Strona główna » Styl życia » Wyżej niż kondory

Wyżej niż kondory

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7136-166-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wyżej niż kondory

Klasyka polskiej literatury górskiej. Historia ta służyła za wzór i inspirowała kolejne pokolenia wspinaczy i podróżników. To reporterska opowieść o Pierwszej Polskiej Wyprawie Andyjskiej – pionierskiej eskapadzie w nieznane góry, zmaganiach ze sprzętem, nietestowanym wcześniej w tak trudnych warunkach, i braterstwie liny, które połączyło ze sobą szóstkę wspinaczy.

Polecane książki

Katarzyna Borowska i Anna Matusiak-Rześniowiecka pojawiły się w warszawskim więzieniu, żeby wysłuchać historii osadzonych tam kobiet.  Dwanaście dziewczyn z Grochowa, więźniarek, zgodziło się opowiedzieć im swoje historie, bo jak same mówią: „może ich niełatwe życie posłuży komuś za przestrogę, może...
Tysiącletnia Trzecia Rzesza, podbijając świat, nie miała religii, która po zwycięstwie jednoczyłaby naród. Heinrich Himmler, dowódca „Czarnego Zakonu” SS, doskonale zdawał sobie sprawę, jak ogromna jest to wada nazizmu. Niespodziewanie poszukiwania, jakie od lat trzydziestych prowadzili archeolodzy ...
Etat czy własna działalność gospodarcza? Co robić, by odnieść sukces jako wolny strzelec? Na te i inne pytania musisz sobie odpowiedzieć, zanim zaczniesz własną działalność:•    Jaka forma prowadzenia działalności?•    Praca w domu czy w wynajętym biurze? Czy muszę mieć księgową?•    Organizacja dni...
W poradniku do Blair Witch Projekt część III zawarty jest kompletny opis przejścia gry – uratowania mieszkańców i odkrycia tajemnicy wiedźmy z Blair. Blair Witch, część trzecia: Historia Elly Kedward - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Opis przejścia cz.2 Op...
Odkrywanie biegunów geograficznych, przejście pustyni, przepłynięcie oceanu to fascynująca i niebezpieczna droga, której przebycie pozwoliło mi odkryć metodę Biegun – sztuka odkrywania siebie i osiągania celów. Nie obawiaj się, nie jest to wykład akademicki, nie chcę Cię do niczego namawiać ani pouc...
Zbiorek dwudziestowiecznej poezji koreańskiej, zawierający utwory trzech poetów: Kima Soweola, Yuna Dongju oraz Seo Jeongju, tłumaczone bezpośrednio z oryginału. W tomiku zostały zebrane najbardziej znane i reprezentatywne wiersze, które odzwierciedlają historię narodu koreańskiego i jego charak...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wiktor Ostrowski

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Danuty Laskowskiej-Osieckiej i Jacka Karpińskiego (jeśli nie zaznaczono
inaczej)

Rozdział „O uczestnikach wyprawy”
i „Andy po latach”: Wojciech Lewandowski

Opracowano na podstawie wydania z 1989
roku Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”

Redakcja: Ewa Pietraszek

Projekt okładki: Igor Browiński

Copyright © Przemysław Chlebicki,
2014

ISBN 978-83-7136-166-1

Wydawnictwo Sklepu Podróżnika

02-320 Warszawa, ul. Grójecka 46/50
tel. 22 658 46 26

redakcja@sp.com.pl

podroznik.com.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

Od redakcji

Tekst książki, którą macie
Państwo przed sobą, opracowaliśmy na podstawie jej ostatniego wydania,
które ukazało się jeszcze za życia autora, w 1989 roku. Aby
ułatwić lekturę, uwspółcześniliśmy pisownię, ortografię
i interpunkcję.

Do pracy nad książką zaprosiliśmy Wojciecha
Lewandowskiego, geografa, którego twórczość Wiktora Ostrowskiego
zainspirowała do odkrywania Andów śladami pierwszych polskich
wypraw. O tym przedsięwzięciu – programie „Polskie Andy” –
możecie Państwo przeczytać na końcu książki.

Wojciech Lewandowski współtworzył przypisy,
a także napisał rozdział „O uczestnikach wyprawy”, w którym
przedstawia nam te barwne postaci i ich losy. Jest też autorem
ostatniego rozdziału książki – „Andy po latach” – który
powstał z chęci pokazania dzisiejszemu czytelnikowi, jak zmieniły
się te góry po przeszło osiemdziesięciu latach od przedwojennej
wyprawy polskich pionierów.

Za możliwość publikacji zdjęć z wyprawy
pragniemy serdecznie podziękować Wojciechowi Lewandowskiemu, Danucie
Laskowskiej-Osieckiej i Jackowi Karpińskimu. Dziękujemy również
spadkobiercom Wiktora Ostrowskiego, bez których szóste już polskie
wydanie książki nie byłoby możliwe.

OKŁADKI DOTYCHCZASOWYCH WYDAŃ
KSIĄŻKI „WYŻEJ NIŻ KONDORY”

Pierwsze
argentyńskie wydanie z 1954 roku

Współczesne wydanie z 2012 roku

OKŁADKI POLSKICH WYDAŃ

Sport i Turystyka
1959

Sport i Turystyka
1970

Sport i Turystyka
1977

Spółdzielnia
Wydawnicza „Czytelnik” 1984 i 1989

Nie opuszcza się przyjaciela, nawet jeśli
jest już tylko

zamarzniętą bryłą.

Wawrzyniec Żuławski

sierpień
1957 roku

Zamiast wstępu

Historia powstania tej
książki jest dość osobliwa i wydaje mi się, że warto ją
opowiedzieć czytelnikowi. Otóż pierwsze jej wydanie ukazało się
w Argentynie. Opowiadanie o Pierwszej Polskiej Wyprawie Andyjskiej
(1933-34) wydano po hiszpańsku w Buenos Aires pod tytułem „Más
alto que los cóndores”.

Jako uczestnik tej ekspedycji przeżyłem wtedy to,
co się nazywa „wielką przygodą życiową” i wspomnienia o niej
miały z pewnością wpływ na moje dalsze losy. Po wojnie udałem się
znów do Argentyny i na wiele lat osiadłem pod konstelacją Krzyża
Południa. W sumie spędziłem tam blisko trzydzieści lat. Gdy
po raz drugi przybyłem do Argentyny, odkryłem, że mam tam wielu
przyjaciół-andynistów, okazało się, że łączy nas mocny węzeł
wspólnego uczucia: miłość gór.

Czy po tylu latach pozostały jakieś ślady po
polskiej wyprawie, czy pamiętano o jej ówczesnych osiągnięciach? Jak
najbardziej. Na nowszych mapach Argentyny zobaczyłem nazwy honorujące
naszą wyprawę. Wartość tego nazewnictwa jest tym większa,
że nie myśmy nadali te nazwy, lecz zostały one wprowadzone
przez argentyńskich geografów. Podaję kilka przykładów:
piękny sześciotysięczny nieznany szczyt, odkryty przez polską
wyprawę w masywie Ramady i skromnie na naszych szkicach zaznaczony
literą N, został przemianowany przez gospodarzy kraju na „El Pico
Polaco”. Lodowiec, którym wspinaliśmy się wschodnią ścianą
Aconcagui, nazwano „Ventisquero Polaco”, a naszą drogę na ten
szczyt – „La ruta de los Polacos”.

Ofiarowano mi grubaśny tom zatytułowany
„Historia del Aconcagua”, opracowany przez trzech majorów-andynistów
z argentyńskich oddziałów wysokogórskich, a będący omówieniem
wszystkich dotychczasowych, udanych i nieudanych, wypraw na najwyższy
szczyt Ameryki. Wstęp do tej monografii napisał nie byle kto –
ówczesny prezydent Argentyny, Juan Perón. Wyprawie polskiej autorzy
poświęcili cały rozdział, kończąc go następującym podsumowaniem:
„Polska wyprawa na Aconcaguę jest wzorem organizacji we wszystkich
jej aspektach: zastosowania ekwipunku, zbadania i wykorzystania dróg,
wzięcia pod uwagę czasu i stopniowaniu wysiłków…”, czyli dano
najwyższą ocenę i zakwalifikowano ją jako wzorową. W samym jednak
opisie przebiegu wyprawy było niestety sporo błędów. Autorzy książki
tłumaczyli się brakiem szczegółowych danych, a przyjaciele andyniści
mieli cichy żal, że nie ma żadnej w dostępnym im języku publikacji
o pracach i doświadczeniach polskiej wyprawy. I wtedy raptem padło
pytanie:

– Dlaczego nie napiszesz książki
teraz?

Broniłem się brakiem zdjęć (całe moje
archiwum zginęło w czasie wojny), szkiców i tak dalej. Andyniści
to ludzie uparci, zadziałali. Od dyrektora Muzeum Andyjskiego w San
Juan (a jest takie muzeum), don Ricarda Faltisa, przyszła pokaźna
przesyłka, zawierająca plik ówczesnych artykułów z prasy
argentyńskiej o wyprawie, a nawet… moją książkę o Andach,
wydaną jeszcze przed wojną w Polsce (Ricardo napisał: „Niestety,
nie mogłem jej przeczytać”); z archiwum rządowego prowincji San
Juan wypożyczono kilka moich zdjęć złożonych tam przez członków
wyprawy, a paru kolegów andynistów ofiarowało mi swoje fotografie
z terenów naszej działalności – bo przecież góry i doliny się
nie zmieniły. Ostatecznie zaprowadzono mnie do wydawcy.

Wydawca, wysłuchawszy tyrady moich przyjaciół,
poddał się ich zapałowi: wyjął z biurka formularz umowy, podpisał,
podsunął mi do podpisu i… tak się zaczęło.

„Wyżej niż kondory” nie jest podobna do
mojej pierwszej książki o Andach, „Na szczytach Kordylierów”. Po
prostu dlatego, że pisząc ją teraz – jestem bogatszy. Bogatszy
w doświadczenie. Po egzotycznych dla nas wówczas Andach poznałem
później i wspaniały łańcuch górski Centralnego Kaukazu i szczyty
Azji, Persji i Kurdystanu, marzłem na szczycie afrykańskiego
Kilimandżaro, badałem wnętrze zaczarowanego lądolodu w Cordillera
Austral i wulkany południowego Chile. Ale przede wszystkim bogatszy
jestem w doświadczenie zdobyte w czasie wygłaszania wielu, wielu
odczytów. Na różnych kontynentach i przed najróżniejszym
audytorium. Zadawane zwykle po odczytach pytania pozwoliły mi
zorientować się, co mianowicie interesuje słuchaczy. Ze zdziwieniem
zdałem sobie sprawę, że ich – ale chyba też i czytelnika
książki pomyślanej jako opowiadanie – interesują, a nawet żywo
obchodzą takie na przykład szczegóły organizacyjne wypraw: skąd
i jak zdobywano środki finansowe na przeprowadzenie ekspedycji,
wiadomości o zasadach odżywiania się na dużych wysokościach
(„Czy wam żywność nie zamarzła?!”, „Rozgrzewaliście się
koniakiem czy winem?!”), trudności, z jakimi musiał walczyć
fotograf i operator filmowy wyprawy, lub zgoła nieoczekiwane: „Jak
się śpi na lodzie?”. Uwzględniłem więc w swoim opowiadaniu
te „szczególiki”. Natomiast w rozdziale dotyczącym spraw
zasadniczych, podającym wyniki i wnioski wyprawy i analizującym,
co było w naszej organizacji, ekwipunku czy też stosowanej taktyce
dobrego, a co złego, korzystałem z własnego doświadczenia, zdobytego
i na innych wyprawach, i w innych górach.

Wśród laików, może dzięki nie zawsze
właściwej i często sensacją zabarwionej propagandzie prasowej,
rozpowszechnione jest mniemanie, że wyprawa w góry wysokie jest
li tylko ciekawą wycieczką, takim przyjemnościowym – aczkolwiek
niepozbawionym ryzyka – wyczynem. Jeżeli tak pojętej ekspedycji
uda się odnieść sukces, laicy zachłystują się podziwem, a ci
z uczestników wyprawy, którym dane było dotrzeć do szczytu, chodzą
opromienieni w ich oczach glorią zwycięzców. Natomiast w wypadku
nieudania się lub jeszcze gorzej: katastrofy górskiej – no, to
sensacji nie ma końca, a na szpalty dzienników wylewa się prawdziwe
morze makabry.

Nie ma nic bardziej fałszywego od takiego
mniemania. Każda wyprawa badawcza w góry wysokie, w teren nieznany,
poza momentem czysto sportowym ma – i musi mieć – zadanie
usprawiedliwiające określenie jej jako „badawczej”. Podjęte
zadanie jest przede wszystkim zadaniem zespołowym i przy wykonywaniu
go powinny iść na bok osobiste ambicje i zachcianki niedyktowane
potrzebą całego zespołu. Odniesiony przez jej uczestnika sukces jest
sukcesem całej wyprawy. Ten, kto w końcowym wysiłku zdobywa upragniony
szczyt, dzieli swój triumf z tymi, którzy w taki lub inny sposób
dopomagali czy też ubezpieczali go w stawianiu ostatnich kroków. Znane
powiedzenie „Wszyscy za jednego – jeden za wszystkich” ma tu
swój właściwy i głęboki sens tak wyraźnie, jak może nigdzie
indziej. Jeżeli nad tą zasadą przechodzi się do porządku, pomija
się ją i lekceważy – płaci się! Płaci się nie tylko porażką,
ale nawet ceną… ludzkiego życia.

Brałem udział w wielu wyprawach, niejedną
sam organizowałem i twierdzę stanowczo, kategorycznie, że oprócz
dokładnego przemyślenia, zaplanowania, zaopatrzenia i przeprowadzenia
wyprawy tak, aby zakończyła się pełnym sukcesem – potrzebny jest
jeszcze jeden czynnik, który osobiście, po blisko trzydziestoletnim
doświadczeniu, skłonny jestem uważać za podstawowy i absolutnie
konieczny. Jest nim uczucie przyjaźni łączącej uczestników, jest
nim to, co nazywamy na pozór dziwnie brzmiącym mianem – braterstwo
liny. Odkryliśmy tę prawdę na ścianach i skalnych graniach naszych
Tatr. Przekazały nam ją stare, a jakże piękne tradycje polskiego
taternictwa. Chciałbym, bardzo chciałbym, by ta książka, trafiwszy
do rąk polskiego czytelnika, była właśnie tak zrozumiana i tak
przyjęta. By „znak przyjaźni” towarzyszył jej nadal.

Buenos Aires, 1976

*

Ten krótki wstęp do poprzednich polskich wydań
książki chcę uzupełnić kilkoma uwagami, ze względu na to, że
od 1934 roku (rok pobytu naszej wyprawy w górach) upłynęło ponad
pięćdziesiąt lat. Nasza wyprawa była pierwszą oficjalną polską
wyprawą alpinistyczną, zorganizowaną w góry egzotyczne bardzo
wysokie, praktycznie biorąc – niezbadane. Jej celem były szczyty
dziewicze. To „pierwszeństwo” nakładało na nas, uczestników,
wiele obowiązków i dużą odpowiedzialność. Od powodzenia lub
niepowodzenia tej wyprawy zależała bowiem możliwość organizowania
następnych, miała ona albo otworzyć drogę dalszym ekspedycjom, albo
odsunąć możliwość ekspansji polskich wysokogórców na dłuższy
czas. Zdawaliśmy sobie z tego doskonale sprawę, a fakt, że w ciągu
najbliższych pięciu lat wyruszyły polskie wyprawy w góry Atlasu,
aż dwie na Spitzbergen, następna w Andy, w masyw Ruwenzori i pierwsza
w Himalaje – świadczy chyba o dobrym początku.

Obecnie we wszystkich dziedzinach sportu
występuje daleko posunięta specjalizacja. Dzięki temu osiąga się
rekordy, o których dawniej nawet nie marzono. W sporcie wysokogórskim
również. Powstało nawet nowe określenie: „wyczynowe” taternictwo,
„wyczynowy” alpinizm czy himalaizm. Nasza wyprawa nie była
w założeniu „wyczynowa”, a skromny dodatek „badawcza” –
rozszerzał jej zadania.

Poniższe uwagi uzupełniające wprowadzam,
by podkreślić wkład pracy i pomysłów nieżyjących już Kolegów
i Przyjaciół, uczestników tej pierwszej wyprawy.

Jak wiemy, osiągnięcia polskich alpinistów
zalicza się do wyczynów międzynarodowych najwyższej klasy, i to
w skali światowej. Wystarczy przypomnieć nową polską drogę na
Everest, pierwsze zimowe wejście na najwyższy szczyt świata, pierwszą
Europejkę-Polkę na nim, długi szereg zwycięstw w Hindukuszu,
Himalajach, na Pamirze, w Andach i na Alasce. Warto przypomnieć
pierwsze kroki.

Warto przypomnieć, że stosowane współcześnie
ocieplenie butów wysokogórskich rozmaitymi wkładkami filcowymi wywodzi
swój rodowód z pomysłu Adama Karpińskiego sprzed pięćdziesięciu
laty. Że również jego projektem były wówczas podwójne ścianki
izotermicznych „szturmowych” namiotów – tak powszechnie używanych
obecnie.

Może trzeba by również zaznaczyć, że
w historii polskiego alpinizmu pierwszym siedmiotysięcznym[1] szczytem zdobytym nową drogą, potem nazwaną
„Drogą Polaków”, jest Aconcagua, a sam atak przeprowadzono
„z marszu”, jak to się obecnie określa, lub „w stylu
alpejskim”, bez zakładania obozów pośrednich.

Z pewnością Stefan Osiecki był pierwszym
alpinistą-filmowcem, który na takich wysokościach wykonał zdjęcia
normalną, trzydziestopięciomilimetrową ciężką sprężynówką,
w dodatku „ocieplając” ją zdejmowanymi z siebie swetrami.

Nie znam wyników opracowań okazów geologicznych
zbieranych przez Stefana Daszyńskiego, do dziś natomiast doskonałe
pamiętam… cholerny ich ciężar w plecaku.

No, i doświadczenia lekarza, Janka Dorawskiego,
„Wampirem” zwanego, tak surowo traktującego nas jako swoje
króliki doświadczalne. Przecież należą do pierwszych badań zmian
w organizmach ludzkich na dużych wysokościach, przy niskim ciśnieniu
i braku tlenu.

Aconcagua, jedyny szczyt
przekraczający wysokość siedmiu tysięcy metrów znajdujący się
poza kontynentem azjatyckim, stała się modna. Leży przede mną wydana
w Hiszpanii monografia tego szczytu. Rok wydania 1982. Ileż miejsca
tam poświęcono polskiej wyprawie z 1934 roku. Wnioskuję z tej
monografii, że właściwie dotychczas jeszcze nie jest ostatecznie
ustalona wysokość tej góry. Dla ilustracji podaję wykaz przytaczanych
pomiarów:

P. Güssfeld (1887 r.)

6970 m

F. Gerald (1897 r.)

7035 m

Argentyńska Komisja
Graniczna (1898 r.)

7130 m

Chilijska Komisja
Graniczna (1898 r.)

6960 m

Argentyńska mapa 1:50 000 (1951 r.)

7021 m

Niech się sprzeczają topografowie. Dla nas
była i pozostanie „siedmiotysięcznikiem”.

Niedawno oglądałem, po pięćdziesięciu
latach, wschodnie zerwy Aconcagui i Lodowiec Polaków w naszej
telewizji. Film został zrealizowany przez Jerzego Surdela – członka
Szwajcarskiej Wyprawy z roku 1982. Zamiarem szwajcarskich alpinistów
było powtórzenie właśnie „Drogi Polaków”. Przedzieranie się
przez lodowe „zarośla penitentów”, ustawianie i zaopatrywanie
obozów pośrednich… Piękny, dokumentalny film, tylko że… bez
zdjęć najtrudniejszych partii lodowca – wyprawa bowiem nie doszła
do szczytu.

Mało tego, właśnie w roku 1982 prócz
Szwajcarów atakowały Aconcaguę – „Drogą Polaków” – aż
cztery wyprawy: Jugosłowianie, Włosi, Japończycy i Amerykanie. Tylko
Jugosłowianie osiągnęli szczyt.

I jeszcze jedna, tragiczna statystyka:
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu dwu lat na zboczach Aconcagui
zginęło siedemdziesięciu dziewięciu alpinistów, w tym na Lodowcu
Polaków – trzech.

Dając w zakończeniu obecnego wydania książki
opis tego, co działo się po latach i co dzieje się obecnie na
terenach andyjskich, do których wielokrotnie wracałem, osiadłszy
w Argentynie, chciałem pokazać możliwości łączenia pięknego
z pożytecznym w sporcie wysokogórskim: wartość prac, badań,
odkryć – na marginesie wyczynu sportowego. Stąd też znalazło
się w książce i opowiadanie o Dolinie Księżycowej, i opis
archeologicznych odkryć andynistów, dokonanych wysoko, bardzo wysoko,
tam dokąd nie każdy naukowiec dotrze.

Warszawa,
1983

[1] Obecnie najczęściej
przyjmuje się wysokość 6962 m n.p.m. (przyp. red.)

Dlaczego Andy?

Dlaczego jako teren działalności
naszej ekspedycji wybraliśmy akurat Andy, góry leżące na drugiej
półkuli, w odległości przeszło czternastu tysięcy kilometrów
od naszych Tatr? To pytanie zadawano nam wielokrotnie, zarówno przed
wyprawą, jak i po niej. Wymaga więc pewnego wyjaśnienia.

Ludzi uprawiających sport wysokogórski w Andach
nazywają andynistami, w Alpach – alpinistami, my nazywaliśmy
się taternikami, w Tatrach bowiem stawialiśmy nasze pierwsze kroki
na ścianach i graniach skalnych, zdobywaliśmy turnie i szczyty,
a przede wszystkim… nabawiliśmy się choroby, na którą medycyna nie
zna lekarstwa, i bynajmniej nie mamy zamiaru się wyleczyć. Choroba
owa nazywa się miłością gór,
jest potężnym magnesem kierującym w stronę gór nasze najwyższe
zainteresowania i nasze kroki we wszystkich wolnych chwilach.

W Tatrach odkryliśmy czar przyrody górskiej,
poznaliśmy, jaką radość życia daje możność obcowania z jej
majestatem, zaznaliśmy smaku walki z tą surową potęgą. Pokonać
ścianę skalną uciekającą stromizną setek metrów aż hen! –
wysoko w niebo, przejść niezdobyte dotąd zerwy granitowe, urzekające
swym pięknem, a jednocześnie odpychające grozą niedostępności
i sączące w serce człowieka, maleńkiego robaczka u ich stóp,
uczucie strachu; zwyciężyć trudności i zwyciężyć właśnie
ten strach, stanąć potem na szczycie nietkniętym dotąd ludzką
stopą – to są sprawy i uczucia trudne do wytłumaczenia. Trzeba
samemu spróbować, trzeba połknąć bakcyla gór.

Tatry, cudowne gniazdo granitowe w łańcuchu
Karpat, szczyty, turnie i śmiałe iglice skalne odbijające się,
jakby w zwierciadle, w sinych oczach głębokich jezior, ze stopami
otulonymi gęstwiną wiecznie zielonych lasów świerkowych, a w zimie
kryte wielometrową czapą śnieżnej bieli – te Tatry zostały już
przez człowieka, właśnie przez taterników, dawno zwyciężone. Nie
ma w nich ani jednego szczytu, ani jednej turni niezdobytej,
dziewiczej. Przez wszystkie ściany i granie atakowano wierzchołki. Nie
ostał się ani jeden. W naszych zapalonych głowach snuły się marzenia
o walce i badaniu innych gór. Wypowiadano odważnie słowo mające
dla ucha każdego alpinisty urok nieodparty – Himalaje! Mimo tak
górnolotnych marzeń byliśmy jednak ludźmi trzeźwymi, zdawaliśmy
sobie dokładnie sprawę, że skok z Tatr od razu w Himalaje byłby
przedsięwzięciem co najmniej niepoważnym. Wiedzieliśmy wszak,
że nawet najlepiej pomyślane i organizowane wyprawy himalajskie,
których uczestnicy byli dobierani spośród najlepszych i najbardziej
doświadczonych alpinistów europejskich czy amerykańskich, były nie
tylko przygotowywane przez dłuższy czas, ale wymagały (przynajmniej
od niektórych uczestników) znajomości, poza Alpami, gór od Alp
wyższych. Nazywaliśmy to żartobliwie: „przejściem przez wyższą
szkołę alpinizmu”, przez „uniwersytet techniki wysokogórskiej”
w masywach wysokich i egzotycznych. Takie doświadczenie jest konieczne,
zanim się ktoś porwie do walki w Himalajach.

Tymczasem nasze Tatry są… małe. Ich szczyty
zaledwie przekraczają wysokość dwu i pół tysiąca metrów
nad poziomem morza, większych ścian i zerw niż tysiącmetrowej
wysokości nie ma i – aczkolwiek trudność techniki skalnej
określa się w niektórych przypadkach nawet najwyższą skalą
alpejską, tak zwanym szóstym stopniem trudności – nie występują
lodowce. By poznać technikę lodową, jeździliśmy w Alpy. Swego
rodzaju namiastkę trudności oczekujących andynistów w górach
najwyższych dawały nam nawet same Tatry zimą. Polska surowa zima,
z mrozami dochodzącymi czasem do minus czterdziestu stopni, z ogromnymi
opadami śnieżnymi, z zalodzeniem ścian i niebezpieczeństwem lawin,
dawała dobre pole do treningu. Zdobywaliśmy więc Tatry i w zimie,
unikając schronisk, biwakując często pod gołym niebem w namiotach
lub w jamach wygrzebanych w śniegu. Piękne to były czasy i dużo
nam dawały, aczkolwiek nieraz za tego rodzaju wyczyny płaciło się
drogo, płaciło się cenę najwyższą…

Nic jednak nie mogło zastąpić doświadczenia
związanego z pracami na bardzo dużych wysokościach. Po to trzeba
udać się w góry naprawdę wysokie. Klub zdecydował zorganizować
taką wyprawę.

Debatowano długo nad zagadnieniem
„dokąd?”. Zdania były podzielone: brano pod uwagę góry Centralnego
Kaukazu, Pamiru, Afryki Centralnej. Jak dziś pamiętam taki obrazek:
sala zebrań naszego Klubu Wysokogórskiego[1] w Warszawie, ściany zawieszone pięknymi zdjęciami z gór,
czekanami, rakami, zwojami lin alpejskich i szeregiem portretów
członków Klubu, którzy na zawsze w górach pozostali. Pośrodku
duży stół z arkuszami map, zawalony książkami i sprawozdaniami
z najrozmaitszych wypraw zagranicznych w góry dalekie. I my,
zebrani dookoła tego stołu. W powietrzu krzyżowały się
nazwy dźwięczne, egzotyczne: lodowa ściana Bezingi w Centralnym
Kaukazie! Pamir! Ruwenzori! Kilimandżaro! Pięć tysięcy dwieście
metrów wysokości! Sześć tysięcy! Siedem! Ktoś z ołówkiem
w ręku wyliczał przypuszczalne koszty wyprawy, inny powoływał się
na źródła fachowe i zbijał projekt poprzednika. Wtedy zabrał głos
ówczesny prezes Klubu, doktor Konstanty Jodko-Narkiewicz. Spokojnym
gestem rozłożył przed sobą egzemplarz wydawnictwa „American
National Geographic Magazin”, numer 5 z roku 1931 i powiedział
mniej więcej tak:

– Nie jest to czasopismo fachowe,
jeżeli chodzi o andynizm, daje jednak wiadomości geograficzne
najświeższej daty. Tu macie artykuł o Andach Argentyńskich. Artykuł
lotnika po odbyciu szeregu lotów nad najwyższymi szczytami Andów
Środkowych, zaopatrzony w piękne i ciekawe zdjęcia. Popatrzcie,
co za wspaniale szczyty! Powiecie, że wymieniane przez was góry nie
ustępują Andom? Nie o to chodzi! Widzicie tę panoramę głównego
łańcucha Kordylierów Środkowych[2], robioną z samolotu, z bardzo dużej wysokości
i znacznego oddalenia? Widzicie ten biały szczyt wystrzelający
tak wysoko ponad swoje otoczenie? Przeczytajcie opis. Otóż
nazywa się Mercedario i jest drugim co do wysokości szczytem obu
Ameryk. Po Aconcagui. Szczytem do dzisiaj nie zdobytym, dziewiczym! Ma
prawdopodobnie około sześciu tysięcy ośmiuset metrów wysokości
i… przeczytajcie tylko uważnie notatkę: i prawdopodobnie długo
jeszcze nie będzie zdobyty ze względu na trudności dostępu! Pomyślcie
tylko, ludzie! Drugi co do wysokości
szczyt Ameryki – dziewiczy! Opinia:
długo jeszcze nie będzie zdobyty. To jest przecież coś! To warte
zachodu i nawet najcięższej próby! Stawiam wniosek jak najprędzej
zebrać cały opublikowany dotąd materiał odnoszący się do tych
okolic, sprawdzić uzyskane dane i jeżeli wyniki będą pozytywne,
przystąpić natychmiast do organizowania wyprawy badawczej w Andy
Środkowe!

Pamiętam, że wracając nocą z tego zebrania,
starałem się podsumować w myśli posiadane przeze mnie wiadomości
o Andach Argentyńskich. Przyznam się – niewiele wówczas
wiedziałem. Góry skaliste pochodzenia wulkanicznego, pozbawione
roślinności, dzikie. Góry bardzo wysokie, szereg szczytów powyżej
sześciu tysięcy metrów, najwyższy szczyt, Aconcagua, jest jedynym
poza kontynentem Azji wierzchołkiem przekraczającym wysokość siedmiu
tysięcy metrów. Ale wiedziałem, że Aconcagua nie tylko była już
zdobyta, ale nawet wejście na nią powtarzały rozmaite ekspedycje,
przy czym, według sprawozdania zdobywcy, słynnego szwajcarskiego
przewodnika alpejskiego Matthiasa Zurbriggena, wejście na Aconcaguę
nie przedstawiało trudności z alpinistycznego punktu widzenia.

Ale Mercedario? Drugi szczyt Ameryki[3], dziewiczy i… ta notatka o nim: „Długo prawdopodobnie
nie będzie zdobyty ze względu na trudności…”. Bardzo mi się
podobał. Podobała się również nazwa: Mercedario. Co oznacza ta
nazwa? W słowniku hiszpańskim „Mercedario” jako nazwy góry
nie znalazłem. Natomiast pod pozycją Mercedario przeczytałem:
religioso de la orden de la Merced. A więc mnich
z zakonu Merced? A owo Merced? Dowiedziałem się,
że to orden religiosa fundada en 1235… i że
ten zakon, założony przez trynitarzy, pod wezwaniem Miłosierdzia
Najświętszej Marii Panny, miał za zadanie uwalniać jeńców z niewoli
niewiernych… Czyżby nazwa drugiego szczytu Andów wywodziła swój
rodowód od zakonu i zakonników?

Przez Klub sprowadziliśmy całą literaturę
dotyczącą tej części Kordylierów. Niewiele tego było
wówczas. Rozpoczęły się teoretyczne przygotowania. Wyniki studiów
były „pozytywne”, to znaczy: o Mercedario i sąsiedniej ogromnej
grupie gór noszącej dźwięczną nazwę Ramada wiedziano właściwie
tyle co nic. Obszar niezbadany, szczyty niezdobyte! Jeżeli chodzi
o Mercedario, to uzyskaliśmy jeszcze wiadomość, że była jednak
przedsięwzięta próba zdobycia go. Ekspedycja pod kierownictwem
Albrechta Maassa atakowała od strony zachodniej, dotarła do wysokości
około sześciu tysięcy metrów i… zawróciła. A przecież Maass
był zwycięzcą na Aconcagui! Ta ostatnia wiadomość bardzo nas
zafrapowała.

Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich danych
zarząd Klubu zdecydował zorganizować wyprawę sportowo-badawczą
w Andy Środkowe. Głównym jej zadaniem miało być zdobycie Mercedario
i innych dziewiczych szczytów w grupie Ramada, dokładne poznanie
tego masywu: sporządzenie szkiców topograficznych, przeprowadzenie
rekonesansu geologicznego, studiów meteorologicznych, zbadanie zalodzenia
oraz zebranie dokumentalnego materiału fotograficznego. Miał być
również nakręcony film dokumentalny. Ponieważ wyprawa była pierwszą
organizowaną przez nas w góry pozaeuropejskie – i to góry
tak wysokie – a jednocześnie stanowiła swego rodzaju etap przed
projektowaną w Himalaje, cały jej ekwipunek miał być poniekąd
eksperymentalny, a wnioski z jego przydatności lub wad służyć
miały wyprawom następnym. Prócz tego zdecydowano, że w wyprawie
ma wziąć udział taternik-lekarz, który przez cały czas pobytu na
dużych wysokościach przeprowadzałby badania nad zmianami zachodzącymi
w ludzkim organizmie wskutek niskiego ciśnienia atmosferycznego i co
za tym idzie, małej zawartości tlenu w powietrzu. Tłumacząc na
język bardziej zrozumiały oznaczało to, że uczestnicy wyprawy mieli
odegrać pewnego rodzaju rolę królików doświadczalnych.

Gdyby czas, warunki i finanse ekspedycji
pozwoliły, projektowaliśmy po zbadaniu grupy Ramada przerzucić się
na południe i „przespacerować się” na szczyt Aconcagui, dając
w ten sposób lekarzowi możność poczynienia obserwacji na jeszcze
większej wysokości.

Napisałem „przespacerować się” i ująłem
to powiedzenie w cudzysłów. Oznacza to, że byliśmy wówczas tak
pewni siebie, że wejście na szczyt już zdobyty, chociażby miał on
i siedem tysięcy metrów wysokości, nie tylko nie imponowało nam, ale
i nie pociągało. Weszli inni, wejdziemy i my! Ot, taki spacer, takie
złożenie wizyty największemu wierzchołkowi Nowego Świata – nic
więcej. I to: „jeżeli czas i warunki na to pozwolą” – a więc
na marginesie wyprawy, jako ewentualne uzupełnienie, jako dodatek.

Teraz wiem, że aczkolwiek mieliśmy za sobą
szereg wejść, i to nieraz trudnych, na najwyższe szczyty Alp –
pod względem doświadczeń na dużych wysokościach byliśmy tylko
zielonymi chłopakami. Żaden z nas nie był wszak przedtem wyżej
niż wierzchołek Mont Blanc. A to tylko… cztery tysiące osiemset
siedem metrów!

Teraz wiem, że mówiąc o „przespacerowaniu
się” na Aconcaguę wystawiliśmy sobie świadectwo stuprocentowych
gringos. Przyszłość pokazała co innego i losy
wyprawy okazały się inne, ewentualny dodatek urósł do… Ale o tym
już dalej.

[1] Mówiąc dokładniej,
Koła Wysokogórskiego przy Oddziale Warszawskim Polskiego
Towarzystwa Tatrzańskiego, które wówczas potocznie nazywano Klubem
(przyp. aut.).

[2] Wiktor Ostrowski terminów Andy i Kordyliery
używa wymiennie. W literaturze geograficznej uważa się, że to dwa
odrębne pasma (przyp. red.).

[3] Mercedario to ósmy co
do wysokości szczyt Ameryki Południowej. Drugim jest Ojos del Salado
(przyp. red.).

Organizacja ekspedycji

Zarząd Klubu zadecydował,
że w wyprawie weźmie udział sześciu uczestników i że
wyjadą do Argentyny w takim terminie, by znaleźć się już
na miejscu, w górach, w grudniu 1933 roku. Na pracę w samych
Andach liczono około czterech miesięcy. Powstał specjalny komitet
organizacyjny.

Wszystko to naturalnie było łatwe do
uchwalenia, pozostawała jednak taka drobna sprawa – jak i skąd
zdobyć fundusze. Naczelna organizacja opiekująca się turystyką
i sportem wysokogórskim – Polskie Towarzystwo Tatrzańskie –
udzieliło subwencji w wysokości dziesięciu tysięcy złotych[1], każdy z członków wyprawy musiał pokryć całkowity
koszt ekwipunku osobistego i wnieść pewien udział do ogólnej
kasy. Wszystko to jednak było za mało. Na razie Klub zajął się
doborem i selekcją kandydatów wychodząc ze słusznego założenia,
że kto jak kto, ale właśnie przede wszystkim zatwierdzeni kandydaci
powinni wejść do komitetu organizacyjnego i włożyć maksimum wysiłku
w jego pracę.

Kandydatów do wypróbowania swoich sił
w Andach wśród członków Klubu nie brakło. Jakież wymagania
stawiał zarząd? Naturalnie żądał przede wszystkim znajomości
techniki wysokogórskiej, długoletniego uprawiania tego sportu
i poważnych osiągnięć w warunkach możliwie najcięższych. Prócz
tych kwalifikacji czysto sportowych w doborze ekipy kierowano się
również sprawą wykształcenia i zawodów, potrzebnych do prowadzenia
prac badawczych. No i kładziono duży nacisk na to, by wybrani
ludzie tworzyli zżytą i zgraną grupę, to znaczy, aby znali się
z poprzednich wypraw w Tatry lub Alpy, by przyjaźnili się, pasowali
do siebie i mieli pełne wzajemne zaufanie, tak niezbędne w trudnych
warunkach górskich.

A potem poddano kandydatów gruntownym badaniom
lekarskim. Badali nas nie tylko najlepsi lekarze sportowi w Centralnym
Instytucie Wychowania Fizycznego, ale musieliśmy również przejść
szereg prób związanych z przyjęciem kandydatów do… lotnictwa
wojskowego! I to ze specjalistycznymi badaniami w komorze niskiego
ciśnienia. Całą grupę wsadzono do komory, z której po hermetycznym
zamknięciu drzwi wypompowywano powietrze. Naturalnie, stopniowo,
i tylko do spadku ciśnienia odpowiadającemu wysokości sześciu
tysięcy metrów, to znaczy – około pół atmosfery! Sama komora
wcale nie wyglądała na jakąś śluzę kesonową czy też wnętrze
łodzi podwodnej. Był to spory podłużny pokój z ławkami wzdłuż
ścian i siecią rur, zakończonych w pobliżu każdego siedzenia
kranem i maską, a raczej swego rodzaju ustnikiem, przez który w razie
potrzeby badany mógł oddychać normalną dawką tlenu. Pośrodku stół
z telefonem i całym plikiem papierów. W tylnej ścianie malutkie
okrągłe okienko z bardzo grubym szkłem, przez które z zewnątrz
stale obserwowano przebieg doświadczenia. Wszystko to wyglądało zgoła
niewinnie, a lekarz wojsk lotniczych, towarzyszący nam w zamknięciu,
wesoło żartował, pokpiwał z królików doświadczalnych, ale gdy
rozpoczęto wypompowywać powietrze, natychmiast sam założył maskę
z przewodem doprowadzającym tlen.

Myśmy też żartowali i starali się nadrabiać
miną. Wskazówki manometru szybko szły w dół, natomiast altimetr
świadczył o stałym „wznoszeniu się”.

– Jesteśmy obecnie na wysokości trzech
tysięcy metrów – uprzejmie zakomunikował doktor.

A więc na wysokości trochę powyżej
naszych tatrzańskich szczytów. Nie czuliśmy wpływu rozrzedzonego
powietrza. Strzałki przyrządów zaczynają się podnosić coraz
wolniej. Po dwudziestu minutach wskazują stopień rozrzedzenia
powietrza odpowiadający wysokości czterech tysięcy metrów; po
pół godzinie – pięciu tysięcy metrów. Jakiś dziwny niepokój
ogarnia – zdaje się – wszystkich. Przyśpieszone bicie serca,
lekki szum w uszach. Ktoś zaczyna głośno ziewać i oświadcza, że
w gruncie rzeczy wszystko to razem jest dość nudne. Oczy doktora,
błyszczące ponad umocowaną na ustach maską tlenową, pilnie nas
obserwują.

– Panie doktorze, gdybym wiedział,
że będziemy musieli tu tyle czasu bezczynnie siedzieć, zabrałbym
przynajmniej szachy, aby zagrać partyjkę – żartuje jeden
z kolegów. – Pięć tysięcy metrów! Cóż to jest? Przecież
na zboczach Mount Everestu alpiniści przekraczali wysokość ośmiu
tysięcy metrów, i to bez asekuracji wiszących obok przewodów
z tlenem! Może pan doktor zatelefonuje, by nas trochę szybciej
windowali do góry!

– Niech pan nie będzie taki pewny siebie,
panie inżynierze – głos lekarza brzmi dziwnie głucho, może to tak
wpływa maska, a może przeszkadza szum w głowie? – Wysokość
pięciu tysięcy, której odpowiada obecne rozrzedzenie powietrza
w naszej komorze, rzeczywiście nie jest duża, ale przecież wy nie
macie żadnej aklimatyzacji. Na pięciotysięczny szczyt alpiniści
podchodzą i wchodzą co najmniej dwa, trzy dni, jednocześnie
organizm zaczyna automatycznie przystosowywać się do zmniejszonej
dawki tlenu. Tymczasem teraz, w ciągu zaledwie trzydziestu minut
wywindowaliśmy was, jak pan mówi, z warunków normalnych aż na te
pięć tysięcy. Odpowiada to właściwie wznoszeniu się samolotem lub
balonem. A na tej wysokości lotnicy, zapewniam panów, zakładają
już maski tlenowe.

Kolega jednak nie daje się przekonać,
dowodzi, że widać my, taternicy, jesteśmy z innej gliny ulepieni,
że on osobiście uważa… i tak dalej, Robi się dziwnie kłótliwy
i niespokojny.

– Panie inżynierze – w głosie doktora
nie słychać najmniejszej ironii – może pan powiedziałby, ile to
będzie jedenaście mnożone przez dwanaście?

– Nie rozumiem, doktorze, takiego dowcipu,
nie jesteśmy wszak na egzaminie do szkółki powszechnej?

– Jednak bardzo pana proszę! Jedenaście
razy dwanaście?

Kolega wzrusza ramionami i po chwili
zastanowienia:

– Powtarzam, nie rozumiem dowcipu,
ale jeżeli koniecznie doktorowi o to chodzi, to sto czterdzieści
cztery.

– Dziękuję panu, a dwanaście razy
jedenaście?…

– Sto trzydzieści i… sześć.

Doktor coś szybko zanotował, a potem rozdał nam
arkusze z rozmaitymi wzorami i testami do wypełnienia. Były proste,
chciałoby się powiedzieć – dziecinne. A jednak!…

Pełzająca wskazówka altimetru przekroczyła
cyfrę 5500 metrów.

– Doktorze! Nie można by trochę
szybciej?

Głos kłótliwego kolegi brzmiał tak dziwnie, że
odwróciłem w jego stronę głowę. Siedział śmiesznie wyprostowany,
jakby wyprężony w wysiłku, rozpiął kołnierzyk i prędko
oddychał. Był bardzo blady, a usta mu zsiniały i odbijały się od
tej bladości ciemną plamą. Lekarz, stale poruszający się w masce,
zmierzył mu puls, zajrzał pod podniesioną powiekę i ruchem
zdecydowanym… założył wiszącą obok maskę, przekręcając
jednocześnie kurek od przewodu tlenowego.

– Proszę oddychać spokojnie,
głęboko. I absolutnie nie wolno zdejmować maski!

Tak odpadł jeden z kandydatów.

Badania ciągnęły się
w nieskończoność. Zadawano nam dziwne pytania, kazano coś rysować,
wypełniać jakieś arkusze, poruszać się i robić przysiady. Strzałki
aparatów dojechały do podziałki: 6000 m – i zatrzymały
się. Szumiało w uszach i brakowało tchu. Doktor wciąż
obserwował, notował, porozumiewał się przez telefon. Niektórym
kazał założyć – lub sam zakładał – maski tlenowe i w ten
sposób przerywał doświadczenia z nimi. Na tej wysokości trzymano
nas długo, blisko trzy godziny, potem powoli, bardzo powoli zaczęto
zwiększać ciśnienie aż do normalnego. Zjechaliśmy.

Wszyscy wyszli z komory jakby oszołomieni
i z silnym bólem głowy, a tu dalsze badania: ciśnienie krwi,
praca serca i tak dalej.

Lekarz, specjalista od badań w komorze niskich
ciśnień, pocieszył nas – doprawdy trochę zdeprymowanych –
objaśnieniem, że poddano nas badaniom bardzo ostrym, kwalifikowanym
w żargonie lotniczym jako końskie!

– Ale cóż chcecie, panowie, macie
zamiar pracować w trudnych warunkach wysokościowych, trzeba
więc mieć jaką taką gwarancję, że tam, daleko, dacie sobie
radę. No, i poza tym rozpoczęliście poniekąd karierę królików
doświadczalnych. Badamy was teraz wszechstronnie, lekarz jadący
z wami będzie was męczył przez cały czas ekspedycji, a jak
wrócicie, to dopiero zabierzemy się do wyjaśnień: co i jak
zmieniło się w waszych organizmach. Przy sposobności opowiem,
specjalnie dla tego pana, co tak dobrze się czuł i tak dzielnie
popisywał się mnożeniem, pewną historyjkę. Niedawno wznosiłem
się, w celu zebrania doświadczeń, wolnym balonem. W towarzystwie
oficera wojsk balonowych, starego wyjadacza, mówiąc nawiasem. Na
wysokości około czterech tysięcy metrów już założyłem maskę
tlenową. On najwyraźniej w świecie kpił ze mnie i twierdził, że
jest tak „przyzwyczajony i oswojony” z niskimi ciśnieniami, że
w ogóle nie potrzebuje dodatkowych dawek tlenu. Wszystko było dobrze
i wesołym żartom nie było końca aż do wysokości około sześciu
tysięcy. Ja, ze swoją maską na ustach, nadal byłem przedmiotem jego
koleżeńskich pokpiwań, aż raptem mój bohater zbladł straszliwie
i robiąc jakieś nieskoordynowane ruchy wyszeptał: „Czuję brak
tle…” i zemdlał. Jakby nożem uciął! Natychmiast włożyłem mu
w usta koniec przewodu tlenowego. Po kilku minutach, zwróćcie tylko
uwagę: po kilku minutach! – odzyskał przytomność tak samo nagle,
jak ją stracił, i wtedy dokończył rozpoczęte zdanie i słowo
przerwane w połowie. Powiedział po prostu: „…nu!”.

Potem za nic nie chciał mi uwierzyć, że miał
kilkuminutową przerwę między jedną a drugą sylabą ostatniego
słowa! A gdyby to odbyło się nie w balonie, nie w obecności kolegi
przytomnego dzięki wcześnie założonej masce? Gdyby to zdarzyło się
w pilotowanym przez niego samolocie? Prawdopodobnie owe „…nu”
dokończyłby na ziemi. Lub raczej… na tamtym świecie!

Zatrzymałem się dłużej nad sprawą badań
kandydatów na wyprawę ze względu na to, że w tym czasie zebraliśmy
ciekawe obserwacje dotyczące przystosowania się organizmu ludzkiego
do braku tlenu i niskiego ciśnienia na dużych wysokościach. A to
zagadnienie zawsze interesowało i nadal interesuje wszystkich
organizatorów wypraw wysokogórskich. Poświęćmy więc jeszcze tym
sprawom trochę miejsca i uwagi.

Przez dłuższy czas wśród alpinistów całego
świata panowało przekonanie, że powyżej siedmiu i pół tysiąca
metrów rozrzedzone powietrze jest tak zabójcze dla ludzkiego
organizmu, że nie tylko wszelka praca, ale po prostu życie nie
jest możliwe. Przypomnijmy sobie, że pierwsze wyprawy na Mount
Everest liczyły na posługiwanie się aparatami tlenowymi przez
grupę czołową, mającą w ostatecznym wysiłku przebyć końcowy
etap drogi prowadzącej ku szczytowi. W owych czasach aparaty tlenowe
były dalekie od doskonałości, ważyły około dwunastu kilogramów,
a zapasu tlenu miały zaledwie na osiem godzin. Było to równoznaczne
z potrzebą doniesienia do ostatnich, podszczytowych obozów całej
baterii butli zapasowych. Bo wszak sam atak końcowy mógł trwać
kilka dni, a nawet tydzień i więcej. Poza tym użycie aparatów
groziło dużym niebezpieczeństwem. Były dość skomplikowane
i dość delikatne. Każde ich uszkodzenie w akcji równało się
momentalnemu pozbawieniu wspinacza sztucznego oddychania. Dla organizmu
nieprzyzwyczajonego taki nagły skok mógł równać się tylko
jednemu – śmierci. Kto wie, może właśnie uszkodzenie aparatów
tlenowych było powodem katastrofy pod samym szczytem Mount Everestu
w roku 1924? Z ostatniego namiotu ustawionego pod szczytem wyruszyło
wówczas do ostatniego ataku dwóch alpinistów. Szli, używając
aparatów tlenowych. Zapas tlenu w butlach, według ich kalkulacji,
miał starczyć na czas potrzebny do wejścia na szczyt i zejścia
do namiotu, do którego przyniesiono zapasowe zbiorniki. Na próżno
czekano. Nie wrócili nigdy. W czasie późniejszych ekspedycji nie
odnaleziono ich zwłok. Tak zginął Mallory, jeden z największych
po wsze czasy alpinistów i himalaistów świata, trzykrotny uczestnik
wypraw na Everest, i jego młody przyjaciel Irvine. Może powodem był
właśnie jakiś nieszczelny kurek aparatu? Może stwardniała na mrozie
guma przewodów tlenowych się przetarła? Na to pytanie nie otrzymamy
odpowiedzi…

Przeciwnicy używania aparatów tlenowych podczas
wypraw himalajskich dowodzili, że – drogą stopniowego przyzwyczajenia
organizmu do zmniejszonej zawartości tlenu w powietrzu – można
zaaklimatyzować się wystarczająco, by móc żyć i wykonywać duże
wysiłki na wysokości siedmiu i pół, ośmiu i więcej tysięcy
metrów.

Otóż to właśnie! Do jakiej wysokości można
doprowadzić aklimatyzację i na jak długo? Obok bowiem zjawiska
przyzwyczajania się organizmu do mniejszych dawek tlenu zaczyna
równocześnie występować tak zwana deterioracja, czyli rujnowanie
się organizmu, spadek sił, wagi, zanik mięśni. Te sprawy nie były
dostatecznie zbadane i uzyskane obserwacje w tej dziedzinie byłyby
cennym wkładem.

Co oznacza „przyzwyczajanie się”
organizmu? Przedstawmy to poglądowo: wiemy, że to czerwone ciałka
krwi rozprowadzają tlen z pęcherzyków płucnych po całym naszym
ustroju. Jeżeli tego tlenu przy każdym wdechu jest mniej, ładunek jego,
zabierany z płuc przez każde czerwone ciałko, będzie mniejszy. Aby
więc zdobyć potrzebną do życia ilość tlenu, krew – a co za tym
idzie i czerwone ciałka, jej „tragarze tlenu”, powinny szybciej
krążyć. Pomaga temu „pompa” wprowadzająca w obieg krew, to znaczy
po prostu serce. I samo serce musi się powiększyć objętościowo
i pracować, bić intensywniej. Ale tego jeszcze za mało! Musi się
zwiększyć ilość ciałek czerwonych krwi, wzrosnąć liczba pracowitych
tragarzy. Takiej przemiany dokonuje już sam organizm, robi to we własnej
obronie, automatycznie. Trzeba mu tylko dać… czas. No i naturalnie
przyzwyczajać stopniowo.

Oczywiście, wszystko wyżej powiedziane
dotyczy w pierwszym rzędzie pracy na bardzo dużych wysokościach,
w najwyższych górach świata – Himalajach. Ale nie tylko tam. Wiemy,
że tak zwany głód tlenowy, anoksemia, ostro objawia się u niektórych
osobników nawet na tak stosunkowo niedużych wysokościach, jak wyższe
szczyty alpejskie, powiedzmy – powyżej czterech i pół tysiąca
metrów, nie mówiąc już o Andach, z ich wierzchołkami wznoszącymi
się ponad sześć do siedmiu tysięcy metrów. Nazywamy to chorobą
górską, a w Andach znana jest pod nazwą „puna”. Powoduje ona
nie tylko dyskwalifikację fizjologiczną niektórych andynistów,
ale również dyskwalifikację… psychiczną! Do jej objawów nieraz
będziemy wracać w czasie opowiadania o samym przebiegu wyprawy,
teraz chcę tylko przypomnieć nasze ogólne założenie: wyprawa
w Andy Środkowe miała być wyprawą poniekąd eksperymentalną przed
organizowaniem następnej – w góry Centralnej Azji – a jej
zadania badawcze odnosiły się nie tylko do samego terenu i samych
gór, lecz także do zebrania obserwacji z przebiegu choroby górskiej
i jej zwalczania. Po tej dygresji wracajmy jednak do organizowania
wyprawy.

Ostatecznie Klub wybrał i zatwierdził
skład osobowy. Kierownictwo wyprawy powierzono doktorowi Konstantemu
Jodko-Narkiewiczowi. Miał on za sobą nie tylko wiele lat uprawiania
sportu wysokogórskiego w Tatrach – i to zarówno latem, jak
zimą – ale też szereg najtrudniejszych przejść w Alpach. Jako
asystent przy katedrze fizyki Uniwersytetu Warszawskiego pracował
i specjalizował się w dziedzinie badań nad promieniowaniem kosmicznym
i w czasie naszej podróży (nie tylko podczas pobytu w Andach, ale
i w okresie podróży morskiej, co ma związek ze zmianą szerokości
geograficznej) miał przeprowadzić interesujące pomiary. Zabrany
w tym celu specjalny aparat był umieszczony na pokładzie statku
i budził ogólne zainteresowanie. Trzeba było go jednak pozostawić
na przechowanie w Buenos Aires, gdyż razem ze swoim metalowym pancerzem
ważył przeszło… pięćset kilogramów!

Konstatny Jodko-Narkiewicz „Kok”

Stefan Daszyński

Adam Karpiński

zdjęcie z wyprawy na Nanda Devi w 1939 roku

Stefan Osiecki

Jan Dorawski „Wampir”

Wiktor Ostrowski

Wszyscy byliśmy grupą zżytych i zgranych
przyjaciół, związanych wieloletnim wspólnym chodzeniem po Tatrach
i Alpach. Będę więc mówił o kolegach, tak jak zwracaliśmy się do
siebie, to znaczy po imieniu. Doktora Narkiewicza nazywaliśmy Kok.

Stanowisko oficjalnego meteorologa wyprawy
objął inżynier Adam Karpiński, nie tylko jeden z najlepszych
naszych wysokogórców, lecz także najserdeczniejszy kolega-partner
i prawdziwy fanatyk gór! Mało kto u nas mógł pochwalić się
taką kolekcją najwyższych szczytów alpejskich jak on. No i miał
swego rodzaju fioła na punkcie Mount Everestu! Gdy dowiadywaliśmy
się o projektowanych angielskich wyprawach na szczyt świata, Adam
niezwłocznie pisał listy, zgłaszając się, by bezinteresownie pełnić
funkcję chociażby… tragarza. Podawał swoje wyjątkowe kwalifikacje
fizyczne, swoje doświadczenie w górach. Z Londynu na jego listy
przychodziły niezmiennie grzeczne odmowy! Wyprawy miały być angielskie
i miały posługiwać się wyłącznie kulisami[2] spośród ludności miejscowej. Adam jednak nie ustawał
w swoich staraniach i przygotowaniach. Projektował i czynił
eksperymenty z ekwipunkiem. Potrafił zaprojektowany przez siebie, jakiś
nowy, specjalny typ namiotu wynieść w zimie na szczyt tatrzański
i w nim zamieszkać (!), by osobiście możliwie wszechstronnie go
wypróbować! A każdą burzę śnieżną, każdy zimowy huragan
i swoje kolejne odmrożenia (sic!) bardzo chwalił i cenił,
uważając, że przysparzają mu doświadczeń! Prowadząc życie
prawdziwie spartańskie, był zdania, że wartość człowieka i jego
twardość kształtują tylko ciężkie, możliwie najcięższe warunki
bytowania. Tych ciężkich warunków nie szczędził nie tylko sobie,
lecz także swoim najbliższym. Znany jest taki fakt z jego życia:
specjalizując się w konstrukcjach lotniczych w zakładach Bredy,
mieszkał przez pewien czas ze swoją żoną (Wandą Karpińską,
znaną alpinistką, narciarką, a jednocześnie doktor medycyny)
w północnych Włoszech. Pani Karpińska spodziewała się wówczas
powiększenia rodziny, a Adam zdecydował (Adam zawsze decydował!),
że to będzie syn i że ma się urodzić ni mniej, ni więcej
tylko na… Mont Blanc! Razem z żoną weszli na ten najwyższy
szczyt Alp i zamieszkali w schronisku Vallot. Mój Boże! Schronisko
Vallot. To przecież malutka, licząca kilka metrów kwadratowych budka,
przytwierdzona linami do skał nad lodowcem. Tuż pod szczytem Mont Blanc,
na wysokości niemal czterech tysięcy pięciuset metrów! Schronisko-buda
niezagospodarowana, wzniesiona tam jedynie po to, by mogła dać
jakiekolwiek schronienie turystom w razie nagłej burzy! Drewniana
prycza i parę starych koców – nic więcej. Ale Adam zdecydował,
że właśnie tam musi urodzić się jego syn, że będzie twardy, że
właśnie kiedyś… zdobędzie Mount Everest! Po paru dniach wegetowania
w tym schronisku, gnębiona niepogodą, brakiem wszelkich wygód
i nawet wody, żona jego jednak zbuntowała się i zażądała powrotu
w doliny. Schodzili na stronę włoską. Adam – wiecznie szukający
nowych przejść Adam – wpadł do szczeliny lodowca. Żona utrzymała
go na linie i pomogła się wydostać! Ambicji Adama tylko częściowo
stało się zadość: urodził mu się rzeczywiście syn, ale urodził
się już w dole, w Turynie… Ta wręcz niewiarygodna historia może
najlepiej go charakteryzuje. Silnej budowy, z twardo rzeźbionymi rysami
twarzy, Adam był cały jakby wyciosany z jednej bryły. Pod względem
fizycznym i pod względem psychicznym także. A w piersi tego wyznawcy
bezwzględnej filozofii Nietzschego tłukło się doprawdy gołębie
serce. Jego miłość gór dochodziła do jakiegoś fanatyzmu, zdaje się,
że dopiero w górach czuł się dobrze, dopiero tam zaczynał żyć
pełnią życia. Jego marzenia o Himalajach ziściły się znacznie
później, dopiero wiosną 1939 roku stanął u ich stóp jako kierownik
rekonesansowej wyprawy naszego klubu. Zginął na podniebnym szlaku
potężnego Tirsuli, zasypany zwałami lodowej lawiny. A gdy tragiczną
depeszę doręczono jego żonie – wywiozła w Tatry synów, małego
Jacka i Mareczka, aby koledzy zabrali chłopaków w góry, bo to „na
pewno sprawiłoby radość Adamowi”.

Dziwni są ci ludzie gór, dziwni
i twardzi…

Sprawę zaprojektowania ekwipunku dla naszej
ekspedycji i dopilnowania jego wykonania powierzono naturalnie
Adamowi.

Lekarzem wyprawy był doktor Jan Dorawski. Małego
wzrostu i delikatnej, niepozornej budowy, należał jednak do
najlepszej klasy naszych taterników i słynął ze swej wprost małpiej
zręczności przy skalnych wspinaczkach. Znajomość techniki lodowej
nabył na niejednej ścianie alpejskiej, a jako lekarz miał zacięcie
naukowe. Gdy z pewnym zakłopotaniem oglądaliśmy przed zapakowaniem
laboratorium wyprawy – te manometry do mierzenia ciśnienia krwi,
mikroskop, jakieś dziwne szkiełka, strzykawki i inne narzędzia
tortur – spojrzał na nas z dołu, ale wzrokiem pełnym wyższości,
i zażądał bezwzględnego szacunku dla tego naukowego kramu,
zażądał, abyśmy nie zapominali, że dla niego jesteśmy i będziemy
przede wszystkim królikami doświadczalnymi, że nasza krew…

Wykładając nam to, zrobił tak straszne oczy,
że nazwałem go Wampirem wyprawy.

Operator filmowy ekspedycji, inżynier
architekt Stefan Osiecki, był natomiast tak długi i tak chudy,
że twierdzono, jakoby w ogóle posiadał tylko jeden wymiar,
właśnie… długość. Doskonały narciarz, zawodnik na duże dystanse
i taternik obeznany z techniką wysokogórską zarówno letnią,
jak zimową. Gwarancją jego znajomości operowania aparatem filmowym,
i to w ciężkich warunkach górskich, były nakręcone przez niego
już poprzednio filmy narciarskie.

Geolog wyprawy… właśnie z tym był
kłopot. Wśród członków naszego klubu był tylko jeden człowiek
o tym zawodzie, inżynier górniczy Stefan Daszyński, ale znajdował
się wówczas daleko poza granicami Polski, na doskonałej posadzie,
zatrudniony w kopalni złota. Wyrażano obawy, czy zechce i czy będzie
mógł zrezygnować z ciekawej pracy zawodowej i dobrej posady. Tak
jednak mógł przypuszczać tylko ten, kto nie znał Stefana. Na
wysłany do niego list przyszła krótka depesza: „Przyjeżdżam tego
a tego dnia na badania”. By wziąć udział w wyprawie, rzucił
wszystko, a był w tak dobrej kondycji fizycznej, że nie obawiał
się najostrzejszych nawet badań kwalifikacyjnych. W naszym światku
taternickim o Stefanie krążyły prawdziwe legendy. W góry zaczął
chodzić, będąc jeszcze uczniem. Szeptano na ucho, że jako doskonały
strzelec miał dziwne przygody z kozicami w turniach i mało
respektu dla prawa zakazującego polowania nań. Potem zasmakował
w sporcie wysokogórskim, zawadził o Góry Skaliste w Ameryce
Północnej, gdzie kończył studia w Akademii Górniczej. W ogóle
Stefan stale „zawadzał” o rozmaite kraje i kontynenty, dwa lata
pracował jako geolog w dorzeczu Orinoko (dzięki ternu dobrze władał
językiem hiszpańskim, co było tak dla nas cenne), awanturował się
w Pirenejach, by następnie przepaść na dłuższy czas gdzieś
w Maroku, wiercił naftę w Mezopotamii, w górach Jugosławii
poszukiwał złota. W Australii, zdaje się, nie był, ale już za to
głowy nie dam. Jego dewizą życiową było: „Wszystko jest możliwe
do zrobienia i wszystko jest łatwe! Trzeba tylko umieć i trzeba
chcieć!”. A to „chcieć” Stefan potrafił zawsze i w każdej
sytuacji.

Szóstym członkiem wyprawy, obarczonym zadaniem
fotografa i topografa – byłem ja. Zakwalifikowano mnie nie tylko
ze względu na moje doświadczenie górskie w Tatrach i Alpach
oraz posiadany fach, ale i z powodu serca. Badający nas lekarze
robili wielkie oczy i naradzali się. Podobno to serce było jakieś
fenomenalne. Może wyrobiłem je tak lekkoatletyką, biegając na długie
dystanse, z maratonem łącznie. Wampir zacierał ręce i dużo sobie
obiecywał po doświadczeniach z „takim królikiem”.

Cała nasza paczka, mimo różnorodności
charakterów, nawyków i upodobań, tworzyła zespół zżyty
i zgrany. Zżycie się nastąpiło w czasach niejednej wspólnie odbytej
przygody górskiej, a zgranie wynikło z postawienia wspólnego celu
i jasnej świadomości potrzeby podporządkowania swoich, nieraz
wybujałych, indywidualności zadaniom ogólnym. Najważniejsze
i najbardziej wartościowe było wiążące nas uczucie pełnego
wzajemnego zaufania. Każdy wiedział – ba! miał stuprocentową
pewność – że nigdy, nawet w najcięższych i najtragiczniejszych
sytuacjach koledzy go nie opuszczą, że może zawsze na ich pomoc
liczyć. Inaczej mówiąc: zespół tworzył całość. A to w warunkach
wyprawowych jest nie tylko cenne, ale wręcz konieczne.

Sprawy organizacyjne ekspedycji szybko
posuwały się naprzód. Naturalnie największą bolączką były
finanse. Uzyskane z klubu dziesięć tysięcy złotych plus nasze wkłady
stanowiły może zaledwie połowę potrzebnej sumy. Wtedy sprzedaliśmy
się… prasie. Jeden z największych dzienników warszawskich zgodził
się na konto przyszłych reportaży i artykułów wypłacić awansem
pięć tysięcy złotych. Fakt ten stanowił dla nas dowód zdobytego
zaufania, ale i bardzo nas zobowiązywał.

Ogólnie jednak z prasą mieliśmy pewne
trudności. Tego właśnie i poprzedniego roku Klub nasz poniósł
w górach ciężkie straty – zginęło kilku wybitnych
alpinistów. W związku z tym po ukazaniu się wiadomości
o organizowanej w Andy wyprawie odezwało się kilka ostro
krytykujących głosów. Wytykano bezcelowość takiego wysiłku,
rozdmuchiwano rzekomo bajoński koszt przedsięwzięcia, podkreślano
ryzyko i niebezpieczeństwa. Zaczęto jakoś zupełnie niewłaściwie
opiekować się nami. Dla przeciwdziałania temu postanowiliśmy
urządzić odczyt. W dużej sali Stowarzyszenia Inżynierów Kok,
jako przyszły kierownik wyprawy, naszkicował jej zadania, omówił
teren działania, poinformował o wykonanych pracach wstępnych, a na
zakończenie dodał, że mimo wszystko, nie patrząc na stan kasy wyprawy
(będący daleko poniżej określonego minimum), wyjedziemy i będziemy
sobie dawali radę, tak jak potrafimy. Zainteresowanie było duże,
po konferencji obstąpił prelegenta prawdziwy tłum i zasypywał
pytaniami. A potem jakiś nieznany nam słuchacz rzucił krótkie
pytanie:

– Ile brakuje w kasie ekspedycji do tego
minimum?

– Około pięciu tysięcy złotych.

– Proszę pana, ja nie mam czasu, ale
to wszystko jest ciekawe. Oto moja wizytówka. Proszę odwiedzić mnie
jutro o godzinie szóstej wieczór.

I znikł w tłumie. Nie wiedzieliśmy, co z tym
fantem zrobić. Kok uważał, że to po prostu jeden z ciekawskich,
który chciałby uzyskać prywatne wiadomości o naszym projekcie i ot,
tak sobie pogadać. Nazwisko na wizytówce nie mówiło nam absolutnie
nic. Zdecydowaliśmy jednak, dla dobra tak zwanej strony propagandowej
wyprawy, skorzystać z dziwnego zaproszenia. Pamiętam, że następnego
wieczoru byliśmy bardzo zajęci w lokalu Klubu. Wrócił Kok i ciężko
usiadł przy stole.

– Co? Wypompował cię tak pytaniami?

– Nie. W ogóle nie chciał rozmawiać. Od
razu oświadczył, że jak zwykle nie ma czasu i że musi gdzieś
wyjść!

– Miałeś rację, że to tylko gadanina
i strata czasu. Tu mamy do załatwienia…

– Poczekajcie, nie skończyłem! Otóż
ten nie mający czasu jegomość wręczył mi taki papierek…

Na stole leżał czek na pięć tysięcy
złotych!

Nie wiem, czy te słowa dojdą kiedykolwiek do
niego, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, ale w sercach naszych nigdy
nie wygaśnie gorące uczucie wdzięczności dla tego bezimiennego
ofiarodawcy. Bezimiennego – bo zastrzegł, aby nie podawać
jego nazwiska nigdy. Był jednak prawdziwym duchem opiekuńczym
wyprawy. Czasami wpadał do lokalu Klubu na minutkę – nigdy
przecież nie miał czasu! – przeglądał przygotowywane przez
nas paki, coś mruczał, a potem otrzymywaliśmy paczki herbaty,
zlecenie do jakiejś firmy londyńskiej, by nam po drodze wydano
na jego rachunek ovomaltinę[3] albo dodatkową ilość… taśmy filmowej. Zjawił się
też dosłownie w ostatniej chwili przed naszym wyjazdem na dworcu,
zamiast pożegnania rzucił krótkie pytanie: „Który z was jest
najmłodszy?”. Byłem nim akurat ja, liczący wówczas dwadzieścia
osiem lat. „A najstarszy?” Adam Karpiński podał swoje trzydzieści
i sześć.

– Więc rozumie pan? Trzeba mieć oko na
tego najmłodszego, by nic mu się nie stało. Trzymajcie się dobrze,
chłopcy, lecę, nie mam czasu…

Brak czasu widocznie prześladował go i wtedy,
gdy pisał depeszę, którą otrzymaliśmy w Buenos Aires już po naszym
powrocie z Andów. Była krótka, a mówiła nam tak wiele:

„Dobrze zrobione stop dużo serdeczności”
i… nazwisko.

[1] Wg Małego Rocznika
Statystycznego z 1933 roku w owym czasie średnie roczne dochody wynosiły
2187 zł w przypadku robotników i 8047 zł w przypadku pracowników
umysłowych (przyp. red.).

[2] Kulis – robotnik
wykorzystywany do najniższych i najgorzej płatnych posług w Azji
Południowo-Wschodniej, w Indiach również członek
najniższej kasty (przyp. red.).

[3] Ovomaltina – wysokoenergetyczna zaprawa
do mleka na bazie słodu, jaj i kakao, produkowana od początku
XX w. w Szwajcarii, obecnie –
w różnych wariantach smakowych – dostępna na całym świecie
(przyp. red.).