Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Z floty carskiej do polskiej

Z floty carskiej do polskiej

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0301-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Z floty carskiej do polskiej

Dziennik Mamerta Stankiewicza powstawał przez prawie dwadzieścia lat i jest zapisem bogatego w wydarzenia życia kapitana, a także niezwykłym dokumentem obrazującym codzienność ludzi morza. Pochodzący z polskiej szlachty kresowej, Mamert Stankiewicz zdobywał wykształcenie w szkołach morskich carskiej Rosji, w czasie I wojny światowej walczył we Flocie Bałtyckiej, a później w armii Kołczaka na Syberii. Od chwili powrotu do ojczyzny poświęcił się tworzeniu polskiej floty handlowej. Odznaczono go Krzyżem Orderu Virtuti Militari.

Polecane książki

Połączył ich krótki romans, lecz potem Sage Costas i Travis Bauer poszli każde swoją drogą. Nieoczekiwany telefon ze szpitala całkowicie zmienia życie Travisa. Transplantacja szpiku, w której zostaje dawcą, ratuje życie chłopca. Zgodność tkankowa nie jest przypadkowa. Chłopiec to jeg...
Poradnik do strategicznej gry Knights of Honor, umiejscowionej w realiach średniowiecznych podbojów, opisuje wszystkie istotne elementy rozgrywki, takie jak rozbudowa prowincji, ekonomia, handel, dyplomacja, religia oraz prowadzenie wojen. Knights of Honor - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez...
Bądź gotowy na przygody nie z tej ziemi! Dwoje nastolatków, Małgosia i Michał, dorasta w cieniu opowieści o tajemniczych Drągalach, którą często słyszeli w dzieciństwie od babci i dziadka. Trudno im jednak do końca uwierzyć w to, że fantastyczne stwory żyjące gdzieś w odległym świecie...
Trwająca 25 lat transformacja polskiej gospodarki z powodzeniem zbudowała podstawy systemu opartego na liberalizacji, stabilizacji makroekonomicznej i ładzie instytucjonalnym obejmującym reguły gry ekonomicznej, prawa i obyczaje wymuszające przestrzeganie owych reguł. Pozytywna ocena dokonań polskie...
Surfing i medycyna to dwie wielkie pasje doktora Sama Webstera. A Zoe? To tylko kolejna kobieta, a otacza go ich całe mnóstwo. Żadnej zbyt blisko do siebie nie dopuszcza. Tak się jednak złożyło, że wobec Zoe ma dług wdzięczności i koniecznie chce go spłacić. Zoe nie przyjęła prezentu, ale...
Tom zawiera wybór rozpraw i esejów Eugeniusza Duraczyńskiego poświęconych sprawom dziejów Polski w XX w. Omawia zagadnienia od odzyskania niepodległości po I wojnie światowej do jej utraty i ponownego zdobycia w wyniku wysiłku Polaków, wysiłku, którego skuteczność uzależniona była także od zmien...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mamert Stankiewicz

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne An­drzej Ba­rec­ki

Zdję­cia w książ­ce po­cho­dzą z ar­chi­wum ro­dzin­ne­go Anny To­ma­szew­skiej

Co­py­ri­ght © by Anna To­ma­szew­ska

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 1999, 2007

ISBN 978-83-244-0301-1

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks: (0-22) 827-94-15

e-mail:iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Czy­tel­nik bio­rą­cy do ręki ten tom wspo­mnień po­wi­nien wie­dzieć, że na­pi­sał go przed 60 laty Ka­pi­tan, któ­re­go pa­mięć roz­sła­wił jego zna­ko­mi­ty wy­cho­wa­nek Ka­rol Ol­gierd Bor­chardt na kar­tach swej nie­za­po­mnia­nej książ­ki Zna­czy Ka­pi­tan.

Le­gen­da stwo­rzo­na przez ucznia tym ra­zem pod­da­na zo­sta­nie pró­bie. Czy­tel­nik bę­dzie miał oka­zję po­znać Ka­pi­ta­na ta­kim, ja­kim wi­dział on sam sie­bie. Bę­dzie mógł wnik­nąć w to, co chciał po­zo­sta­wić po­ko­le­niom o so­bie, o swo­ich la­tach na­uki i pra­cy na mo­rzu pod ban­de­rą Ro­sji car­skiej, a póź­niej nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Czy­ta­jąc stro­ny tych wspo­mnień, po­dzie­li za­pew­ne po­gląd wy­daw­cy, iż jest to za­pis te­sta­men­to­wy, obej­mu­ją­cy do­świad­cze­nia ży­cia i pra­cy na mo­rzu z my­ślą o przy­szłych po­ko­le­niach ro­da­ków i po­trze­bie ich wier­nej służ­by mor­skim in­te­re­som oj­czy­zny. Zna­mien­ne są bo­wiem sło­wa Ka­pi­ta­na: „Ta­kich jak ja jest ty­sią­ce i będą ty­sią­ce”.

Ma­te­riał za­war­ty w to­mie wspo­mnień kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza ma war­tość bez­cen­ną dla po­zna­nia lo­sów i ka­rier za­wo­do­wych wie­lu Po­la­ków we flo­cie wo­jen­nej Ro­sji, jed­ne­go z państw za­bor­czych. W pol­skim pi­śmien­nic­twie wspo­mnie­nio­wym jest to pierw­sze tak rze­tel­ne opra­co­wa­nie o la­tach na­uki w Kor­pu­sie Ka­de­tów Mor­skich i służ­bie w car­skiej flo­cie, a póź­niej w re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji. Ka­rie­ra Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, jako wyż­sze­go ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki wo­jen­nej Ro­sji, trwa­ła aż do ostat­nich dni w 1920 roku ad­mi­ra­ła A.W. Koł­cza­ka na Sy­be­rii, gdzie Stan­kie­wicz zaj­mo­wał eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko w Mi­ni­ster­stwie Woj­ny i Ma­ry­nar­ki rzą­du w Omsku. Za swą służ­bę w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej Ro­sji otrzy­mał wy­so­kie or­de­ry Wło­dzi­mie­rza, Anny i Sta­ni­sła­wa z mie­cza­mi. Losy Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza i jego ro­dzi­ny opi­sa­ne na ła­mach tego tomu wzbo­ga­ca­ją wie­dzę o Po­la­kach prze­by­wa­ją­cych w naj­dal­szych krań­cach po­za­bo­ro­we­go mo­car­stwa, Ro­sji.

Do Pol­ski prze­był dłu­gą dro­gę, okrą­ża­jąc kulę ziem­ską. Prze­żył re­wo­lu­cję bol­sze­wic­ką i woj­nę do­mo­wą w Ro­sji. W 1921 roku sta­wił się do dys­po­zy­cji wi­ce­adm. Ka­zi­mie­rza Po­ręb­skie­go, sze­fa De­par­ta­men­tu dla Spraw Mor­skich Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych w War­sza­wie. Z roz­ka­zu Po­ręb­skie­go ob­jął kie­row­nic­two Wy­dzia­łu Na­wi­ga­cyj­ne­go Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Póź­niej był kie­row­ni­kiem prak­ty­ki, wresz­cie w 1924 roku ko­men­dan­tem ża­glow­ca „Lwów”.

Ka­dra ofi­ce­rów wy­wo­dzą­ca się z ro­syj­skiej flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej sta­no­wi­ła głów­ny trzon fa­cho­wych kadr mor­skich w po­cząt­ko­wych la­tach two­rze­nia nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej. Wraz z po­zo­sta­łą, mniej licz­ną ka­drą in­nych państw za­bor­czych, uczest­ni­czy­ła w or­ga­ni­za­cji władz mor­skich, szkol­nic­twa, flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej, ob­słu­gi por­tów i han­dlu mor­skie­go. W tym wiel­kim dzie­le jest też god­ny pa­mię­ci po­ko­leń zna­ko­mi­ty udział Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza.

Czy­ta­jąc te wspo­mnie­nia po­zna Czy­tel­nik usil­ne za­bie­gi Ka­pi­ta­na o two­rze­nie flo­ty na­ro­do­wej, pol­skich przed­się­biorstw ar­ma­tor­skich i wresz­cie jego pra­cę – czy to jako do­wód­cy nowo za­ku­py­wa­nych stat­ków: s/s „Wil­no”, s/s „Nie­men”, s/s „Pre­mier”, s/s „Po­lo­nia”, s/s „Pu­ła­ski”, czy też jako nad­zo­ru­ją­ce­go bu­do­wę no­wo­cze­sne­go trans­atlan­ty­ku m/s „Pił­sud­ski”, któ­rym po­tem do­wo­dził. Nie­ob­ce były mu też za­ję­cia w cen­tra­li ar­ma­tor­skiej, pi­lo­ta i ka­pi­ta­na por­tu Gdy­nia. Dzie­li się z Czy­tel­ni­kiem swo­ją wie­dzą o trud­nych po­cząt­kach. Oka­zu­je wiel­ką dba­łość o kształ­ce­nie ofi­ce­rów flo­ty pol­skiej, na­wet tej, któ­rą była jesz­cze wów­czas w za­mie­rze­niach po­cząt­ku­ją­cych ar­ma­to­rów. Wy­ro­zu­mia­ły dla róż­nych ludz­kich sła­bo­stek, nie to­le­ru­je ich jed­nak u przed­sta­wi­cie­li władz pań­stwo­wych, ar­ma­to­rów, ofi­ce­rów, a zwłasz­cza do­wód­ców stat­ków i okrę­tów. Dba o god­ność wła­sną ka­pi­ta­nów i ofi­ce­rów w cięż­kiej pró­bie na mo­rzu i na lą­dzie, nie­ustan­nie my­śląc przy tym, by wy­cho­wan­kom pod­czas prak­tyk mor­skich dać nie tyl­ko cen­ną wie­dzę, lecz i wzor­ce do na­śla­do­wa­nia w co­dzien­nej pra­cy na mo­rzu. Dzie­li się ra­do­ścią z każ­de­go suk­ce­su, po­myśl­nie od­by­te­go rej­su, po­wo­dze­nia li­nii, za­ku­pio­ne­go stat­ku. Nie ukry­wa wąt­pli­wo­ści i po­ra­żek, któ­rych do­znał z wła­snej winy lub w wy­ni­ku zbie­gu nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści, w każ­dej jed­nak sy­tu­acji czu­jąc się za nie od­po­wie­dzial­ny jako ka­pi­tan stat­ku. Dąży do uka­za­nia praw­dy o pra­cy ma­ry­na­rza, nie­ustan­nie gro­żą­cej utra­tą ży­cia, gdyż ży­wioł mor­ski wy­ko­rzy­sta każ­de jego nie­do­pa­trze­nie i weź­mie od­wet na nim sa­mym lub na jego stat­ku.

Mło­da pol­ska flo­ta han­dlo­wa wy­ty­cza­ła swe szla­ki że­glu­go­we na mo­rzach i oce­anach, prze­zwy­cię­ża­jąc kon­ku­ren­cję ob­cych spół­ek że­glu­go­wych wiel­kich po­tęg mor­skich. Jak­że zna­mien­na jest kon­sta­ta­cja Ka­pi­ta­na: „Na ogół za­ło­ga na­sza jest nie­zwy­kle am­bit­na i je­że­li chce, to może do­ko­nać rze­czy, któ­rych nie do­ko­na­ła­by żad­na za­ło­ga na stat­kach ja­kiejś flo­ty o star­szej tra­dy­cji”. I do­ko­na­ła tego, lo­ku­jąc się na sta­łych li­niach że­glu­go­wych na pół­noc­nym i po­łu­dnio­wym Atlan­ty­ku, li­niach eu­ro­pej­skich i pa­le­styń­skiej, wal­nie wspo­ma­ga­jąc emi­gra­cję Ży­dów do Pa­le­sty­ny, a w la­tach wiel­kiej pró­by na mo­rzu ogar­nię­tym II woj­ną świa­to­wą wy­trwa­le pra­cu­jąc i wal­cząc w skła­dzie flot alianc­kich.

Wie­le stron pa­mięt­ni­ka prze­nik­nię­tych jest tro­ską o two­rze­nie pol­skiej tra­dy­cji mor­skiej. Chcąc osią­gnąć ten cel, na­le­ży – zda­niem Ka­pi­ta­na – w spo­sób rze­tel­ny in­for­mo­wać spo­łe­czeń­stwo o ka­drach mor­skich i ich do­ko­na­niach.

Ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz w swo­im te­sta­men­to­wym za­pi­sie ze szcze­gól­ną siłą eks­po­nu­je ran­gę po­li­ty­ki mor­skiej dla po­myśl­ne­go roz­wo­ju pań­stwa: „Ża­den kraj bez mo­rza nie ma wol­ne­go od­de­chu. Nie może osią­gnąć do­bro­by­tu i sa­mo­dziel­no­ści, któ­re się osią­ga, gdy się po­sia­da wła­sne wy­brze­że, wła­sny port i wła­sną flo­tę”. Wła­śnie w roz­bu­do­wie flo­ty oj­czy­stej upa­try­wał je­den z li­czą­cych się ele­men­tów su­we­ren­ne­go bytu kra­ju. Z tym więk­szą sa­tys­fak­cją pod­kre­śla to, co już wów­czas zdo­ła­no do­ko­nać w Pol­sce na tak skrom­nym wy­brze­żu i w tak krót­kim cza­sie, a ko­lej­ne po­ko­le­nia nie usta­wa­ły w tym wiel­kim tru­dzie i mogą się chlu­bić nie mniej­szy­mi do­ko­na­nia­mi.

Nie­ste­ty, prze­sła­nie Ka­pi­ta­na sprzed pra­wie 60 laty nie do­cie­ra do nas w naj­szczę­śliw­szym mo­men­cie mor­skich dzie­jów Pol­ski. Jest to czas, w któ­rym na sku­tek róż­nych uwa­run­ko­wań, po­peł­nio­nych błę­dów, nie­zna­jo­mo­ści spraw mor­skich czy też lek­ce­wa­że­nia ich mię­dzy in­ny­mi przez sfe­ry po­li­tycz­ne i rzą­do­we po­stę­pu­je li­kwi­da­cja pol­skiej flo­ty, pol­skie­go sta­nu po­sia­da­nia na mo­rzu. Ży­wić na­le­ży na­dzie­ję, iż głos Ka­pi­ta­na do­trze do tych, któ­rzy od­po­wie­dzial­ni są za spra­wy mor­skie, by nie usta­wa­li w sku­tecz­nej pra­cy w obro­nie in­te­re­sów mor­skich Rze­czy­po­spo­li­tej.

Tekst wspo­mnień Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza po­wsta­wał, we­dług mo­ich do­cie­kań, z no­ta­tek i szki­ców ro­bio­nych od koń­ca lat dwu­dzie­stych, a za­koń­czo­nych luź­ny­mi re­flek­sja­mi i uwa­ga­mi z grud­nia 1937 roku. W pier­wot­nym za­my­śle Ka­pi­ta­na dzie­ło mia­ło się skła­dać z dwóch czę­ści, przy­go­to­wy­wa­nych do wy­da­nia jako sa­mo­dziel­nej książ­ki. Pierw­sza mia­ła ob­jąć cza­sy od dzie­ciń­stwa aż do po­wro­tu w 1921 roku do Pol­ski. Dru­gą część mia­ły sta­no­wić wspo­mnie­nia do­ty­czą­ce po­cząt­ków Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­rą ich au­tor współ­two­rzył wła­sną my­ślą i pra­cą na eks­po­no­wa­nych sta­no­wi­skach. Czę­ścio­we po­twier­dze­nie za­my­słu au­to­ra na te­mat po­dzia­łu tek­stu moż­na zna­leźć w roz­dzia­le „W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii” książ­ki Bor­chard­ta. Pra­cow­nia Hi­sto­rii WSM w Gdy­ni przy­stę­pu­jąc do wy­da­nia w 1994 roku wspo­mnień, zde­cy­do­wa­ła się na re­ali­za­cję wa­rian­tu peł­ne­go, miesz­czą­ce­go w jed­nym ob­szer­nym to­mie obie czę­ści, koń­cząc w ten spo­sób wie­le dzie­się­cio­le­ci trwa­ją­ce per­tur­ba­cje z pu­bli­ka­cją wspo­mnień Ka­pi­ta­na w po­wo­jen­nej Pol­sce.

Kie­dy przed 17 laty ba­da­łem oko­licz­no­ści za­to­pie­nia m/s „Pił­sud­ski” i śmier­ci Ka­pi­ta­na1, nie są­dzi­łem, że wła­śnie mnie przy­pad­nie w udzia­le za­koń­cze­nie trwa­ją­cych pra­wie 60 lat sta­rań o pu­bli­ka­cję Jego wspo­mnień, a tym bar­dziej opa­try­wa­nie przed­mo­wą ko­lej­ne­go wy­da­nia.

Pierw­sze wy­da­nie wspo­mnień kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza opar­te zo­sta­ło na ma­szy­no­pi­sie ofia­ro­wa­nym Wyż­szej Szko­le Mor­skiej w Gdy­ni przez Annę To­ma­szew­ską i Ire­nę Ma­łec­ką, cór­ki Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza. Na­to­miast obec­ne, dru­gie wy­da­nie, jest po­wtó­rze­niem pierw­sze­go, lecz ze zmo­dy­fi­ko­wa­ną for­mą edy­tor­ską, do­sto­so­wa­ną do moż­li­wo­ści wy­daw­cy.

Tom urze­ka bo­gac­twem fak­tów, w za­sa­dzie zu­peł­nie nie­zna­nych i wia­ry­god­nie opi­sa­nych. Opi­sy wy­da­rzeń, w któ­rych au­tor sam uczest­ni­czył lub był ich ob­ser­wa­to­rem, od­zna­cza­ją się zwię­zło­ścią my­śli i sło­wa, a tak­że nie­ustan­nym dą­że­niem do prze­ka­za­nia rze­tel­nie tego, co sam prze­żył i po­znał. Przy­go­to­wu­jąc ma­te­riał do pierw­sze­go wy­da­nia, sta­ra­no się więc za­cho­wać jak naj­więk­szą wier­ność ory­gi­na­ło­wi. Od tej za­sa­dy ist­nie­ją jed­nak pew­ne od­stęp­stwa, jak wpro­wa­dzo­ny przez wy­daw­cę po­dział na czę­ści, któ­rych ty­tu­ły mają orien­to­wać Czy­tel­ni­ka w chro­no­lo­gii wy­da­rzeń. Od wy­daw­cy po­cho­dzą też ty­tu­ły dwóch roz­dzia­łów: „W zbun­to­wa­nej flo­cie”, „Do­wód­ca okrę­tu szkol­ne­go «Lwów»”, a przede wszyst­kim ty­tuł ca­ło­ści – Z flo­ty car­skiej do pol­skiej. Czy­tel­ni­cy książ­ki Bor­chard­ta pa­mię­ta­ją za­pew­ne, iż jej bo­ha­ter miał swe wspo­mnie­nia za­ty­tu­ło­wać Kor­sarz i Don Ki­chot. Ze wzglę­du jed­nak na ni­kły zwią­zek tak sfor­mu­ło­wa­ne­go ty­tu­łu z za­war­to­ścią tre­ścio­wą pa­mięt­ni­ka zde­cy­do­wa­no się nie re­spek­to­wać tego za­my­słu au­tor­skie­go. Wy­da­je się, że do­dat­ko­wym uspra­wie­dli­wie­niem ta­kie­go po­stę­po­wa­nia może być okre­śle­nie tego pa­mięt­ni­ka jako książ­ki „na te­mat hi­sto­rii Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej”, po­ja­wia­ją­ce się w opo­wia­da­niu W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii, w któ­rym Bor­chardt wspo­mi­na swe roz­mo­wy z Ka­pi­ta­nem, pro­wa­dzo­ne w li­sto­pa­dzie 1939 roku na za­ko­twi­czo­nym na rze­ce Tyne „Pił­sud­skim”2. Nade wszyst­ko jed­nak ni­niej­szy tom sta­no­wi klam­rę spi­na­ją­cą dwa okre­sy ży­cia Ka­pi­ta­na: w car­skiej i re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji oraz w Pol­sce, bu­du­ją­cej od nowa swą toż­sa­mość. To osta­tecz­nie prze­są­dzi­ło o ty­tu­le, któ­rym po wszech­stron­nych kon­sul­ta­cjach z bra­cią mor­ską opa­trzo­no dzie­ło.

Ostat­nim od­stęp­stwem od ory­gi­na­łu są skró­ty po­czy­nio­ne w tym li­czą­cym po­nad 500 stron ma­szy­no­pi­sie. Poza jed­no – czy kil­kuz­da­nio­wy­mi opusz­cze­nia­mi, wy­ni­kły­mi z chę­ci unik­nię­cia po­wtó­rzeń, mó­wić moż­na tyl­ko o dwóch par­tiach tek­stu, z któ­rych pu­bli­ka­cji zre­zy­gno­wa­no. Cho­dzi tu o kró­ciut­ki roz­dział pt. „Wy­ciecz­ki z No­we­go Jor­ku i drzwi otwar­te”, z ma­szy­no­pi­su sta­no­wią­ce­go pod­sta­wę pierw­sze­go wy­da­nia po roz­dzia­le „Awa­rie” i spra­wia­ją­ce­go wra­że­nie nie­kom­plet­ne­go. W roz­dzia­le „«Pu­ła­ski» i «Po­lo­nia»” zre­zy­gno­wa­no też z przy­to­cze­nia kil­ku­stro­ni­co­we­go opi­su walk by­ków w Se­wil­li. Wszyst­kie skró­ty w tek­ście, po­czy­na­jąc od jed­noz­da­nio­wych, za­sy­gna­li­zo­wa­no wie­lo­krop­kiem w na­wia­sie kwa­dra­to­wym. Zna­ki za­py­ta­nia bądź wy­krzyk­ni­ki uję­te w na­wias kwa­dra­to­wy po­cho­dzą rów­nież od wy­daw­cy. Pi­sow­nię, szcze­gól­nie nazw geo­gra­ficz­nych, i in­ter­punk­cję tek­stu uwspół­cze­śnio­no. Fakt, iż tekst tych wspo­mnień, pi­sa­nych prze­cież po la­tach, za­dzi­wia wręcz bo­gac­twem za­war­tych w nim na­zwisk, prze­są­dził o po­trze­bie opra­co­wa­nia in­dek­su na­zwisk, któ­ry do­peł­nił dzie­ła Ka­pi­ta­na.

Mimo po­wyż­szych uwag ośmie­la­my się prze­ka­zać ten tekst Czy­tel­ni­kom w na­dziei, że nie doj­dą nas sło­wa dez­apro­ba­ty Ka­pi­ta­na, tak czę­sto zgor­szo­ne­go po­stę­po­wa­niem pod­wład­nych: „Zna­czy, pa­no­wie nad­uży­li kom­pe­ten­cji […] zna­czy, pa­no­wie nie są w po­rząd­ku w sto­sun­ku do obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów i do pod­ję­tych przez sie­bie obo­wiąz­ków”.

* * *

Pro­ro­cze oka­za­ły się sło­wa pi­sa­ne w 1937 roku przez kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, gdy po róż­nych ar­ma­tor­skich pe­re­gry­na­cjach przej­mo­wał po­now­nie ko­men­dę nad m/s „Pił­sud­skim”: „By­łem szczę­śli­wy, że mogę wró­cić na swój mo­to­ro­wiec, na któ­rym chciał­bym swo­ją ka­rie­rę mor­ską za­koń­czyć”.

Kie­dy w po­cząt­kach sierp­nia 1939 roku zdał cza­so­wo do­wódz­two swo­je­mu bra­tu kpt… ż.w. Ja­no­wi Stan­kie­wi­czo­wi i udał się na urlop, nie są­dził, że doj­dzie do tak szyb­kie­go wy­bu­chu woj­ny. We­zwa­ny te­le­gra­mem przez kmdra Kon­stan­te­go Ja­cy­ni­cza, dy­rek­to­ra Biu­ra Por­to­we­go GAL-u w Gdy­ni, przy­był 24 sierp­nia do Gdy­ni, gdzie otrzy­mał roz­kaz wy­pro­wa­dze­nia s/s „Ko­ściusz­ko” do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Sta­tek był kom­plet­nie roz­bro­jo­ny ze sprzę­tu i wy­po­sa­że­nia, przy­go­to­wa­ny do sprze­da­ży na zło­mo­wa­nie. Ka­pi­tan mu­siał uczy­nić go spraw­nym do że­glu­gi, ze­brać szkie­le­to­wą za­ło­gę i… zdą­żyć wy­do­stać się z Bał­ty­ku, za­nim wy­buch­nie woj­na. Gdy­nię opu­ścił nie­mal w ostat­niej chwi­li 28 sierp­nia o 22.30. Już po wy­bu­chu woj­ny w sa­mot­nym raj­dzie prze­pły­nął Mo­rze Pół­noc­ne i 2 wrze­śnia o 20.30 na rze­ce Dart wy­dał roz­kaz po­da­nia cum na bur­tę s/s „Pu­ła­ski”.

24 li­sto­pa­da prze­jął do­wódz­two na trans­por­tow­cu woj­ska m/s „Pił­sud­ski”, za­ła­go­dziw­szy bunt za­ło­gi, któ­ra pro­te­sto­wa­ła straj­kiem prze­ciw­ko bez­praw­nej pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wej ob­niż­ce płac, za­rzą­dzo­nej na ży­cze­nie ar­ma­to­rów przez kon­su­la ge­ne­ral­ne­go RP w Lon­dy­nie. Z roz­ka­zu Ad­mi­ra­li­cji Bry­tyj­skiej nocą 25 li­sto­pa­da 1939 roku „Pił­sud­ski” opu­ścił New­ca­stle-on-Tyne i bez eskor­ty skie­ro­wał się na po­łu­dnie do miej­sca kon­cen­tra­cji kon­wo­ju wy­ru­sza­ją­ce­go do Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii. Po kil­ku go­dzi­nach sa­mot­nej jaz­dy po nie­osło­nię­tym szla­ku, w dniu 26 li­sto­pa­da 1939 roku o go­dzi­nie 5.36 lub 5.40 zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez nie­miec­kie­go U-Bo­ota, otrzy­mu­jąc dwa tra­fie­nia tor­ped w lewą bur­tę. Kie­dy Ka­pi­tan zo­rien­to­wał się w roz­mia­rach znisz­czeń, wy­dał za­ło­dze roz­kaz opusz­cze­nia stat­ku. Ist­nia­ła oba­wa, że prze­chył na lewą bur­tę szyb­ko się po­głę­bi, gro­żąc wy­wró­ce­niem się stat­ku, a wów­czas zgi­nę­ła­by cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie. Pa­ni­kę po­wsta­łą na stat­ku po­mo­gli Ka­pi­ta­no­wi opa­no­wać ofi­ce­ro­wie i ma­ry­na­rze po­kła­do­wi. Mię­dzy go­dzi­ną 6.15 a 7.00 sta­tek opu­ści­ła cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie (uzu­peł­nie­nia za­ło­gi m/s „So­bie­ski” i do­wódz­two bry­tyj­skie woj­ska, któ­re pla­no­wa­no za­okrę­to­wać w Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii).

Na stor­pe­do­wa­nym „Pił­sud­skim” po­zo­stał ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz za­mie­rza­jąc zgi­nąć wraz ze swo­im stat­kiem lub w ra­zie przy­by­cia na czas okrę­tów bry­tyj­skich uła­twić im wzię­cie „Pił­sud­skie­go” na hol i osa­dze­nie na przy­brzeż­nej pły­ciź­nie, aby póź­niej moż­na było go pod­nieść i wy­re­mon­to­wać w naj­bliż­szej stocz­ni. Żad­ne­go z tych za­mia­rów nie uda­ło się Ka­pi­ta­no­wi zre­ali­zo­wać. Oka­za­ło się bo­wiem, że z za­ta­ra­so­wa­nych wnętrz stat­ku z opóź­nie­niem na po­kład wy­do­sta­ło się jesz­cze trzech ma­ry­na­rzy. Po la­tach ma­ry­na­rze mó­wi­li, że nie chcie­li po­zo­sta­wić Ka­pi­ta­na na za­tra­ce­nie na to­ną­cym stat­ku. Praw­da wy­glą­da­ła jesz­cze in­a­czej, ma­ry­na­rze bali się za­wie­rzyć swój ra­tu­nek wy­wrot­nej tra­twie, gdzie gro­zi­ła im nie­chyb­na śmierć od fal i zim­na. Ka­pi­tan był pe­wien, że gdy po­zo­sta­ną na stat­ku, na pew­no zgi­ną, i chcąc ura­to­wać ma­ry­na­rzy, mu­siał opu­ścić sta­tek. Wraz z ma­ry­na­rza­mi zrzu­cił na wzbu­rzo­ne mo­rze tra­twę i kie­dy oka­za­ło się, że ża­den z nich nie od­wa­żył się wsko­czyć do ko­tłu­ją­cej przy bur­cie stat­ku ki­pie­li, dał ma­ry­na­rzom przy­kład, do­cie­ra­jąc jako pierw­szy do tra­twy. Dwaj ma­ry­na­rze po­dą­ży­li za swo­im ka­pi­ta­nem, ale trze­ci, ku­charz, skrył się w sza­lu­pie le­żą­cej na po­kła­dzie sło­necz­nym, zwal­nia­jąc ją z za­bez­pie­czeń. Cze­kał. Li­czył na łut ma­ry­nar­skie­go szczę­ścia, że li­to­ści­wa fala wy­nie­sie sza­lu­pę z to­ną­ce­go stat­ku albo zada mu szyb­ką, bez cier­pień śmierć. To nie­praw­do­po­dob­ne, ale oca­lał. Na­to­miast ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz wraz z ma­ry­na­rza­mi prze­trwa­li pra­wie pół­to­ra­go­dzin­ną ge­hen­nę na mio­ta­nej falą i wy­wra­ca­nej tra­twie, za­nim nie za­brał ich na swój po­kład bry­tyj­ski nisz­czy­ciel3. Ka­pi­tan był już wów­czas w tak głę­bo­kiej hi­po­ter­mii, że zmarł na okrę­cie, lecz obaj ma­ry­na­rze prze­ży­li. Póź­niej oświad­czy­li, że swo­je oca­le­nie na mo­rzu za­wdzię­cza­ją Ka­pi­ta­no­wi i za­ło­dze bry­tyj­skie­go nisz­czy­cie­la.

Po­grzeb kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza od­był się w dniu 29 li­sto­pa­da 1939 roku w ko­ście­le St. Mary w Har­tle­po­ol. Na uro­czy­sto­ści byli obec­ni dwaj bra­cia – kmdr por. rez. kpt. ż.w. Jan Stan­kie­wicz oraz kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz4, za­ło­ga stor­pe­do­wa­ne­go „Pił­sud­skie­go”, Fe­liks Kol­lat – prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­te­tu Trans­por­to­we­go, dy­rek­cja Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we SA, przed­sta­wi­ciel pol­skie­go at­ta­ché mor­skie­go, a ze stro­ny bry­tyj­skiej przed­sta­wi­cie­le Ad­mi­ra­li­cji i wła­dze miej­skie Har­tle­po­ol. Kon­dukt po­grze­bo­wy otwie­rał plu­ton ma­ry­na­rzy bry­tyj­skich, któ­ry nad gro­bem od­dał trzy sal­wy ho­no­ro­we. Prze­mó­wie­nia po­że­gnal­ne wy­gło­si­li ks. Ko­lan­kow­ski i kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz. Wiel­ka Bry­ta­nia po­śmiert­nie uho­no­ro­wa­ła ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza wy­so­kim od­zna­cze­niem Di­stin­gu­ished Se­rvi­ce Cross and Bart to It (DSC).

Dru­ga uro­czy­stość po­grze­bo­wa mia­ła miej­sce ty­dzień póź­niej w Pa­ry­żu. Mszę św. ce­le­bro­wał ks. bi­skup Gaw­li­na. Uczest­ni­czy­li w niej przed­sta­wi­cie­le rzą­du pol­skie­go z udzia­łem pre­mie­ra i wo­dza na­czel­ne­go gen. Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go, wi­ce­pre­mie­ra Sta­ni­sła­wa Stroń­skie­go, kontr­adm. Je­rze­go Świr­skie­go i ge­ne­ra­li­cji Woj­ska Pol­skie­go. Si­kor­ski ude­ko­ro­wał ka­ta­falk po­śmiert­nie nada­nym Krzy­żem Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri V kla­sy.

Ma­mert Stan­kie­wicz był pierw­szym z ka­pi­ta­nów Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­re­mu nada­no ten naj­wyż­szy pol­ski or­der bo­jo­wy. Jesz­cze za ży­cia przy­zna­no mu mię­dzy in­ny­mi Or­der Po­lo­nia Re­sti­tu­ta. Po la­tach zna­lazł się wśród nie­licz­nych ka­pi­ta­nów, któ­rych pa­mięć sła­wią stat­ki no­szą­ce ich imię. Pol­ska Że­glu­ga Mor­ska dała po­czą­tek tej tra­dy­cji, pod­no­sząc w dniu 29 czerw­ca 1963 roku ban­de­rę na m/t „Ka­pi­tan M. Stan­kie­wicz”.

Do ran­gi sym­bo­lu ura­sta nie­wąt­pli­wie fakt pierw­sze­go wy­da­nia wspo­mnień Ka­pi­ta­na w Jego mor­skiej uczel­ni, do któ­rej z ta­kim od­da­niem wno­sił wie­dzę i kunszt zna­ko­mi­te­go na­wi­ga­to­ra. Jed­nak wy­da­nie dru­gie na­stą­pi­ło z in­spi­ra­cji Jego wy­cho­wan­ka, ab­sol­wen­ta Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie z roku 1929, inż. Mi­cha­ła Hła­ski i wiel­ce tej spra­wie życz­li­we­go Pana dr. Wie­sła­wa Uchań­skie­go, pre­ze­sa Wy­daw­nic­twa „Iskry”, oraz prof. dr. hab. inż. Pio­tra Przy­by­łow­skie­go, rek­to­ra Wyż­szej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni. Dzię­ki temu po­wsta­ła zna­ko­mi­ta moż­li­wość upo­wszech­nie­nia wie­dzy o Ka­pi­ta­nie jako wy­cho­waw­cy ka­pi­ta­nów, ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy flo­ty oj­czy­stej, pierw­sze­go po­ko­le­nia kadr mor­skich kształ­co­nych w nie­pod­le­głej Pol­sce. To po­ko­le­nie i na­stęp­ne speł­ni­ły Jego ma­rze­nia, spra­wia­jąc, że bia­ło-czer­wo­na ban­de­ra nie­prze­rwa­nie po­wie­wa na mor­skich szla­kach świa­ta.

Jan Ka­zi­mierz Sa­wic­ki

Gdy­nia-Gdańsk, 3 maja 1995-3 lip­ca 1997 roku

Wła­ści­wie nie jest prze­wi­dzia­ne, aże­by że­glarz, ka­pi­tan stat­ku, pi­sał książ­kę. Poza tym po­do­ba mi się bar­dzo przy­sło­wie an­giel­skie, któ­re mówi, że je­że­li nie moż­na się wy­po­wie­dzieć w stu sło­wach, to le­piej po pro­stu mil­czeć.

Są jed­nak wzglę­dy, któ­re prze­ma­wia­ją dość moc­no za tym, że­bym prze­ła­mał le­ni­stwo i nie za­po­mi­na­jąc o przy­sło­wiu, moż­li­wie oszczę­dza­jąc słów, opo­wie­dział wra­że­nia z mego ży­cia, aby wszech­stron­nie wy­ja­śnić spo­łe­czeń­stwu, a zwłasz­cza mło­dzie­ży, jak ukła­da się pra­ca i ży­cie ma­ry­na­rza.

Spra­wy wła­sne­go wy­brze­ża mor­skie­go wy­su­nę­ły się w Pol­sce na miej­sce pierw­szo­pla­no­we. Moż­na i trze­ba się z tego cie­szyć. Tym bar­dziej że w la­tach po woj­nie bol­sze­wic­kiej wy­zy­ska­nie mo­rza nie wy­glą­da­ło do­brze i przez ja­kiś czas moż­na było na­wet się oba­wiać, że w Pol­sce współ­cze­snej kie­ru­nek eks­pan­sji bę­dzie jak daw­niej skie­ro­wa­ny na wschód, eks­plo­ata­cja mo­rza bę­dzie zaś nadal od­da­na mniej lub wię­cej przy­ja­znym po­śred­ni­kom. Jest rze­czą ja­sną, że gro­zi­ło­by to nam po pro­stu utra­tą wszel­kich ko­rzy­ści z po­sia­da­nia wy­brze­ża mor­skie­go.

Je­że­li po­li­ty­ka mor­ska sta­nę­ła na wła­ści­wym to­rze – tak samo jak wszyst­kie inne dzie­dzi­ny na­sze­go ży­cia w Pol­sce od­ro­dzo­nej – to wdzięcz­na po­tom­ność po­win­na pa­mię­tać, że to dzie­ło Wo­dza Na­ro­du – Mar­szał­ka Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go.

Zrób­my po­rów­na­nie. W la­tach 1920-1923 w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie kształ­co­no i wy­cho­wy­wa­no przy­szłych ofi­ce­rów i me­cha­ni­ków ma­ry­nar­ki han­dlo­wej. Ale po­nie­waż cała flo­ta han­dlo­wa skła­da­ła się z je­dy­ne­go stat­ku szkol­ne­go „Lwów”, przy­szłość tych wszyst­kich dziel­nych mło­dych lu­dzi wy­glą­da­ła nie­do­brze. Owszem, w tym sa­mym okre­sie ist­nia­ło przed­się­bior­stwo że­glu­go­we qu­asi-pol­skie „Sar­ma­cja” i jego stat­ki no­si­ły na­wet bar­dzo pol­skie na­zwy, jak „Kra­ków”, „Wi­sła”, „Bug” etc. Jed­nak­że kie­row­nic­two tego przed­się­bior­stwa pro­wa­dzi­ło je zgo­ła nie po pol­sku. Sku­tek był ten, że gdy od­wie­dza­li­śmy na „Lwo­wie” ja­ki­kol­wiek port za gra­ni­cą, w któ­rym stał je­den ze stat­ków „Sar­ma­cji”, to z roz­mów z pi­lo­ta­mi i in­ny­mi za­in­te­re­so­wa­ny­mi oso­ba­mi od­no­si­ło się wra­że­nie, że pol­ska na tych stat­kach jest je­dy­nie ban­de­ra, bo poza tym wszyst­ko było nie­miec­ko-au­striac­kie.

To­też twier­dzę sta­now­czo, że po­sia­da­nie je­dy­nej jed­nost­ki han­dlo­wej, „Lwo­wa”, od­sła­nia­ło smęt­ną per­spek­ty­wę przed na­szy­mi mło­dy­mi że­gla­rza­mi.

Obec­nie wszyst­ko wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej, niż się spo­dzie­wa­no w roku na przy­kład 1925. To­naż flo­ty han­dlo­wej pol­skiej osią­gnął wiel­kość oko­ło 100 000 ton. Fla­ga pol­ska po­ja­wia się w por­tach nie­mal ca­łe­go świa­ta, a wy­cho­wan­ko­wie daw­nej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie, a obec­nie Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni zaj­mu­ją na na­szych stat­kach sta­no­wi­ska od naj­młod­sze­go ofi­ce­ra do ka­pi­ta­na i są w tej przy­jem­nej sy­tu­acji, że dal­szy roz­wój flo­ty han­dlo­wej moż­na uwa­żać za za­pew­nio­ny, co daje na­szym ma­ry­na­rzom sta­łe za­trud­nie­nie i moż­li­wość awan­sów.

Ma­jąc za­szczyt i przy­jem­ność do­wo­dzić na­szym naj­więk­szym stat­kiem pa­sa­żer­skim, mia­łem i mam spo­sob­ność spo­ty­kać bar­dzo wie­le osób. Z roz­ma­itych roz­mów od­no­si­łem cza­sem wra­że­nie, że po­glą­dy spo­łe­czeń­stwa na spra­wy mor­skie są nie tyle prak­tycz­ne, ile sen­ty­men­tal­ne i na­wet ro­man­tycz­ne. Nie jest to po­dej­ście wła­ści­we w cza­sach, kie­dy sta­je­my na mo­rzu do współ­za­wod­nic­twa z in­ny­mi na­ro­da­mi mor­ski­mi, któ­re spra­wy mo­rza i jego wy­zy­ska­nia przede wszyst­kim trak­tu­ją trzeź­wo i prak­tycz­nie.

Mam na­dzie­ję, że wspo­mnie­nia moje i spo­strze­że­nia uję­te w tej książ­ce przy­czy­nią się do lep­sze­go po­zna­nia pra­cy na mo­rzu. Może też bę­dzie to mia­ło zna­cze­nie dla ro­dzi­ców pro­jek­tu­ją­cych mor­skie ka­rie­ry dla swo­ich sy­nów, a tak­że dla chłop­ców. któ­rych my­śli i ma­rze­nia bie­gną ku cie­ka­wym po­dró­żom i mor­skim przy­go­dom.

Mnie sa­me­go ude­rza­ło nie­praw­do­po­do­bień­stwo zda­rzeń, któ­re roz­wi­ja­ły się w cią­gu 35 lat i któ­re zo­sta­ły uko­ro­no­wa­ne speł­nie­niem mo­ich naj­mil­szych ma­rzeń dzie­cin­nych. Prze­ży­wa­nie tych zda­rzeń, nie­praw­do­po­dob­nych na­wet na prze­strze­ni 35 lat, nie mo­gło się od­by­wać w at­mos­fe­rze po­my­słów tyl­ko trzeź­wych, roz­waż­nych i prak­tycz­nych. Lecz wy­da­je mi się te­raz, że sprzy­ja­ły temu oko­licz­no­ści wy­jąt­ko­we i na­sta­wie­nia wy­jąt­ko­we.

Będę się czuł szczę­śli­wy, gdy będę miał świa­do­mość, iż po prze­czy­ta­niu tej mo­jej książ­ki nie­je­den mło­dzie­niec za­sta­no­wi się po­waż­niej nad ob­ra­nym przez sie­bie za­wo­dem ma­ry­na­rza. Bę­dzie miał mniej złu­dzeń.

Za­nim przej­dę do dal­sze­go opo­wia­da­nia, chciał­bym przed­tem wy­po­wie­dzieć parę spo­strze­żeń. Od lat 16 je­stem już w han­dlo­wej ma­ry­nar­ce, w któ­rej służ­ba jest bar­dzo od­mien­na od służ­by w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej. Pły­wa­jąc, spo­ty­ka­jąc wie­lu lu­dzi, nie­raz zży­ma­łem się na ist­nie­ją­cy brak in­for­ma­cji o pra­cy na mo­rzu. Gdy wy­bie­ga­łem pa­mię­cią wstecz, stwier­dzić mu­sia­łem, że w ży­ciu moim te do­kład­ne, praw­dzi­we wia­do­mo­ści zbie­ra­łem po­wo­li – wraz z na­bie­ra­niem do­świad­cze­nia.

Zda­wa­ło­by się, że ist­nie­nie flo­ty han­dlo­wej o to­na­żu stu­ty­sięcz­nym i pra­cu­ją­ce w tej flo­cie rze­sze ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy wraz z ich ro­dzi­na­mi i krew­ny­mi po­win­ny się przy­czy­nić do wła­ści­we­go uświa­do­mie­nia spo­łe­czeń­stwa. Do te­goż uświa­do­mie­nia po­win­na by się przy­czy­nić taka in­sty­tu­cja jak Liga Mor­ska i Ko­lo­nial­na. Przez uświa­do­mie­nie ro­zu­miem tak­że na­sta­wie­nie spo­łe­czeń­stwa do spraw mor­skich, ja­kie ist­nie­je w pań­stwach mor­skich, jak na przy­kład pań­stwa skan­dy­naw­skie czy An­glia.

Nie­raz też za­sta­na­wia­łem się, czy nie by­ło­by wska­za­ne, aże­bym wy­ko­rzy­stał ma­te­riał do­świad­cze­nia z wła­sne­go ży­cia i ujął w for­mie książ­ki. Nie jest to za­da­nie ła­twe, gdy się nie ma wpra­wy, a poza tym cho­ciaż pod­czas po­dró­ży moż­na zna­leźć dość cza­su, może cza­sem zbyt wie­le, to jed­nak nie moż­na za­po­mi­nać, że wa­run­ki po­go­dy nie­raz sto­ją na prze­szko­dzie. Gdy sta­tek prze­chy­la się gwał­tow­nie, nie tyl­ko pió­rem trud­no jest pi­sać, ale i ma­szy­na do pi­sa­nia nie utrzy­mu­je się na sto­li­ku.

A jed­nak wy­da­je mi się, że na­pi­sa­nie ta­kiej książ­ki jest moim obo­wiąz­kiem. Tym bar­dziej, gdy prze­glą­dam na­sze wy­daw­nic­twa li­te­rac­kie.

Ostat­nio prze­glą­da­łem książ­kę Fry­de­ry­ka Kul­le­schit­za Rejs do­oko­ła świa­ta (wy­daw­nic­two „Rój”, 1936). Nie­za­wod­nie książ­ka in­te­re­su­ją­ca, ale pro­szę ją po­rów­nać z taką na przy­kład książ­ką, jak Fre­ga­ta „Pal­la­da” Gon­cza­ro­wa.

Jak w wie­lu in­nych – czy to książ­kach, czy zwłasz­cza ar­ty­ku­łach na­pi­sa­nych przez roz­ma­itych uczest­ni­ków na­szych wy­cie­czek mor­skich – ze­bra­ło się w tym Rej­sie do­oko­ła świa­ta wia­do­mo­ści schwy­ta­nych tu i tam. Na­pa­ko­wa­ło się nie­zro­zu­mia­łych wy­ra­zów mor­skich, po­wta­rza­jąc nie­raz to samo okre­śle­nie ze czte­ry razy. Na­to­miast au­tor nie zro­zu­miał mo­rza i nie zo­rien­to­wał się w pra­cy ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy, acz­kol­wiek nie po­mi­nął ele­men­tu draż­li­we­go: spo­ty­ka­nych przy­god­nie ko­biet. I kto wie, czy te dys­kret­ne nie­do­mó­wie­nia nie są jesz­cze bar­dziej szko­dli­we niż opi­sa­nie zwy­kłe­go lu­pa­na­ru, któ­ry prze­cież wszy­scy i tak zna­ją – do tego nie po­trze­ba być ma­ry­na­rzem.

Żeby przed­sta­wić spra­wę ja­sno, chcę po­wie­dzieć, że mier­zi nas, ma­ry­na­rzy, uj­mo­wa­nie na­sze­go ży­cia z tego punk­tu wi­dze­nia. Nie jest praw­dą, że każ­dą spo­ty­ka­ną ko­bie­tę trak­tu­je­my jako moż­li­wą ko­chan­kę i że mamy żonę w każ­dym por­cie. Nie wy­da­je mi się też słusz­ne okre­śla­nie nas jako lu­dzi lu­bu­ją­cych się w al­ko­ho­lu, któ­re­go uży­wa­my dużo na mo­rzu i oczy­wi­ście w por­cie, gdzie – sto­sow­nie do in­for­ma­cji au­to­rów – uda­je­my się do knaj­py.

Wszyst­ko to wy­wo­łu­je sku­tek jak naj­mniej spra­wie­dli­wy i jak naj­mniej po­żą­da­ny. In­for­ma­cja idzie w świat. Czy­ta­ją to ro­dzi­ce i mło­dzież. Je­że­li ja, czy­ta­jąc taką książ­kę, z nie­sma­kiem przyj­mu­ję opi­sy lu­pa­na­rów w Ja­po­nii lub opis tań­ca na Wy­spach Ha­waj­skich, to cóż może od­czu­wać mło­dzie­niec sto­ją­cy przed za­da­niem wy­bra­nia so­bie za­wo­du?

Dla­te­go wy­da­je mi się, że mło­dzież na­sza kie­ru­ją­ca swe kro­ki i za­mie­rze­nia ku ob­ra­niu ka­rie­ry mor­skiej wi­dzi w niej sze­reg nie­zdro­wych przy­gód ro­man­tycz­nych, na­to­miast nie wi­dzi cięż­kiej pra­cy, do któ­rej trze­ba mieć na­sta­wie­nie po­waż­ne i wy­trwa­łe, trze­ba mieć od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie, aże­by w cią­gu kil­ku­na­stu, a na­wet wię­cej lat umieć tę tak ko­niecz­ną dla kra­ju pra­cę wy­ko­nać, nie na­ra­ża­jąc się na bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nia. My­ślę, że gdy­by Con­rad (Ko­rze­niow­ski) nadal po­zo­stał ka­pi­ta­nem, nie czy­ta­li­by­śmy jego utwo­rów. O ile wia­do­mo, po­rzu­cił służ­bę mor­ską, za­czął pi­sać, a był już zmę­czo­ny pra­cą i znie­chę­co­ny.

Pra­ca na od­cin­ku mor­skim jest trud­na, od­mien­na od każ­dej in­nej, jest może naj­trud­niej­sza. Z jed­nej stro­ny jest te­raz może uła­twio­na na sku­tek zwięk­sza­ją­cej się szyb­ko­ści stat­ków oraz re­gu­lar­no­ści rej­sów, z dru­giej jed­nak stro­ny sta­ła się bar­dziej wy­czer­pu­ją­ca na sku­tek więk­szej in­ten­syw­no­ści. To­też wy­da­je mi się, że le­piej jest roz­wa­żyć ten pro­blem szcze­rze i otwar­cie, gdyż wten­czas tyl­ko znaj­dzie się le­kar­stwo. Pi­szę więc książ­kę.

He­le­na i Ma­mert Stan­kie­wi­czo­wie po ślu­bie

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa z cór­ką Zo­fią

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa i Olga Ma­cie­je­wi­czo­wa w We­ne­cji w cza­sie po­by­tu „Lwo­wa” we Wło­szech w 1925 roku

Bal w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie

Ob­ra­zek Mat­ki Bo­skiej, któ­ry otrzy­ma­ła za­ło­ga „Lwo­wa” w cza­sie po­by­tu w Rio de Ja­ne­iro na pa­miąt­kę uczest­nic­twa w mszy 14 wrze­śnia 1923 roku

Wy­kła­dow­cy Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Sie­dzą od le­wej: Ka­zi­mierz Biel­ski, Ma­mert Stan­kie­wicz, An­to­ni Gar­nu­szew­ski, Gu­staw Ka­ski, Jan Ro­iń­ski; sto­ją od le­wej: Sta­ni­sław Dłu­ski, An­to­ni Le­dó­chow­ski, Alek­san­der Ma­resz, Alek­sy Ma­jew­ski, Wi­told Ko­moc­ki i Ta­de­usz Ko­kiń­ski

Na „Lwo­wie”

Ma­mert Stan­kie­wicz w cza­sie peł­nie­nia służ­by

Po­wi­ta­nie „Lwo­wa” w Bra­zy­lii

Na „Lwo­wie”. Od le­wej: NN, Kon­stan­ty Ma­cie­je­wicz, pani Wiat­ki­na i Ma­mert Stan­kie­wicz

Wi­zy­ta „Lwo­wa” w Bra­zy­lii – na zdję­ciu ucznio­wie Szko­ły Mor­skiej

Spo­tka­nie z Koł­cza­kiem

„Pił­sud­ski” w No­wym Jor­ku

M/s „Pił­sud­ski” przy Dwor­cu Mor­skim w Gdy­ni

Ma­mert Stan­kie­wicz na po­kła­dzie „Pił­sud­skie­go”

Od le­wej: Wła­dy­sław Mi­lew­ski, dy­rek­tor Pli­nus, pan Pe­ter­sen i Ma­mert Stan­kie­wicz w Mont­fal­co­ne

M/s „Pił­sud­ski” w stocz­ni Mon­fal­co­ne. W bia­łych kom­bi­ne­zo­nach in­ży­nier Wła­dy­sław Mi­lew­ski (po le­wej) i Ma­mert Stan­kie­wicz (po pra­wej)

Jan Stan­kie­wicz w sie­dzi­bie fir­my Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we

Ma­mert Stan­kie­wicz w mun­du­rze ga­lo­wym

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor po­rucz­nik Ro­man Stan­kie­wicz

Na M/s „Po­lo­nia”

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor Jan Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz na „Po­lo­nii”

Lo­do­ła­macz na­zwa­ny imie­niem ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza

Grób Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza w Har­tle­po­ol w An­glii

Dzieciństwo i nauka

Uro­dzi­łem się w Mi­ta­wie w roku 1889. Ro­dzi­na na­sza jed­nak po­cho­dzi z wo­je­wódz­twa wi­leń­skie­go, po ojcu z po­wia­tu bra­sław­skie­go, po mat­ce z dzi­śnień­skie­go.

Po po­wsta­niu roku 1863 oj­ciec mój i jego bra­cia zo­sta­li sie­ro­ta­mi. Nie było komu za­jąć się ich wy­cho­wa­niem. To­też los zrzą­dził, że oj­ciec do­stał się do szko­ły woj­sko­wej w Ry­dze i po jej skoń­cze­niu peł­nił służ­bę w jed­nym z puł­ków pie­cho­ty w Mi­ta­wie.

Pod­czas po­by­tu w szko­le woj­sko­wej oj­ciec mój za­przy­jaź­nił się z moim wu­jem, któ­ry pra­co­wał w eks­por­cie drzew­nym, bar­dzo in­ten­syw­nym w cza­sach przed­wo­jen­nych w Ry­dze. Zło­ży­ło się tak, że wy­bra­li się ra­zem w stro­ny dzi­śnień­skie i w ma­jąt­ku mego dzia­da po­zna­li jego pięć có­rek. Wkrót­ce po­tem po­ślu­bi­li dwie naj­star­sze. W przy­szło­ści obie ro­dzi­ny spo­ty­ka­ły się czę­sto, gdyż Mi­ta­wa znaj­du­je się w od­le­gło­ści oko­ło 40 ki­lo­me­trów od Rygi. Obaj też, oj­ciec i wuj, za­cho­wa­li do śmier­ci przy­jaźń jak naj­lep­szą.

Szko­łę po­cząt­ko­wą roz­po­czą­łem w Mi­ta­wie. Acz­kol­wiek na­ucza­nie obo­wiąz­ko­we było po ro­syj­sku, to jed­nak czę­ściej się sły­sza­ło ję­zyk nie­miec­ki, po­nie­waż pro­fe­sor i jed­no­cze­śnie wła­ści­ciel szko­ły był Niem­cem nad­bał­tyc­kim. Wiej­ską lud­ność w Kur­lan­dii sta­no­wi­li na ogół Ło­ty­sze, a in­te­li­gen­cję w mia­stach – w więk­szo­ści Niem­cy.

Czy­tać i pi­sać po pol­sku na­uczy­ła nas mat­ka jesz­cze przed roz­po­czę­ciem na­uki w szko­le. Mat­ka była bar­dzo za­ję­ta pra­cą do­mo­wą, nie mia­ła więc dużo cza­su i wy­da­je mi się te­raz, po wie­lu la­tach, że po­cząt­kiem na­szej na­uki ję­zy­ka pol­skie­go były pa­cie­rze, któ­rych na­uczy­li­śmy się bar­dzo wcze­śnie i któ­re od­ma­wia­li­śmy gło­śno co­dzien­nie przed spo­czyn­kiem.

Ro­dzi­na na­sza była duża: czte­rech bra­ci i dwie sio­stry. Naj­bli­żej ży­li­śmy z moim star­szym bra­tem Ja­nem. Był star­szy ode mnie o dwa lata i gdy za­czy­na­łem na­ukę w szko­le, cho­dził już do śred­niej szko­ły re­al­nej. Wkrót­ce po­tem od­da­no go do Kor­pu­su Ka­de­tów i zo­sta­łem sam w domu. Dal­sze ro­dzeń­stwo przy­cho­dzi­ło na świat re­gu­lar­nie, lecz było od nas znacz­nie młod­sze. Jak się wy­da­je, tem­pe­ra­men­ty na­sze z bra­tem były dość od­mien­ne. Brat mój był urwi­sem pierw­szej wody, na­to­miast ja mia­łem cha­rak­ter bar­dzo zgod­ny i kie­dy by­łem mały, czę­sto bra­no mnie za dziew­czyn­kę, po­nie­waż mat­ka dłu­go nie chcia­ła ostrzyc mo­ich ja­snych, kę­dzie­rza­wych lo­ków. Wszyst­kie na­sze ciot­ki prze­pa­da­ły za nami i do­ga­dza­ły jak mo­gły, tak samo dzia­dek i bab­ka ko­cha­li nas bar­dzo.

Zimę spę­dza­li­śmy, ucząc się w Mi­ta­wie. Przez całą zimę my­śle­li­śmy i ma­rzy­li­śmy o wa­ka­cjach na wsi, na któ­re wy­sy­ła­no nas re­gu­lar­nie na całe lato. Na wa­ka­cje zi­mo­we wy­jeż­dża­li­śmy rza­dziej i nie były one dla nas tak przy­jem­ne, po­nie­waż mu­sie­li­śmy cią­gle być w miesz­ka­niu. Na­to­miast w le­cie było in­a­czej.

Wsta­wa­li­śmy wcze­śnie, po­ły­ka­li­śmy śnia­da­nie na­pręd­ce i bie­gli­śmy przede wszyst­kim do staj­ni, gdzie od­wie­dza­li­śmy ko­nie, do któ­rych mie­li­śmy sen­ty­ment wiel­ki. Wszyst­kie były wła­snej ho­dow­li dziad­ka i przez cały czas na­sze­go dzie­ciń­stwa, kie­dy przy­jeż­dża­li­śmy na wa­ka­cje, po­zo­sta­wa­ły te same, z wy­jąt­kiem ogie­ra, któ­ry do­żył lat 30 i któ­re­go trze­ba było za­strze­lić, gdyż zła­mał so­bie nogę.

Ubra­nie na­sze skła­da­ło się z lek­kich krót­kich spode­nek, ko­szul i blu­zy. Po ja­kimś cza­sie po­by­tu na wsi, kie­dy na przy­kład zde­cy­do­wa­no się za­brać nas do ko­ścio­ła, co było wiel­ką atrak­cją – je­cha­ło się prze­cież koń­mi – mie­li­śmy za­wsze kło­pot z wło­że­niem bu­ci­ków, gdyż na­sze nogi gru­bia­ły od cho­dze­nia boso po po­lach i rży­skach.

Dwór był po­ło­żo­ny na wzgó­rzu nad rze­ką Dzi­śnień­ką i po od­wie­dzi­nach staj­ni kie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę rze­ki. Było to tym bar­dziej przy­jem­ne, że pra­wie za­wsze do­pra­sza­li­śmy się, żeby wsa­dza­no nas na ko­nie, gdy pro­wa­dzo­no je do rze­ki do po­je­nia.

W oko­li­cy po­wia­tu dzi­śnień­skie­go było dużo ma­jąt­ków oby­wa­tel­skich. Wszy­scy utrzy­my­wa­li mię­dzy sobą mniej lub wię­cej za­ży­łe sto­sun­ki to­wa­rzy­skie. Ja­koś tak się skła­da­ło, że pod­czas lata naj­wię­cej przy­pa­da­ło świę­tych pa­tro­nów, to­też pa­mię­ta­no o wszyst­kich imie­ni­nach i wszy­scy z są­siedz­twa uwa­ża­li za obo­wią­zek sta­wić się do so­le­ni­zan­ta lub so­le­ni­zant­ki. Był to zwy­czaj usta­lo­ny. Wie­dzia­no i pa­mię­ta­no, gdzie i w jaki spo­sób imie­ni­ny są ob­cho­dzo­ne. Pra­wie za­wsze spro­wa­dza­no z Dzi­sny or­kie­strę, skła­da­ją­cą się z kil­ku Żyd­ków. W sali ba­lo­wej każ­de­go dwo­ru ocho­cza za­ba­wa trwa­ła do go­dzin ran­nych. Z tam­tych cza­sów pa­mię­tam więc, że okre­śle­nie „ ma­zur bia­ły” opar­te jest na zu­peł­nie słusz­nej pod­sta­wie.

Udział bra­ta i mój w ta­kich za­ba­wach imie­ni­no­wych za­le­żał od na­sze­go wie­ku. Gdy by­li­śmy młod­si, in­te­re­so­wa­ły nas imie­ni­ny, któ­re ob­cho­dzo­no u nas w domu. Świet­nie zna­li­śmy wszyst­kie ko­nie są­siedz­kie, za­przę­gi, po­rów­ny­wa­li­śmy je z koń­mi na­sze­go dziad­ka. Pa­ko­wa­li­śmy się do prze­ła­do­wa­nej go­ścin­ny­mi koń­mi staj­ni, gdzie kon­fe­ro­wa­li­śmy ze stan­gre­ta­mi. Po­zo­sta­ło mi też w pa­mię­ci, że pod­czas któ­rychś imie­nin za bli­sko pod­sze­dłem do ja­kie­goś ogie­ra, któ­ry mnie wierz­gnął aku­rat w czo­ło. Nie za­bił tyl­ko dla­te­go, że by­łem jesz­cze bar­dzo mały. Kło­po­tu jed­nak spra­wi­łem pod­czas tych imie­nin dużo. […]

W od­le­gło­ści paru ki­lo­me­trów od ma­jąt­ku dziad­ka był o wie­le więk­szy ma­ją­tek oby­wa­te­la Ja­ko­wic­kie­go. Od­po­wied­nio i dwór był bar­dzo duży. Ja­ko­wic­cy mie­li 10 dzie­ci. Naj­star­sza była cór­ka, pan­na Ja­dwi­ga, rze­czy­wi­ście bar­dzo pięk­na i nic dziw­ne­go, że wszy­scy ka­wa­le­ro­wie z oko­lic bliż­szych i dal­szych ubie­ga­li się ojej wzglę­dy. Była też obiek­tem na­sze­go uwiel­bie­nia od lat bar­dzo wcze­snych.

Po­zo­sta­łe ro­dzeń­stwo sta­no­wi­li sy­no­wie w wie­ku od lat 2 do lat 17. Trzech spo­śród chłop­ców było w wie­ku od­po­wied­nim do na­sze­go i z nimi obaj z bra­tem utrzy­my­wa­li­śmy jak naj­bliż­sze sto­sun­ki ko­le­żeń­skie i przy­ja­ciel­skie. Chłop­cy star­si mie­li za­in­te­re­so­wa­nia od­mien­ne i dla nas jesz­cze nie­do­stęp­ne, to­też dum­ni by­li­śmy, gdy cza­sem ła­ska­wie do­pusz­cza­li nas do swe­go to­wa­rzy­stwa. Chłop­ców zaś od nas młod­szych trak­to­wa­li­śmy z góry, ra­czej uni­ka­li­śmy ich, po­nie­waż nie mo­gli do­trzy­mać nam kro­ku w na­szych wy­czy­nach, a poza tym za­wsze za­cho­dzi­ła oba­wa, że w ra­zie zbyt ener­gicz­ne­go prze­ja­wie­nia w sto­sun­ku do nich na­sze­go au­to­ry­te­tu nie­za­wod­nie po­pad­nie­my w kon­flikt z ro­dzi­ca­mi, dla któ­rych naj­młod­si byli naj­bar­dziej mili i piesz­cze­ni.

Rzad­ko zda­rza­ło się, aże­by­śmy z bra­tem nie byli w Jel­nie (tak na­zy­wał się dwór są­siedz­ki) albo żeby przy­ja­cie­le nasi nie zgło­si­li się do na­sze­go Ja­ku­bo­wa. Od­wie­dzi­ny na­sze i spo­tka­nia od­by­wa­ły się w spo­sób szcze­gól­ny. Mie­li­śmy umó­wio­ny sy­gnał, coś w ro­dza­ju tur­ko­ta­nia; sy­gnał ten nada­wa­li­śmy jesz­cze z da­le­ka, zza ogro­du. Od­wie­dza­ni nie­zwłocz­nie wy­ska­ki­wa­li z domu. Wte­dy roz­le­gał się sy­gnał od­po­wie­dzi, a my pę­dem uda­wa­li­śmy się w tym kie­run­ku. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań o zda­rze­niach po­przed­nie­go dnia na­ra­dza­li­śmy się nad spo­so­bem spę­dze­nia cza­su, co było uza­leż­nio­ne od pory lata, po­go­dy i uspo­so­bie­nia.

Dwór je­leń­ski stał nad rzecz­ką Je­len­ką, któ­ra wpa­da­ła do Dzi­śnień­ki. Po­wy­żej Jel­na, na Je­len­ce był młyn wod­ny, w jed­nym z fol­war­ków. Nas naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ła Je­len­ka w swo­im bie­gu po­mię­dzy mły­nem a Dzi­śnień­ką, gdzie mia­ła sze­ro­kość oko­ło 5 me­trów, wart­ka i w pew­nych tyl­ko miej­scach two­rzy­ła za­tocz­ki, do­god­ne do ką­pie­li. Rzecz­ka ta jesz­cze i te­raz jest nie­zwy­kle ma­low­ni­cza, o bie­gu nie­zwy­kle ka­pry­śnym i po­wy­krzy­wia­nym, o brze­gach prze­waż­nie stro­mych, za­ro­śnię­tych drze­wa­mi i gę­sty­mi krze­wa­mi.

Nad brze­ga­mi tej­że sa­mej Je­len­ki, pra­wie na­prze­ciw­ko dwo­ru, ale nie­co bli­żej uj­ścia rzecz­ki, był po­ło­żo­ny cmen­tarz ro­dzin­ny Ja­ko­wic­kich, na któ­rym rów­nież skła­da­no od­cho­dzą­cych stop­nio­wo na spo­czy­nek wiecz­ny są­sia­dów z naj­bliż­szych oko­lic. Jest to je­den z naj­bar­dziej ma­low­ni­czych cmen­ta­rzy, ja­kie kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dzia­łem. Po­ło­żo­ny na wy­so­kim wzgó­rzu, cały po­ro­śnię­ty li­pa­mi, brzo­za­mi i jo­dła­mi. Z po­wo­du tego wznie­sie­nia każ­dy po­grzeb był za­wsze kło­po­tli­wy, gdyż trud­no było udźwi­gnąć z na­leż­nym sza­cun­kiem i po­wa­gą cięż­ką trum­nę na to stro­me wzgó­rze. Jesz­cze trud­niej i jesz­cze go­rzej by­wa­ło z usta­wia­niem po­mni­ków. Na­wet bar­dzo od­da­le­ni od tej miej­sco­wo­ści maj­stro­wie wie­dzie­li o trud­no­ściach ocze­ku­ją­cych ich na cmen­ta­rzu w Jel­nie; trze­ba to było brać pod uwa­gę przy za­wie­ra­niu każ­dej umo­wy na na­stęp­ny po­mnik.

Je­że­li do­dam jesz­cze, że fol­wark, gdzie był młyn wod­ny, na­zy­wał się Dzier­dzi­ło­wo i że miesz­ka­ły tam dwie sta­rusz­ki, mat­ka z cór­ką, bli­skie pana Ja­ko­wic­kie­go se­nio­ra, dziel­ne i czyn­ne uczest­nicz­ki po­wsta­nia roku 1863, to ja­sne się sta­nie, dla­cze­go rzecz­ka Je­len­ka od­gry­wa­ła w na­szych za­ba­wach waż­ną rolę.

W od­le­gło­ści oko­ło 4 ki­lo­me­trów od Ja­ku­bo­wa le­żał ma­ją­tek pań­stwa Go­ry­niew­skich, gdzie cór­ki były w na­szym wie­ku. Sieć­ków, tak się na­zy­wał ma­ją­tek Go­ry­niew­skich, był nie­da­le­ko, ale po­mi­mo to my, mło­dzież z Ja­ku­bo­wa i Jel­na, by­wa­li­śmy tam sto­sun­ko­wo rzad­ko, gdyż każ­da wi­zy­ta łą­czy­ła się z nie lu­bia­ną przez nas ko­niecz­no­ścią ubie­ra­nia się w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny i co naj­gor­sze – wkła­da­nia bu­ci­ków. Nie­mniej by­wa­li­śmy tam i zwy­kle wra­ca­li­śmy stam­tąd pod du­żym wra­że­niem wdzię­ku dziew­czy­nek, do któ­rych wszy­scy od­czu­wa­li­śmy ser­decz­ną sym­pa­tię.

Na ogół jed­nak tak się skła­da­ło, że w oko­li­cy, w pro­mie­niu oko­ło 20 ki­lo­me­trów, byli do­ra­sta­ją­cy chłop­cy, z któ­ry­mi przy­jaź­ni­li­śmy się rów­nież. Wi­dy­wa­li­śmy ich znacz­nie rza­dziej niż Ja­ko­wic­kich, to­też nie mo­gło być mię­dzy nami tak bli­skiej i za­ży­łej przy­jaź­ni. Ci nasi dal­si ko­le­dzy bar­dzo nam za­zdro­ści­li na­sze­go są­siedz­twa i są­dzę, że mie­li słusz­ność, gdyż da­le­ko trud­niej było im umknąć spod opie­ki ro­dzi­ców niż na­szej zwar­tej piąt­ce. […]

Jest rze­czą dziw­ną, że cho­ciaż jeź­dzi­łem do nas na wieś kil­ka­krot­nie już jako do­ro­sły, to jed­nak w pa­mię­ci utkwi­ły mi wspo­mnie­nia na­szych wy­jaz­dów na wa­ka­cje tak, jak się to od­by­wa­ło, kie­dy jeź­dzi­li­śmy ze szkół.

Gdy by­li­śmy mali, od­wo­zi­ła nas na wieś mat­ka. Po­tem jed­nak, gdy zja­wi­ło się ro­dzeń­stwo młod­sze i mat­ka była co­raz bar­dziej za­ję­ta, za­czę­to nas wy­sy­łać sa­mo­dziel­nie, od­da­jąc ja­kie­muś pa­sa­że­ro­wi pod opie­kę, co zwy­kle było naj­zu­peł­niej­szą fik­cją.

Z Mi­ta­wy, przez Rygę do sta­cji ko­le­jo­wej, gdzie cze­ka­ły na nas zwy­kle ko­nie ze dwo­ru, je­cha­ło się ko­le­ją oko­ło 12 go­dzin, je­że­li nie li­czyć krót­kie­go po­by­tu w Ry­dze, któ­ry sta­no­wił dla nas bar­dzo wiel­ką przy­jem­ność. […] Ryga w po­rów­na­niu z Mi­ta­wą było to mia­sto bar­dzo duże, i sam po­byt w niej spra­wiał na nas wra­że­nie wy­jaz­du w świat sze­ro­ki.

Po wy­jeź­dzie z Rygi póź­nym wie­czo­rem do sta­cji Bor­ko­wi­cze do­jeż­dża­li­śmy na­stęp­ne­go dnia wcze­snym ran­kiem. Jak­by w po­ło­wie dro­gi mię­dzy Rygą a Bor­ko­wi­cza­mi na ja­kąś go­dzi­nę za­trzy­my­wał się po­ciąg w Dy­ne­bur­gu, gdzie prak­ty­ko­wał jako le­karz brat mamy, mój chrzest­ny oj­ciec. Wy­sy­ła­jąc nas na wieś, mat­ka za­wia­da­mia­ła go za­wsze o cza­sie na­sze­go prze­jaz­du przez Dy­ne­burg i bied­ny wuj wsta­wał na go­dzi­nę 4 rano, przy­cho­dził na dwo­rzec i pro­wa­dził nas na wcze­sną her­ba­tę. Cze­ka­li­śmy na te spo­tka­nia, gdyż bar­dzo ko­cha­li­śmy tego wuja. Był bar­dzo przy­stoj­ny i nie­zwy­kle dow­cip­ny. Kie­dy pod­ro­śli­śmy, to się zo­rien­to­wa­li­śmy, że bar­dzo po­do­ba się pan­nom na wy­da­niu. Przy­jazd wuja Ma­mer­ta na wieś na kil­ka dni wa­ka­cji był dla nas praw­dzi­wym świę­tem. Bę­dąc za­wo­ła­nym my­śli­wym, całe dnie spę­dzał na po­lo­wa­niu na kacz­ki i cie­trze­wie w le­cie, a na za­ją­ce w zi­mie. Za­wsze za­bie­rał nas na po­lo­wa­nie, po­zwa­la­jąc nieść tor­bę czy ja­kiś inny rynsz­tu­nek, a po­tem uczył nas strze­la­nia. Sko­rzy­stał z tego bar­dziej mój brat, gdyż ja by­łem jesz­cze za mały, a kie­dy pod­ro­słem, wuj się oże­nił. Nie miał już wte­dy dla nas cza­su i na­sze po­lo­wa­nia usta­ły.

Po po­że­gna­niu wuja w Dy­ne­bur­gu je­cha­li­śmy da­lej i nig­dy nie mo­gli­śmy w dro­dze spać, gdyż tak by­li­śmy pod wra­że­niem bli­skie­go przy­jaz­du do Bor­ko­wicz. Wie­dzie­li­śmy, że będą tam na nas cze­ka­ły ko­nie. Sta­ra­li­śmy się zgad­nąć, ja­kie ko­nie przy­ja­dą i jaki bę­dzie za­przęg.

Na­stę­po­wa­ły ko­lej­no po so­bie i po­zo­sta­wa­ły za nami sta­cje Drys­sa, Kra­sław­ka… Oko­li­ca sta­wa­ła się co­raz bar­dziej swoj­ska i na ko­niec znaj­do­wa­li­śmy się na naj­dłuż­szej dla nas tra­sie, któ­rą prze­by­wa­li­śmy z naj­więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią; na­stęp­ną sta­cją były Bor­ko­wi­cze, gdzie na­le­ża­ło jak naj­szyb­ciej wy­sia­dać, bo po­ciąg za­trzy­my­wał się tyl­ko na dwie mi­nu­ty.

W koń­cu do­jeż­dża­li­śmy. Wi­dać było zna­jo­me­go stan­gre­ta, na­sze­go wiel­kie­go przy­ja­cie­la. Po­ma­gał nam zbie­rać rze­czy i uda­wa­li­śmy się do sali dwor­co­wej, gdzie mu­sie­li­śmy wy­pić her­ba­tę i spo­żyć przy­sła­ny z Ja­ku­bo­wa po­si­łek. Czu­li­śmy jak te psia­ki, że wieś jest nie­da­le­ko, że nie­ba­wem bę­dzie­my na miej­scu. Po spiesz­nym wy­pi­ciu her­ba­ty nie mo­gli­śmy już usie­dzieć i wy­cho­dzi­li­śmy na plac przed dwor­cem. Zwy­kle było tam mnó­stwo za­przę­gów, lecz my wy­glą­da­li­śmy tyl­ko jed­ne­go i ła­two go po­zna­wa­li­śmy. Dziad utrzy­my­wał ko­nie o ma­ści bia­łej i si­wej. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­li­śmy za­koń­cze­nia upo­rząd­ko­wa­nia za­przę­gu, po czym ła­do­wa­no na­sze wa­liz­ki, wsia­da­li­śmy i roz­po­czy­na­ła się jaz­da dro­gą jak­że zna­jo­mą.

Szo­sa, zwa­na w tam­tych stro­nach go­ściń­cem, była wy­sa­dza­na brzo­za­mi i pra­wie na ca­łej od­le­gło­ści mię­dzy Bor­ko­wi­cza­mi a Dzi­sną pro­wa­dzi­ła po­przez gę­ste lasy so­sno­we. Do­pie­ro nie­da­le­ko przed Dzi­sną wy­jeż­dża­ło się na pola i przez ja­kiś czas je­cha­ło brze­giem Dźwi­ny do pro­mu. Po dru­giej stro­nie rze­ki wi­dać było jak na dło­ni pa­no­ra­mę Dzi­sny.

Prze­pra­wa przez Dźwi­nę pro­mem była nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ca. Trze­ba było bar­dzo ostroż­nie zje­chać ze stro­me­go brze­gu i czu­ło się, że na­wet ko­nie, rzad­ko od­by­wa­ją­ce tę po­dróż, są nie­spo­koj­ne. Po zjeź­dzie do pro­mu trze­ba się było wy­kłó­cać z licz­ny­mi fur­man­ka­mi, prze­waż­nie ży­dow­ski­mi, któ­re wszel­ki­mi spo­so­ba­mi ta­ra­so­wa­ły wjazd na prom. Było jed­nak zwy­cza­jem usta­lo­nym, że pocz­tę i po­jaz­dy pa­sa­żer­skie wpusz­cza­no na prom pierw­sze. Prze­woź­nik wy­da­wał po­le­ce­nia, w jaki spo­sób za­jeż­dżać na prom. Gdy cały prom był za­pcha­ny do ostat­niej moż­li­wo­ści, za­su­wa­no bel­ki i ru­szał w dro­gę. Wten­czas prze­woź­nik, Żyd z pa­triar­chal­ną bro­dą i z biel­mem na oku, wi­tał się z nami, po­cią­ga­jąc bez po­śpie­chu lin­kę pro­mu i roz­py­ty­wał o na­sze po­stę­py w szko­łach. Są­dzę, że znał nas wszyst­kich bar­dzo do­brze. Po osią­gnię­ciu dru­gie­go brze­gu na­stę­po­wał trud­ny ma­newr zjaz­du z pro­mu i wjaz­du na dru­gi brzeg, rów­nież bar­dzo stro­my. Po wjeź­dzie nie­zwy­czaj­ne do bru­ku koła po­wo­zu ostro grzmia­ły i za­jeż­dża­li­śmy do za­jaz­du pana Fał­ki, gdzie był krót­ki, zwy­cza­jo­wy po­pas. Pod­czas po­pa­su tego zno­wu do­sta­wa­li­śmy her­ba­tę. Stan­gret w tym cza­sie za­ła­twiał na mie­ście po­le­co­ne mu przez bab­kę spra­wun­ki, zwy­kle zwięk­szo­ne na­szym przy­jaz­dem.

W koń­cu wy­ru­sza­li­śmy do Ja­ku­bo­wa. Po opusz­cze­niu bru­ku mia­sta je­cha­ło się do­bre trzy ki­lo­me­try pia­ska­mi, gdzie nie spo­sób było je­chać in­a­czej jak stę­pa. […] Na ko­niec mi­ja­li­śmy pia­ski i trze­ba było wje­chać te­raz na dość wy­so­kie wzgó­rze, z któ­re­go zno­wu moż­na było oglą­dać całą Dzi­snę. Da­lej go­ści­niec biegł la­sa­mi i po­la­mi jak wstę­ga rzu­co­na luź­no, a każ­dy jego za­kręt zna­li­śmy już na pa­mięć.

Trud­no mi się po­wstrzy­mać, żeby nie po­wie­dzieć, że póź­niej, gdy do­ro­śli­śmy, ko­nie przy­sy­ła­no po nas tyl­ko do Dzi­sny. Dro­gę więc z Bor­ko­wicz do Dzi­sny trze­ba było od­być fur­man­ką wy­na­ję­tą, prze­waż­nie ży­dow­ską ze wzglę­du na jej ta­niość w po­rów­na­niu z fur­man­ką zwa­ną pocz­tą.

W Bor­ko­wi­czach, gdy po­ciąg za­jeż­dżał na dwo­rzec, wszy­scy woź­ni­ce, po­wszech­nie zna­ne Żyd­ki, zbie­ra­li się przed wyj­ściem i je­den przez dru­gie­go za­chwa­la­li do­broć swo­ich koni i swo­ich po­jaz­dów. Do­bi­ja­nie tar­gu było pew­ne­go ro­dza­ju spor­tem. Jako wa­ru­nek wy­na­ję­cia fur­man­ki sta­wia­ło się za­wsze, że bę­dzie­my je­dy­ny­mi pa­sa­że­ra­mi. Sza­now­ny i bro­da­ty woź­ni­ca ob­ra­żał się na ta­kie przy­pusz­cze­nie, co mu nie prze­szka­dza­ło za­raz w mia­stecz­ku po­zwo­lić usiąść gdzieś na bocz­ku jed­ne­mu krew­ne­mu, po­tem dru­gie­mu, po­tem czy­jejś żo­nie, któ­rym naj­zu­peł­niej przy­pad­ko­wo wy­pa­dło w tym wła­śnie cza­sie wy­brać się gdzieś nie­da­le­ko Bor­ko­wicz. Kie­dy mie­li­śmy oko­ło 10 lat, zda­rza­ło się cza­sem, że ci przy­pad­ko­wi pa­sa­że­ro­wie zaj­mo­wa­li naj­lep­sze miej­sca, my zaś by­li­śmy tyl­ko do­cze­pia­ni do wozu i – rzecz oczy­wi­sta – wszy­scy je­cha­li do sa­mej Dzi­sny i wy­sia­da­li nie­dłu­go przed na­szym za­jaz­dem, gdzie na­stę­po­wa­ło re­gu­lo­wa­nie na­leż­no­ści. Gdy pod­ro­śli­śmy i mie­li­śmy więk­sze w tym do­świad­cze­nie i więk­sze po­czu­cie swo­jej siły, wy­rzu­ca­li­śmy po pro­stu każ­de­go kan­dy­da­ta na przy­god­ne­go pa­sa­że­ra.

Żyd­kom nie moż­na się dzi­wić. Było ich po oko­licz­nych mia­stecz­kach dużo, wszy­scy mie­li licz­ne ro­dzi­ny i żyli w nie­zmier­nej bie­dzie, a tym­cza­sem opła­ta za wy­na­ję­cie fur­man­ki na­wet w tam­tych cza­sach była – ze wzglę­du na dużą kon­ku­ren­cję – śmiesz­nie mała.

W cza­sie na­sze­go dzie­ciń­stwa wszyst­kie na­sze przy­jaz­dy były ta­kie same. Ci­chy dzień upal­ny, lek­ko pod­no­szą­cy się kurz za ko­ła­mi brycz­ki, krzy­że na dro­gach roz­staj­nych i za­wsze ta­kie samo „Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus”, któ­rym wi­tał nas każ­dy spo­tka­ny pie­chur, na co skwa­pli­wie od­po­wia­da­li­śmy „Na wie­ki wie­ków”. A gdy się mi­ja­ło ora­czy, to się mó­wi­ło „Szczęść Boże”, tyl­ko ja­koś po bia­ło­ru­sku, cze­go już przy­po­mnieć so­bie nie mogę. Trze­ba też wie­dzieć, że na­szym ję­zy­kiem co­dzien­nym pod­czas po­by­tu na wsi był prze­waż­nie ję­zyk bia­ło­ru­ski, w któ­rym po­ro­zu­mie­wa­li­śmy się ze służ­bą, ze stan­gre­tem i z for­na­la­mi. Ro­dzi­ce i ciot­ki nie­raz byli bar­dzo zgor­sze­ni na­szym spo­so­bem wy­po­wia­da­nia się.

Ja­dąc tym go­ściń­cem, mi­ja­li­śmy dwo­ry na­szych zna­jo­mych. Mi­ja­li­śmy Sieć­ków. gdzie wy­glą­da­li­śmy pa­nie­nek pod krzy­żem (dość czę­sto było to na­sze pierw­sze spo­tka­nie), po­tem była jesz­cze jed­na trud­na gór­ka, No­wo­szyń­ce i już wi­dać było czer­wo­ne da­chów­ki za­bu­do­wań Ja­ku­bo­wa. Dwa bry­ta­ny Pu­del i Łaj­dak, bar­dzo groź­ne dla wszyst­kich pach­cia­rzy, wy­la­ty­wa­ły na spo­tka­nie z gwał­tow­nym, ale we­so­łym uja­da­niem i już brycz­ka za­trzy­my­wa­ła się przed gan­kiem. Tro­chę oso­wia­li po dłu­giej dro­dze, oszo­ło­mie­ni przy­jaz­dem i spo­tka­niem, wi­ta­li­śmy się bar­dzo grzecz­nie z dziad­kiem i bab­ką, a po­tem po ko­lei bra­ły nas w ra­mio­na ciot­ki. By­li­śmy za­wsze bar­dzo wzru­sze­ni, bo bab­ka i ciot­ki mia­ły łzy w oczach. Tak to już daw­no i tyle wła­sne­go twar­de­go ży­cia już prze­szło, a wspo­mnie­nia tych na­szych przy­jaz­dów i wy­jaz­dów są tak nie­zmier­nie żywe i tak dro­gie. Mam to prze­ko­na­nie i świa­do­mość, że w cięż­kich i – zda­wa­ło­by się – bez­na­dziej­nych chwi­lach ży­cia czer­pa­łem za­wsze siłę mo­ral­ną z tych wspo­mnień.

Po przy­jeź­dzie na wieś, na­wet po prze­spa­niu pierw­szej nocy, nie od razu za­czy­na­ły się dla nas praw­dzi­we wa­ka­cje. W każ­dym ra­zie na­za­jutrz po przy­jeź­dzie mu­sie­li­śmy się zo­ba­czyć z na­szy­mi ko­le­ga­mi w Jel­nie. Pierw­sze spo­tka­nie było zwy­kle bar­dziej for­mal­ne niż wszyst­kie na­stęp­ne, gdyż chcie­li­śmy się przy­wi­tać z pań­stwem Ja­ko­wic­ki­mi, któ­rzy nas bar­dzo lu­bi­li i sto­su­nek ich do nas mało róż­nił się od sto­sun­ku do wła­snych sy­nów. Ja­kieś trzy-czte­ry pierw­sze dni czu­li­śmy się jesz­cze za­nad­to mia­sto­wi­cza­mi, bose nogi były jesz­cze zbyt de­li­kat­ne i jesz­cze re­ago­wa­ły na nie­rów­no­ści grun­tu, a w go­spo­dar­stwie od­by­wa­ły się w tym cza­sie pra­ce, w któ­rych nie mo­gli­śmy brać udzia­łu. Okre­sem wiel­kiej na­szej czyn­no­ści było wo­że­nie na pola na­wo­zu, ko­sze­nie łąk oraz żni­wa. Za­wsze i wszę­dzie, gdy w grę wcho­dzi­ły fur­man­ki, by­li­śmy na miej­scu, pró­bo­wa­li­śmy po­ma­gać ła­do­wać i wy­ła­do­wy­wać wozy i nie­cier­pli­wie cze­ka­li­śmy, kie­dy wóz ru­szy, bo wten­czas moż­na było po­wo­zić.

Zwo­że­nie na pola na­wo­zu było może naj­przy­jem­niej­sze, dla­te­go że pra­cę tę zwy­kle trze­ba było wy­ko­nać jak naj­spiesz­niej i zwy­kle po wy­ła­do­wa­niu wozu w polu woź­ni­ca sta­wał na za­bru­dzo­nej na­wo­zem fur­man­ce (usiąść nie było moż­na) i trzy­ma­jąc się tyl­ko za lej­ce, ga­lo­pem gnał z po­wro­tem do sta­jen po na­stęp­ny ła­du­nek. Ogrom­ną mie­li­śmy sa­tys­fak­cję z tej jaz­dy i są­dzę, że rze­czy­wi­ście mo­gli­śmy rów­nież być po­moc­ni dzia­du­nio­wi.

Miły i nie­za­po­mnia­ny był nasz dzień na wsi. Bu­dził nas za­wsze dzia­du­nio, któ­ry sam wsta­wał la­tem ze wscho­dem słoń­ca, zja­dał ta­lerz zsia­dłe­go mle­ka i uda­wał się na prze­gląd ca­łe­go go­spo­dar­stwa, któ­re było nie­wiel­kie, ale świet­nie przez nie­go kie­ro­wa­ne.

Dzia­du­nio, czło­wiek wzro­stu ra­czej ni­skie­go, w mia­rę oty­ły, z siwą bro­dą, przy­cho­dził do na­sze­go po­ko­ju wprost z pola, w ka­pe­lu­szu i z la­ską w ręku. Bu­dził nas sa­kra­men­tal­nym „Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny” i sia­dał u jed­ne­go z nas na łóż­ku. Bu­dzi­li­śmy się od razu, ale nie zna­czy­ło to wca­le, że od razu wsta­wa­li­śmy. Dzia­du­nio za­ży­wał ta­ba­ki ze swo­jej od­wiecz­nej ta­ba­kie­ry i opo­wia­dał ja­kieś zda­rze­nie ze swe­go bo­ga­te­go w roz­ma­ite przej­ścia ży­cia. Opo­wia­da­nie za­czy­na­ło się za­wsze jed­na­ko­wo: „Pa­mię­tam było to nie­gdyś…” Słu­cha­li­śmy z za­cie­ka­wie­niem, a po­nie­waż epo­ka tych opo­wia­dań była o wie­le wcze­śniej­sza, każ­de opo­wia­da­nie dzia­du­nia było dla nas jak­by baj­ką. Tym­cza­sem my sami z bra­tem by­wa­li­śmy nie­kie­dy obiek­tem tych dziw­nych opo­wia­dań, ale słu­cha­jąc ich, mie­li­śmy wra­że­nie, że to wca­le nie o nas się mówi.

W pew­nej chwi­li dzia­du­nio się spo­strze­gał, koń­czył opo­wia­da­nie i pod­no­sił ze sło­wa­mi: „Wsta­waj­cie, ba­sa­ły­ki, śnia­da­nie go­to­we, głod­ny je­stem” i od­cho­dził, zo­sta­wia­jąc nas sa­mych. Po nie­skom­pli­ko­wa­nej to­a­le­cie by­li­śmy go­to­wi. Sta­wia­li­śmy się w ja­dal­ni, gdzie za­sia­da­li­śmy na wy­zna­czo­nych miej­scach przy suto za­sta­wio­nym sto­le. Ca­ło­wa­li­śmy w rękę ba­bu­nię, ko­bie­tę nie­zwy­kłej do­bro­ci, wi­ta­li­śmy się z ciot­ka­mi. Po­tem zja­da­li­śmy ob­fi­te śnia­da­nie, z ilo­ści po­traw ra­czej po­dob­ne do obia­du. A więc po­da­wa­no co­dzien­nie oład­ki z kar­to­fli lub pszen­ne ze skwar­ka­mi albo ze śmie­ta­ną, po­tem była nie­zmien­na ja­jecz­ni­ca z szyn­ką, a poza tym cały stół był za­sta­wio­ny wę­dli­na­mi i se­ra­mi do­mo­we­go wy­ro­bu. Na jed­nym koń­cu sto­łu stał duży sa­mo­war. Mie­li­śmy wten­czas za­wsze świet­ny ape­tyt i nie trze­ba nas było na­ma­wiać do je­dze­nia tych wszyst­kich przy­sma­ków. Pod­czas obia­du nie mie­li­śmy ta­kiej ocho­ty do je­dze­nia, bo był on po­dob­ny do zwy­kłe­go miej­skie­go. Na­to­miast na wie­cze­rzę wi­dzia­ło się na sto­le zno­wu wszyst­kie zim­ne przy­sma­ki jak na pierw­szym śnia­da­niu.

Je­że­li już opo­wia­dam o przy­sma­kach wiej­skich, to nie mogę nie wspo­mnieć, że naj­przy­jem­niej­sze było pró­bo­wa­nie za­cier­ki, przy­go­to­wa­nej na obiad dla służ­by. W za­cier­ce by­wa­ły klu­ski duże jak kar­to­fle, z usza­mi ze sło­ni­ny. Rów­nież wiel­ką przy­jem­no­ścią były wi­zy­ty w lo­dow­ni, po­ło­żo­nej gdzieś w ogro­dzie, w cza­sie gdy ba­bu­nia przyj­mo­wa­ła mle­ko i wy­da­wa­ła pro­wian­ty och­mi­strzy­ni. Było tam za­wsze mle­ko, zim­ne i smacz­ne jak żad­ne inne, były ogór­ki kwa­szo­ne wprost z becz­ki, któ­re sma­ko­wa­ły zu­peł­nie in­a­czej niż te, któ­re po­da­wa­no na stół. Wi­zy­ty na­sze były bar­dzo lu­bia­ne przez bab­kę, któ­ra nie umia­ła nam ni­cze­go od­mó­wić i po­nie­waż pa­li­ła pa­pie­ro­sy, nig­dy nam nie od­ma­wia­ła, gdy pro­si­li­śmy, pod wa­run­kiem żeby ni­ko­mu nie mó­wić.

Utrwa­li­ło mi się w pa­mię­ci, że po­śród wie­lu przy­jem­no­ści na wsi, naj­więk­szym na­szym pra­gnie­niem było do­siąść ko­nia albo przy­najm­niej po­wo­zić. Ma­ją­tek dzia­du­nia nie był zbyt duży, żeby mógł i po­trze­bo­wał utrzy­my­wać wierz­chow­ce. Ko­rzy­sta­li­śmy z każ­dej spo­sob­no­ści, żeby się wpa­ko­wać na koń­ski grzbiet, przy czym było naj­zu­peł­niej wszyst­ko jed­no, czy pro­wa­dzo­no ko­nie do rze­ki na po­je­nie, czy też pę­dzo­no ko­nie, tak zwa­ne po­lo­we, na łąki. Ko­nie po­wo­zo­we były ro­słe, wy­po­czę­te, więc do­sia­da­li­śmy ich z po­mo­cą i za zgo­dą stan­gre­ta. Kon­na jaz­da stę­pa nie spra­wia­ła wiel­kiej przy­jem­no­ści. Na­to­miast ha­sa­li­śmy zna­ko­mi­cie na ko­ni­kach po­lo­wych, gdy wie­czo­rem całą luź­ną zgra­ją pę­dzi­ły pra­wie jak nie­oswo­jo­ne na łąkę, gdzie wie­dzia­ły, że cze­ka na nie świe­ża tra­wa i od­po­czy­nek do świ­tu.

Do od­le­głej łąki trze­ba było się do­stać bocz­ny­mi dro­ży­na­mi, bie­gną­cy­mi po­mię­dzy ła­na­mi zbo­ża, prze­to żeby nie dać ko­ni­kom pso­cić i tra­to­wać po zbo­żu, pę­dzi­li­śmy ga­lo­pem, aby ża­den koń nie zbo­czył. Od ta­kiej wa­riac­kiej jaz­dy na chu­da­wych grzbie­tach mie­li­śmy zwy­kle ob­tar­te uda, ale tym się nie mar­twi­li­śmy.

We dwo­rze było sio­dło. Jaz­da kon­no z sio­dłem była szczy­tem ma­rzeń. Nie było jed­nak mowy, że­by­śmy w le­cie uzy­ska­li po­zwo­le­nie na ko­nia, gdyż były sta­le za­ję­te. To­też na­wet nie pró­bo­wa­li­śmy zwra­cać się z taką proś­bą do dzia­du­nia. Ale i na to był spo­sób. Od cza­su do cza­su dzia­du­nio wy­jeż­dżał na cały dzień do od­le­głe­go fol­war­ku. Wte­dy rzą­dy we dwo­rze obej­mo­wa­ła ba­bu­nia. Na­szą tak­ty­ką było w ta­kim dniu nie od­da­lać się, cze­kać na wy­jazd dzia­du­nia i za­ata­ko­wać ba­bu­nię. Była już do tego przy­go­to­wa­na i po bar­dzo sła­bym opo­rze wy­da­wa­ła po­le­ce­nie osio­dła­nia któ­re­goś ze spo­koj­niej­szych ko­ni­ków. Tej praw­dzi­wej jaz­dy wierz­chem za­ży­wał jed­nak wię­cej mój star­szy brat, ale i ja tego szczę­ścia za­zna­łem. Nie­raz spa­da­li­śmy z koni, nie­jed­ne­go so­bie guza na­bi­li­śmy, a jed­nak bez żad­nej na­uki wca­le do­brze jeź­dzi­li­śmy kon­no i do­tych­czas jed­ną z naj­więk­szych mo­ich przy­jem­no­ści jest do­siąść ko­nia.

Dzia­du­nio był to czło­wiek bar­dzo su­ro­wy i rzą­dził w domu jak dyk­ta­tor. Bar­dzo nas lu­bił, ale zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę, że po­mi­mo sła­bo­ści do nas od za­sad swo­ich nie od­stą­pi. Je­dy­nie zda­nie ba­bu­ni mo­gło wy­wrzeć wpływ, gdyż dzia­du­nio bar­dzo ją ko­chał. Ba­bu­nia je­dy­na w ca­łym domu nie oba­wia­ła się wy­po­wia­dać swo­je­go od­mien­ne­go zda­nia.

Tę róż­ni­cę zdań i ła­go­dzą­cy wpływ ba­bu­ni ob­ser­wo­wa­li­śmy czę­sto pod­czas lata, gdy w są­siedz­twie przy­pa­da­ły czy­jeś imie­ni­ny i gdy wia­do­mo było, że ktoś na te imie­ni­ny po­je­chać musi. Dzia­du­nio bar­dzo nie lu­bił wszel­kich wy­jaz­dów i uni­kał ich na wszyst­kie spo­so­by. Nie lu­bił też da­wać koni. Na­to­miast wszyst­kie ciot­ki na kil­ka dni przed ta­kim dniem imie­ni­no­wym by­wa­ły pod­nie­co­ne, szy­ko­wa­ły su­kien­ki, ale pra­wie do ostat­niej chwi­li nie były pew­ne, czy będą mo­gły po­je­chać, a nie od­wa­ża­ły się zwró­cić do ojca. Od­by­wa­ło się więc to w ten spo­sób, że pod­czas obia­du ba­bu­nia za­ga­ja­ła spra­wę, przy­po­mi­na­jąc o imie­ni­nach i mó­wiąc, że trze­ba, żeby ktoś prze­cie po­je­chał. My z bra­tem wie­dzie­li­śmy do­sko­na­le, jak waż­na spra­wa roz­strzy­ga się dla na­szych cio­tek i cie­szy­li­śmy się po ci­chu, że ciot­ki, już do­ro­słe pa­nien­ki, są trak­to­wa­ne na rów­ni z nami. Było rze­czą nad­zwy­czaj­ną, je­że­li de­cy­zja o wy­jeź­dzie na imie­ni­ny za­pa­da­ła gład­ko i bez­bo­le­śnie. Zwy­kle dzia­du­nio, któ­ry by­wał w ta­kich wy­pad­kach nie w hu­mo­rze, po pro­stu od­ma­wiał koni. Jesz­cze bar­dziej się upie­rał, gdy ciot­ka Ola – naj­bar­dziej sa­mo­dziel­na, bo pro­wa­dzą­ca wła­sną pra­cow­nię poń­czoch – wy­stę­po­wa­ła dość śmia­ło i nie­za­leż­nie. Bied­ne ciot­ki wsta­wa­ły od sto­łu, po­pła­ki­wa­ły w swo­ich po­ko­jach, a my nadal po­zo­sta­wa­li­śmy mil­czą­cy­mi, bez­in­te­re­sow­ny­mi świad­ka­mi dal­szej roz­mo­wy dzia­du­nia z ba­bu­nią. Koń­czy­ło się to zwy­kle tym, że dzia­du­nio nie da­wał wy­raź­nej od­po­wie­dzi, ale wszy­scy wie­dzie­li, że ko­nie będą. Coś tam za­czy­na­no szy­ko­wać przy wo­zow­ni. Ciot­ki jed­nak też były tro­chę za­wzię­te i za­cho­wy­wa­ły się tak, jak­by nig­dzie się nie wy­bie­ra­ły. Oko­ło go­dzi­ny 6 za­jeż­dża­ły pod ga­nek ko­nie i na­stę­po­wa­ła dru­ga awan­tu­ra. Cho­dzi­ło o to, że ciot­ki nie są go­to­we i że ko­nie nie­po­trzeb­nie cze­ka­ją. Wszyst­ko to było bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne, gdyż trze­ba so­bie wy­obra­zić, że ilość ja­dą­cych za­le­ża­ła od po­wo­zu, któ­ry dzia­du­nio prze­zna­czy. Na­szym za­da­niem było jak­by po­śred­ni­czyć w tej spra­wie. Ro­bi­li­śmy ci­chy wy­wiad w staj­ni, ile i ja­kie ko­nie pój­dą, i z tego mo­gli­śmy wy­wnio­sko­wać, jaki bę­dzie po­wóz. Do­no­si­li­śmy o tym ba­bu­ni i ciot­kom, by za­de­cy­do­wa­ły, któ­ra z nich po­zo­sta­nie w domu. W cią­gu po­po­łu­dnia de­cy­zja za­pa­da­ła, je­że­li się tak moż­na wy­ra­zić, na wszyst­kich fron­tach i wszyst­ko koń­czy­ło się ogól­nym za­do­wo­le­niem – ko­nie nie cze­ka­ły przed gan­kiem dłu­go.

W ostat­nich la­tach na­sze­go po­by­tu na wa­ka­cjach, kie­dy za­czę­to i nas uwa­żać za „ka­wa­le­rów”, zmie­ni­ła się na­sza bez­in­te­re­sow­ność i dzie­li­li­śmy wszyst­kie nie­po­ko­je cio­tek – w mniej­szym jed­nak stop­niu, bo trze­ba przy­znać, że głów­ną przy­jem­no­ścią była dla nas nie za­ba­wa, ale sama jaz­da.

Nasi ser­decz­ni przy­ja­cie­le, Ja­ko­wic­cy, kształ­ci­li się w Wil­nie. Prze­śla­do­wa­nie pol­sko­ści w Wil­nie było in­ten­syw­niej­sze niż w na­szej Mi­ta­wie, ale też i na­sta­wie­nie tam­tej­szej mło­dzie­ży było bar­dziej pa­trio­tycz­ne, po pro­stu dla­te­go, że w Wil­nie wię­cej było Po­la­ków niż w Mi­ta­wie. Pod­czas po­by­tu na wa­ka­cjach od Ja­ko­wic­kich do­wia­dy­wa­li­śmy się o sto­sun­kach w szko­łach w Wil­nie. Ra­zem z nimi usto­sun­ko­wy­wa­li­śmy się do Mo­ska­li i ra­zem z nimi wy­słu­chi­wa­li­śmy za­wsze cie­ka­wych opo­wia­dań ich bab­ki i ciot­ki o po­wsta­niu roku 1863. Na wsi po raz pierw­szy prze­czy­ta­li­śmy Try­lo­gię Sien­kie­wi­cza. Książ­ki te były dla nas re­we­la­cją nie­zwy­kłą. Pod­czas czy­ta­nia za­po­mi­na­li­śmy o na­szych za­ba­wach. Są­dzę, że może Try­lo­gii czy­ta­nej w dzi­śnień­skich stro­nach za­wdzię­czam, że są mi one tak dro­gie i tak swoj­skie jak żad­ne inne.

Nie­ste­ty, ro­ze­szły się na­sze dro­gi. My z bra­tem po­je­cha­li­śmy nie­ba­wem do Szko­ły Mor­skiej w Pe­ters­bur­gu. Wszy­scy Ja­ko­wic­cy uczy­li się nie­dba­le, gdyż byli prze­ciw­ni służ­bie Mo­ska­lom lub z Mo­ska­la­mi. Mo­gli zresz­tą po­zwo­lić so­bie na to, świa­do­mi, że są spad­ko­bier­ca­mi znacz­ne­go ma­jąt­ku – Jel­no z fol­war­ka­mi obej­mo­wa­ło 2000 hek­ta­rów. Może też była w tym wina pani Adol­fo­wej, mat­ki na­szych przy­ja­ciół, któ­ra pro­wa­dzi­ła dom na wiel­ką ska­lę, co na­wet w tam­tych spo­koj­nych cza­sach było kosz­tow­ne. Tak ko­cha­ła swo­ich sy­nów, że ich umiar­ko­wa­ne po­stę­py w na­ukach znaj­do­wa­ły u ro­dzi­ców za­wsze uspra­wie­dli­wie­nie. Pa­mię­tam, że na­wet my z bra­tem, a zwłasz­cza bli­ski ku­zyn Ja­ko­wic­kich, Oleś Bo­ho­mo­lec, kształ­cą­cy się w Pe­ters­bur­gu, idą­cy za­wsze jako pierw­szy i od cza­su do cza­su od­wie­dza­ją­cy Jel­no, za­pa­try­wa­li­śmy się kry­tycz­nie na tę lek­ko­myśl­ność mło­dzie­ży Ja­ko­wic­kich. Jed­nak znaj­do­wa­li­śmy dla nich uspra­wie­dli­wie­nie w tym, że prze­cie z cza­sem będą pa­na­mi każ­dy na swo­im fol­war­ku i że na­uka nie bę­dzie im tak bar­dzo po­trzeb­na.

Nie­ste­ty, los zrzą­dził in­a­czej. Woj­na świa­to­wa i woj­na bol­sze­wic­ka znisz­czy­ły ten kraj w spo­sób naj­strasz­liw­szy. Ja­kimś cu­dem nie­któ­re bu­dyn­ki nie zo­sta­ły spa­lo­ne. W pierw­szych la­tach rzą­dów pol­skich wszy­scy zruj­no­wa­ni oby­wa­te­le uchwy­ci­li się za de­skę ra­tun­ku i po­bra­li po­życz­ki, któ­re nie­wła­ści­wie wy­ko­rzy­sta­no. Po­tem na­stą­pi­ła pora spła­ca­nia pro­cen­tów i po­życz­ki, co tyl­ko bar­dzo nie­wiel­ka licz­ba osób mo­gła uczy­nić. A je­że­li wziąć pod uwa­gę, że pod­czas dłu­giej woj­ny siłą rze­czy wszy­scy przy­zwy­cza­ja­ją się do pew­nej roz­rzut­no­ści, Ja­ko­wic­cy zaś wszy­scy byli w woj­sku pol­skim, to moż­na zro­zu­mieć, jak trud­no im było po po­wro­cie za­brać się do żmud­nej, sys­te­ma­tycz­nej pra­cy. Nie moż­na się temu dzi­wić wca­le, bo prze­cie wszy­scy w Pol­sce w pierw­szych la­tach po­wo­jen­nych żyli ja­kimś ży­ciem go­rącz­ko­wym. Do­pie­ro po dłuż­szym okre­sie zdo­ła­no to opa­no­wać i wszy­scy zro­zu­mie­li, że je­ste­śmy strasz­li­wie zruj­no­wa­ni, nie­zno­śnie ubo­dzy i że trze­ba pra­co­wać, pra­co­wać i cią­gle pra­co­wać.

Ja­ko­wic­cy byli jed­nak u sie­bie. Wy­da­je mi się, że moż­na by na ich miej­scu i trze­ba było się urzą­dzić in­a­czej. Ro­zu­miem do­sko­na­le trud­no­ści, ja­kie mie­li, a jed­nak te kil­ka­na­ście lat, w cią­gu któ­rych się nie spo­ty­ka­li­śmy, roz­dzie­li­ło nas i są­dzę, że le­piej, iż nie spo­ty­ka­my się te­raz i wi­dzi­my sie­bie ta­ki­mi, ja­ki­mi by­li­śmy w tam­tym bez­tro­skim okre­sie sprzed 35 lat.

My z bra­tem, a tak­że wspo­mnia­ny ku­zyn Ja­ko­wic­kich – Oleś Bo­ho­mo­lec by­li­śmy w po­ło­że­niu lep­szym. Ro­dzi­ce nasi miesz­ka­li i pra­co­wa­li w mie­ście, oj­co­wie po­sia­da­li szcząt­ki odzie­dzi­czo­nej zie­mi, prze­szli też trud­ny okres po­po­wsta­nio­wy, to­też jed­na­ko­wo od naj­młod­sze­go na­sze­go dzie­ciń­stwa mó­wi­li nam o ko­rzy­ściach wy­pły­wa­ją­cych z po­sia­da­nia wy­kształ­ce­nia. Zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę z tych drob­nych i nie­ustan­nych trud­no­ści co­dzien­nych, któ­re po­ko­ny­wa­ły na­sze mat­ki, że­by­śmy za­wsze mie­li po­si­łek od­po­wied­ni, byli ubra­ni. Nie było to ła­twe, zwłasz­cza w ro­dzi­nie na­szej, gdy ro­dzeń­stwa przy­by­wa­ło co­raz wię­cej i w koń­cu było nas czte­rech bra­ci i dwie sio­stry.

Oj­ciec, jako woj­sko­wy, zmu­szo­ny był ko­rzy­stać z przy­słu­gu­ją­ce­go mu przy­wi­le­ju i ulo­ko­wał star­sze­go bra­ta w Kor­pu­sie Ka­de­tów. Zo­sta­łem więc w domu sam, je­że­li nie li­czyć ro­dzeń­stwa młod­sze­go. Od­da­no mnie do szko­ły pry­wat­nej, któ­rej wła­ści­ciel był je­dy­nym pro­fe­so­rem dla obu klas. Lek­cje od­by­wa­ły się wła­ści­wie w ję­zy­ku nie­miec­kim i bar­dzo nie­wie­le sły­sza­ło się ro­syj­skie­go. W szko­le tej po­wo­dzi­ło mi się bar­dzo do­brze. Pro­fe­sor mnie lu­bił i wy­róż­niał. Gdy mnie kie­dyś za coś uka­rał, a kara po­le­ga­ła na tym, że zo­sta­łem w szko­le za­trzy­ma­ny po lek­cjach, przy­niósł mi bar­dzo pięk­ną i cie­ka­wą książ­kę, o któ­rej wszy­scy ucznio­wie w szko­le wie­dzie­li, że na­de­szła do bi­blio­te­ki i każ­dy chciał ją jak naj­prę­dzej prze­czy­tać. Była to jed­na z ksią­żek Ma­ine’a Re­eda o wal­kach z In­dia­na­mi w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Ta pierw­sza prze­czy­ta­na po­wieść Ma­ine’a Re­eda wy­war­ła na mnie duże wra­że­nie. Za nią po­szły inne jego po­wie­ści, jak rów­nież wszyst­ko to, co było w bi­blio­te­kach z opo­wia­dań Ju­les’a Ver­ne’a. Ele­ment mor­ski tych po­wie­ści za­in­te­re­so­wał mnie naj­bar­dziej. Kie­dy mia­łem lat 8, za­czą­łem ma­rzyć o mo­rzu i o po­dró­żach mor­skich. Zwie­rzy­łem się z tego ojcu i pierw­szym ob­ja­wem mo­jej „mor­sko­ści” była na­tar­czy­wa proś­ba, aże­by oj­ciec spra­wił mi czap­kę ma­ry­nar­ską z na­pi­sem na wstą­żecz­ce „ma­ry­narz”. Do­sta­łem tę czap­kę, no­si­łem ją dum­nie i by­łem zu­peł­nie za­do­wo­lo­ny, gdy spo­ty­ka­ni chłop­cy od­czy­ty­wa­li na głos sło­wo „ma­ry­narz” – wy­da­wa­ło mi się, że już pra­wie nim je­stem.

W dru­gim roku po­by­tu w szko­le – ze wzglę­du na do­bre po­stę­py w na­uce oraz do­bre spra­wo­wa­nie się – zo­sta­łem pry­mu­sem. Było to po­łą­czo­ne ze znacz­ny­mi przy­wi­le­ja­mi: sta­łem się po­moc­ni­kiem pro­fe­so­ra w prze­strze­ga­niu w kla­sie po­rząd­ku. Pew­ne­go razu któ­ryś z mo­ich ko­le­gów nie tyl­ko nie usłu­chał mnie, ale jesz­cze wpa­ko­wał mi do oka strza­łę z pa­pie­ru. Pro­fe­sor sto­sun­ko­wo su­ro­wo go uka­rał. Było mi przy­kro, ale dys­cy­pli­nę w kla­sie było po­tem ła­twiej utrzy­mać. Imie­ni­ny pro­fe­so­ra były dla nas wiel­kim świę­tem. Z po­bli­skiej pie­kar­ni przy­no­szo­no ogrom­ną tacę cia­stek z kre­mem, któ­re pro­fe­sor roz­dzie­lał mię­dzy wszyst­kich. W tej uczcie imie­ni­no­wej bra­ły udział na­wet żona i có­recz­ka pro­fe­so­ra, sym­pa­tycz­na Ewka. Oczy­wi­ście przez parę go­dzin lek­cji nie było.

Po ukoń­cze­niu szko­ły przy­go­to­waw­czej mu­sia­łem zło­żyć eg­za­mi­ny wstęp­ne do kla­sy pierw­szej szko­ły śred­niej. Przy­go­to­wa­ny by­łem zu­peł­nie do­brze, ale mi się nie po­wio­dło na eg­za­mi­nie z aryt­me­ty­ki. W tym cza­sie wszyst­kie szko­ły w Mi­ta­wie były prze­peł­nio­ne i kan­dy­da­tów do nich było bar­dzo dużo. Ja­koś się tak zda­rzy­ło, iż po­mi­mo tej wpad­ki z aryt­me­ty­ki są­dzi­łem, że je­stem do szko­ły przy­ję­ty i sta­wi­łem się w ozna­czo­nym dniu w kla­sie. By­łem bar­dzo wzru­szo­ny, jed­nak dość spo­koj­nie cze­ka­łem na wy­wo­ła­nie mego na­zwi­ska przez pro­fe­so­ra, któ­ry stwier­dzał stan obec­no­ści kla­sy. W pew­nej chwi­li spo­strze­głem jed­nak, że na­zwi­ska na li­te­rę S zo­sta­ły już wy­wo­ła­ne. Na­stęp­ne na­zwi­ska roz­po­czy­na­ły się na dal­sze li­te­ry. Prze­ra­zi­łem się, wsta­łem i za­py­ta­łem pro­fe­so­ra, dla­cze­go opu­ścił moje na­zwi­sko. Był to aku­rat pro­fe­sor ma­te­ma­ty­ki. Przy­po­mniał so­bie, że się ścią­łem z aryt­me­ty­ki i oświad­czył mi, że dla­te­go wła­śnie do szko­ły nie je­stem przy­ję­ty. Rzad­ko po­tem w ży­ciu było mi tak smut­no i przy­kro jak w tam­tej chwi­li. Za­wsty­dzi­łem się i z nad­mia­ru zmar­twie­nia roz­pła­ka­łem. Go­spo­darz kla­sy za­pro­wa­dził mnie pła­czą­ce­go do sa­me­go dy­rek­to­ra szko­ły, do­bro­dusz­ne­go gru­ba­sa Kuhl­ber­ga.

Po­przez łzy opo­wie­dzia­łem mu swo­je wiel­kie zmar­twie­nie. Pa­mię­tam do­brze, że jak sta­łem przed nim, oczy moje były na wy­so­ko­ści dol­ne­go gu­zi­ka jego ka­mi­zel­ki. Dy­rek­tor pa­trzył na mnie z góry przez oku­la­ry i coś ła­god­nie mó­wił po nie­miec­ku (w ogó­le nie znał ro­syj­skie­go). Skoń­czy­ło się na tym, że po­le­cił mnie przy­jąć. Zo­sta­łem więc uczniem pierw­szej kla­sy szko­ły re­al­nej.

Po­byt w szko­le re­al­nej w Mi­ta­wie był in­te­re­su­ją­cy. Wszyst­kie siód­me kla­sy mia­ły po dwa rów­no­le­głe od­dzia­ły, w każ­dym było oko­ło 50 uczniów. Ogrom­ną więk­szość sta­no­wi­li Ło­ty­sze, prze­waż­nie sy­no­wie rol­ni­ków. Na­stęp­nie szli Niem­cy, za­li­cza­ją­cy sie­bie do kla­sy uprzy­wi­le­jo­wa­nej. W każ­dej kla­sie znaj­do­wa­ło się po kil­ku Po­la­ków. Ro­sjan i Ży­dów. Naj­czę­ściej sły­sza­ło się ję­zyk nie­miec­ki. Po ro­syj­sku roz­ma­wia­li tyl­ko Ro­sja­nie i Ży­dzi.

Skład pro­fe­so­rów był po­dzie­lo­ny mniej wię­cej w tej sa­mej pro­por­cji, z tą jed­nak róż­ni­cą, że Ło­ty­sze zaj­mo­wa­li sta­no­wi­ska wy­cho­waw­ców i nie było po­mię­dzy nimi wy­kła­dow­ców. Wszyst­kie wy­kła­dy od­by­wa­ły się w ję­zy­ku ro­syj­skim, ale pro­fe­so­ro­wie Niem­cy mó­wi­li ła­ma­nym ję­zy­kiem ro­syj­skim, nie­mniej byli to lu­dzie in­te­li­gent­ni i do­sko­na­le wy­kształ­ce­ni. Pro­fe­so­ro­wie ję­zy­ka ro­syj­skie­go bez wy­jąt­ku były to typy ujem­ne. Je­den z nich, któ­ry wy­kła­dał w mo­jej kla­sie, znaj­do­wał spe­cjal­ną przy­jem­ność, żeby się znę­cać nad ucznia­mi źle mó­wią­cy­mi po ro­syj­sku. Szcze­gól­nie cier­piał przez nie­go mój ko­le­ga i przy­ja­ciel Ko­ron­kie­wicz, mło­dzie­niec ra­czej wzro­stu ni­skie­go, o ciem­nej ce­rze i za­wa­diac­ko za­dar­tym no­sie. Pro­fe­sor Wa­si­lew czę­sto go wy­wo­ły­wał i z każ­de­go po­peł­nio­ne­go błę­du wy­śmie­wał się. Ko­ron­kie­wicz jed­nak zna­lazł na nie­go spo­sób. Gdy spo­strzegł, że za­no­si się na zwy­kłą awan­tu­rę, za­czy­nał rzew­nie i gło­śno ry­czeć. Tak się do tego przy­zwy­cza­ili­śmy, iż nie tyl­ko mu nie współ­czu­li­śmy, a na­wet ra­zem z pro­fe­so­rem się śmie­li­śmy. Nie­mniej Ko­ron­kie­wicz cel osią­gał: pro­fe­sor da­wał spo­kój i wy­wo­ły­wał na­stęp­ne­go. Wszy­scy nie lu­bi­li­śmy tego pro­fe­so­ra za jego prze­wrot­ność i przy każ­dej spo­sob­no­ści ro­bi­li­śmy mu ka­wa­ły.

Bar­dzo miły i sym­pa­tycz­ny był pro­fe­sor ry­sun­ku Wie­sner. […] Do­sko­na­le wy­kła­dał, lu­bił swój przed­miot i umiał na­uczyć, a przy tym był bar­dzo do­bry i dla­te­go nig­dy nie spra­wia­li­śmy mu żad­nej przy­kro­ści. I aku­rat na jego wy­kła­dzie przy­tra­fi­ło mi się kie­dyś w kla­sie trze­ciej, że nie­ostroż­nie po­trą­ci­łem ja­kąś wazę-mo­del, któ­ra się zwa­li­ła i roz­bi­ła w drob­ne szcząt­ki. Wie­dzia­łem, że wszyst­kie nad­zwy­czaj­ne wy­dat­ki są kło­po­tli­we dla mat­ki. Ba­łem się, że trze­ba bę­dzie za wazę za­pła­cić. To­też cho­ciaż mia­łem już lat 12, roz­pła­ka­łem się ze zmar­twie­nia. I wi­dać był to do­bry spo­sób, bo pro­fe­sor ja­koś to za­ła­twił, że pła­cić nie było trze­ba.

Był jesz­cze dru­gi pro­fe­sor, któ­re­go wszy­scy nie tyl­ko lu­bi­li­śmy, ale i sza­no­wa­li­śmy. Or­mia­nin czy Gru­zin, na­zy­wał się Mi­ko­ła­je­wicz Du­szan, wy­kła­dał ma­te­ma­ty­kę, miał pięk­ną twarz i dłu­gie, za­rzu­co­ne na tył gło­wy wło­sy, któ­re mu cią­gle pod­czas wy­kła­du opa­da­ły na twarz. Nie ob­cho­dzi­ło go nic, tyl­ko jego wy­kład ma­te­ma­ty­ki, co czy­nił świet­nie i wi­dać było, jak się mar­twił, gdy któ­ryś z nas nie da­wał so­bie rady. Był bar­dzo mi­zer­ny i praw­do­po­dob­nie cho­ry na gruź­li­cę, gdyż wkrót­ce po moim wy­jeź­dzie do szko­ły do Pe­ters­bur­ga do­wie­dzia­łem się, że umarł.

Na lek­cję re­li­gii mu­sie­li­śmy przy­cho­dzić o go­dzi­nę wcze­śniej, ale bar­dzo lu­bi­li­śmy te go­dzi­ny wy­kła­dów i o wszyst­kich ka­pe­la­nach mi­taw­skich za­cho­wa­łem wspo­mnie­nia naj­mil­sze.

Wszy­scy inni pro­fe­so­ro­wie nie od­zna­cza­li się ni­czym szcze­gól­nym, na­le­że­li do typu urzęd­ni­ków su­mien­nie peł­nią­cych swo­je obo­wiąz­ki.

Pod­czas po­by­tu w szko­le re­al­nej w Mi­ta­wie nie zdą­ży­łem za­przy­jaź­nić się z ni­kim, je­że­li nie li­czyć ko­le­gi Ro­sja­ni­na, Bo­rii Mi­tro­po­ło­wa, któ­ry za­wsze miał ja­kieś cie­ka­we nowe książ­ki o przy­go­dach po­dróż­ni­czych. Czę­sto przy­no­sił ja­kąś nową książ­kę do kla­sy, po­ka­zy­wał mi ją ta­jem­ni­czo i dość dłu­go mnie draż­nił, gdy do­py­ty­wa­łem się, kie­dy ją prze­czy­ta i da po­tem mnie. Był to chło­pak spo­koj­ny, tro­chę nad­mier­nie oty­ły i zda­je mi się, że z mo­jej stro­ny przy­jaźń była tro­chę in­te­re­sow­na ze wzglę­du na te jego książ­ki.

Przy­jaź­ni­łem się też wte­dy z moim przy­szłym szwa­grem. Z ro­dzi­ną mo­jej przy­szłej żony po­zna­li się ro­dzi­ce przez naj­młod­szą sio­strę mat­ki, cio­cię Ma­nię. Cio­cia Ma­nia, z któ­rą zresz­tą by­li­śmy za­wsze po imie­niu, ukoń­czy­ła wten­czas gim­na­zjum w Ry­dze i za­mie­rza­ła kształ­cić się da­lej na me­dy­cy­nie. Dzia­du­nio jed­nak był temu prze­ciw­ny i wo­bec tego Ma­nia zde­cy­do­wa­ła się przy­jąć po­sa­dę na­uczy­ciel­ki do­mo­wej. Pań­stwo Jan­kow­scy, ta­kie było na­zwi­sko ro­dzi­ców mo­jej żony, miesz­ka­li w od­le­gło­ści oko­ło 40 ki­lo­me­trów od Mi­ta­wy, w le­śnic­twie, gdzie pan Jan­kow­ski był in­spek­to­rem la­sów. Ukoń­czył Pu­ła­wy i lu­bił nie­zmier­nie swój fach. Prze­to pod­czas kil­ku­na­sto­let­nie­go po­by­tu w tym sa­mym le­śnic­twie za­go­spo­da­ro­wał się świet­nie i dom ro­bił wra­że­nie pol­skie­go dwo­ru. Nie przy­po­mi­nam so­bie, w jaki spo­sób ciot­ka Ma­nia po­zna­ła pań­stwa Jan­kow­skich, dość że ob­ję­ła tam po­sa­dę. Na­sze ro­dzi­ny stop­nio­wo się po­zna­ły i zbli­ży­ły do sie­bie. Pań­stwo Jan­kow­scy od­wie­dza­li nas pod­czas swo­ich wy­praw do Mi­ta­wy po spra­wun­ki, a po­tem kie­dyś za­pro­si­li do sie­bie. Kie­dy star­sze ro­dzeń­stwo Jan­kow­skich, czy­li cór­ka i syn, ukoń­czy­ło przy­go­to­wa­nie do szko­ły, mat­ka moja za­pro­po­no­wa­ła im pen­sjo­nat u nas. Zyg­munt wstą­pił do tej sa­mej szko­ły, gdzie ja się uczy­łem, Hela cho­dzi­ła do gim­na­zjum żeń­skie­go. Miesz­ka­li­śmy z Zyg­mun­tem w jed­nym po­ko­ju, Hela mia­ła po­kój osob­ny, moje młod­sze ro­dzeń­stwo mie­ści­ło się w po­ko­ju w po­bli­żu ro­dzi­ców.

Acz­kol­wiek Zyg­munt był w kla­sie niż­szej ode mnie o rok, miesz­ka­jąc wspól­nie za­przy­jaź­ni­li­śmy się bar­dzo. Wkrót­ce po spo­tka­niu i po­zna­niu Heli, mo­jej przy­szłej żony, za­ko­cha­łem się i po raz pierw­szy za­czą­łem prze­cho­dzić bar­dzo jesz­cze dzie­cin­ne cier­pie­nia, któ­re są pra­wie za­wsze współ­to­wa­rzy­sza­mi każ­dej mi­ło­ści. Jest rze­czą ja­sną, że w tam­tym okre­sie, gdy by­li­śmy w wie­ku oko­ło 12 lat, ta moja mi­łość była bar­dzo sen­ty­men­tal­na i bar­dzo ro­man­tycz­na. Hela mu­sia­ła o tym wie­dzieć, gdyż zwie­rza­łem się jej bra­tu, któ­ry so­bie z tego żar­to­wał. Jego przy­jaźń i wspól­ne miesz­ka­nie przy­no­si­ło mi ko­rzy­ści nie­za­wod­ne, ale nig­dy nie mo­głem wten­czas się do­wie­dzieć rze­czy dla mnie nie­zmier­nie waż­nej: czy się jej po­do­bam. Cho­ciaż Hela była ode mnie tyl­ko nie­znacz­nie star­sza, to jed­nak – jak zwy­kle ko­bie­ty – o wie­le ode mnie roz­trop­niej­sza. Od cza­su do cza­su by­wa­ły chwi­le, gdy po­dej­rze­wa­łem, że się po­do­bam, ale nie­ba­wem spo­strze­ga­łem, że w taki sam spo­sób od­no­si się do któ­re­goś z ko­le­gów i prze­cho­dzi­łem na nowo wszyst­kie ka­tu­sze wąt­pli­wo­ści.

Po­mi­mo wszyst­ko był to ra­do­sny i pięk­ny okres dzie­ciń­stwa. Po po­wro­cie ze szkół za­sia­da­li­śmy wszy­scy do obia­du. Po­tem był okres spo­ko­ju i od­po­czyn­ku. W zi­mie po pod­wie­czor­ku wy­cho­dzi­li­śmy na spa­cer czy na śli­zgaw­kę. Wie­czo­rem od­ra­bia­li­śmy lek­cje, któ­rych było dużo, zwa­żyw­szy na to, że wszy­scy bra­li­śmy też lek­cje gry na for­te­pia­nie. Po wie­cze­rzy, przy któ­rej to­czy­ła się bar­dzo oży­wio­na wspól­na roz­mo­wa o wra­że­niach dnia, sie­dzie­li­śmy jesz­cze tro­chę w sa­lo­ni­ku, po­tem jesz­cze koń­czy­li­śmy ja­kieś nie od­ro­bio­ne lek­cje – za­wsze ta­kie się oka­zy­wa­ły – i uda­wa­li­śmy się na spo­czy­nek. W na­szym po­ko­ju pra­wie każ­de­go wie­czo­ra awan­tu­ro­wa­li­śmy się jesz­cze z Zyg­mun­tem, cza­sem aż tak gło­śno, że mama przy­cho­dzi­ła, żeby nas uspo­ko­ić.

Im by­łem star­szy, tym wię­cej czy­ta­łem i tym wię­cej to za­ję­cie lu­bi­łem. W dal­szym cią­gu nie opusz­cza­ły mnie ma­rze­nia o mo­rzu. Gdy by­łem już w kla­sie trze­ciej, oj­ciec roz­po­czął ko­re­spon­den­cję z Kor­pu­sem Ka­de­tów Mor­skich w Pe­ters­bur­gu, z któ­rej się wy­ja­śni­ło, że acz­kol­wiek po­sia­dam do­sta­tecz­ne przy­go­to­wa­nie na­uko­we, to jed­nak by­łem jesz­cze o rok za mło­dy. Do młod­szej kla­sy Kor­pu­su przyj­mo­wa­no po ukoń­cze­niu trzech klas szko­ły re­al­nej lub gim­na­zjum, po zło­że­niu uprzed­nio eg­za­mi­nu wstęp­ne­go, lecz w wie­ku nie po­ni­żej lat 14. Bra­ko­wa­ło mi aku­rat kil­ku mie­się­cy.

Za­zna­czyć trze­ba, że brat mój Jan na każ­de świę­ta przy­jeż­dżał do domu ze swe­go Kor­pu­su w Psko­wie. Im­po­no­wał mi ogrom­nie swo­im woj­sko­wym uni­for­mem, swy­mi na­ra­mien­ni­ka­mi oraz tym, że obo­wią­za­ny był sa­lu­to­wać każ­de­mu ofi­ce­ro­wi. Opo­wia­dał też w domu o swym ży­ciu w Kor­pu­sie, o ko­le­gach, o wy­cho­waw­cach, o ca­łym ży­ciu tak od­mien­nym od na­sze­go w ci­chej Mi­ta­wie. Opo­wia­dał rów­nież o domu na­sze­go krew­ne­go in­ży­nie­ra ar­chi­tek­ta, gdzie spę­dzał dni prze­pust­ki udzie­la­nej ka­de­tom na so­bo­tę i nie­dzie­lę. Pod­czas świąt od­by­wa­ły się za­ba­wy dla mło­dzie­ży tak w do­mach pry­wat­nych, jak rów­nież w ka­sy­nie ofi­cer­skim, gdzie urzą­dza­no rok­rocz­nie ogrom­ną cho­in­kę, a wszyst­kie dzie­ci otrzy­my­wa­ły pre­zen­ty. Na za­ba­wach tych brat mój miał prze­wa­gę ze wzglę­du na swój uni­form, a tak­że dla­te­go, że w tym swo­im Kor­pu­sie Ka­de­tów na­brał pew­no­ści sie­bie, któ­rej mi za­wsze bra­ko­wa­ło i któ­rą w nim po­dzi­wia­łem.

Na wa­ka­cje do Mi­ta­wy przy­jeż­dża­ło dużo mło­dzień­ców z naj­roz­ma­it­szych szkół woj­sko­wych, ale raz tyl­ko, i to na krót­ko bar­dzo po­ka­zał się je­den w uni­for­mie ka­de­ta mor­skie­go. Za­cho­ro­wał, bie­dak, wkrót­ce i mu­sia­no go stam­tąd za­brać, ale jak­że usil­nie przy­glą­da­łem się wszel­kim szcze­gó­łom tego skrom­ne­go mun­du­ru, jak­że ten uni­form strasz­nie mi się po­do­bał i jak­że sil­nie za­pra­gną­łem go wło­żyć.

Ukoń­czy­łem już czte­ry kla­sy. Wszyst­kie po­da­nia były zło­żo­ne, od­po­wiedź na­de­szła, że mogę przy­je­chać na eg­za­min w sierp­niu. Mat­ka uszy­ko­wa­ła mi na lato nowe ubran­ko, któ­re mia­ło mi słu­żyć na wy­jazd do Pe­ters­bur­ga. Lato w tam­tym roku 1903 spę­dza­li­śmy nie­da­le­ko Rygi, na let­ni­sku w po­bli­żu miej­sco­wo­ści, gdzie obo­zo­wa­ły puł­ki dy­wi­zji, w któ­rej słu­żył mój oj­ciec. To let­ni­sko rów­nież lu­bi­li­śmy z bra­tem, po­nie­waż oj­ciec po­zwa­lał nam cho­dzić na ćwi­cze­nia, a dla chłop­ców ćwi­cze­nia woj­sko­we chy­ba za­wsze będą in­te­re­su­ją­ce. Poza tym co­dzien­nie gdzieś gra­ła mu­zy­ka woj­sko­wa, było dużo mło­dzie­ży, z któ­rą się po­zna­li­śmy i mo­gli­śmy tań­czyć na wie­czor­kach w ka­sy­nie.

Wszyst­ko to le­d­wie nie skoń­czy­ło się dla mnie źle. Nie­da­le­ko wil­li, gdzie miesz­ka­li­śmy, prze­pły­wa­ła Dźwi­na, na któ­rej było za­wsze peł­no tra­tew, ocze­ku­ją­cych spła­wie­nia do Rygi. Oczy­wi­ście czę­sto by­wa­li­śmy na rze­ce, pły­wa­li­śmy czół­nem, bie­ga­li­śmy po tra­twach. Pew­ne­go dnia ja­kaś koń­co­wa bel­ka tra­twy usu­nę­ła mi się spod nóg, wpa­dłem do rze­ki i za­czą­łem to­nąć. Prze­stra­szy­łem się bar­dzo i czu­łem, że idę pod tra­twę. Na szczę­ście spo­strzegł to żoł­nierz, któ­ry był w po­bli­żu, i zdą­żył mnie wy­cią­gnąć. Wszyst­ko więc skoń­czy­ło się tyl­ko prze­stra­chem, ale mia­łem na so­bie to moje świą­tecz­ne ubra­nie. Było całe mo­kre i żad­ne póź­niej­sze su­sze­nie i pra­so­wa­nie nie po­mo­gło. Ja­koś się skró­ci­ło, zmię­ło, a nie było mowy o in­nym. Trze­ba więc było je­chać do Pe­ters­bur­ga w ta­kim, tym bar­dziej że w ra­zie przy­ję­cia do kor­pu­su wszy­scy chłop­cy otrzy­my­wa­li umun­du­ro­wa­nie rzą­do­we.

W koń­cu nad­szedł dzień wy­jaz­du. Oj­ciec je­chał ze mną. W Pe­ters­bur­gu za­miesz­ka­li­śmy w po­ko­jach ume­blo­wa­nych na New­skim. Od­wie­dzi­li­śmy z oj­cem jego bra­ta, urzęd­ni­ka Mi­ni­ster­stwa Oświa­ty. Cała ro­dzi­na stry­ja była na let­ni­sku, więc tę pierw­szą wi­zy­tę u stry­ja przy­po­mi­nam so­bie jak we mgle, gdyż by­łem cał­ko­wi­cie za­ab­sor­bo­wa­ny nad­cho­dzą­cy­mi eg­za­mi­na­mi oraz ba­da­nia­mi le­kar­ski­mi, któ­re były bar­dzo do­kład­ne.