Strona główna » Styl życia » Z pamiętnika zajętej wróżki

Z pamiętnika zajętej wróżki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379457595

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Z pamiętnika zajętej wróżki

Emilia ma wreszcie poukładane życie. Wymarzony partner u boku, dobrze zapowiadająca się kariera w telewizji  w charakterze wróżki, a także poprawne relacje z ojcem sprawiają, że tytułowa bohaterka promienieje szczęściem. Jej sąsiadka i przyjaciółka zarazem, Roksana także odnajduje swoją bratnią duszę w osobie tajemniczego Kazimierza. Sielanka jednak nie trwa długo. Wkrótce okaże się, że każdy coś ukrywa, a rzeczywistość nie jest taka, jak ją malują.

 

Zabawna, pełna ciekawych zwrotów akcji opowieść o lekkim zabarwieniu sensacyjnym.

Polecane książki

Firmy coraz częściej wykorzystują umowę komisu do sprzedaży towarów handlowych, np. książek, obuwia itd. Umowa ta wymaga stosowania szczególnych zasad rozliczeń w podatkach i ewidencji księgowej komitenta. W publikacji przedstawiono zasady opodatkowania takiej transakcji podatkiem VAT i dochodowym o...
Kate nie interesował seks dla seksu. Chciała mieć rodzinę, i najchętniej założyłaby ją z Garrettem. Po kilku romantycznych wieczorach spędzają razem noc. Kate chętnie by ją powtórzyła, Garrett jednak, dręczony wyrzutami sumienia, zaczyna jej unikać. Kate znajduje sposób, jak zmieni...
Profesor Szabo kwestionuje utrwalony mit, jakoby zwycięstwo w wojnie siedmioletniej przyniosły umiejętności militarne i wytrwałość króla Prus, zwanego Fryderykiem Wielkim. Twierdzi natomiast, że państwo to nie zwyciężyło, a zaledwie przetrwało – mimo, a nie z powodu działań i decyzji swego władc...
Publikacja to praktyczny poradnik zawierający rozwiązania najbardziej problemowych sytuacji dotyczących zarządzania i prowadzenia biblioteki szkolnej. Poznaj dokumenty biblioteki i wykorzystaj je w swojej placówce....
Ole ma czterdzieści lat i jest właścicielem jednego z ostatnich barów, gdzie można palić, a matki z wózkami nie mają wstępu. Do jedzenia podaje się tu wyłącznie solankę i rolmopsy. Jako wieczne dziecko enerdowskiej epoki punku, Ole nie potrafi odnaleźć się w nowych wspaniałych czasach. Walcząc z dem...
Dzięki jasnym wskazówkom zawartym w tym praktycznym poradniku poznasz podstawowe techniki rysowania martwej natury i szybko nauczysz się właściwie dobierać proporcje, wykorzystywać bryły podstawowe, odpowiednią perspektywę, światło i cień. Autor w przystępny sposób krok po kroku wyjaśnia, jak stworz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Zdunek

OkładkaStrona tytułowa

Dla moich dzieci. Wszystkich.

4 września, niedziela

Debiut telewizyjny okazał się nie taki trudny, jak przewidywałam. O wiele większy stres przeżyłam w charakteryzatorni, gdzie pani Kasia załamała ręce, widząc, jak jestem ubrana. Wtórował jej pan reżyser, czyli Sławek M., w odróżnieniu od Sławka W., czyli operatora kamery. Ubolewali, że nie włożyłam cygańskiej kiecki, najlepiej w czerwono-fioletowy wzór, nie obwiesiłam się złotymi łańcuchami zdobnymi w amulety z króliczych łapek, a w uszy nie wpięłam kół młyńskich. Na domiar złego jestem blondynką, nie brunetką, tylko oczy mnie ratują. Ciemne i diabelskie, jak to pięknie określił Sławek W. No cóż, współczesne wróżki wyglądają zupełnie zwyczajnie, niestety. Poinformowałam zebranych, że miotły też już nie używam, i zasiadłam przed kamerą.

Do programu zostałam zakwalifikowana przez portal ezoteryczny, który uznał, że będzie to świetna reklama zarówno mojej osoby, jak i firmy. Przekonywali, że doradcy pracujący na wizji wręcz nie mogą opędzić się później od klientów, zatem te dwa dwugodzinne dyżury w tygodniu to bez mała prezent dla mnie, bo oni tylko trochę przy tym zyskają. Zgodziłam się. Nigdy nie występowałam przed kamerą, ale w końcu do odważnych świat należy. Trzeba mierzyć się ze swoimi słabościami. Chciałam też zaimponować Markowi, mężczyźnie mojego życia, który także realizował się zawodowo. Pragnęłam, by poczuł się dowartościowany tym, że odnoszę sukcesy jako telewizyjna wróżka. Wydawało mi się, że telewizja sama w sobie będzie magiczna, że klienci, którzy zatelefonują po programie, będą bardziej egzaltowani, bardziej uduchowieni i ich pytania od razu wzniosą mnie na wyżyny duchowej doskonałości. Ogromnie cieszyłam się, gdy pozytywnie przebrnęłam przez casting i zostałam zakwalifikowana do pracy na wizji, oprócz zaledwie pięciu innych osób. Uznałam to za osobisty sukces i coś w rodzaju awansu w pracy. Wprawdzie zaproponowane warunki finansowe nie mają nic wspólnego z telewizyjnym blichtrem, ale jak wyraził się producent programu: „Jak się wylansujesz, to pieniądze będą ci same kapać z kranu!”.

Przed emisją spędziłam sporo czasu w charakteryzatorni, gdzie pani Kasia robiła, co mogła, żebym nie świeciła się „w obrazku”. A ja uparcie się świeciłam. Nie żeby specjalnie, tylko byłam okropnie zdenerwowana. Mój dyżur przypadał podobno na godziny największej oglądalności; wróżka, która prowadziła program przede mną, ściągnęła sporo połączeń, tak mi powiedzieli. To jak miałam się nie denerwować.

Pani Kasia robiła, co mogła. Nawet starała się „wydobyć moje rzęsy”, przez co nie mogłam potem mrugać powiekami, bo były zbyt ciężkie. W lustrze sama siebie nie poznałam, ale istotnie, wyglądałam pięknie.

Pierwsze połączenie dotyczyło snu, a jakże. Pani z przejęciem opisała mi, jak to się jej przyśniło, że w bardzo schludnym pokoju ściany zaczynały na nią napierać. Ona natomiast siedziała po turecku na stole i zawzięcie robiła szydełkiem serwetkę. I co to znaczy? Oba Sławki i reszta ekipy zastygli w oczekiwaniu, co powiem.

– Kochana pani – zaczęłam spokojnie – czy aby przypadkiem nie boi się pani zmian w swoim życiu? Zdaje się, że jest pani zatwardziałą konserwatystką?

– Owszem, nie lubię zmian – przytaknęła klientka. – Wszystko, co nowe, mnie przeraża.

– No właśnie, a to niedobrze. Zmiany w życiu są potrzebne i konieczne. Pani podświadomość wyraźnie panią ostrzega, że już wkrótce coś się w pani życiu zmieni i należy się na to przygotować. To szydełkowanie, cierpliwe tkanie kolejnych fragmentów pani życia, może stać się bardziej misterne, a może – mało skomplikowane…

– Aha – ucieszyła się klientka. – Bo ja teraz mieszkam u siostry, już drugi miesiąc, pomagam jej urządzać mieszkanie i tak się zastanawiałam, czy już nie pora wrócić do siebie, ale ja tak nie lubię zmian…

Później zatelefonowała kobieta, która przez parę minut dopytywała się, czy jest na wizji, bo się nie widzi. Panowie S. kucali ze śmiechu. Gdy w końcu udało mi się ją przekonać, że na wizji pojawia się jej głos, nie twarz, jakkolwiek to brzmi dziwnie i niesamowicie, uspokoiła się, że to nie jest żadne oszustwo i naciąganie ludzi na koszty, i zadała mi pytanie:

– Pani wróżko, czy powinnam rozwieść się z mężem? Bo w sklepie z butami obsługiwał mnie taki przemiły pan, który bardzo mi się spodobał, i gdy poszłam tam jeszcze raz, to zaproponował mi wspólny wyjazd do Zakopanego. Do tej pory wyjeżdżałam tylko z mężem i zwykle już pierwszego dnia urządzał mi sceny zazdrości o recepcjonistów, kelnerów i kierowców taksówek. Stawało na tym, że większość czasu spędzałam w pokoju, samotnie, bo mąż chodził zorientować się w infrastrukturze hotelu. Robił to konsekwentnie i bardzo skrupulatnie codziennie, aż do dnia wyjazdu. Potem kwitował inspekcję jednym stwierdzeniem: „Nie było warto tu przyjeżdżać!”. Zawsze wyrażał niezadowolenie: jedzenia było za mało albo za dużo, było ono za gorące lub za zimne, ewentualnie podane nie w tej kolejności, co należy. W Hiszpanii narzekał na upał, choć to on uparł się, żeby pojechać w lipcu, we Włoszech nie podobało mu się, że w sierpniu są korki na autostradach, a w Finlandii w styczniu drażnił go śnieg na chodniku. Zabytki w Grecji ocenił: „Kupa gruzu, nic ciekawego!”. Po trzech latach małżeństwa oznajmił, że musi się ze mną rozwieść, bo jestem absolutnie nieciekawą osobą o ciasnych horyzontach, której nic nie interesuje. Jednak to on w Luwrze wolał zwiedzać toalety, a w Turcji oświadczył, że do żadnego Stambułu nie pojedzie, bo boi się terrorystów.

No i ten nowo poznany mężczyzna wyznał, że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia i chętnie pojedzie, chociaż nie ma pieniędzy, bo mu mało płacą. Co ja mam zrobić?

No cóż, gdy tylko padł ostatni znak zapytania, klientkę rozłączyło, a zaraz potem nadali reklamy. Ekspozycja podpasek, proszków do prania i batoników sprawiła, że jakoś głupio mi było dawać tej kobiecie życiowe rady. Niestety, zderzenie z rzeczywistością często bywa bolesne.

No i cóż, praca jak praca, pomyślałam, te same pytania, te same odpowiedzi, tylko w nosie nie można podłubać, bo wszyscy widzą. Tymczasem stres jest ogromny. Dziwnie się czułam, patrząc nie wiadomo gdzie, odruchowo mówiłam do operatora, który stroił miny, i to wytrącało mnie z równowagi. Po dwóch godzinach takiej pracy moje ubranie można było spokojnie wyżymać nad umywalką. Kolejny dyżur w czwartek. Na razie dwa razy w tygodniu, bo mają zobaczyć, jak się „sprzedaję”. Potem może będzie częściej. Ojcu oczywiście nie powiedziałam, dyżury są po południu i wieczorem, może nie przełączy akurat na ten kanał w telewizji.

Roksana trochę mi zazdrości. Ukończyła właśnie specjalny kurs, jak prezentować się publicznie, i wyraźnie dała mi do zrozumienia, gdy wychodziłam z domu, że mogłabym i dla niej coś tam wyszukać. Tylko co? Pranie na ekranie? Program o gotowaniu pościeli w krochmalu albo o przyszywaniu guzików? Pewnie skrytykuje mnie, wytknie wszystkie potknięcia na wizji. Trudno, oby tylko nie wygadała się ojcu.

5 września, poniedziałek

Marek powiedział, że świetnie wypadłam, Roksana była wprost zachwycona, choć nie wiem, czy ten zachwyt nie był trochę udawany, a Jacek tylko zapytał, czy istotnie te wszystkie telefony i SMS-y pochodziły od telewidzów, czy to była tylko taka ustawka.

Ojciec znów się do mnie nie odzywa. Akurat w tę niedzielę poszedł z wizytą do właścicielki zakładu pogrzebowego, pani Danusi, i ta naturalnie musiała mieć włączony telewizor, ustawiony na odbiór kanału ezoterycznego. Ściszyli głos, dlatego ojciec z początku zrozumiał, że załapałam się do pracy w telewizji jako takiej, może jako prowadząca główne wydanie „Wiadomości”. Chwalił się na prawo i lewo, że będę pracować jako dziennikarka, agitował do oglądania programu, który poprowadzę, a teraz twierdzi, że celowo wprowadziłam go w błąd i nie może przeze mnie pokazać się na osiedlu.

Fakt, że dzięki telewizji, a może także po trosze dzięki mojemu ojcu, który wykazał się niezwykłą wprost skutecznością w reklamowaniu mojej osoby, jestem bardziej rozpoznawalna. Mój telefon nie przestaje dzwonić, a drzwi do pralni wczoraj wypadły z zawiasów, i to bynajmniej nie dlatego że tyle osób postanowiło skorzystać z naszych usług. I pomyśleć, że raptem wczoraj wieczorem pojawiłam się w „okienku”. Telewizja jednak ma siłę rażenia!

7 września, środa

Pani z warzywniaka uraczyła mnie dziś darmowym pęczkiem rzodkiewek. Jak się wyraziła: „To taki mały ukłonik w stronę pani wróżki, by napomknęła, że rzodkiewka ma magiczną moc uzdrawiania!”. Uprzedziłam ją, że nie mogę nic reklamować podczas programu, ale ona tylko pokiwała głową i mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Nie podoba mi się to, może poszukam innego warzywniaka?

Roksana jest w swoim żywiole, ona lubi, gdy coś się dzieje. Mnie to i cieszy, i martwi, bo przecież w pralni, przed południem, pracuję czasem dla ojca, możemy wtedy chwilę być ze sobą, porozmawiać, bardzo chciałabym wreszcie jakoś znormalizować te nasze relacje, a on znów obrażony. To nie moja wina, że ludzie bardziej wolą prać swoje emocje niż gacie i prześcieradła.

Marek też już przestał się ojcu podobać. Z początku ojciec go oceniał jako bardzo przyzwoitego faceta, który wreszcie poukłada mi w głowie. Teraz nie mówi o nim inaczej, jak tylko „ten ciamajda” oraz stanowczo twierdzi, że prędzej interes przekazałby krasnoludkom niż jemu. Od prawie tygodnia stale powtarza mi, że nic z tego nie będzie, i gdyby to był porządny chłopak, to już dawno, po tych moich telewizyjnych wygłupach, wziąłby nogi za pas.

Ale Marek jest cudowny, niech tam ojciec mówi sobie, co chce! To Mój Książę z Bajki. Nie mogłam wymarzyć sobie bardziej romantycznej historii, która by wprowadziła mnie w relację z mężczyzną. Chyba zakochałam się w nim po uszy. Z rozczuleniem patrzę, gdy śmiesznie podnosi jedną brew, kiedy się czemuś dziwi, albo gdy bezwiednie drapie się po głowie. Uwielbiam jego spokojny, ciepły głos i ogromny spokój, który ogarnia i mnie, gdy jesteśmy razem. Marek prezentuje bardzo zdrowy dystans do świata, woli grać rolę obserwatora, niż angażować się w coś bezpośrednio, wspaniale się uzupełniamy, bo ja lubię dużo mówić, a z niego raczej milczek. Marek wiele doświadczeń pozytywnych przywiózł z Anglii, tam właśnie nauczył się nie uzewnętrzniać za bardzo swoich pragnień, odczuć, myśli. Myślę, że to dobre podejście. I nie obchodzi mnie, że Marek nie podoba się ani Roksanie, ani mojemu ojcu. Ona jest po prostu zazdrosna, a mojemu ojcu nikt jeszcze nie dogodził, wieczny malkontent.

8 września, czwartek

Marek telefonuje do mnie częściej niż klienci. Nawet bywa tak, że na kilkanaście połączeń w ciągu dnia co najmniej kilka pochodzi od niego. To miłe i jak najbardziej wskazane, choć obiektywnie patrząc, chyba irracjonalne, skoro po zakończeniu rozmowy telefonicznej, raptem po kwadransie, już rozmawiamy twarzą w twarz. Ale i tak jest fajnie.

Rozkwitłam, widać to na mojej twarzy, po sylwetce, w moim zachowaniu, nawet sukienki noszę teraz bardziej ozdobne niż wcześniej. No i postanowiłam, że będę idealną narzeczoną, a później żoną. Nauczę się gotować, perfekcyjnie sprzątać, robić rozsądnie zakupy, wspaniale prowadzić dom, zgłębię tajniki doskonałego seksu, codziennie będę się gimnastykować, żeby uzyskać figurę bez skazy i oczywiście wszystko to dla ukochanego mężczyzny. Jutro opracuję sobie plan zadań. Nikt mi już nie zarzuci, że jestem do niczego, że nie potrafię nic światu zaoferować. Udowodnię ojcu i wszystkim innym, że wiem, co robię, moje działania są przemyślane i nie trzeba stale mnie niańczyć. Wyszukiwać mi męża i układać przyszłości. Relacja z Markiem to wstęp do nowego życia, mojego, własnego i samodzielnego. Z Markiem w charakterze partnera.

Gdy robiłam dziś zakupy w warzywniaku, spotkałam babcię Jurka. Zdziwiłam się, że widzę ją samą, i już przestraszyłam, że znów coś się stało, ale po chwili pojawił się obok niej Jurek. Babcia ostatnio stale mu ucieka, musi ją mieć na oku jak małe dziecko. To trochę uciążliwe, ale Jurek upiera się, że nie odda babci do zakładu dla osób starszych i stara się jakoś sobie radzić. Może dlatego został pisarzem? Dzięki temu może pracować w domu i jednocześnie opiekować się babcią. Podziwiam go, bo w gruncie rzeczy nie jest panem swojego czasu, wszystko zależy od kondycji psychicznej i zdrowotnej jego babci. Lubię Jurka, jest zawsze taki pogodny i zdystansowany do świata. Jego książeczki z opowieściami i bajkami dla dzieci nikt nie chce wydać, podobno takie książeczki nie sprzedają się dobrze. Trudno mi w to uwierzyć, bo zabawne historyjki o życiu, opowiedziane z perspektywy psa, brzmią naprawdę ciekawie, jestem pewna, że moi Kora i Bolek też mogliby wiele opowiedzieć. Dlatego Jurek rozważa napisanie horroru, to – jak powiedział mu wydawca – murowane pieniądze. Na razie pisze, żeby zarobić. Długo nie chciał się przyznać, co to za twórczość. Dopiero kiedy jego babcia podeszła do mnie i powiedziała: „Jerzyk napisał bajkę dla naturystów!” – domyśliłam się, co pisze. No cóż, trzeba jakoś zarabiać na życie.

Wierzę w Jurka i wierzę w jego książki. Umówiliśmy się na wieczór, gdy babcia położy się spać, a ja wrócę z telewizyjnego dyżuru. Jurek przyjdzie i przeczyta mi kawałek historii o wampirach, którą zaczął pisać. Zapalę świeczki, włożę długą czarną suknię i urządzimy sobie wieczór strachów. Wróżka i twórca wampirów! Może Marek do nas dołączy? Z treści SMS-ów wynikało, że nie ma dziś dużo pracy. Ale też nie odzywał się w inny sposób przez cały dzień, więc może jednak zajęty?…

wieczorem

Moim zdaniem to hit. Markowi się nie podobało, wyszedł dość wcześnie, tłumacząc się jakąś pilną robotą. Trochę głupio wyszło, bo nie uprzedził, że wpadnie, i gdy przyszedł, zastając mnie i Jurka siedzących przy zapalonych świecach, to tak dziwnie popatrzył, że humor mi się od razu zwarzył. Pokręcił się chwilę po mieszkaniu i poszedł sobie. Mam nadzieję, że nie obraził się śmiertelnie. W sumie istotnie nie wypadło to dobrze, moja wina, powinnam była przewidzieć.

Przed wyjściem Marek zdążył jeszcze skrytykować dzieło Jurka, choć przeczytał raptem kilka stron. Jurek taktownie nie odezwał się, ale zauważyłam, że też był zły.

A ja uważam, że świetna jest ta historia o rodzinie Drakulowskich. Muszę sobie kawałek zanotować i kiedyś, gdy Jurek będzie sławny, pokażę ów fragment zanotowany w pamiętniku i powiem: Proszę uprzejmie, radził się mnie, czy to dobry temat, a ja od pierwszych stron wiedziałam już, że tak. To dzięki mnie dokończył swoje dzieło i teraz jest sławny!

9 września, piątek

Marek jest cudowny. Będę tak zaczynać każdy codzienny wpis. Naprawdę cudowny. Wysyła mi buźki SMS-em co rano i telefonuje w ciągu dnia. Ogromnie słodkie to z jego strony, gdy zaczyna rozmowę od słów: „No, co tam?”. Potem spokojnie słucha, gdy ja opowiadam i opowiadam. On sam niewiele mówi o sobie, ale to przecież nieważne. Znamy się dopiero kilka tygodni, a mam wrażenie, że od zawsze. Chyba odnalazłam wreszcie swoją bratnią duszę.

Wyszedł dziś z propozycją, żebyśmy zamieszkali razem. Najpierw ogromnie się ucieszyłam, a potem ogarnęły mnie wątpliwości. Jak to będzie? Dopiero co wyprowadziłam się od ojca i bardzo dobrze jest mi samej, gdy nikt nie plącze się po mieszkaniu i nie zgłasza pretensji o niepozmywane naczynia. Gdy mam ochotę zostawić mokry ręcznik pośrodku podłogi, to nikt poza mną o tym nie wie.

Może za bardzo przywykłam do roli samotnej? Świadczy o tym fakt, że stale podejmuję decyzje, rozważając przede wszystkim własne racje. Nie patrzę na świat z perspektywy dwóch osób, tylko jednej. Wiem, że krótko się znamy, ale wydawało mi się, że tak właśnie będzie, gdy poznam tego jednego jedynego. Tymczasem on jest, istnieje, a ja wciąż w myślach używam liczby pojedynczej, nie mnogiej.

Kto ma się do kogo przeprowadzić? Ja do Marka czy Marek do mnie? Przyzwyczaiłam się do tego, że wychodzę rano w kapciach i płaszczu zarzuconym na szlafrok, żeby wyprowadzić psa na trawnik przed domem. Sąsiedzi także już oswoili się z widokiem nas obojga, zaspanych, gdy sterczymy razem na trawie, pochrapując z lekka.

U Marka byłoby to niemożliwe. Przede wszystkim dlatego że przed jego domem nie ma trawnika, tylko elegancki klombik i przepiękna kostka brukowa. Musiałabym wyjść poza zagrodzony teren eleganckiego osiedla, tutaj nie uświadczysz nawet jednego centymetra kwadratowego trawnika, na który pies mógłby nasikać. Poza tym nawoływania Bolka dochodziłyby nawet do sąsiada z sąsiedniego bloku, bo ściany w jego budynku są z papieru. Wczoraj słyszałam, jak pani mieszkająca obok siorbała herbatę. 

Z kolei Marek także nie bardzo chce rozstawać się ze swoim mieszkaniem, w którym wszystko sobie zorganizował. On, podobnie jak ja, pracuje w domu. Projektuje strony internetowe i grafiki komputerowe. Odpowiednie połączenie wszystkich kabli, ustawienie światła padającego na ekran komputera, wyciszenie ścian w jednym z pokoi, żeby mógł się skupić, tego wszystkiego pewnie nie mógłby przenieść, od tak, do mojego starodawnego mieszkania w kamienicy. Jeden pokój jest zawsze zamknięty – Marek twierdzi, że znajdują się tam superczułe urządzenia i musi utrzymywać je w sterylnych niemal warunkach. Otwieranie drzwi powoduje przedostawanie się kurzu, dlatego prosił, abym tam nie wchodziła. No to nie wchodzę, poza tym i tak są zamknięte na klucz.

Zatem kwestia wspólnego zamieszkania na razie zawisła w powietrzu jako nierozstrzygnięta. Marek przestał nalegać, choć wyraził dezaprobatę dla mojego niezdecydowania. Mnie samą też to zaskoczyło, ale – szczerze? – odczułam ulgę, że ustąpił.

I dobrze, bo gdy wczoraj otworzyłam szafę w sypialni, po chwili doszłam do wniosku, że wszystko, co się tam znajduje, jest mi absolutnie potrzebne, niczego nie mogę wyrzucić, a co za tym idzie, należałoby kupić nową szafę i wstawić ją nie wiadomo gdzie, uznałam więc, że problem na razie jest nie do rozwiązania. Podobnie zresztą jak zagadnienie, czy weźmiemy ślub, czy nie, jeśli tak, to gdzie i w jakiej formule, i kiedy, poza tym, czy zorganizować wesele, czy nie, a jeśli tak, to wystawne czy skromne, a jeśli skromne, to czy zapraszamy tylko najbliższą rodzinę, czy rodzinę i najlepszych przyjaciół, czy nikogo, tylko świadkowie i my, czy jedziemy w podróż przedślubną czy poślubną, czy też w jedną i drugą… Ech, jakie to wszystko jest skomplikowane!

10 września, sobota

Roksana mnie wyśmiała, ona nie przeżywa takich rozterek. W zeszłym tygodniu wprowadził się do niej facet, którego kiedyś poznała w pociągu, ten cały agent służb specjalnych. Zaimponował jej wtedy, bo roztrzaskał na miazgę szklane drzwi do przedziału, tuż przed nosem konduktora. Nie żeby tak specjalnie, ale chciał szybko i nonszalancko zamknąć owe drzwi, które się zacięły, a tak naprawdę to konduktor się o nie oparł. Kazimierz, bo tak nazywa się nowy towarzysz Roksany, a dowiedziałam się o tym całkiem niedawno, szarpnął z całej siły i szyba rozbiła się w drobny mak. Konduktor aż usiadł z wrażenia, bo w pierwszej chwili uznał, że szyba pękła pod naciskiem działania sił nieczystych. Jest bardzo przesądny, a wszystko działo się trzynastego o trzynastej. Tak się przejął, że wysiadł z pociągu, gdy ten zwolnił przed zwrotnicą, nawet chyba biedak nie zauważył, że gna w szczere pole.

Tak czy owak, Kazimierz Roksanie bardzo zaimponował i zaraz po przyjeździe do Warszawy stanął u jej drzwi z tobołkiem w ręce. Tobołek był mały, a dlaczego tak, tego nie wie nikt, bo to wszystko tajne przez poufne. Dziwny ten Kazimierz, ale w końcu to nie moje zmartwienie. Potem pomieszkiwał u niej czasem, słowa z nikim nie zamienił, a teraz nagle oświadczył, że wprowadza się na dobre i że nazywa się Kazimierz. Ale heca!

11 września, niedziela

W telewizji był wysyp klientów, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, co ich czeka. Gdy pytałam, w jakiej dziedzinie, to się rozłączali. Zobaczyłam dziś jedną z tych wróżek, które także dyżurują. Siedziała na korytarzu i pisała SMS-y. Nie zareagowała na moje powitanie, tylko pukała paznokciem w ekran telefonu. Dziwna postać, wysoka, czarnowłosa, może pooglądam ją kiedyś, jak wróży. Poza tym okazało się, że pani Krysia też się załapała. W niedziele będzie prowadziła program przede mną, to w przerwach chwilę może pogadamy ze sobą.

Dyżury telewizyjne różnią się cokolwiek od tych telefonicznych, że o spotkaniach nie wspomnę. Są o wiele bardziej męczące. Bywa, że przez ponad dwie godziny nikt nie dzwoni, tymczasem ja muszę siedzieć i się uśmiechać. Jedyne, co mi wolno, to łyknąć herbaty z kubka, a i to bardzo dyskretnie, żeby nie było słychać siorbania i przełykania. Nawet nie mogę podrapać się po głowie, bo to źle wygląda. Inne wróżki podczas takich przestojów opowiadają dowcipy, snują wizje przyszłości dla świata, dzielą się z widzami swoim doświadczeniem życiowym, opowiadając na przykład o swoich przeżyciach w innych wcieleniach, a ja nie mam pomysłu, jak ten czas sensownie wypełnić. Nie umiem tak mówić i mówić, nie wiadomo do kogo. Najchętniej wzięłabym książkę i poczytała. Nawet na głos. Przekonywałam dziś reżysera, że to świetny pomysł, mogłabym przecież czytać fragmenty książki Jurka, tej o wampirach, akurat wpisuje się w klimat programu.

Sławek M. najpierw narysował sobie kółko na czole, potem jednak poprosił o fragmenty książki. Zatelefonowałam natychmiast do Jurka i powiedziałam mu, co planuję. Muszę wyjaśnić, że zrobiłam to wszystko podczas programu na wizji, w czasie antenowym, nie przejmując się w ogóle, że nie powinnam tak postępować. Ale gorączkowe machanie Sławka W. wzięłam za jakiś tik nerwowy, a może skurcz go złapał, nie domyśliłam się, że daje mi znaki, żebym zamilkła. W końcu skąd mogłam wiedzieć, że te jego podskoki i wymachy to były jakieś sygnały dla mnie. Słuchawka wypadła mi z ucha i nic nie słyszałam. I poszło. Widzowie się zainteresowali i teraz nie ma wyjścia. Będę czytać na wizji fragmenty prozy mojego sąsiada Jurka. Mam nadzieję, że Jurek naprawdę się ucieszył. Przez telefon brzmiało to jakoś dziwnie.

12 września, poniedziałek

Jurek zachował się wspaniale, bo zgodził się, choć jak się później okazało, on nad tą książką dopiero pracuje i niewielu osobom o tym powiedział. Od rana pół miasta zaczęło do niego wydzwaniać, co to za książka, i że oni chcą ją przeczytać jako pierwsi. Jurek, wybudzony nagle, w ogóle nie skojarzył, o co chodzi, i myślał, że dalej śni. Powiedział więc, że pisze i książki, i wiersze, i erotyki, i teraz jego wydawca chce to wszystko naraz, a fragmenty czytane w telewizji, proszę bardzo, świetna reklama. Biedny Jurek, przez miesiąc chyba nie wstanie od komputera. W czwartek, zgodnie z obietnicą, przeczytam na wizji pierwszy odcinek tej historii o wampirach.

Ojciec powiedział mi dziś na schodach, że powinni mnie egzorcyzmować. Czemu nie, mogę nawet poprosić zaprzyjaźnionego księdza. Ksiądz Rafał to przesympatyczny człowiek. Ojciec doskonale go zna, bo pani Danusia współpracuje przecież z pobliską parafią.

Nie rozmawiałam z nim od dawna, chętnie go odwiedzę i zapytam, ciekawe, jak na to zareaguje. Widuję go tylko z daleka, jak biegnie truchtem w powiewającej sutannie. Roksana skrycie się w nim podkochuje. Nic dziwnego, to bardzo przystojny mężczyzna. Czasem żal mnie ogarnia, gdy widzę młodych kleryków, tak pięknych, że miałoby się ochotę postawić ich na piedestale i tylko wielbić. No cóż, Pan Bóg też woli tych pięknych.

Pani Danuta przypomina mi ogromnego pączka. Jest niewysoka, z każdej strony okrągła i strasznie słodka. Prawie każde słowo zdrabnia i wykonuje taki gest, jak gdyby chciała mnie podszczypać w policzki. Wydyma przy tym wymalowane usta w dzióbek i cmoka. Czuję się przy niej jak mała dziewczynka, przypominam sobie wszystkie moje niecne postępki i psoty. Zupełnie nie pasowała mi do zakładu pogrzebowego, i słusznie, bo interesem tym zawiadywał jej zmarły mąż, świętej pamięci Henryk Chłodny. Nazwisko w sam raz dla grabarza. Ich syn, Mateusz Chłodny, przypomina nieboszczyka wyciągniętego z chłodni. Chudy, blady i pozbawiony emocji. Pani Danuta z tą swoją słodką aparycją stanowi tak duży kontrast, że przez chwilę zastanawiałam się, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

Biuro zakładu pogrzebowego, który nosi nazwę „Zacisze”, znajduje się na parterze starej kamiennicy, w pobliżu dużego biurowca. W środku też jest raczej chłodno, mam na myśli wystrój i kolory. Dominują biel i czerń, wszystko poważne i surowe. Ojciec zaciągnął mnie tam pod pretekstem pomocy przy zabieraniu czegoś do prania. W istocie chodziło jednak o to, żebym została zaprezentowana gawiedzi zakładu i prawdopodobnie oceniona. Jak jałówka na targu. Mateusz stał i się nie odzywał, pani Danusia szczebiotała za to jak skowronek. Skakała dookoła mojego ojca, jakby był szachem perskim. Panie Stasiu to, panie Stasiu tamto, podsuwała mu herbatkę, ciasteczka, serweteczki, jak małemu dziecku chciała usta wycierać. Śmieszne to było. Mnie drażniło, jednak mój ojciec miękł z każdą chwilą. Wyraźnie mu się to podobało. Po godzinie zabraliśmy szmaty i poszliśmy do domu. Oględziny zakończone.

Swoją drogą, nie znałam ojca takiego. Gdybym miała go opisać, to użyłabym słów: zrzędliwy, uparty, wiecznie niezadowolony, niechętny nowościom, raczej stroniący od kobiet. Odkąd mama odeszła, zamknął się w sobie i nigdy bym nie pomyślała, że mógłby ponownie się ożenić. Nie wiem, dlaczego rodzice się rozstali. Ojciec nigdy o tym nie mówi, a ja byłam zbyt mała, żeby rozumieć, co się dzieje. Rodzinne tabu. Może kiedyś zgłębię te tajemnice?

Ale zastanawia mnie też nagły zwrot w poglądach ojca na temat księży. Do tej pory uważał Kościół za zupełnie zbędną, pasożytniczą organizację, złożoną z samych frustratów w sukienkach, a teraz nagle taka przyjaźń z księdzem Rafałem. Coś mi się zdaje, że pani Danusia maczała w tym swoje pulchne, zadbane paluszki. Tylko co ona knuje? Ojciec przebąkiwał, że mogłabym puścić w trąbę Marka i pomyśleć na poważnie o Mateuszu, synu pani Danusi. Akurat! Już się rozpędziłam! Gdzie Chłodnemu do mojego Marka!

Notuję jako spostrzeżenie: Kazimierz chodził dziś wokół naszego budynku z pochyloną głową i przypominał w ten sposób psa tropiącego. Cokolwiek zresztą nieuważnego, bo wdepnął w psią kupę. Nie przejął się tym i po kilku okrążeniach wrócił do domu. Ciekawe, czy Roksana też się tym nie przejęła?

14 września, środa

I kto by się spodziewał, że akurat z taką propozycją zgłosi się sam pan Przemek. Zdarzało się, że sprawdzałam w kartach kolejne kandydatki na jego dziewczynę, tym razem jednak sytuacja przedstawia się inaczej. Pan Przemek nie telefonował do mnie już od dawna i sądziłam, że zrezygnował, może znalazł sobie inną wróżkę, którą teraz dręczy, a tu masz! Taka nowina!

– To Białorusinka – rozpoczął pan Przemek. – Przyjechała do Polski na studia, utrzymuje się z robienia odlewów gipsowych. Założyła razem z koleżanką taką pracownię, gdzie produkują popiersia i odlewy poszczególnych części ciała, na życzenie. Marny z tego dochód, ale jakoś to ciągną. Ona jest słodka, gospodarna, niezmanierowana i dość ładna.

– To w czym ja mam panu pomóc? – zapytałam. – Wygląda na to, że już się pan zdecydował.

– No właśnie chodzi o to, że chcę ją tak bardziej romantycznie potraktować – ożywił się pan Przemek. – Jakieś liściki miłosne, jakieś kwiatki z karteczką, fajne oświadczyny i tak dalej. Ja się na tym nie znam, chcę, żeby mi pani pomogła.

Uśmiechnęłam się w duchu, ponieważ na tyle już poznałam pana Przemka, że wiedziałam, iż potrafi on być na swój sposób bardzo romantyczny, na przykład wręczając zamiast mało praktycznego bukietu, który zwiędnie, pęto kiełbasy. Musiało go nieźle wziąć, skoro postanowił wejść w te – jak to kiedyś określił – „romantyczne bzdury”.

– Dobrze – powiedziałam do słuchawki. – Przygotuję panu stosowny materiał oraz instrukcję. Ale proszę pamiętać, to będą tylko wskazówki. Nie będę za pana pisać listów ani podpowiadać przez telefon, co zrobić. Poza tym muszę trochę więcej o niej wiedzieć. Proszę przesłać mi jej zdjęcie, ja rozłożę karty i jutro panu coś zaproponuję.

Uszczęśliwiony pan Przemek rozłączył się, niedługo potem przesłał mi fotografię swojej dziewczyny, która nosi bardzo oryginalne imię: Hortensja.

Jest to szatynka o zielonych oczach, trochę pucołowatej buzi, z dołeczkami na policzkach, taka sobie: ani ładna, ani brzydka. Uwieczniono ją w otoczeniu własnej twórczości. Tuż za dziewczyną dał się widzieć gigantyczny męski łeb, z którego wyrastały dwie damskie dłonie. Ona sama trzymała odlew czegoś, co mogło być zarówno biustem pokaźnych rozmiarów, jak i całkiem krągłymi pośladkami. Na podstawie podobizny mogłabym powiedzieć: zwykła, przeciętna dziewczyna, mało przebojowa, raczej prostolinijna, może trochę naiwna. Jednak gdy rozłożyłam karty, te opowiedziały zupełnie inną historię.

A mianowicie, że Hortensja jest nieszczera, bardzo materialnie nastawiona do świata, inteligentna, przebiegła i dość bezwzględna. Skąd takie rozbieżności? Wrodzona ciekawość podpowiadała, by jeszcze zbadać tę sprawę, zdrowy rozsądek zaś nakazywał trzymać się od tego z daleka. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Na razie postanowiłam, że wybadam pana Przemka, jak on ją postrzega, do tej pory mówił mi o niej niewiele. Same ogólniki. Wiem, że jutro wybiera się do niej w odwiedziny. Dziewczyna mieszka ładnych parę kilometrów stąd. Dlatego widują się przeważnie podczas weekendów. Może poproszę o pomoc Ryszardów, tylko muszę mieć próbkę jej pisma. Choć właściwie pani Zosia także zdalnie powinna dać sobie z nią radę.

Kilka dni temu podpytywałam ją w sprawie tego gościa Roksany, powiedziała, że facet mocno kręci, ale to nie jest łobuz, raczej naiwny ciamajda. Na razie zachowuje się bardzo dziwnie. Kazimierz, nie pani Zosia. Twierdzi on, że jest agentem wywiadu i dlatego nie może nikomu dokładnie powiedzieć, gdzie pracuje. Kąpie się dwa razy dziennie i skrapia potem obficie perfumami Roksany. Zjada tony jajek i większość dnia spędza przed telewizorem. Gdy ich wczoraj odwiedziłam, to długo coś przeżuwał. W ustach. Roksana mówiła, że on tak zawsze, stale coś żuje. Niewiele mówił, tylko żuł, pokazał mi gestem, że nie może gadać, bo… żuje.

Zdaniem pani Zosi to będzie niezwykła znajomość. Że ten człowiek coś ukrywa i to niedługo wyjdzie na jaw, a potem wiele się jeszcze wydarzy. Niestety, postąpiłam nieopatrznie i zapytałam również, co ona sądzi o Marku. Pani Zosia zmarszczyła brwi i rzekła:

– Uważaj na niego, on ma wiele tajemnic, o których nikt nie wie. Może być niebezpieczny, choć tobie raczej krzywdy nie zrobi. Ale bądź ostrożna, nie ufaj mu zanadto.

I co ja mam teraz zrobić? Przecież już się w nim zakochałam!

15 września, czwartek

Marek uznał za stosowne poinformować mnie, że jest niezwykle wprost zazdrosny. Nie sprecyzował tylko o kogo, czy o dziewczynę pana Przemka, czy o pana Przemka, czy o tajemniczego Kazimierza, a może o klientów pralni płci męskiej. Fakt, ostatnio stale o nich mówię. Może miał przesyt? Wyrzucił to z siebie rano, przez telefon, i się rozłączył. Dlaczego on wszystko przekazuje mi telefonicznie?

Ale i tak uważam, że to jest słodkie. Takie męskie. Zazdrość w relacji jest potrzebna niczym przyprawa w zupie, oby tylko nie za dużo. Wciąż mam w pamięci słowa pani Zosi, ale jakoś nie mogę w to uwierzyć. Marek groźny? Niemożliwe!

Mój ukochany Marek, który co rano wysyła mi tuzin uśmiechniętych słoneczek, pozdrawia w ciągu dnia, życzy dobrego ranka, pięknego przedpołudnia, wspaniałego popołudnia, cudownego wieczoru i słodkich snów! Nie ma na świecie bardziej oddanego mężczyzny niż Marek. Przy tym stale powtarza mi, że już zawsze będziemy razem, nikt ani nic nas nie rozłączy. Jak mogłabym zatem nie wierzyć Markowi?

Spotkałam się dziś z Jackiem, moim znajomym psychiatrą, spotkanie w biegu, bo on wyjeżdża na jakiś staż do Ameryki Południowej. Nie będzie go prawie pół roku, wraca dopiero w marcu. Korzystając ze swojego specyficznego poczucia humoru, oznajmił, że liczba spotykanych wariatów jest tak duża, iż musi pojechać gdzieś, gdzie wreszcie porozmawia z kimś normalnym. Akurat tam mu się to uda! Powodzenia. Ale i tak szczęściarz, leci do Brazylii i Chile, dlatego uznał, że jedne gatki na zmianę w zupełności mu wystarczą, bo tam ciepło. Sam już chyba zwariował.

– Jacek, co ja bez ciebie zrobię? – zamiauczałam, a Jacek roześmiał się szeroko.

– Przecież jesteś już w związku. – Rozłożył szeroko ręce i zaklaskał nad głową. – Spełniło się twoje marzenie, masz faceta, nie jesteś już samotna, o co ci chodzi?

Popatrzyłam na niego ponuro i odparłam:

– No właśnie. Tak bardzo tego chciałam, a teraz mnie uwiera. Chyba jestem nienormalna.

Jacek uśmiechnął się po swojemu, a ja kontynuowałam.

– Bycie „w związku” oznacza notoryczny brak czasu. Uporządkowane, nudne życie samotniczki zamieniam powoli w huragan zdarzeń, które burzą mi ułożony wcześniej schemat dnia.

Jacek tylko na to prychnął.

– Ale nie narzekam, o nie. Po prostu mam teraz mniej czasu na wszystko, a może tylko jestem gorzej zorganizowana?

We wzroku Jacka mignęło politowanie, ale ciągnęłam, siedząc u niego na kozetce.

– No bo zobacz, w pierwszej fazie poznania kogoś, kim jesteśmy zainteresowani, pojawia się chęć, by przebywać z nim bez przerwy, cały czas mieć go przy sobie, utrzymywać kontakt bodaj telepatyczny. Później zapał słabnie, zwłaszcza gdy przychodzi rachunek za telefon, ale ochota, żeby jak najwięcej i jak najczęściej, pozostaje. Wreszcie nastaje upragniony moment, gdy fatygant przestaje być fatygantem, a staje się chłopakiem, narzeczonym, partnerem, Tym Jedynym. Wtedy w naturalny sposób budzi się potrzeba, aby rzeczywistość jakoś przekształcić stosownie do zmiany statusu owego fatyganta. Sama nie wiem, czy przeraża mnie to, że już ktoś pojawił się w moim życiu, a ja za bardzo przywykłam do roli samotnej, czy też dzieje się coś, czego nie dostrzegam, i to moja podświadomość mnie ostrzega?

Jacek usiadł wygodniej w fotelu, wyłączył terkający co chwilę telefon i powiedział poważnie:

– A może po prostu to nie jest człowiek dla ciebie? Może tak bardzo chciałaś przestać być samotna, że zagłuszyłaś w sobie prawdziwe oczekiwania i potrzeby. Obawiam się, że sama musisz znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Czy to magia i romantyzm, które towarzyszyły waszemu poznaniu się, tak cię w nim pociągają, czy on sam? Co o nim wiesz, a może tylko wydaje ci się, że coś wiesz? Co wiesz o sobie? Odpowiedzi na te wszystkie pytania powinny paść, zanim wejdziesz w relację.

Jacek wstał i przeszedł się po pokoju, przez chwilę popatrzył przez okno, ale tam robotnik stojący na rusztowaniu właśnie zaczął dłubać w nosie, odwrócił się więc do mnie i powiedział:

– Przed wojną było łatwiej. Na takim etapie starający się mógł już zapraszać wybrankę na wspólny spacer bez przyzwoitki oraz odwiedzać dom rodzinny dziewczyny bez wcześniejszej zapowiedzi. Mógł również przychodzić bez czekoladek. W ten sposób mieli okazję się lepiej poznać i przekonać, czy warto brnąć w to dalej. Wzajemne poznawanie się, bez pośpiechu, jest niezwykle ważne i niewiarygodnie niedoceniane w obecnych czasach. Ludzie śpieszą się, jakby żyli o połowę krócej, tymczasem akurat kwestie dotyczące relacji wymagają czasu, tak jak roślina na grządce.

– Czekoladek? – zdziwiłam się.

– Przed wojną – uśmiechnął się Jacek. – Mówiło się, że starający się kawaler, gdy przychodzi do panienki, powinien mieć na sobie garnitur ciemny, ale nie czarny, stosownie dobrany krawat, czystą koszulę, czyste ręce oraz trzymać w ręce bukiet i pudełko czekoladek. To był element nieodzowny. Bez czekoladek facet był skończony. Gdy otrzymywał rangę stałego absztyfikanta, z przychodzenia w towarzystwie słodyczy był zwolniony.

Zarechotałam, a Jacek tylko machnął ręką i kontynuował. Robotnik zdawał się także słuchać wykładu, bo przestał dłubać, choć palca z nosa nie wyjął. Okno było uchylone i może istotnie słyszał, co mówi Jacek, i to go zainteresowało.

– Teraz nastały czasy trudne – kontynuował Jacek – bo do końca nie wiadomo, co wypada, a co nie, co jeszcze jest tradycją, a co już staroświeckim obciachem. Iluż ja pacjentów wysłuchałem, którzy o tym mówili! A przecież te staroświeckie dyrdymały miały swój sens, były niekiedy wręcz bardzo pomocne. Poza tym przed wojną upragniony narzeczony był po to, aby rodzice mogli wypchnąć wreszcie pannę z domu, teraz natomiast często kawaler wprowadza się do dziewczyny. Albo oboje posiadają już własne, osobiste lokum, co jeszcze bardziej utrudnia sprawę, bo pojawia się problem: kto do kogo ma się wprowadzić?

Popatrzyłam na Jacka z niedowierzaniem, jasnowidz czy co?

– Masz rację, Jacku – powiedziałam. – Ja sama przeżywam teraz takie dylematy, znam go od kilku tygodni, spotykamy się regularnie, a już ciążą mi takie problemy. Zamiast cieszyć się samą z nim znajomością, ja się wciąż martwię i myślę. – Usiadłam wygodniej na leżance, a robotnik za oknem oparł się wygodniej o parapet okna. – Marek jest nocnym markiem, pracuje przeważnie wieczorem i w nocy, tak lubi, tak woli, wstaje dość późno, rozkręca się późnym popołudniem, rano nie ma z niego pożytku. Przysłowiowa „sowa”. Ja natomiast bliżej północy jestem już zupełnie nieprzytomna, nocne dyżury na portalach ezoterycznych zawsze stanowiły dla mnie karę za grzechy i czyściec na Ziemi. Lubię wstać o świcie, powitać świat, gdy jeszcze śpi. Wielokrotnie przyroda nagradzała mnie za to niecodziennym widokiem rozwijających się pąków wiosną, pochodu jeży maszerujących dziarsko środkiem ulicy czy bajkowym obrazkiem zimy w postaci nieskalanego ludzką nogą śniegu, zjawiskowo błyszczącego na niebiesko. Tego nie można zobaczyć o dziesiątej. Oczywiście, w ciągu dnia jest ten obszar wspólny, kiedy obydwoje jesteśmy dość przytomni, aby wiedzieć, co do siebie mówimy. Ale we mnie rosną obawy, że nie dopasujemy się do siebie. Chodzi mi o to, że Marek jest taki kochany, wspaniałomyślny i dobry, i na pewno by umiał zrezygnować ze swoich potrzeb, żeby tylko mnie uszczęśliwić. Tymczasem ja nie jestem pewna, czy mnie byłoby stać na coś podobnego.

W tej chwili pan robotnik nagle zapukał w okno. Jacek otworzył je, a wtedy ten gość wyrzucił z siebie słowa jak pociski:

– Panie, to są wydumane problemy, mają takie za dobrze i we łbach im się, za przeproszeniem, przewraca. Przestańcie, baby, wyszukiwać dziury w całym tam, gdzie ich nie ma!

Krzyczał coś jeszcze, ale Jacek zdecydowanym ruchem zamknął okno i zasłonił je roletą. Po tym wystąpieniu jakoś nie miałam już ochoty kontynuować wątku. Coś zabolało mnie w środku. Powiedziałam Jackowi, że mu zazdroszczę. U nas słońce gaśnie przed jesiennym chłodem, a on będzie niedługo uganiał się za półnagimi wariatkami na wrotkach.

Pokazałam mu na odchodnym fragment twórczości Jurka, którą to twórczość dziś wieczorem zaprezentuję na wizji. Uśmiał się jak norka. To chyba dobry znak? Taktownie, jak na psychiatrę przystało, udał, że istotnie nasza rozmowa na dziś dobiegła końca.

Strona redakcyjna

Copyright for the Polish Edition

© 2017 Edipresse Polska SA

Copyright for text © 2017 Ewa Zdunek

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51), Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73),

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Ita Turowicz

Korekta: Jolanta Kucharska, Bogusława Jędrasik, Anna Parcheta

Projekt okładki: Izabella Marcinowska

Zdjęcie na okładce: Luba V Nel/Shutterstock.com

Skład i łamanie: Studio „EUREKA”

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

ISBN 978-83-7945-759-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.