… ludzkość. Naukowcy uważają, że kataklizm przeżyło nie więcej jak dziesięć tysięcy ludzi, są tacy, którzy twierdzą, że zaledwie tysiąc. Pewne jest, że cała współczesna ludzkość pochodzi od tej garstki, która wówczas przetrwała, głównie w jaskiniach na subkontynencie indyjskim i na niektórych sawannach Afryki.

Po wybuchu powstała kaldera1 o długości stu i szerokości trzydziestu czterech kilometrów, którą dziś wypełniają wody jeziora Toba z dużą wyspą na środku, wiele gorących źródeł oraz dwa mniejsze wulkany.

Eksperci uważają, że Toba wybuchnie ponownie za trzysta tysięcy lat, ale w tej dziedzinie pomyłki zdarzają się często. Mieszkańcy okolic jeziora od 2015 roku informują, że wokół ich domów coraz częściej dochodzi do emisji gorącej pary, ulatniają się siarkowe gazy, a posadzki domów nagrzewają się. Nieustannie wybucha położony w pobliżu jeziora wulkan Sinabung, który może zainicjować erupcję superwulkanu Toba, czego skutków lepiej sobie nie wyobrażać.

Pozostałe czynne wulkany Indonezji w porównaniu z Tobą są karzełkami. Tyle, że bardzo niebezpiecznymi dla ludzi mieszkających w pobliżu. Wulkan Semeru2 na wschodniej Jawie w ciągu ostatnich dwustu lat wybuchał ponad sześćdziesiąt razy, niszcząc wiele miasteczek i wsi i pochłaniając tysiące ofiar. Na środkowej Jawie, w gęsto zaludnionym terenie, strach budzi Merapi, który co jakiś czas wyrzuca ogromne ilości pyłów. Miesiąc po jednej z mniej groźnych erupcji widziałem pola, łąki i domy, położone kilkanaście kilometrów od niego, pokryte siwym pyłem. Na Jawie jest też Bromo, wulkan wewnątrz wulkanu, bo położony w kilkunastokilometrowej kalderze powstałej przed prawie milionem lat, w której znajdują się jeszcze cztery inne wulkany. Niedaleko, na sąsiedniej wyspie Bali, mieszkańców i licznych tam turystów straszy Gunung Agung3.

Są wulkany, wokół których toczy się codzienne życie, czy takie jak Kawah Ijen położony w pobliżu wschodniego wybrzeża Jawy, z którego kaldery górnicy wydobywają czystą siarkę. Na Floresie fascynuje Kelimutu, czyli „wrzące jezioro”, które tubylcy uważają za miejsce zamieszkania dusz zmarłych. Jest ono prawdziwym cudem natury, bo jego trzy kratery wypełnia woda, a każde z tych jezior zmienia kolor w zależności od reakcji chemicznych zachodzących pod ich dnem i rodzaju gazów wydzielanych do wody. Jedno, nazywane „jeziorem starych ludzi”, jest zwykle czarne (przed stu laty było białe), środkowe, zwane „jeziorem chłopców i dziewcząt”, jest najczęściej zielone, a trzecie, „jezioro złych duchów” (albo „potępieńców”), ma kolor rdzawo-bordowy. Każde z nich, od czasu do czasu, zmienia kolor. Woda bywa niebieska, turkusowa, ciemnozielona, czerwonawa. Okoliczni mieszkańcy wierzą, że kiedy wszystkie będą miały ten sam kolor, wydarzy się nieszczęście. Tak było w grudniu 2004 roku, gdy podwodne trzęsienie ziemi4 wywołało potężne tsunami, które pozostawiło po sobie ogromne zniszczenia w południowo-wschodniej Azji i prawie trzysta tysięcy ofiar.

——————

1 Kaldera – zagłębienie w szczytowej części wulkanu powstałe wskutek eksplozji lub zapadnięcia się jego stożka.

2 Semeru – ten wulkan jest najwyższą górą Jawy, ma 3677 metrów.

3 Gunung Agung – Święta Góra o wysokości 3031 metrów, najwyższy szczyt Bali.

4 Trzęsienie ziemi z 26 grudnia 2004 roku o magnitudzie 9,1, którego epicentrum znajdowało się 30 kilometrów pod dnem Oceanu Indyjskiego, było trzecim pod względem siły od 1900 roku.

Milcząca Góra

Anak Krakatau, Cieśnina Sundajska

Jest wieczór, ale wiatr, który zwykle o tej porze słabnie, wieje coraz mocniej. Metrowej wysokości fale w Cieśninie Sundajskiej, oddzielającej Jawę od Sumatry, zalewają plażę w Caricie, niewielkim mieście na zachodnim wybrzeżu Jawy. Stąd najłatwiej i najszybciej dopływa się do wschodniego wybrzeża Sumatry. Byłoby grzechem nie zacumować po drodze u podnóża Anak Krakatau1 i nie spróbować wejść na szczyt.

Niestety, wygląda na to, że będzie z tym kłopot.

– Obawiam się – mówi Piotr – że jeśli pogoda się nie poprawi, to żaden szyper nie odważy się płynąć jutro przez cieśninę.

Słowa okazują się prorocze. Rankiem fale są jeszcze większe i szyprowie, wskazując na morze, jeden po drugim odmawiają. Dość niespodziewanie około południa wiatr i fale słabną i Ateng, czterdziestopięcioletni właściciel ośmiometrowej łodzi motorowej, zgadza się płynąć.

– Ale tylko na Anak Krakatau i z powrotem – zastrzega z góry. – Dalej, na Sumatrę, nie zaryzykuję.

Jego decyzja oczywiście nas cieszy, ale oznacza, że na Sumatrze, zamiast późnym popołudniem, znajdziemy się nocą, i to pod warunkiem, że zdążymy na wieczorny prom, do którego trzeba będzie z Carity dojechać jeszcze siedemdziesiąt kilometrów. Zapowiada się męczący dzień.

Łódź, podskakując na wodzie, płynie w stronę Krakatau. To zaledwie, ale przy tej pogodzie aż, sześćdziesiąt pięć kilometrów. Wysokie fale zalewają pokład i wkrótce wszyscy są mokrzy. Przemoczone ubrania i wiatr sprawiają, że robi się zimno, choć temperatura powietrza sięga trzydziestu stopni Celsjusza. Im dalej od brzegu, tym morze wydaje się większe i groźniejsze, a łódź staje się łódką, a potem już tylko łupinką. Wybrzeże Jawy powoli znika, za to z każdą chwilą sylwetka Anak Krakatau staje się wyraźniejsza.

*

Początek 1883 roku dla mieszkańców południowej Sumatry, zachodnich wybrzeży Jawy i położonej pomiędzy nimi w Cieśninie Sundajskiej wysepki Krakatau nie zapowiadał burzliwych wydarzeń. Co prawda na Krakatau znajdowały się aż trzy położone w jednej linii wulkany, ale milczały od wieków i ludzie uważali je za wygasłe. Były dla nich zwykłymi, niewysokimi górami2. Nawet nazwa wysepki potwierdzała to przeświadczenie, bowiem Krakatau po indonezyjsku znaczy Milcząca Góra. W lutym Milcząca Góra wydała groźne pomruki, ale wkrótce zamilkła. Po trzech miesiącach znów się odezwała. Przez kolejne trzy dni z krateru wydobywały się gazy i zasiarczona para. Nikt nie przewidywał jednak, że zdarzy się coś więcej.