Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Wywiadowcy

Wywiadowcy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-142-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wywiadowcy

Ekscytujący thriller o Konsorcjum Fałszowania Rzeczywistości (KFR), tajnej międzynarodowej organizacji, która stara się utrzymać świat we względnej równowadze, tworząc z wszelkich dostępnych elementów potrzebne ludzkości legendy. To historia Sliva, agenta specjalnego KFR-u (Konsorcjum Fałszowania Rzeczywistości), który właśnie dowiedział się, dla kogo i po co pracuje. To również opowieść o tajnej międzynarodowej organizacji, która próbuje wpłynąć na historię ludzkości, lecz 11 września 2001 roku zasadność jej istnienia zostaje brutalnie podana w wątpliwość. To historia Youssefa, rozdartego pomiędzy wiarą a przyjaźnią, Magi, młodej, nowoczesnej kobiety, która poprzez małżeństwo wchodzi do rodziny radykałów, i Leny, która pod zawodową rywalizacją z Slivem skrywa być może uczucia całkiem innej natury. Opowieść o wielkim narodzie – Stanach Zjednoczonych – który zdradza swoje wartości w chwili, gdy świat ich najbardziej potrzebuje. To wreszcie, w pewnym sensie, historia rozpoczynającego się wieku.

Polecane książki

Gregory Willingale, książę Halstead, jako dziedzic tytułu i rodzinnej fortuny całe życie postępował przyzwoicie i honorowo. Kiedy więc pewnego ranka obudził się obok nagiej nieznajomej, nie pamiętając przebiegu poprzedniego wieczoru, nie miał wątpliwości, że padł ofiarą intrygi. Szybko okazuje się, ...
„Wschody i zachody” to trzy książki („Obietnica”, „Przerwa na życie”, „Spełnienie”), których bohaterem jest pewna rodzina i jej dom. Dom-twierdza, pozwalający zachować tradycje, autonomię i wolność zamieszkującym go ludziom nawet w czasach, kiedy o zachowanie tych wartości było trudno. Akcja „Obietn...
Odkąd w 1993 roku praktycznie zdelegalizowano w Polsce zabieg przerywania ciąży, słowo „aborcja” coraz częściej wypowiada się z wrogością, choć przecież poddała się jej co czwarta, a może nawet co trzecia, Polka. Nawet ci, którzy popierają prawo kobiet do aborcji, często zastrzegają, że „aborcja jes...
Poniższy poradnik do The Bard's Tale IV:Barrows Deep stanowi kompletny zbiór informacji, który pomoże ci przejść przez kolejną opowieść barda. Całość poradnika została podzielona na dwie części. Pierwszą z nich jest przewodnik po grze The Bard's Tale IV: Barrows Deep. Znajdziesz w nim informacje odn...
Publikacja poświęcona jest analizie zjawiska fantazmatu Wielkiej Lechii (Imperium Lechickiego). Propagatorzy Wielkiej Lechii przedstawiają nową wersję historii bez udokumentowanych faktów, w której Polacy (zwani niegdyś Lechitami) posiadali m.in. ogromne imperium, toczyli zwycięskie boje z Aleks...
Książka utrzymana jest w stylu popularnonaukowej eseistyki o zabarwieniu filozoficznym. W trzech esejach autor zastanawia się nad społecznymi mechanizmami prestiżu, stosunkiem prawdziwej wartości człowieka do „normatywnej” oraz motywami postępowania. Myśl „nic bardziej praktycznego niż dobra teoria”...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antoine Bello

Tytuł oryginału:

LES ÉCLAIREURS

Copyright © Éditions Gallimard, 2009.

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: C. Helie © Editions Gallimard

Redakcja: Agnieszka Radtke

Korekta: Magdalena Bargłowska, Anna Gauza, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8110-142-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

StreszczenieFałszerzy

W 1991 roku Sliv Dartunghuver, młody Islandczyk z dyplomem z geografii, zostaje zatrudniony jako kierownik projektu w biurze badań środowiskowych Baldur, Furuset i Thorberg. Gunnar Eriksson, jego przełożony, prędko wyjawia mu, że biuro stanowi przykrywkę dla działań tajnej organizacji zwanej Konsorcjum Fałszowania Rzeczywistości. Agenci KFR-u, rozproszeni po setkach biur i stacji na całym świecie, tworzą scenariusze, które następnie wprowadzają w życie, przygotowując fałszywe źródła oraz modyfikując istniejące dokumenty. I tak na przykład suczka Łajka, która podobno okrążyła Ziemię na pokładzie satelity Sputnik, nigdy nie istniała. Pomimo nalegań Sliva Gunnar nie chce mu zdradzić celów KFR-u ani tożsamości jego przywódców.

Sliv zgadza się dołączyć do KFR-u, nie zdając sobie sprawy ze wszystkich implikacji tej decyzji. Szybko demonstruje wyjątkowe zdolności scenopisarskie: jego pierwsza teczka (opis zabiegów pewnej międzynarodowej korporacji mających na celu wysiedlenie ludów buszmeńskich z ziem ich przodków) zdobywa nagrodę za najlepszy scenariusz. Podczas wręczenia trofeów na Hawajach poznaje Angouę Djiba, dyrektora Planu KFR-u, a także dwoje młodych agentów, Indonezyjkę Magawati Donogurai i Sudańczyka Youssefa Khrafedine, którzy staną się jego najlepszymi przyjaciółmi.

W 1993 roku Sliv obejmuje nowe stanowisko w argentyńskiej Córdobie. Tamtejsze biuro specjalizuje się w operacjach związanych z falsyfikacją, która stanowi akurat słaby punkt Sliva. Bohater pracuje pod komendą Leny Thorsen, tylko trochę od siebie starszej Dunki, która przed nim zaliczyła pobyt u Baldura, Furuseta i Thorberga. Pomiędzy Slivem, niezwykle utalentowanym scenarzystą, a piękną Leną, która jak nikt inny opanowała sztukę fałszowania źródeł odniesienia, pojawia się zdrowa rywalizacja. Bezwstydnie wykorzystując przywileje przysługujące jej jako przełożonej, Lena regularnie karci Sliva za jego beztroskę. Pewnego dnia, ponieważ spieszy mu się, by wyjechać na wakacje z Magą i Youssefem, Sliv zapomina zweryfikować jedno ze źródeł w teczce dotyczącej galosza, ryby, która w tajemniczy sposób pojawiła się w wodach Oceanu Spokojnego. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności nowozelandzki rząd zaczyna interesować się sprawą galosza, próbując połączyć ją z francuskimi próbami nuklearnymi na Pacyfiku. Ogarnięty paniką, że zostanie odkryty, Sliv usiłuje zatrzeć za sobą ślady, lecz tylko ściąga na siebie jeszcze więcej uwagi. Szef biura w Córdobie czuje się zmuszony, by wezwać na pomoc Operacje Specjalne. Nazajutrz zjawiają się dwaj wyjątkowo niepokojący agenci, Jones i Khoyoulfaz. Thorsen, pełna niepokoju o własną karierę, pogrąża Sliva, którego protesty nie są jednak w stanie sprawić, by zapomniano, że przez swoją nieostrożność naraził KFR na niebezpieczeństwo. Zapada wyrok: aby zniwelować ryzyko, należy usunąć Johna Harkleroada, urzędnika nowozelandzkiej administracji. Lena Thorsen podpisuje rozkaz wykonania misji, lecz Sliv odmawia, ostro atakując pracodawcę: nikt mu nigdy nie powiedział, że KFR posuwa się czasem do zabójstwa. Thorsen zarzuca Slivowi naiwność: gdyby zastanowił się przez dwie minuty, zrozumiałby, że sekretny charakter organizacji zmusza ją w sytuacjach awaryjnych do sięgania po ekstremalne środki. W końcu Khoyoulfaz ogłusza Sliva. Kiedy chłopak się budzi, jest już za późno: Harkleroad nie żyje.

Sliv składa wypowiedzenie i wyjeżdża z Córdoby, nie zobaczywszy się ponownie z Thorsen. Znajduje schronienie u matki na Islandii, gdzie ogłupia się pracą fizyczną, by zapomnieć o ciążącej na nim winie. Wyprawia się na grób Johna Harkleroada na Nowej Zelandii. Ale poczucie winy go nie opuszcza. Ignoruje telefony Magi i Youssefa, bo nie ma odwagi wyznać im prawdy. W głębi duszy wie, że Thorsen ma rację: zachował się jak dziecko, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. Slivowi nie udaje się wrócić do normalnego życia. Nie umie już czytać gazet, nie dopatrując się w nich śladów interwencji KFR-u. Zdaje sobie sprawę, iż falsyfikacja to narkotyk, bez którego trudno będzie mu się obyć, ostatecznie pisze więc do Gunnara, prosząc, aby przyjął go z powrotem. Kilka dni później otrzymuje nowy przydział: wyrusza do Krasnojarska na Syberii, żeby odbyć studia w Akademii, która kształci przyszłych szefów KFR-u.

Atmosfera w Krasnojarsku przesycona jest studencką pilnością oraz intensywnym współzawodnictwem. Pod koniec pierwszego roku najlepsi uczniowie mogą wybrać jeden z trzech elitarnych organów, Plan, Główny Inspektorat albo Operacje Specjalne, podczas gdy gorzej uplasowanych kandydatów kieruje się do dyrekcji funkcjonalnych. Sliv z łatwością utrzymuje się w peletonie wyścigu, a w czasie wolnym redaguje niezwykle imponującą teczkę o archiwach Stasi, tajnej wschodnioniemieckiej policji. Chociaż wcześniej w naturalny sposób skłaniał się ku Planowi, zarządzanemu przez jego mentora, Angouę Djiba, w ostatniej chwili, pod wpływem impulsu, decyduje się na Operacje Specjalne, których dyrektorem jest nie kto inny jak tylko Yakoub Khoyoulfaz. W tym wyborze towarzyszy mu nieuniknienie Lena Thorsen, a także Japończyk Ichiro Harakawa.

Później Gunnar wyjawia Slivowi, że epizod w Córdobie był jedynie teatrzykiem. John Harkleroad żyje. KFR chciał dać Slivowi nauczkę, pokazując, na jakie niebezpieczeństwa jego lekkomyślność może narazić organizację. Sliv z początku ma Gunnarowi za złe ten wybieg, ale zdaje sobie sprawę, że opiekun działał dla jego dobra. Od tego momentu Sliv odzyskuje smak życia. Odnawia kontakt z Magą i Youssefem. Przyjaciel ma nieco problemów ze zrozumieniem reakcji Sliva. Wyrzuca mu przede wszystkim to, że nie doniósł na KFR, ostatecznie mu jednak wybacza.

Sliv wiele się uczy od Khoyoulfaza. Przez dwa lata podróżuje po różnych jednostkach sieci KFR-u i rozminowuje dziesiątki delikatnych sytuacji… nigdy nikogo nie zabijając. Rozprawia się ze starą teczką o mapie Winlandii (która dowodzi, że Wikingowie odkryli Amerykę pięć wieków przed Krzysztofem Kolumbem) i dochodzi do przekonania, iż KFR powinien zaprzestać fizycznej falsyfikacji i skoncentrować się na dużo bezpieczniejszej falsyfikacji elektronicznej. Komitet Wykonawczy KFR-u, najwyższa instancja organizacji, zatwierdza analizę Sliva i prosi go, by objechał najważniejsze biura i wytłumaczył agentom reformę. Z kolei inny wielki projekt Sliva – pomoc Buszmenom w utworzeniu niezależnego państwa – zostaje odrzucony.

Pod koniec pierwszego tomu Sliv świętuje trzydzieste urodziny wraz z przyjaciółmi, w tym Youssefem i Magą, którzy w międzyczasie się zaręczyli i również zostali przyjęci do Akademii. Sliv spogląda wstecz. Poświęcił siedem lat organizacji, którą jednocześnie kocha i nienawidzi, i której celu działania wciąż nie zna. Temperament hazardzisty każe mu piąć się w hierarchii, by pewnego dnia móc odkryć tajemnicę KFR-u, nie potrafi się jednak powstrzymać, aby nie zadać sobie pytania: a co, jeśli obrałem złą drogę?

Dla Alice, która tak kocha opowieści.

Część pierwszaDili1

Jak za każdym razem kiedy popychałem ciężkie przeszklone drzwi biura Baldura, Furuseta i Thorberga, podumałem chwilę nad torem, jakim nieomal potoczyło się moje życie przed dziesięcioma laty, tego dnia, gdy odpowiedziałem na ofertę pracy w charakterze kierownika projektu badań środowiskowych. Gdyby Gunnar Eriksson, dyrektor operacyjny przedsiębiorstwa, który mnie zatrudnił, nie dostrzegł we mnie predyspozycji do innego rodzaju działalności, dziś szacowałbym prawdopodobnie, z jakim ryzykiem zanieczyszczenia wód rzecznych wiąże się postawienie spalarni śmieci na przedmieściu Kopenhagi.

Recepcjonistka, zajęta udzielaniem informacji jakiemuś dostawcy, powitała mnie uśmiechem. Ponieważ uważała mnie za niezależnego konsultanta, który od czasu do czasu wykonuje zlecenia dla biura, nie dziwiły jej ani moje przedłużające się nieobecności, ani niestandardowe godziny pracy. Ta przykrywka, którą obmyśliliśmy z Gunnarem, kiedy ukończyłem Akademię, całkowicie nas satysfakcjonowała: zaspokajała ciekawość islandzkiego urzędu podatkowego i tłumaczyła moje podróże w najdalsze zakątki globu.

– Sliv, jakie dobre wiatry cię tu przygnały! – zawołał Gunnar, przyciskając mnie serdecznie do piersi. – Zastanawiałem się, czy nie zgubiłeś naszego adresu. Ileż to czasu minęło od twojej ostatniej wizyty?

Zadał to pytanie zbyt żartobliwym tonem, by mogło być całkowicie niewinne. Kristin, żona Gunnara, przed rokiem padła ofiarą błyskawicznie postępującego zatoru płucnego. Gunnar nie był w najmniejszym stopniu przygotowany na jej odejście i potrzebował nieco czasu, by przyjąć cios. Nie miał dzieci poza trzynastoma agentami, których w swojej karierze zrekrutował. Ponieważ byłem mu spośród nich najbliższy, a także jako jedyny nadal mieszkałem w Reykjavíku, zaglądałem do niego przynajmniej raz w tygodniu, pod warunkiem, oczywiście, że nie wypełniałem akurat zagranicznej misji.

– Zbyt wiele – westchnąłem. – Wracam z Sydney, wylądowałem dziś rano. Wcześniej zaliczyłem Londyn, Toronto i Los Angeles.

– Przerażające – wymruczał Gunnar pod nosem. – Muszę zamienić na ten temat słówko z Yakoubem. Na dłuższą metę ta praca cię wykończy.

Obaj wiedzieliśmy, że nic z tym nie zrobi. Operacje Specjalne liczyły sobie niecałą setkę agentów i bez żadnego nie mogły się obejść. Zresztą moje sporadyczne skargi nikogo nie zwodziły, a już na pewno nie Gunnara: uwielbiałem życie agenta trzeciej klasy i za nic w świecie z nikim bym się nie zamienił.

– A poza tym, po co leciałeś do Los Angeles? Nie mogli wysłać Leny? Mieszka w Hollywood, o ile się nie mylę.

Rana, jaką Lena Thorsen zadała Gunnarowi, zrywając z nim kontakt, nigdy w pełni się nie zagoiła. Dunka wyjechała z Reykjavíku przed dziesięcioma laty bez choćby słowa podziękowania dla człowieka, który wszystkiego ją nauczył. Od tego czasu nie dawała mu znaku życia – nawet kartki na Boże Narodzenie.

– Kiedy ostatnio sprawdzałem, nadal tam była – odparłem. – Ale moja misja nie podpadała tak do końca pod jej działkę. Słyszałem, że specjalizuje się w hakerstwie.

– Oto dziedzina, która zdaje się dla niej stworzona – wymamrotał Gunnar. – Cały dzień sam na sam z komputerem, bez ryzyka, że zetknie się z kimś mniej od siebie inteligentnym. Nie spotkałeś się z nią?

Brzmiał jak moja matka, kiedy wyrzucała mi, że nie dzwonię regularnie do siostry. Dziwne, jak z wiekiem zaczynamy mniej przejmować się własnymi relacjami, a bardziej cudzymi.

– Nie. Prawdę mówiąc, po ukończeniu Akademii widziałem się z nią tylko raz, na jednym seminarium. Słowem się nie odezwała, a mimo to tamtego wieczoru paru moich kolegów gotowych było smalić do niej cholewki.

Swoją drogą kryła się w tym tajemnica, której nie potrafiłem wyjaśnić. Zgodnie z prawami statystyki nasze drogi powinny krzyżować się częściej. François Bérard, dyrektor centrum w Paryżu, niedawno skarżył mi się, że nie poznał jeszcze Leny. Kilka razy osobiście prosił o kontakt z nią, powołując się na jej obeznanie z kwestiami cywilizacji antycznych. Planiści Operacji Specjalnych, być może tak jak ja wyczuwając inne, mniej nadające się do wyrażenia na głos intencje Bérarda, za każdym razem odpowiadali, że agentka Thorsen jest niedyspozycyjna.

– Ale nie stój tak. Chcesz herbaty? Właśnie dostałem przesyłkę z Cejlonu. Opowiesz mi, co nowego.

– Bez cukru – rzuciłem machinalnie, opadając na jeden z wygodnych skórzanych foteli Gunnara. – Dokonałem dwóch czy trzech odkryć, którymi chciałbym się z panem podzielić.

Otworzyłem teczkę i wyjąłem z niej stertę zapełnionych notatkami kartek. Porozkładałem je na kilku kupkach, podczas gdy za moimi plecami Gunnar pomstował na swoją sekretarkę Margrét.

– Znowu podwędziła mi cukierniczkę, to nie do wytrzymania! Jeżeli uważa, że przybieram na wadze, niech mi to powie prosto w oczy.

Faktycznie, od śmierci Kristin Gunnar przytył jakieś dziesięć kilo. Koszula wychodziła mu ze spodni i kątem oka zauważyłem, że dorobił w pasku dodatkową dziurkę. Przez ostrożność powstrzymałem się zatem od jakiegokolwiek komentarza.

Postawił przede mną filiżankę i zajął miejsce w drugim fotelu.

– No to powiedz, udało ci się zidentyfikować szóstego członka Komitetu?

Kiedy wróciłem do Reykjavíku, Gunnar rzucił mi wyzwanie: „Skoro nie chcą ci zdradzić celu KFR-u, czemu nie miałbyś spróbować go odgadnąć? Wiesz, że jedynie sześciu członków Komitetu Wykonawczego zna sekret KFR-u. Zacznij od odkrycia ich tożsamości, a analiza ich teczek i działań dostarczy ci cennych wskazówek co do kierujących nimi motywacji”.

Było to o tyle niegłupie, że moje obecne stanowisko zapewniało mi idealny punkt obserwacyjny. Funkcja agenta Operacji Specjalnych pozwalała zapoznać się z dowolną teczką, o której istnieniu wiedziałem (to doprecyzowanie miało swoją wagę, nie mogłem ot, tak sobie wyciągnąć całego dorobku danego agenta, chyba że zamierzałem zasugerować, iż naraża on organizację na niebezpieczeństwo i powinno się go umieścić pod nadzorem). Ale korzystałem też z innej sprzyjającej okoliczności. Angoua Djibo, przewodniczący Planu, zlecił mi przed trzema laty objechanie głównych filii KFR-u w celu zaprezentowania istotnej reformy, której byłem inicjatorem: polegała na całkowitej rezygnacji z fizycznej falsyfikacji. Jako pierwszy powiedziałem wprost, że postępujące tempo rozwoju technologicznego nieodwołalnie skazuje staromodne fałszerstwa na porażkę. Podróbka, taka jak mapa Winlandii, nad którą kiedyś pracowałem, mogła zmylić ekspertów w epoce, w której powstała, ale prędzej czy później nauka pozwoli na określenie jej pochodzenia w sposób nieodwołalny, ściągając przy tym uwagę na okoliczności, w jakich wypłynęła na powierzchnię. KFR postąpiłby lepiej, pisałem więc, skupiając się na falsyfikacji elektronicznej, jednocześnie bardziej wydajnej i mniej niebezpiecznej. Włożyłem w poruczoną mi przez Djiba misję tyle energii, że samego go to zdumiało. W niespełna pół roku spotkałem się osobiście z dyrektorami czterdziestu centrów KFR-u oraz z szefami prawie dwóch trzecich naszych biur. Przepełniało mnie, rzecz jasna, poczucie ważności mojego posłannictwa, ale widziałem w nim przede wszystkim okazję do nawiązania relacji z zarządem średniego szczebla, z mężczyznami i kobietami, którzy na co dzień pilotowali nasz okręt i najchętniej zaspokajali moją nienasyconą ciekawość.

– Niestety nie – odrzekłem. – A do tego nie jestem pewien pięciu pozostałych.

– Podsumujmy. Co wiesz na pewno?

– Tak na sto procent? Niewiele. Wiem, że Angoua Djibo należy do Komitetu. To pan kiedyś mi to zdradził, a on nigdy nie zaprzeczył, kiedy w jego obecności robiłem do tego aluzje.

– Możesz to uznać za pewnik. Co jeszcze?

– Ponieważ Djibo przewodniczy też Planowi, skłaniam się do myślenia, że Yakoub Khoyoulfaz i Claas Verplanck, którzy kierują odpowiednio Operacjami Specjalnymi i Głównym Inspektoratem, również należą do Komitetu.

– Tak, rozumiem – zamyślił się Gunnar, dmuchając na gorącą herbatę. – To by znaczyło, że szefowie trzech głównych organów mają zapewnione miejsce w Komitecie, wydaje się to logiczne.

– Poza tym pozostają mi tylko domysły. Po pierwsze, można sprawę ugryźć pod kątem hierarchii. Nie twierdzę, że znam strukturę KFR-u szczegółowo, mam jednak stosunkowo jasne pojęcie na jej temat. Każdy z wielkich organów posiada pewną liczbę wiceprzewodniczących…

– Znasz ich nazwiska?

– Tak – potwierdziłem, zaglądając do notatek. – Ching Shao, Jim Lassiter i Per-Olof Anderson w Planie; Martin De Wet i Carolina Watanabe w Operacjach Specjalnych; Diego Rojas oraz Lee-Ann Mulroney w Głównym Inspektoracie.

– Nie ma równej liczby wiceprzewodniczących w każdym z organów?

– Mam podstawy, by sądzić, że nie. De Wet i Watanabe to jedyni wice w Operacjach Specjalnych, tyle ustaliłem. Naliczyłem trzech wiceszefów w Planie, ale to także najbardziej rozbudowany organ. Co do Głównego Inspektoratu, jest ich tylko trochę więcej niż nas; powinni móc funkcjonować z zaledwie dwoma wice.

– To nadal daje ci siedmiu kandydatów na trzy miejsca – porachował Gunnar.

– Stąd pomysł, żeby przyjrzeć się dyrekcjom funkcjonalnym: Działowi Kadr, Finansów i Informatyki. Ostatecznie agenci kończący Akademię kierują się albo do wielkich organów, albo do dyrekcji funkcjonalnych.

– Ale wiesz równie dobrze jak i ja, że studenci ze szczytu listy nieodmiennie wybierają najważniejsze organy. Dyrekcje funkcjonalne cieszą się raczej kiepską reputacją.

– Tak bym tego nie ujął. Są mniej prestiżowe, bo bardziej klasyczne. Po co wstępować do KFR-u, jeśli czeka cię praca w kadrach albo w dziale IT? A jednak te dyrekcje odgrywają ważne role: pomysł, że posiadają reprezentację w Komitecie, nie wydaje mi się wcale absurdalny.

– No nie wiem – powątpiewał Gunnar, popijając w zamyśleniu herbatę. – Kadry jeszcze do pewnego stopnia, ale Finanse i Informatyka, nie, naprawdę, trudno mi w to uwierzyć.

Nauczyłem się już, że należy ufać przeczuciom Gunnara. Choć oficjalnie zajmował bardzo niską pozycję w hierarchii KFR-u – nie był nawet szefem stacji – znał jego mechanizmy lepiej niż ktokolwiek inny. Ołówkiem postawiłem krzyżyk przy nazwisku dyrektorki Działu Kadr, Zoe Karvelis. Gunnar, nie wiedząc o tym, właśnie potwierdził jedną z moich teorii.

– I tu dochodzę do drugiego kąta ataku: jest nim harmonia. Przeczuwam, że skład Komitetu podlega najważniejszym zasadom równości…

– Płci, rasy – przerwał mi Gunnar. – Tak, ja też często o tym myślałem.

– Prawdopodobnie także religii. Zacznijmy od płci. Bazując na ostatnich listach absolwentów Akademii, można zauważyć, że w konsorcjum pracuje dziś prawie tyle samo kobiet co mężczyzn.

– Nie zawsze tak było – zaznaczył Gunnar. – Pierwszych pięciu agentów, których zwerbowałem, to sami mężczyźni.

– Nie szkodzi. Byłbym zaskoczony, a nawet trochę zszokowany, gdyby w Komitecie nie zasiadały przynajmniej dwie kobiety. Skoro Djibo, Khoyoulfaz i Verplanck to mężczyźni, na trzy pozostałe miejsca przypadałyby wobec tego dwie kobiety.

– Wydaje mi się w każdym razie wykluczone, żeby nie było żadnej – uznał Gunnar. – Stawiałbym na jedną albo dwie. Na pewno nie trzy.

– Przejdźmy do rasy i religii. KFR to prawdziwie międzynarodowa organizacja, działająca na pięciu kontynentach. Komitet niemal na pewno odzwierciedla tę różnorodność. Djibo pochodzi z Afryki; któregoś dnia zdradził mi, że wychowano go w animizmie, ale sądzę, że nie praktykuje żadnej religii. Khoyoulfaz jest azerbejdżańskim muzułmaninem. Verplanck to biały katolik. Czego nam brakuje?

– Ta kwestia wydaje mi się nieco wątpliwa – ocenił Gunnar, maszcząc brwi. – Sugeruje, że skład Komitetu zależy bardziej od uwarunkowań geograficznych niż od rzeczywistych kompetencji kandydatów. No ale załóżmy.

Odstawił filiżankę z herbatą na blat przed sobą i zapadł się głębiej w fotelu, zamykając oczy.

– Brakuje ci rdzennego Azjaty bądź Azjatki; kogoś z Ameryki Południowej; jeszcze jednego białego, pewnie zresztą z Ameryki Północnej; i może drugiego czarnego, najlepiej muzułmanina. Mój Boże! – wykrzyknął, z powrotem otwierając oczy. – Gdyby nas ktoś słyszał!

– Jeśli to pana pocieszy, moje rozumowanie przebiegało prawie dokładnie tak samo. Skrzyżujmy teraz ze sobą te cztery kryteria: pozycję w hierarchii, płeć, rasę oraz religię.

Gunnar namyślał się przez kilka sekund.

– Rozumiem teraz, dokąd zmierzałeś z tymi dyrekcjami funkcjonalnymi. Zdaje się, że dzięki Zoe Karvelis za jednym zamachem odhaczyć można całkiem sporo kratek: nie należy do żadnego z wielkich organów, to kobieta, Greczynka rasy białej, wyznająca… no, co? prawosławie?

– W dziesiątkę – odparłem z uśmiechem.

– Ha, ha! – tryumfował Gunnar, który wciągnął się w tę zgadywankę. – A teraz, jeśli chodzi o drugą kobietę, widziałbym Carolinę Watanabe. Wiceprzewodnicząca Operacji Specjalnych, japońscy rodzice, urodzona w Brazylii. Katoliczka czy buddystka?

– Buddystka, ale jej dzieci uczęszczają do szkoły katolickiej w Rio.

Gunnar posłał mi zdumione spojrzenie.

– A niech mnie, naprawdę zapoznałeś się z tematem!

– Chce pan wiedzieć, jak nazywają się jej dwa koty? A tak na poważnie, mam z Watanabe jeden problem. Nigdy nie mieszkała w Azji. Na mój rozum dwoje prawdziwych kandydatów pochodzenia azjatyckiego to Chinka Ching Shao, wiceprzewodnicząca Planu, i Hindus Marvan Nechim, dyrektor Działu Informatycznego.

– Zapomnij o informatykach – rozkazał Gunnar, który najwyraźniej nie darzył wyznawców kodu binarnego wielkim szacunkiem. – Shao to twoja druga kobieta.

Podczas swojej wędrówki spotkałem i Watanabe, i Shao: Chinka wydała mi się bardziej enigmatyczna niż Brazylijka, niewątpliwie dlatego, że kiedy mówiła po angielsku, rozumiałem jedynie co drugie słowo. Postawiłem krzyżyk obok jej nazwiska.

– Zostaliby nam wobec tego dwaj poważni kandydaci do ostatniego fotela: Jim Lassiter, czarny, Amerykanin, wiceprzewodniczący Planu…

– Kolejna osoba z Planu? Wykreśl go z listy.

– Albo Parviz Shajarian, Irańczyk, muzułmanin i dyrektor finansowy…

Gunnar pokręcił głową.

– Bogactwo KFR-u liczy się w miliardach, nie widzę potrzeby, żeby Komitet zawracał sobie głowę księgowym. Nie, bardziej prawdopodobne, że szósty członek to agent specjalny najwyższej klasy, o którym nigdy nie słyszałeś. Wiesz, co by było najgorsze?

– Nie?

– Gdyby okazał się Skandynawem! – Gunnar parsknął śmiechem. – Jeśli w twojej teorii o harmonii jest choć krztyna prawdy, mógłbyś się pożegnać z wizją dołączenia do Komitetu.

Podobny pomysł oczywiście przemknął mi przez myśl, ale inne niedawne odkrycie zmartwiło mnie jeszcze bardziej: spośród moich siedmiu czy ośmiu faworytów tylko jeden – Lassiter – przekroczył sześćdziesiątkę. Z pewnością w Komitecie nie istniał oficjalny wiek emerytalny, ale nie mogłem powstrzymać się od konstatacji, że młodość aktualnych członków nie działa na moją korzyść.

– Zapomnijmy na chwilę o tym szóstym gościu – podjął Gunnar, jakby chciał uchronić mnie przed pogrążeniem się w beznadziei – i pochylmy się zamiast tego nad teczkami pięciu domniemanych członków. Ile ich znalazłeś?

– Odpowiedź na to pytanie nie jest tak prosta, jak by się zdawało. Trzeba w końcu odrzucić teczki stworzone przez każdego z członków przed przyjęciem do Komitetu, to znaczy przed tym, jak wyjawiono mu cel działania KFR-u. Tyle że…

– Daty nominacji nie zostały upublicznione – dokończył Gunnar.

– Właśnie. Mimo to możemy próbować je odgadnąć. Zdaje się na przykład, że do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego Djibo pisał dwie teczki rocznie. Nie bez powodu mówię „zdaje się”, bo archiwa odmawiają dostarczenia mi listy. Później nie publikował nic pomiędzy osiemdziesiątym dziewiątym a dziewięćdziesiątym pierwszym – przynajmniej nic, o czym doszłyby mnie słuchy – a od dziewięćdziesiątego drugiego – w uśrednieniu zaledwie jedną teczkę rocznie.

– A zatem, twoim zdaniem, przez pierwsze dwa lata zbytnio absorbowało go nowe stanowisko. To dość mizerna podstawa do snucia rozważań.

– Tym bardziej mizerna – przyznałem – że istnieją inne wyjaśnienia jego milczenia: mógł tamtego roku objąć inne obowiązki – przykładowo przewodniczenie Planowi – zafundować sobie urlop, bo ja wiem, co jeszcze? A jednak, mówiąc w skrócie, ustaliłem swego rodzaju prowizoryczną datę przyjęcia każdego z moich pięciu faworytów: rok osiemdziesiąty ósmy dla Djiba, dziewięćdziesiąty dla Khoyoulfaza, osiemdziesiąty szósty dla Verplancka, dziewięćdziesiąty szósty dla Shao i dziewięćdziesiąty siódmy dla Karvelis. Wedle moich informacji stworzyli łącznie dwadzieścia sześć teczek.

– Tylko?

– Przeciwnie, jestem zdania, że to dużo. Przygotowanie dobrej teczki pochłania całe tygodnie. Zastanawiam się, jak udaje im się to wcisnąć w swój rozkład zajęć.

Tak naprawdę sądziłem, że znam odpowiedź. Zwierzchnicy KFR-u pozostawali przede wszystkim agentami. Produkcja teczek stanowiła ich raison d’être. W klasycznej organizacji jednostki, które pną się w hierarchii, zwykle z radością porzucają codzienne zajęcia na rzecz zadań cieszących się większą renomą. KFR funkcjonował odwrotnie: pracownicy wyższego szczebla walczyli, by móc w dalszym ciągu wypełniać podstawowe obowiązki agenta.

– Na pewno ktoś im pomaga – wymamrotał Gunnar. – Nie wyobrażam sobie, żeby Djibo dzwonił do Berlina z prośbą, by przygotowali mu legendę. Ale mniejsza z tym, co wynika z tych teczek?

– Nic szczególnie przejrzystego, obawiam się. Poruszają wszelakie tematy, od najpoważniejszych, takich jak wojna w Rwandzie, po najbardziej trywialne, jak wymarcie wymyślonego języka mlahsô, pokrewnego z aramejskim.

– Potrafisz przynajmniej sklasyfikować je w jakieś większe grupy? – spytał Gunnar.

– Nie bardzo. Dwie teczki traktują o konfliktach terytorialnych. Khoyoulfaz wynajduje argumenty na rzecz Azerbejdżanu w sporze z Ormianami o korytarz laczyński…

– W życiu o tym nie słyszałem.

– To górski trakt, najkrótsza droga łącząca Armenię z Górskim Karabachem. Obie strony gorąco pożądają tej trasy, sprawa przestała już jednak być strategiczną rozgrywką stulecia. Tak samo w przypadku innego konfliktu, dotyczącego wyspy Kutuzow, do której prawa rościły sobie zarówno Chiny, jak i Rosja…

– I pozwól, że zgadnę – przerwał mi Gunnar. – Shao wzięła stronę Chin?

Skinąłem głową. Eriksson skomentował pogardliwie:

– Krótko mówiąc: każdy broni swojej flagi… To fałszywy trop.

– Mam trzy teczki, które można by zebrać pod wspólnym tytułem Reforma kapitalizmu – ciągnąłem.

– O, i to mnie bardziej interesuje – oświadczył Gunnar, przesuwając się bliżej skraju fotela, by dolać sobie herbaty.

– Verplanck tworzy fałszywe dowody w sprawie o nadużycie pozycji dominującej, którą Unia Europejska wytoczyła Microsoftowi; Karvelis pomaga związkowi zawodowemu artystów uzyskać przedłużenie praw autorskich o kolejnych dwadzieścia lat; i znowu Verplanck, który podburza Amerykę trzema fałszywymi przypadkami dzieci zmarłych na skutek braku leczenia, co przyspieszyło wprowadzenie programu State Children’s Health Insurance.

Gunnar namyślał się, usiłując, tak jak ja przed kilkoma tygodniami, odkryć jakąś zgodność pomiędzy tymi trzema teczkami.

– Demaskowanie monopoli, uczciwe wynagrodzenie za twórczość intelektualną – odezwał się w końcu – to mi przypomina powrót do korzeni kapitalizmu. Ale ta obowiązkowa opieka medyczna dla dzieci mnie zdumiewa.

– Może to próba skrzyżowania anglosaskiego kapitalizmu z odrobiną humanizmu na modłę europejską? – strzeliłem, ale sam nie bardzo w to wierzyłem.

– Co jeszcze?

– Bardzo dobra teczka Djiba o nieślubnych dzieciach, które Thomas Jefferson miał z Sally Hemings, jedną ze swoich niewolnic…

– Historie związane z niewolnictwem to jego konik – wciął się Gunnar. – Świetnie mu zresztą wychodzą.

– Quasi-reedycja teczki o Łajce przy okazji wystrzelenia Kwangmyŏngsŏng, pierwszego północnokoreańskiego satelity. Rakieta zablokowała się na platformie startowej, ale Koreańczycy utrzymują, że satelita krąży nad naszymi głowami od września dziewięćdziesiątego ósmego. W podobnym tonie Karvelis fabularyzuje uwięzienie Hugona Cháveza w latach tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa – dziewięćdziesiąt cztery.

– Nie wiedziałem, że siedział w więzieniu. Za co?

– Kiedy jego zamach stanu przeciwko prezydentowi Pérezowi poniósł pożałowania godną klęskę, Chávez zwrócił się bezpośrednio do telewizji i podbił serca milionów Wenezuelczyków, prezentując siebie samego jako ratunek przed kleptokracją Péreza. Spędził w więzieniu dwa lata i wyszedł z niego z naroślą skórną na oku, która poważnie ograniczała jego pole widzenia. Karvelis utrzymuje, że Chávez nabawił się tego w okresie pozbawienia wolności, insynuując, iż nie zapewniono mu opieki medycznej, co umocniło jego wizerunek męczennika. W istocie Chávez miał tę brodawkę już jako nastolatek, ale aż do tamtej pory zachowywała umiarkowane rozmiary.

– Jaki jest związek między okiem Cháveza a północnokoreańskim satelitą? – zapytał Gunnar z wyraźnym sceptycyzmem.

– W obu przypadkach KFR faworyzował zdeklarowanych wrogów Stanów Zjednoczonych. Swoją drogą, dwie inne teczki ostrożnie sugerują, że wkrótce to Chiny będą wiodły prym. Jedna usiłuje wmówić ludziom, że jeśli chodzi o projekty skonstruowania lotniskowców nuklearnych, Republika Ludowa posunęła się dalej, niż ma to miejsce w rzeczywistości. Druga jednoczy kilku młodych chińskich artystów pod wspólnym sztandarem wymyślonego ruchu zwanego realizmem cynicznym.

– Nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Czy KFR za pomocą swoich teczek sprzyja ekspansji Chin czy jedynie wspiera ich rozwój? Tak, proszę wejść!

Drzwi pchnęła młoda kobieta, w ramionach trzymała stertę segregatorów, która groziła zawaleniem. Zerwałem się, by uwolnić ją od części brzemienia, i znieruchomiałem na widok jej twarzy, na wpół skrytej za jasnymi kosmykami włosów. Ona też mnie poznała.

– Nina Schoeman! – zawołałem. – Co ty tu robisz?

– Pracuję na zastępstwo – odparła. – Zaczęłam w zeszłym tygodniu. – W stronę Gunnara, który nadal siedział, rzuciła: – Skserowałam trzy pierwsze segregatory, resztą zajmę się jutro.

– Dziękuję, panno Schoeman – odrzekł swoim najbardziej godnym tonem, odstawiając filiżankę z herbatą. – Zdaję sobie sprawę, że islandzka konstytucja gwarantuje pani pewną liczbę podstawowych praw, ale czy sądzi pani, że istnieje możliwość, by na przyszłość ubierała się pani nieco bardziej klasycznie? Regularnie przyjmujemy w biurze klientów i nie chciałbym, żeby pani… nazwijmy to, awangardowy styl sprawił, że niektórzy z nich skierują swój kapitał ku bardziej tradycyjnym przedsiębiorstwom.

Co za szkoda, że nie zdążyłem ostrzec Gunnara. Oszczędziłbym mu natychmiastowej ciętej riposty:

– A mnie się właśnie zdaje, że przydałoby się zrobić selekcję wśród waszej klienteli – odparowała cierpko Nina. – Jak możecie przyjmować kasę od tych zanieczyszczających środowisko drani z Mollenberga, którzy rozbierają swoje wypchane azbestem fabryki tylko po to, by odbudować je w krajach Trzeciego Świata?

Wobec tej uwagi, wymierzonej w najlepszego klienta Baldura, Furuseta i Thorberga, Gunnar omal się nie udusił. Dałem mu znak, że wrócę po swoje rzeczy, i brutalnie wypchnąłem Ninę z gabinetu.

2

Nina Schoeman należała do ludzi, których nigdy nie powinno się spotykać bez ostrzeżenia. Intensywność jej spojrzenia, szczerość gestów, poziom zaangażowania w rozmowę chwytały za gardło do tego stopnia, że zaczynałeś żałować, iż zawczasu nie przygotowałeś sobie tekstu wypowiedzi.

Poznałem ją pod koniec lat osiemdziesiątych na magisterce z geografii w ławach Uniwersytetu w Reykjavíku. Oboje robiliśmy równocześnie drugi kierunek: ona na politologii, a ja na historii. Na tym kończyły się podobieństwa między nami: ja pochodziłem z Húsavíku, małego miasteczka w północno-wschodniej Islandii, gdzie moja matka hodowała owce; ona przed kilkoma laty przyjechała z Afryki Południowej, bo jej matka powtórnie wyszła za mąż za Islandczyka. Ja nigdy nie wyprawiłem się poza Europę; ona odwiedziła wszystkie kontynenty. Ja do nikogo się nie odzywałem; ona mówiła głośno i zawsze jako pierwsza.

Nie była konwencjonalną pięknością. Nie potrafiłbym stwierdzić, czy rysy miała delikatne, czy grubo ciosane, czy jej twarz była okrągła, czy może trójkątna. Patrząc na Ninę, nie zatrzymywało się na tego rodzaju detalach. To, co przede wszystkim w niej uderzało, to bijąca od niej energia. Czasami sprawiała wrażenie, jakby stała na palcach, z napiętymi mięśniami, gotowa do startu, jak zawodniczki skoku wzwyż, ze stopą na belce, których ciało już szykuje się do pokonania przeszkody. W innych chwilach przywodziła mi na myśl karatekę, mocno trzymającego się na nogach, czekającego na przeciwnika, pewnego wybuchowej siły zgromadzonej we własnych pięściach. W jeszcze innych momentach – metodyczną wioślarkę, na której ramionach za każdym pociągnięciem wiosłem uwidaczniają się mięśnie. Nie była ani lalką, ani tancerką, lecz lekkoatletką, a celowo prowokacyjne ubrania nie mogły ukryć niemal idealnej sylwetki.

Uważałem Ninę za jedną z najbardziej błyskotliwych studentek naszego roku, choć niewielu kolegów i jeszcze mniej profesorów podzielało moje zdanie. Zbierała przeciętne stopnie – dużo niższe niż ja – i odebrała dyplom bez żadnego wyróżnienia. Olewała połowę wykładów, ale w przeciwieństwie do innych nie po to, by dłużej powylegiwać się w łóżku. Swój obóz rozbiła w bibliotece, gdzie na zmianę pożerała prasę międzynarodową, zagraniczne powieści oraz eseje historyczne napisane przez autorów, o których w życiu nie słyszałem. Zaanektowała sobie kąt na skraju sekcji literatury niemieckiej, gdzie zostawiała swoje rzeczy: płócienny plecak koloru khaki, parę butów do biegania, parasol, butelkę wody i paczkę ciastek. Nie zdziwiłbym się wcale, gdybym znalazł tam śpiwór. Czytała z łokciami na stole, z głową pomiędzy zaciśniętymi pięściami, od czasu do czasu robiąc krótką notatkę w dużym czarnym zeszycie, z którym nigdy się nie rozstawała. Kiedy zbliżała się godzina wykładu, który ją interesował, podnosiła się gwałtownie, zostawiając wszystko tak, jak leżało, wiedziała bowiem, że bibliotekarka będzie czuwała, aby nikt nie pogwałcił jej sanktuarium. Obie kobiety łączyła niezachwiana przyjaźń, odkąd Nina sprzeciwiła się projektowi zamknięcia biblioteki na czas wakacji. Rektor, który miał nadzieję nieco tym sposobem zaoszczędzić, musiał ustąpić wobec frondy zgromadzonej przez Ninę wokół kilku potężnych sloganów, takich jak: „Mój mózg nie robi sobie wakacji” albo „Wymieńmy trzech profesorów ze stałym etatem na jedną dobrą bibliotekarkę”.

Bo to właśnie podczas działań bojowych Nina w pełni pokazywała, na co ją stać. Należała do wszystkich grup dyskusyjnych w kampusie, począwszy od Kolektywu przeciwko Kwaśnym Deszczom, a skończywszy na Stowarzyszeniu na rzecz Edukacji Muzułmańskich Dziewcząt. Łatwość i przekonanie, z jakimi się wysławiała, wymuszały na słuchaczach poparcie. Posiadała dar wynajdywania sformułowań, które elektryzowały audytorium, albo perspektywy historycznej, która wynosiła najbłahszą sprawę do rangi wyzwania cywilizacyjnego. Stopniowe wymieranie żółwia karetta wynikało zatem z nadmiernej eksploatacji głębin morskich, podczas gdy wyburzenie zaniedbanego meczetu w Hamburgu zagrażało pokojowemu współistnieniu religii abrahamowych. Nina z biegiem lat stworzyła sobie siatkę korespondentów na całym świecie. Islandia nie wystarczała, by zaspokoić jej głód sprawiedliwości, angażowała się więc w egzotyczne sprawy, a co jedna to bardziej nieprawdopodobna: ochrona patagońskich guanako i zapewnienie autonomii indonezyjskiemu terytorium Aceh to te, które po dziesięciu latach w pierwszej kolejności przychodzą mi do głowy, ale nigdy nie były to jedyne toczone przez nią walki.

W tamtym czasie nie kolegowałem się z nią, ale darzyłem szacunkiem i mogę chyba powiedzieć, że uczucie to było odwzajemnione. Pewnego dnia gorąco pogratulowała mi przy wyjściu z sali wykładowej, że podkreśliłem wkład geologa Alexandra Du Toita w teorię dryfu kontynentów. Du Toit pochodził z Afryki Południowej i Nina uważała, że nie zajmuje w naszych podręcznikach należnego mu miejsca. Od tego dnia, kiedy się mijaliśmy, zaczęliśmy pozdrawiać się skinieniem głowy. Z ostrożności na tym poprzestałem, bojąc się, żeby nie wciągnęła mnie w swoją aktywistyczną działalność, która jak podejrzewałem, musiała być przerażająco czasochłonna.

Nie umniejszało to wcale mojej radości z ponownego spotkania. Dwoje moich najlepszych przyjaciół mieszkało tysiące kilometrów stąd, straciłem kontakt prawie ze wszystkimi dawnymi kolegami, a poza tym – czemuż by tego nie przyznać? – nigdy nie potrafię się oprzeć powiewowi nostalgii.

– Chodź. – Pociągnąłem ją, zamykając drzwi gabinetu Gunnara. – Na dole jest bistro.

– Nie odmówię. Tak czy owak, już skończyłam.

Włożyła płaszcz, a na prawe ramię zarzuciła sobie plecak. Wcale nie zdziwiło mnie odkrycie, że był to ten sam plecak co dziesięć lat temu. Zgadywałem, że wierność Niny przejawia się na tysiąc różnych sposobów.

Zbiegliśmy po schodach jak dwoje gimnazjalistów i wkroczyliśmy do amerykańskiego baru, który właśnie otworzył swoje podwoje. Nina podskoczyła na widok karty.

– Zdajesz sobie sprawę, że latte kosztuje tyle, ile wynosi przeciętna pensja madagaskarskiego robotnika?

– Ja stawiam – rzuciłem, natychmiast przeklinając się za głupotę.

– Mam nadzieję, że żartujesz!

Zapłaciła za zamówienie drobnymi monetami. Gdy tylko usiedliśmy, ruszyłem na odsiecz Gunnarowi:

– Wiesz, wbrew pozorom nie jest z niego wcale taki zimny drań.

– Co w niego wstąpiło, do cholery! – burknęła Nina. – Wystarczy, że wynagrodzenie jest do niczego, nie sądzi chyba, że będę się stroić w ciuchy od Donny Karan!

Przyjrzałem się jej ukradkiem. Nosiła pomarańczowe dżinsy przytrzymywane przez nabijany ćwiekami pasek, biały podkoszulek, na którym, pod zdjęciem nastoletniej Azjatki o smutnym uśmiechu, rozciągał się następujący tekst: „Ratujcie dziesięcioletnią Sonię, sprzedaną przez rodziców alfonsom z Patpongu ku uciesze samców z Zachodu” oraz czarne glany. Nie jestem ekspertem w dziedzinie mody, pomyślałem sobie jednak, że z pewnością istnieje jakiś etap pośredni pomiędzy stylem Niny a tym preferowanym przez londyńskie finansistki.

– Jest obecnie trochę przeciążony pracą – ciągnąłem.

– Gadaj zdrów! Zbija bąki. Myślisz, że nie zauważyłam, jak funkcjonuje? Zjawia się o dziesiątej, rozdziela projekty przed lunchem i nie wychodzi więcej z gabinetu, chyba że do kuchni, żeby napełnić czajnik.

– Niedawno stracił żonę.

Widziałem, jak wyraz jej twarzy całkiem się zmienia. Mogłem z dużą dokładnością śledzić tok jej myśli. Współczucie kazało jej wznieść się ponad walkę klas.

– Och nie! – jęknęła, jakby w dzieciństwie wskakiwała Kristin Eriksson na kolana.

– Próbuje się pozbierać, ale to niełatwe – kontynuowałem bez poczucia, że dopuszczam się jakiegoś wielkiego kłamstwa.

– Trzeba walczyć – oznajmiła.

Już doszła do siebie i teraz opracowywała plan bitwy.

– Pierwsze tygodnie są najtrudniejsze, ale jakoś go przez nie przeprowadzimy.

Szybko zmieniłem temat, żeby nie musieć informować jej, że Gunnar został wdowcem szesnaście miesięcy temu. Uznałaby go za słabeusza, którym w żadnym razie nie był.

– No, a co u ciebie? Szukasz pracy?

Wyobrażałem sobie, że niedawno straciła zatrudnienie i zapisała się do agencji pracy tymczasowej do czasu znalezienia nowego stanowiska.

– Nie, czemu? Chcesz mi coś zaproponować? Ach, rozumiem, co sobie myślisz: jak ona w tym wieku może wciąż pracować na zastępstwo? O to chodzi, co? No cóż, wiedz, że od dziesięciu lat wypełniam jedna po drugiej różnorakie misje: sekretarki, recepcjonistki, hostessy, co tylko się nadarzy. Nigdy nie zostaję w danej firmie więcej niż trzy miesiące. Czuję, że gdyby to potrwało dłużej, mogłabym się przywiązać, a to odwróciłoby moją uwagę od istoty rzeczy.

Od istoty rzeczy? Kilka pomysłów przemknęło mi przez głowę: rodzina? Sport? Religia?

– Walka! – zawołała w końcu, jakby zwracała się do osoby niedorozwiniętej umysłowo.

– Ach, nadal funkcjonujesz tak jak na uczelni? – spytałem, nie zdając sobie sprawy, że z każdym kolejnym pytaniem coraz bardziej się pogrążam.

Nina przebiła mnie swoim metalicznym, błękitnym spojrzeniem.

– Bawicie mnie, wy, cała reszta! Jakby na wszystko był odpowiedni wiek! No, czy życie to właśnie dla ciebie oznacza? Do dwudziestych urodzin chodzimy do szkoły, zapisujemy się do związku studenckiego, żeby rozprowadzać ulotki i poznawać dziewczyny, a później, kiedy wpadniemy na odpowiednią mamusię, trzeba ją szybciutko zaobrączkować i spłodzić dwójkę dzieciaków? Porzucamy wtedy aktywizm tak samo, jak zrezygnowaliśmy z nauki hiszpańskiego, znajdujemy pracę w sektorze prywatnym i wypruwamy sobie żyły, żeby spłacić kredyt hipoteczny?

– Ja wcale nie…

– Walka nigdy się nie kończy, Sliv! Wiesz, co mnie dobija? Fakt, że za każdym razem kiedy taki fajny gość jak ty składa broń, te bydlaki podwajają wysiłki!

– Bydlaki? Jakie bydlaki?

– Dobrze wiesz, o kim mówię: o tych, którzy wyniszczają planetę, o tych, którzy obrzezują małe dziewczynki, o tych, którzy napuszczają nas przeciwko sobie, żeby móc nam sprzedawać armaty i potrójne zamki do drzwi.

Musiała wyczytać niezrozumienie z mojej twarzy, bo nagle zmieniła ton i obdarzyła mnie szerokim uśmiechem.

– No dobrze, wybacz, czasami mnie ponosi.

– Widzę.

– Koniecznie muszę bardziej uważać – ciągnęła, jakby chodziło o dbanie o linię czy kontrolowanie spożycia whisky. – Pomówmy raczej o tobie. Wiesz, od razu zauważyłam twoje nazwisko u Baldura i kogo-tam-jeszcze. Margrét powiedziała mi, że nigdy nie wiadomo, kiedy wpadniesz do biura.

– Pracuję jako freelancer – wyjaśniłem. – Mam innych klientów.

– To ciekawe zajęcie?

– Dość ciekawe, owszem – odparłem ze świadomością, że wkraczamy na pole minowe. – Dużo podróżuję, spotykam się z najróżniejszymi rozmówcami: ludźmi ze stowarzyszeń, ministrami, szefami przedsiębiorstw. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubię swoje życie.

– To najważniejsze – przytaknęła Nina nieco zbyt serdecznie.

Postanowiła tymczasowo zakopać topór wojenny. Byłem jej za to wdzięczny, choć czułem, że jeszcze ze mną nie skończyła.

– Utrzymujesz kontakt z kimś z uczelni? – spytałem, żeby sprowadzić rozmowę na neutralne tematy.

Bez entuzjazmu wymieniliśmy kilka nazwisk, udając, że interesuje nas los osób, o które od dziesięciu lat nie przyszło nam do głowy się dowiadywać. Nagle Nina spojrzała na zegarek i wstała.

– Muszę lecieć, już jestem spóźniona. Prowadzę spotkanie na temat topnienia pokrywy lodowej. Chcesz przyjść?

– Bardzo bym chciał – skłamałem – ale mam dzisiaj wieczorem sporo spraw do załatwienia. Jutro wylatuję na ślub do Sudanu.

– Szczęściarz! – pogratulowała mi Nina. – Wykorzystasz to, żeby trochę pozwiedzać?

– Nie wiem jeszcze, co planują moi przyjaciele, ale pewnie tak. Jadę na dwa tygodnie.

Widziałem, że Nina zapisuje w pamięci datę mojego powrotu. Następnym razem, pomyślałem, będę mógł przynajmniej przygotować sobie fiszki.

3

Od miesięcy cieszyłem się na tę afrykańską przerwę, która miała mi zapewnić wyjątkowo wytęsknione wakacje, a przede wszystkim uświęcić związek dwojga moich najdroższych przyjaciół, Magawati Donogurai i Youssefa Khrafedine. Nasze spotkanie podczas wręczenia nagród za najlepszą pierwszą teczkę na Hawajach przed dziewięcioma laty stanowiło ważny etap w moim rozwoju osobistym. Zdałem sobie wtedy sprawę, z ulgą, ale i z odrobiną zazdrości, że nie jako jedyny zapytuję się o sens zaangażowania w działanie KFR-u i że mój los, a może i moje bezpieczeństwo, będą odtąd spoczywały w rękach innych młodych agentów, jednocześnie tak samo pełnych dobrych intencji i tak samo niezdarnych jak ja. Ponieważ tak cenną przyjaźń warto podtrzymywać, zdarzało mi się pokonywać dziesięć tysięcy kilometrów dla samej przyjemności spędzenia weekendu z Youssefem i Magą, którzy – z pewnością po to, by ułatwić mi sprawę – trzy lata temu postanowili już nigdy się nie rozstawać.

Wytyczyłem ścieżkę, jako pierwszy rozpoczynając naukę na Akademii w 1996 roku; jeśli chodzi o moich przyjaciół, dopiero co pożegnali się ze srogimi syberyjskimi zimami. Każde wstąpiło do swojego wymarzonego organu: Youssef do Planu, a Maga do Operacji Specjalnych. A jednak, zamiast dołączyć do ekipy Yakouba Khoyoulfaza, Maga uległa naciskom ze strony Działu Kadr, który chciał, by zrobiła dyplom magisterski z biznesu. Niewielu agentów zajmujących w konsorcjum wyższe stanowiska posiada dogłębną znajomość świata biznesu, a Zoe Karvelis poddała Madze pod rozwagę korzyści, jakie mogły wypłynąć ze studiów na amerykańskim uniwersytecie. Maga, która przed wstąpieniem do KFR-u pracowała w prywatnym przedsiębiorstwie, okazała się podatna na ten argument. Z zapałem zamierzała rozwijać swoją karierę i nie zaniedbywała żadnego sposobu na przyspieszenie awansu w hierarchii. A ponieważ nie robiła nic na pół gwizdka, zdecydowała się na Harvard, który poza świetną reputacją akademicką posiadał też tę zaletę, że znajdował się niecałe dwie godziny drogi samolotem od Toronto, gdzie miał pracować Youssef. Przyszli małżonkowie planowali spotykać się w weekendy.

Czytałem, jak wszyscy, że Sudan stopniowo pogrąża się w religijnym integryzmie, lecz mimo to nie spodziewałem się ujrzeć Magi w burce.

– To ty, Maga? – rzuciłem w kierunku wiotkiej sylwetki w hali przylotów trzymającej tabliczkę z napisem „Sliv”.

Perskie oko, które puściła do mnie przez szparę w zasłonie, nie pozostawiało żadnych wątpliwości, cofnęła się jednak, kiedy zbliżyłem się, by ją przytulić.

– Mam na to ogromną ochotę, ale nie tutaj. Chodź za mną.

Odeskortowałem ją do wyjścia z terminalu, gdzie czekał sznur taksówek.

– Przywołaj którąś, dobrze? – poprosiła Maga.

Wpakowaliśmy się na tylne siedzenie rozlatującej się toyoty corolli. Maga pełnym wahania arabskim podała kierowcy adres, a potem zdjęła zasłonę.

– A niech mnie, ale w tym gorąco!

Ujęła moją dłoń i ścisnęła delikatnie w swoich.

– Cieszę się, że cię widzę, Dartunghuver. Wyglądasz jakoś nieswojo.

– Maga, to naprawdę ty? Ze wszystkich znanych mi dziewcząt jesteś ostatnią, którą spodziewałbym się zobaczyć w burce.

– A zdaje ci się, że mam jakiś wybór? Rozejrzyj się wokół siebie.

Opuściłem brudną szybę taksówki. Wjechaliśmy właśnie na przedmieścia Chartumu i przed moimi oczami rozgrywał się znajomy spektakl: szeroka, pylista droga zapchana minibusami, które Fiat i Renault przestały w Europie sprzedawać przed dwudziestoma laty, niskie budynki o białych i ochrowych fasadach, woń śmietników oraz przypraw, uliczni sprzedawcy z mozołem pchający swoje wózki.

– Niczego nie zauważyłeś? – naciskała Maga.

– Rany, nie. Nie można powiedzieć, żeby było tu bardzo nowocześnie, ale prawie wszystkie afrykańskie metropolie wyglądają podobnie.

– Nie o tym mówię. No nie, naprawdę nie widzisz? Kobiety, Sliv, gdzie są kobiety?

Przyjrzałem się uważniej grupce otaczającej zwierzęcą tuszę zwisającą ze stoiska rzeźnika. Postacie, które wziąłem za kobiece, okazały się w rzeczywistości mężczyznami ubranymi w dżellaby i – w przypadku niektórych – kefije.

– Kobiety nie mogą wychodzić z domu bez pozwolenia męża – uniosła się Maga. – Oficjalnie mają prawo prowadzić samochód, ale nie widziałam jeszcze żadnej, która podjęłaby takie ryzyko. Jedna połowa kraju podejmuje decyzje za drugą, doprowadza mnie to do szału.

– A twoi teściowie? – spytałem, bojąc się poznać odpowiedź.

Youssef określał swojego ojca mianem surowego. Jeśli znało się Youssefa, dawało to podstawy do niepokoju.

– Nie stanowią wyjątku od reguły. On wykłada prawo islamskie na Uniwersytecie Chartumskim. W kraju, który przestrzega szariatu, stawia go to praktycznie na równi z mułłą.

– A ona?

– Darzy bezgranicznym uwielbieniem swojego męża, który dał jej jedenaścioro dzieci, i patrzy na mnie jak na kosmitkę, bo zdarza mi się odzywać, mimo że żaden mężczyzna nie zadał mi pytania. Powinieneś widzieć jej minę, kiedy wyraziłam chęć odebrania cię z lotniska… Poza tym sądzę, że jest zrozpaczona, że jej syn poślubia cudzoziemkę. Biorąc pod uwagę jego pozycję w Banku Światowym, Youssef mógłby rościć sobie pretensje do dużo lepszej partii.

– Poczekaj tylko, aż cię lepiej poznają… Ale czy nie mieliście się pobrać w Indonezji?

– Tak by nakazywała tradycja, ale moim i Youssefa rodzicom nie udało się dojść do porozumienia. Khrafedine Senior żąda ceremonii odprawionej według zasad, „godnej”, by użyć jego sformułowania: oczywiście zero alkoholu, ścisły podział między kobietami a mężczyznami i tak dalej, i tak dalej. Nie bardzo w stylu moich rodziców, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Rozumiałem doskonale. Dwa lata temu poznałem matkę Magi: niską, dobrą, żywotną kobietę, która wraz z mężem zbiła fortunę na imporcie fordów do Indonezji, a w tamtym czasie wiodła już spokojne życie emerytki, ciągając swoje kije golfowe z Bali na Florydę i z powrotem.

– Mamie marzyło się raczej amerykańskie wesele, z wielkim diamentem dla córki, składaniem przysiąg na tle zachodzącego słońca, magikami i orkiestrą dętą. Kiedy pojęłam, że nigdy się nie dogadają, zaproponowałam podwójną ceremonię.

– Odważnie…

– W ostatnich dniach do głowy przychodzą mi inne określenia.

– A Youssef? – zapytałem, ciekaw, który obóz obrał przyszły pan młody.

– Youssef ma wiele zalet – odparła Maga rozdrażnionym tonem, który posłużył mi za odpowiedź.

– Nie mógł przyjechać?

– Ma sesję przymiarek. Znasz jego legendarną fircykowatość…

Dużo bardziej podobało mi się, gdy Maga żartowała, niż kiedy obgadywała swoich teściów. Taksówka zatrzymała się przed dużym jednopiętrowym domem w dzielnicy mieszkalnej. Moja przyjaciółka poprawiła zasłonę na twarzy i chyba dała kierowcy królewski napiwek, bo zaniósł mi walizkę pod same drzwi.

– Dwadzieścia dolców, że Khrafedine Senior zacytuje Koran w ciągu pierwszych pięciu minut – wyszeptała Maga, kiedy drzwi się otwierały.

– Zgoda – przystałem na to od razu.

Abdul Khrafedine, którego rozpoznałbym wśród tysiąca mężczyzn, tak bardzo Youssef był do niego podobny, przywitał mnie serdecznie literackim, cokolwiek przestarzałym angielskim. Nie pamiętam dokładnie użytych przez niego formułek, wyciągnąłem z nich jednak zapewnienie, że moja rodzina będzie odtąd cieszyła się ochroną przez sześć następnych pokoleń.

– Stokrotnie dziękuję za pańską gościnność, panie Khrafedine – odpowiedziałem w imieniu wszystkich nienarodzonych małych Dartunghuverów.

– Prorok mówi: „Jeśli kto ma wystarczająco jedzenia dla dwóch osób, powinien podzielić się z trzema współtowarzyszami” – wygłosił sentencjonalnie.

Maga dyskretnie potarła kciukiem o palec wskazujący, żeby zasygnalizować mi mój dług. Khrafedine Senior dwukrotnie klasnął w dłonie, a jego żona nadbiegła pospiesznie. Również zakryta od stóp do głów, wymamrotała dwa niezrozumiałe zdania i czmychnęła do kuchni. Jej mąż wziął mnie za ramię i poprowadził do swojego gabinetu, ostentacyjnie ignorując Magę.

– Pochodzi pan z Islandii, nieprawdaż, panie Dartunghuver? – spytał bez wstępów.

– Zgadza się – przytaknąłem, dyskretnie rzucając okiem do przedpokoju.

Maga zniknęła.

– A niech mi pan, z łaski swojej, powie, jaki jest współczynnik płodności islandzkich kobiet?

– Przepraszam…?

– Ile dzieci rodzi średnio Islandka?

– Zdaje mi się, że nieco mniej niż dwoje. Skąd to pytanie?

– Moja żona, chwała jej za to, i ja podarowaliśmy Bogu i Sudanowi jedenaścioro żołnierzy. Wiedział pan, że dzieci poniżej piętnastego roku życia stanowią połowę sudańskiej populacji i że z każdym rokiem wzrasta ona o cały milion?

– Imponujące liczby – skomentowałem ostrożnie, nie mogąc powstrzymać się przed porównaniem ich z danymi dotyczącymi mojego kraju.

– Istnieje jednak ryzyko, że spadną, jeśli nie będziemy uważać. To dlatego nasz przywódca, czcigodny Omar Hasan al-Baszir, dopiero co przypomniał sudańskim muzułmanom o ich powinności. Koran pozwala mężczyźnie na poślubienie aż czterech żon, ale ilu z nas korzysta z tego przywileju?

– Tato, nie sądzisz, że powinieneś pozwolić naszemu gościowi odpocząć po tak długiej podróży? – zasugerował uprzejmie, acz stanowczo Youssef, wkraczając do pomieszczenia.

Przygarnął mnie do siebie, szepcząc mi do ucha: „Wybacz mu”, a następnie obszedł biurko i usiadł obok ojca. Podobieństwo było doprawdy zdumiewające, miałem wrażenie, jakbym patrzył na tego samego człowieka w dwóch różnych stadiach życia.

– Jesteś zadowolony ze swojego stroju? – spytał syna Abdul Khrafedine.

– Pasuje jak ulał.

– Czy jest skromny, jak nakazuje Prorok?

– Nie mógłby być skromniejszy – zapewnił cierpliwie Youssef.

– A twoi bracia?

– Wszystko w najlepszym porządku.

Odwrócił się do mnie.

– Miałeś dobrą podróż?

Abdul nie pozostawił mi czasu na odpowiedź:

– Twój przyjaciel powinien sobie załatwić pozwolenie pobytu.

– Mam już wizę – poinformowałem go, wspominając mozolne zabiegi konieczne dla jej zdobycia.

– Niestety chodzi o inny dokument – wyjaśnił Youssef. – Bez pozwolenia na pobyt nie będziesz mógł wyjechać z Sudanu.

– Na pana miejscu zająłbym się tym bezzwłocznie – poradził Abdul, który jak wyczuwałem, martwił się, by nie ściągnąć sobie na głowę urzędników imigracyjnych.

– Doskonały pomysł – odparłem, nie żałując wcale, że przyjdzie mi porzucić towarzystwo Seniora.

Zaproponowałem Madze, by wybrała się z nami, ale przyszła jej kolej na spotkanie z krawcową. Youssef pożyczył samochód ojca, nienagannie utrzymanego volkswagena passata. Kiedy dotarliśmy do urzędu imigracyjnego, poczułem ucisk w sercu: kolejka niknęła za rogiem budynku. Youssef zamienił kilka słów po arabsku z trzymającym kartonową tabliczkę mężczyzną, którego lewy policzek zdobiła potworna brodawka.

– Daj mu swój paszport i opłatę za dokument, postoi za ciebie w kolejce. Będzie cię to kosztowało tylko dolara więcej. W międzyczasie przejdziemy się ulicą Szaria al-Nil do spływu Nilu.

Nil Biały, który przypływa z Ugandy, oraz Nil Błękitny, przybywający z Etiopii, łączą się w miejscu ochrzczonym Al-Mogran, które stanowi główną – albo jedyną, jak twierdzą złośliwi – atrakcję Chartumu.

– Z przyjemnością – zgodziłem się, myśląc przelotnie o gorzej poinformowanych turystach, którzy znaczną część pobytu w Sudanie poświęcali na uzyskanie prawa do opuszczenia go.

Ruszyliśmy na północ, szczęśliwie chronieni przed promieniami południowego słońca przez drzewa rosnące wzdłuż Szaria al-Nil, najbardziej prestiżowej alei w Chartumie. Jej styl można by określić mianem podupadłego kolonialnego; skupia się przy niej większość oficjalnych budynków, począwszy od pałacu prezydenckiego. Jakiś czas szliśmy w milczeniu, gdy raptem Youssef zapytał:

– Zdarzyło ci się już, że wróciwszy po długiej nieobecności, nie poznałeś własnego kraju?

Zastanowiłem się chwilę, zanim odpowiedziałem:

– Nie, nigdy. Nawet po trzech latach spędzonych w Akademii natychmiast odnalazłem się w Reykjavíku. Ale moje przywiązanie do Islandii różni się od tego, którym ty darzysz Sudan. Moje zakorzenione jest przede wszystkim w naturze i w magii żywiołów, wody, wiatru, ognia. Nie ogarnia mnie nostalgia za Islandczykami czy Reykjavíkiem, potrzebuję jednak regularnie widywać ocean, fiordy i lodowce.

– Dwanaście lat temu władzę w Sudanie przejął Islamski Front Narodowy – ciągnął Youssef, jakby nie dosłyszał mojej odpowiedzi. – Nie mieszkałem już wtedy w Chartumie, choć wciąż jeszcze okresowo wracałem. W przeciwieństwo do ciebie czy Magi niekoniecznie uważam demokrację za ostateczną formę rządów; pamiętam, że myślałem, iż jeden silny mężczyzna zapewniłby Sudanowi stabilność, której ten potrzebował, by odbudować tożsamość po całych wiekach brytyjskiej i egipskiej okupacji oraz po latach wojny domowej. Nie pozostawiało dla mnie żadnych wątpliwości, że tożsamość ta narodzi się poprzez islam. Zresztą zasady szariatu obowiązywały już od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku. A później dołączyłem do KFR-u. Znasz drogę, jaką przebyłem: Kair, Ho Chi Minh, Akademia…

– Spotkanie z Magą – wtrąciłem.

– Spotkanie z Magą, oczywiście. A także spotkanie z tobą. Nigdy nie zapomnę tego tygodnia na Hawajach. Reprezentowaliście wszystko, do czego została mi wpojona nienawiść: niewierny udający cynika oraz prawie niepraktykująca muzułmanka, która ośmielała się rzucać kalumnie na Koran.

– Ja też od razu cię polubiłem – zażartowałem, żeby ukryć skrępowanie.

Youssef nigdy wcześniej nie zwracał się do mnie w tak brutalnych słowach.

– A jednak oboje nieodparcie mnie przyciągaliście. Jak by ci to wytłumaczyć? Nie wątpiłem w czystość waszych intencji: szczerze poszukiwaliście prawdy, chociaż wiedząc, przez jaki patrzyliście pryzmat, miałem wątpliwości, czy kiedykolwiek wam się ona ukaże. Jeżyłem się za to na wasz styl: tę mieszaninę brawury i nonszalancji, na sposób, w jaki szczególnie ty przypominałeś nam, że to jedynie gra.

– To jest grą – oznajmiłem. – I jednocześnie nią nie jest.

– No widzisz, tego rodzaju hasła. – Wykrzywił twarz w grymasie. – Odniosłem wrażenie, że jako jedyny zastanawiam się, jak bym zareagował, gdyby KFR popchnął mnie do działania przeciwko moim zasadom, a jednak ostatecznie to ty zostałeś skonfrontowany z tym pytaniem. Na początku cię potępiłem; moje serce ci wybaczyło, ale mój rozum wciąż trwał w przekonaniu, że powinieneś był zareagować inaczej. Z czasem zmieniłem zdanie. Teraz potrafię już krok po kroku odtworzyć twój tok myślenia i rozumiem cierpienia, jakich po drodze doświadczyłeś. Potrafię postawić się na twoim miejscu, potrafię…

– Potrafisz być mną – dokończyłem, myśląc, że nigdy bym się nie spodziewał, iż kiedyś wypowiem te słowa, które sprawiły mi wszakże niewymowną przyjemność.

Youssef zauważył to i uśmiechnął się do mnie.

– Potrafię być tobą, a momentami wydaje mi się, że umiem też po trosze być Magą. Ale nie jestem już swoimi rodzicami. Kocham ich nieskończenie, będę ich szanował aż do śmierci, ale ich nie rozumiem. Mój ojciec niczego więcej mnie nie nauczy. Już teraz wiem, że następne dwadzieścia lat spędzi na powtarzaniu się; to bardzo przykra myśl. Kiedy byłem dzieciakiem, poznałem w szkole sudański hymn: „Jesteśmy armią Boga i naszego kraju,/ Zawsze odpowiemy na wezwanie do poświęcenia,/ Jeśli trzeba stawić czoła śmierci, próbom lub cierpieniu,/ Oddamy życie jako cenę chwały”.

– To zabawne – skomentowałem. – Twój ojciec dopiero co wspomniał, że podarował Bogu jedenaścioro żołnierzy…

– No właśnie! – przytaknął Youssef. – Jest przekonany, że ten hymn wzywa Sudańczyków do dżihadu, podczas gdy ja widzę w nim jedynie metaforę – pewnie, odrobinę militarną – dotyczącą zjednoczenia kraju.

– Ale czy zawsze uważałeś go za metaforę? Na przykład na Hawajach twoja interpretacja Koranu uderzyła mnie jako dość radykalna.

Youssef zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy. Beduin, który deptał mu po piętach, zrobił unik, obrzucając nas inwektywami.

– To dobre pytanie. Chciałbym móc ci powiedzieć, że cechuje mnie naturalna skłonność do umiarkowania, ale prawda jest taka, że nie mam pojęcia, kim bym się stał, gdybym pozostał w Sudanie. Doskonale widzę, po jakiej równi pochyłej staczają się moi bracia. Sprzeciwienie się swojemu rodzinnemu środowisku wymaga odwagi, a ja nie jestem pewien, czy ją posiadam.

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu.

– O czym myślisz? – zagadnął Youssef.

– O Madze. Znasz jej przekonania: dla niej to musiał być okropnie brutalny szok.

– Ależ tak, znam je! – zirytował się Youssef tonem, który kazał mi myśleć, że trafiłem w czuły punkt. – Czy wiesz, że poprosiła mnie, żebym w nikah zaświadczył, że nigdy nie wezmę innej żony?

Po tyradzie Abdula Khrafedine o świętej powinności sudańskich mężczyzn podobna prośba wydawała mi się niezwykle rozsądna, ale powstrzymałem się przed wyrażeniem tego na głos.

– No już – uspokoiłem go. – Ona nie chciała cię zranić. Przecież i tak nie miałeś zamiaru brać sobie drugiej żony, prawda?

– Oczywiście, że nie, i tak jej powiedziałem. Mimo to nalegała. Rozumiesz, co to oznacza? Moje słowo jej nie wystarcza.

Widać było, że ten epizod dogłębnie go zdruzgotał. Skoro już redakcja kontraktu ślubnego dawała przyszłym małżonkom powody do kłótni, zapowiadał się długi tydzień.

Wreszcie dotarliśmy do Al-Mogran, rozległego trójkąta ziemi, którego podstawę stanowi Chartum, odnogi Nilu zaś – jego ramiona. Błękitny dopływ, krótszy od białego, jest jednak potężniejszy i nanosi niezbędny rolnikom muł. Niebo było tego dnia bezchmurne, więc widok rozciągał się na kilkadziesiąt kilometrów. Wyjąłem aparat fotograficzny, ale Youssef wskazał mi tablicę w dwóch językach.

– Zakaz robienia zdjęć bez pozwolenia z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Chcesz spędzić popołudnie na staniu w kolejce?

– Ale to miejsce publiczne i nie widzę tu żadnych instalacji wojskowych. Po kiego diabła wymagają pozwolenia?

– Niech pomyślę, żeby zarobić trochę grosza? Albo żeby zapewnić temu biednemu draniowi zajęcie – wyraził przypuszczenie Youssef, wskazując żołnierza w mundurze polowym, który obserwował nas, nerwowo manipulując karabinem maszynowym.

– Albo żeby wypłoszyć turystów, ot co! No dalej, może spróbowałbyś mnie zasłonić? Cofnij się troszkę…

– Żadnych zdjęć, Sliv – oświadczył stanowczo Youssef. – Tak bardzo chcesz zwiedzić sudańskie więzienie?

Podszedł do samego czubka trójkąta i objął spojrzeniem majestatyczny widok. Feluka z zielonym żaglem pozwalała leniwie, by niósł ją nurt Nilu Błękitnego.

– Jest jedna rzecz, o której od dawna chciałem z tobą porozmawiać. Pewnego dnia, tego jestem pewien, członkowie Komitetu cię zwerbują i wyjawią ci cel KFR-u. Nie proszę, żebyś zdradził ich zaufanie, powtarzając mi to, co ci powiedzą. Ale chciałbym, żebyś poważnie się zastanowił, czy ów cel zgadza się z moimi przekonaniami. Mam dobre powody, by w to wierzyć: przynajmniej jeden spośród członków Komitetu, Khoyoulfaz, jest muzułmaninem; mimo że nie praktykuje, trudno mi sobie wyobrazić, aby żył w całkowitej sprzeczności z Koranem.

– Myślę, że wszystkie główne religie posiadają swoją reprezentację w Komitecie, jeśli to ci doda otuchy.

– Widzisz – kontynuował Youssef, który zdawał się mnie nie słyszeć – choć uznaję obecnie prawo każdego człowieka do własnych przekonań, nie zniósłbym myśli, że przez tak długi czas działałem przeciwko tym, które sam wyznaję. Miałbym wrażenie, że zdradziłem swoje ideały.

– Rozumiem – zapewniłem, wiedząc, że słowa Youssefa jeszcze nie skończyły mnie prześladować.

Zdradzić swoje ideały? Jakie ideały?

Przez kilka minut śledziliśmy wzrokiem felukę, która pokonała zlew z białą odnogą. Silny zachodni prąd zepchnął ją w stronę prawego brzegu rzeki, lecz jej właściciel się nie trwożył: już dawno zawierzył swój los bogom Nilu.

– Wracajmy – rzucił nagle Youssef. – Twoje pozwolenie powinno być gotowe.

I rzeczywiście, było. Mężczyzna z brodawką oddał mi paszport i nalegał, by pokazać mi pieczątkę przybitą przez urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z boku mojej wizy. Stempel nosił dzisiejszą datę: 11 września 2001 roku.

4

Gdy wróciliśmy o siedemnastej dwadzieścia pięć, zastaliśmy rodzinę Youssefa stłoczoną w salonie przed niewielkim odbiornikiem telewizyjnym nastawionym na arabski kanał Al-Dżazira. Abdul Khrafedine zajmował najlepszy fotel w całym pomieszczeniu, bezpośrednio na osi telewizora. Maga, która siedziała na podłodze, natychmiast wyszła nam na spotkanie.

– Parę minut temu dwa samoloty wbiły się w wieże World Trade Center.

– Co?! – wykrzyknął Youssef.

– Samoloty pasażerskie? – spytałem.

– Jeszcze nie wiadomo.

– Która jest godzina w Nowym Jorku? – chciał wiedzieć Youssef.

– Dziewiąta dwadzieścia pięć – obliczyłem. – Pora, w której ludzie docierają do pracy.

Na Al-Dżazirze dwóch dziennikarzy ze studia bombardowało pytaniami amerykańskiego korespondenta stacji.

– Co oni mówią? – zapytałem Youssefa.

– Korespondent wie niewiele więcej. Mówi, że CNN nadaje bezpośrednio spod World Trade Center. Poczekaj. Tato – zwrócił się do ojca po angielsku – możesz ze względu na Sliva przełączyć na CNN?

– Już o to prosiłam – mruknęła Maga. – Powiedział, że powinnam szlifować swój arabski.

Zdawało się, że Abdul rozważa implikacje życzenia syna, a później sięgnął po pilota. Ekran wypełniły obrazy płonących wież. Prezenter podsumowywał właśnie wszystkie znane na tym etapie informacje. O ósmej czterdzieści pięć czasu lokalnego pierwszy samolot pasażerski wbił się w północną wieżę World Trade Center. Stacja CNN ogłosiła wiadomość minutę później i niemal natychmiast zaczęła transmitować. O dziewiątej zero trzy, podczas przekazu na żywo, drugi samolot uderzył w wieżę południową. FBI rozważało hipotezę, iż samoloty zostały porwane, przypominając, że World Trade Center stało się już obiektem ataku w 1993 roku. Otwarcie rynków finansowych odłożono sine die.

Następnie przemówił prezydent Bush ze szkoły podstawowej na Florydzie. Oświadczył, że natychmiast wraca do Waszyngtonu. „Przeżywamy dzisiaj narodową tragedię – ciągnął. – Dwa samoloty wbiły się w wieże World Trade Center w wyniku, jak się wydaje, ataku terrorystycznego wymierzonego w nasz kraj. Kontaktowałem się z wiceprezydentem, z władzami Nowego Jorku oraz z dyrektorem FBI i poleciłem, żeby odblokowali wszystkie rezerwy federalne, aby móc przyjść z pomocą ofiarom i ich rodzinom, a także by przeprowadzić dogłębne śledztwo w celu zidentyfikowania oraz pochwycenia sprawców zamachu. Terroryzm przeciwko naszemu krajowi skazany jest na porażkę. Proszę was teraz, byście złączyli się ze mną w minucie ciszy”.

Instynktownie pochyliłem głowę, nie mogłem się jednak skoncentrować. Zadzwonił telefon. Abdul Khrafedine odebrał i wdał się w hałaśliwą rozmowę po arabsku, nie przejmując się nami. Maga spojrzała na mnie ze skonsternowaną miną i ujęła moją dłoń. Youssef zamknął oczy, nie zważając na ożywienie wokół. Jedynie jego wargi się poruszały: modlił się.

Około siedemnastej czterdzieści prezenter oznajmił, że w Waszyngtonie doszło do wybuchu. Ewakuowano Biały Dom i Pentagon. Wkrótce potem dowiedzieliśmy się, że trzeci samolot rozbił się o mury siedziby Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych. I wreszcie o siedemnastej pięćdziesiąt pięć John King, korespondent CNN przy Białym Domu, wypowiedział słowa, których obawiałem się usłyszeć, wymieniając Osamę bin Ladena jako jednego z głównych podejrzanych. Bin Laden uderzał już w przeszłości w Stany Zjednoczone, zauważył King, i wiadomo było, iż szuka sposobności, by zrobić to ponownie.

Na te słowa Abdul Khrafedine wyrzucił z siebie strumień inwektyw, porwał pilota i przełączył z powrotem na Al-Dżazirę, która zadowalała się retransmisją materiałów CNN-u opatrzonych własnym komentarzem.

– Czemu zmienił kanał? – zagadnąłem Youssefa.

Abdul dosłyszał moje pytanie i zaczął porywczo wyjaśniać coś po arabsku.

– Mówi, że zachodnie media obwiniają muzułmanów o wszystkie swoje nieszczęścia – przetłumaczył Youssef. – Mówi, że Osama bin Laden to wojownik wypełniający wolę bożą i że się za niego modli.

– I ty pozwalasz mu tak gadać? – spytała zszokowana Maga.

– Czekam, aż poznam fakty – odparł Youssef spokojnie. – Z tego co mi wiadomo, nie udowodniono jeszcze winy bin Ladena.

Wpatrywał się uparcie w odbiornik telewizyjny. Widać było, że nie chce wdawać się w tę dyskusję. Maga odwróciła się do mnie.

– Youssef ma rację – stwierdziłem. – Poczekajmy, aż ustalą fakty. To nie powinno potrwać długo.

Maga podciągnęła kolana pod brodę. Wiedziałem, że kiepsko rozumie po arabsku, ale udawała, że ją również pochłonął program.

Telefon odezwał się ponownie. Jeden z braci Youssefa odebrał i parsknął śmiechem, zdaje się, że po usłyszeniu dobrego kawału. Odpowiedział w podobnym tonie i teraz to jego rozmówca wybuchnął wesołością. W jednej chwili atmosfera radykalnie się zmieniła. Matka Youssefa wyszła do kuchni, żeby przygotować herbatę. Jeden z braci puścił w obieg talerz suchych ciasteczek. Abdul wstał, by przywitać sąsiada, który przyniósł winogrona. Nalegał, by syn zbliżył się i złożył gościowi wyrazy uszanowania. Dwie małe siostry Youssefa zaczęły rozmawiać. Nikt nie spoglądał już na ekran, gdzie, z braku nowych informacji, w kółko przewijały się obrazy z podwójnej kolizji. To było surrealistyczne.

– To jakiś koszmar – wymamrotała Maga.

– Niestety nie – odrzekłem – chyba że śnimy go oboje.

– Myślisz, że mogę przełączyć na CNN?

– Tak szczerze, Mago, nie radziłbym. W obecnej sytuacji może to zostać źle zinterpretowane.